niedziela, 23 czerwca 2013

Lato wszędzie

Lato 2013 oficjalnie się rozpoczęło.


I choć nie jestem przesadną fanką tej pory roku [to właściwie mało powiedziane... ;> ], postanowiłam przejrzeć swoją kolekcję w poszukiwaniu zapachów, które ze słoneczną aurą konweniują.

Pewnie dlatego już od kilku dni przynajmniej przez chwilę pachnę Ninfeo Mio od Anick Goutal, tymi cudnymi południowymi suszkami i plątaniną zielska, pięknie ułożoną wokół galbanum. Które zresztą wydaje się idealnie letnim składnikiem perfum: na tyle żywiczne, bym nie dostawała torsji od nadmiaru świeżynek, ale jednocześnie przyjemnie zielone oraz orzeźwiające, doskonale roślinne. Dlatego Wild Tobacco od Illuminum, Alliage od Estée Lauder oraz Vent Vert od Balmain także wracają do łask.
Wraz z nimi klasyczne White Linen, ulubiony zapach czystości oraz świeżego prania, chłodno-cedrowa Kashmina Touch i jej przeciwieństwo: miękkie, ciepłe oraz delikatne czyste iso e super. Ciekawe, nieco przekorne orzeźwienie zapewniają Cuir de Russie od L.T. Piver oraz Victrix Pro Fumum Roma; obie kompozycje chłód czerpią z akordów drzewnych, opatrzonych prostolinijnymi dodatkami, jak skóra albo wawrzyn i inne przyprawy.

Przy upale pomagają również i kwiaty, np. uroczy, niezwykle kobiecy ale charakterny irys z Le Parfum No. 1 edp Johna Galliano albo zachwycająca dzika różyczka z międzynarodowego klasyka oraz hitu cenowego w jednym, Tea Rose marki Perfumer's Workshop. W zwalczeniu dojmującego wrażenia gorąca pomóc może również zielony, soczysty jaśmin z Jasmin Noir od Bulgari, w wydaniu wody perfumowanej. No i mój ideał, Anaïs Anaïs od Cacharel, perfumy dobre na wszystko. :D

Cytrusy... prawda jest taka, że znam tylko jedne, które przy co najmniej trzydziestu stopniach Celsjusza nie przypierałyby mnie do muru, żądając natychmiastowej kapitulacji na wszystkich możliwych frontach - Cologne du Maghreb Tauera. Które i tak kojarzę z pewnym przesympatycznym kadzidlakiem, więc właściwie nie wiem, czy powinnam o nich w ogóle wspominać. ;)


No właśnie, kadzidła...
Zauważyliście, że w naszym klimacie i uwarunkowaniach kulturowych zazwyczaj staramy się pacyfikować gorąco za pomocą jego naturalnego przeciwieństwa, czyli chłodu? Czego skutek oczywiście jest taki, że po chwilowej uldze znów zaczynamy się nagrzewać, jest nam coraz mniej przyjemnie, wypitą wodę z lodem czym prędzej wypacamy a cytruskowo-wodne perfumy już wkrótce w ogóle nie są nam w stanie pomóc w koegzystencji ze spoconymi bliźnimi oraz nami samymi, kiedy ubranie zaczyna irytująco kleić się do skóry [co szczególnie krępuje w miejscach publicznych; bo w domu szybko możemy się umyć i przebrać :) ].
Dlatego sama zazwyczaj preferuję metody społeczeństw mieszkających na południe od nas. Zamiast stosować doraźne środki, które na dłuższą metę raczej szkodzą niż pomagają, wolę zapobiegać przegrzaniu. :) Jak tego dokonuję w sytuacji, kiedy temperatura a zewnątrz przekracza 35 stopni a jednak trzeba poprzebywać trochę poza domem?
A słyszeliście kiedyś o zasadzie zachowania energii? ;]

Wystarczy część gorąca przekierować z otoczenia do wnętrza własnego organizmu, by zmniejszyć różnicę temperatur i - o paradoksie, jakiś ty piękny! - poczuć się trochę lepiej, czyli chłodniej. :) Mieszkańcom Bliskiego Wschodu pomaga miętowa herbata. Rzeczywiście, znakomity patent.
Z tego samego powodu będąc narażonym na upały lepiej nie wlewać w siebie nieprawdopodobnych ilości wody mineralnej. Może jej butelka ładnie wygląda, jest modna i w ogóle fit, a przecież i tak za chwilę wszystko wypocimy, zmuszając nasze (i tak już zmęczone upałem) serca do jeszcze większego wysiłku. Mówiąc dosadnie: to przykład skrajnej głupoty! Zamiast wody warto wlewać w siebie soki oraz napoje kolorowe; nasz organizm potraktuje je jak posiłek i zacznie trawić, dzięki czemu nie tylko zatrzymamy płyn w organizmie na dłużej, zapobiegając odwodnieniu, ale również podniesiemy troszkę temperaturę w jego wnętrzu.
Dlaczego w takim razie na podobnej zasadzie nie pomóc sobie również perfumami, choćby tylko psychicznie?

Wychodząc z takiego założenia, podczas gorącego lata skłaniam się ku Kyoto oraz Jaisalmerowi z Kadzidlanej serii Comme des Garçons lub Sequoi z tej samej marki serii Czerwonej. Dlatego jestem zdania, że warto na powrót przyjrzeć się Cristal de Roche czy Black Tourmaline od Oliviera Durbano czy Messe de Minuit od Etro. Dlatego co roku planuję zlewać się l'artisanowską Piment Brûlant, Baume de Doge od Eau d'Italie albo klasycznym Słoniem od Kenzo. Dlatego wiem, że pomogą mi mocne, dosadne Lutensylia w rodzaju kamforowo-przyprawowej doskonałości Serge Noire, drzewnego stoicyzmu z Chêne, paradoksalnie gorącej lawendy Gris Clair albo gęstej, korzennej ambry z flakonu Ambre Sultan.
Już niedługo w walce z gorącem wspomoże mnie inny olfaktoryczny Ideał [przez duuuże I], Ambre Noir marki Sonoma Scent Studio. Od niedawna pomocy udziela Rasha od Rasasi,* której w taki upał wystarczą dwie krople, by pachniał cały świat.
I by było pięknie.


W każdym razie wiedzcie, że znienawidzonemu upałowi nie zamierzam poddawać się bez walki. ;)
[A i tak pewnie skończy się na tym, co zazwyczaj: ciągłym testowaniu :> ].
___
Dziś... tam-da-dam! Ninfeo Mio. :D

P.S. 
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://pinterest.com/pin/10836855326117213/
2. http://weheartit.com/entry/65435049


* Wczorajszego wieczora, w ramach cieszenia się suchą żywicznością Ninfeo Mio, potraktowałam swoje ciało ok. dziesięcioma psikami tej cudownej cieczy [hehehe... ;> ] a po chwili na nadgarstki nałożyłam kolejną warstwę zapachu, czyli Rashę. I wiecie co?
Wydawałoby się, że trudno o dwa bardziej odmienne pachnidła, tymczasem wyszło na jaw, że mają jakiś punkt wspólny. Dosyć nieuchwytny; ot, pewną żywiczną ostrość, oczywistą dla przypadku pierwszego ale w drugim zazwyczaj skrywaną przez wszystko co ciepłe, miękkie i orientalne. Nadzwyczaj korzystne odkrycie. :)

2 komentarze:

  1. Ach, gdybyż na mnie Ninfeo Mio zdradzało jakiekolwiek ślady żywicy bądź suszu, to być może podzielałabym Twój zachwyt ;)
    Niestety, jedyne co czuję to takie nieco zdeptane już zielsko...

    A tak poza tym, to muszę przyznać, że przez ostatnie upiornie gorące dni ciągnęło mnie do właśnie wszelkiej maści killerowatych oudów tudzież innych kadzideł ;) U mnie osobna kategoria "perfumy na lato" chyba nie występuje... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uch, nie powiem, żebym zazdrościła. Zdeptanego zielska wolałabym nie obwąchiwać.

      No ale właśnie:zawsze mamy oudy i inne drzewniaki, żeby dopieścić się w lecie. :)

      U mnie generalnie też nie ma czegoś takiego, jak "perfumy na lato" (bo pamiętam, jak zeszłej zimy świetnie zasypiało mi się w oparach pomienionego Ninfeo Mio :) ). Są jednak zapachy, które do tej pory roku pasują. Ot tak, subiektywnie oraz spontanicznie. I o nich chciałam zmajstrować notkę. ;)

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )