poniedziałek, 29 listopada 2010

Zapach zimy

Jupi! :) Nareszcie.

Drogi są nieprzejezdne: auta stoją w kilometrowych korkach, także na autostradzie, TIR-y mają poważne kłopoty z wjazdem na kilkumetrowe wzniesienie; ludzie marzną (to ja) oraz mają przemoczone po kolana nogawki spodni (to też ja), od czasu do czasu zaliczają ślizg niekontrolowany i bliskie spotkanie z nawierzchnią (to nie ja - na razie.. ;) ), są śpiący i poddenerwowani [i po co??]. To samo mamy także po zachodniej i południowej stronie granic Polski. Słowem: zima wróciła!


Porządny śnieg spadł dopiero dzisiaj, jednak jego zapowiedź wyczułam już ponad tydzień temu. Pewnego dnia, opuszczając rano dom, wciągnęłam nosem powietrze; głęboko, z przepony [ale ja naturalnie oddycham przeponą, więc to żaden wyczyn :) ]. Więc wzięłam wdech i wtedy Ją poczułam.
Zima.

Zauważyliście, że każda pora roku ma własny, całkowicie niepowtarzalny aromat? I nie mam tu na myśli tych wszystkich zapachów "odczłowieczych" czy związanych bezpośrednio z cyklem wegetacyjnym roślin, a prosty, typowy dla wiosny, lata jesieni czy zimy aromat powietrza. Lekki, radosny, zielonkawy wiosną, ciężki, przysadzisty, wibrujący od gorąca w porze letniej, ziemisty, lekko nijaki lub wręcz stęchły jesienią oraz ostry, orzeźwiający, krystaliczny w zimie.
Właśnie ten ostatni wyczułam kilka dni temu; woń łatwą do odróżnienia od paczulopodobnej jesiennej kompozycji powietrznej. Bezkompromisową, silną i piękną.


Zdaję sobie oczywiście sprawę, że wiele osób za zimą, mówiąc delikatnie, nie przepada, ale jakoś nie bardzo mam chęć ukrywać swoją radość. Ostatecznie nie powinniśmy tak desperować: mamy dachy nad głową, mamy ogrzewanie i dostatek jedzenia [w razie niedostatku są sklepy lub mąka, jajka, mleko i drożdże w lodówce (oraz trochę cukru :) ), a co ambitniejsi mają nawet zakwas]. Nikt nigdy na dłuższa metę nie pokonał przyrody, więc powinniśmy dać sobie spokój z irytującymi próbami przepychania ściany i denerwowania się po próżnicy; jeśli można coś zmienić, to to zrób, a jeśli nie można - po co niepotrzebnie psuć sobie humor? No powiedzcie, po co?
O ile nie przypiera nas do muru konieczność bytowa, to nawet przymus dotarcia do szkoły czy pracy nie powinien nas przerażać: w końcu zawsze można zmienić środek transportu albo wziąć sobie wolne (jeśli szef odmówi przysłania helikoptera pod nasze drzwi ;) ). I zacząć lepić bałwana lub zorganizować bitwę na śnieżki z dziećmi sąsiadów; bo szkoły, oczywiście, będą zamknięte.

Więc zapach zimy nie powinien budzić w nas zdenerwowania a, co najwyżej, spokojne pogodzenie się z losem i/lub wzmocnić naszą asertywność. A ja zimę uwielbiam!
Niech nam żyje! (byle nie za długo, tak do lutego, marca, kwietnia ostatecznie) :)

Teraz wybaczcie, ale idę łuskać orzechy włoskie, podgórzyński tradycyjny wkład do karmnika dla ptaków.

Aha! Czekam na paczkę z próbkami, która powinna być u mnie już w piątek. Tymczasem listonosz nie dotarł. I co?
I nic. Co ma być, to będzie. :)
___
Dziś noszę Terre de Feu od Antonio Viscontiego.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. Strona fotografa nazwiskiem Romuald M. Sołdek, http://www.soldekstudio.online.pl/galeria_wroclaw.htm
2. http://www.profeo.pl/gallery/photo/4755/Hala-Stulecia.html

sobota, 27 listopada 2010

Piołun, cukier i skóra

...czyli przecudnej urody wariacja na temat absyntu. :) Memoir Men od Amouage.


To chyba jedna z cyklu najmocniej eksploatowanych fotografii Marleny Dietrich - ale przecież trudno się dziwić. W końcu ikoniczna aktorka świetnie odnajdywała się w prowokacyjnym entourage'u.
Co w dzisiejszych czasach znaczy świetny "piar", przekonać nas może choćby legenda pana nazwiskiem Yves Saint-Laurent, który - jak wieść niesie - "jako pierwszy ubrał kobiety we fraki". Jasne, że coś w tym tkwi, gdyż dla poprzedniczek modelek YSL męskie stroje wizytowe były najczęściej kostiumem scenicznym lub częścią ich prywatnego performance'u. Lecz to właśnie wizerunki Dietrich, Garbo czy Josephine Baker przeszły do legendy. Do tego, jeśli dobrze pamiętam, to w przedwojennej Warszawie ówczesna aktorka, Nora Ney, wydała raz przyjęcie, na które kobiety miały stawić się w szytych na miarę frakach [a może surdutach...? jeśli ktoś wie to, bardzo proszę, niech napisze w komentarzu!  :) edycja 18:08; już wiem! to był bal, na który zaproszone kobiety miały przyjść w "garniturze męskiego kroju"; wydarzenie miało miejsce w 1933 roku]. Więc proszę się nie dziwić, że na mnie wyczyn Saint-Laurenta specjalnego wrażenia nie robi. W końcu i tak miał znamiona, w swoich czasach już tylko łagodnej, prowokacji; również.

Ze środowiskiem aktorskim, kabaretowym, burleskowym czy scenicznym w jakimkolwiek innym znaczeniu wiąże się również absynt, alkohol symbolizujący nieco mroczny, dekadencki, prowokacyjny klimat bohemy przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Na mojej skórze jednak ten konkretny, Memoirowy absynt niespecjalnie przywołuje ducha Baudelaire'a i jego braci z całej Europy (choć nie tylko). Nic dziwnego, jestem wszak kobietą. :) I o jego kobiecej interpretacji chcę dziś napisać.


Więc "mój" absynt posiada dwa oblicza: pierwsze, wyraziście piołunowe, gorzkie, ostre i krzykliwe to Memoir wersja oficjalna, zestaw firmowy, specjalność zakładu czy jak to jeszcze nazwać. Uderza w nozdrza wonią świeżo ściętych ziół, z których obficie płyną soki, plamiąc chłodne, stalowe ostrze noża. Bo i żelazistość skądeś przebija.
Dopiero po pewnym czasie piołun, mięta i spółka zyskują dystans, zasychają pozwalając połączyć się z róża i lawendą oraz otoczyć delikatną smużką kadzidła. Wówczas kompozycja staje się delikatnie pudrowa, buduarowa. Może to zapach garderoby jakiejś secesyjnej aktorki wkrótce po tym, jak pomieszczenie opuścił jej aktualny, hm.. protektor? Zwłaszcza, że wkrótce zwiększa się ilość suszonych kwiatów, dołącza dyskretna słodycz oraz nieco potężniejsze kadzidło.
To ostatnie wkrótce znika jako, że na słodko-gorzkiej podbudowie rozgościła się akuratnie nuta skórzana w odcieniu zamszowym: lekko przygaszona, może pastelowa, ale wciąż silna i efektowna. Oraz nuty drzewne, suchy mech, odrobina tytoniu (choć tej częściej nie ma, niż jest ;) ) i cudnie cielesne akcenty teoretycznie odzwierzęce, ambra i piżmo. A wszystko to trwa i trwa przez długie godziny, stopniowo tracąc po odrobince swej mocy, wyciszając się, blednąc.
Ładne jest to Wspomnienie, po prostu: ładne. :)


Rok produkcji i nos: 2010, Karine Vinchon-Spehn

Przeznaczenie: zapach programowo męski, ale polecałabym go też silnym, pewnym siebie kobietom. Wymarzony na wszelkie Okazje Bardzo Formalne. :)

Trwałość: bardzo dobra - od siedmiu do ponad jedenastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna

Skład:

Nuty głowy: absynt, piołun, bazylia, mięta
Nuty serca: róża, kadzidło, lawenda
Nuty bazy: drewno sandałowe, drewno gwajakowe, ambra, wanilia, piżmo, mech dębowy, tabaka, skóra
___
Dziś noszę Padparadschę od Satellite.

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje pochodzą z http://talesofaretromodernhousewife.blogspot.com/2009/11/womanly-tux.html

piątek, 26 listopada 2010

Bycie-dziewczynką

Na początek wyjaśnienie: żeby "być-dziewczynką" nie trzeba wcale być dziewczynką tak, jak nie trzeba być dzieckiem. To tylko forma (dość niezgrabnie ujęta, przyznaję) postrzegania rzeczywistości. A pisał o niej Pierre Péju we, wspomnianej już wcześniej, Dziewczynce w baśniowym lesie. Niedawno postanowiłam przypomnieć sobie tę książkę. A dziś oprę się na jej treści podczas recenzowania Molekuł Drugich. :) Zacznę jednak od podzielenia się z Wami pewnym wspomnieniem...


Kilka tygodni temu czytałam wspomniane dzieło na stacji kolejowej, oczekując na pociąg jadący do Wrocławia. Był dość zimny, ale słoneczny poranek po deszczowej nocy. Okoliczności przyrody, jak to na wiejskiej stacyjce: hałas, śmieci walające się wzdłuż peronów, ludzie; uczniowie szkół ponadgimnazjalnych w drodze na kolejne nudne lekcje [choć kto ich tam wie..? ;) ], dorośli zdążający do swojej "cholernej roboty", do lekarza specjalisty, do urzędu, na zakupy czy gdziekolwiek indziej; kilkoro towarzyszących im dzieci.
Wśród tego towarzystwa zjawiły się dwie panie, matka z może trzyletnią córką. Moją szczególną uwagę zwróciła dziewczynka - wesoła, rozbrykana, wszędobylska, zadająca siedemdziesiąt pytań na minutę. Oraz zafascynowana otaczającym nas krajobrazem: polami, drzewami okalającymi perony, lasem w oddali. Mała ciągała matkę po całym peronie w poszukiwaniu... liści opadłych z drzew. :) Wybierała je starannie, mrucząc coś pod nosem, cierpliwie znosząc irracjonalne [bo za takie pewnie je miała] pytania mamy, kierując się sobie tylko znanym kluczem. Uśmiechnęłam się i wróciłam do lektury.
W pewnej chwili poczułam, jak "coś" klepie mnie tuż powyżej kolana. Zobaczyłam wyciągniętą ku sobie rączkę odzianą w różową [a jakże!] kurtkę. "Proszę!", usłyszałam. Dostałam liścia. :) Podziękowałam i ucięłyśmy sobie krótką pogawędkę na temat jesieni. Po chwili moja nowa znajoma znudziła się i pobiegła do mamy. Wierzcie lub nie, ale tuż przed otrzymaniem podarunku czytałam akurat TEN fragment Dziewczynki:

Istnieje zatem piękność właściwa byciu-dziewczynką, rzeczywisty urok fizyczny związany ze skłonnością do wymykania się dorosłym, męskim bądź konwencjonalnym sposobom widzenia, które wymagają piękności zastygłej, zamkniętej w witrynie jak Śnieżka w swojej trumnie. Bycie-dziewczynką, przeciwnie, zakłada jakby niewidzenie siebie, zapomnienie o tym, by na siebie patrzeć, obojętność wobec wyglądu, a więc i wszystkich zwierciadeł, czyli także "spojrzeń drugiego" i uprzedmiotawiających męskich spojrzeń. Nie chodzi o to, by lekceważyć swój wygląd: po prostu się o nim nie myśli! Macocha Śnieżki ma obsesję na punkcie zwierciadeł, jest zafascynowana rodzajem piękności, jaki ukazuje ono bądź skrywa, piękności dla mężczyzny, piękności, która zakłada męskie pożądanie i rozkwita w byciu pożądaną.
Zupełnie inna jest piękność promieniejąca, rozśpiewana bycia-dziewczynką. (...)
Piękność bycia-dziewczynką bierze się stąd, że trzyma się ona na marginesie dominującej i władczej myśli (fallocentrycznej, patriarchalnej), obojętna na różnice płci. (...)
W sumie idea bycia-dziewczynką stanowi istotę baśni, leży w samym sercu tradycyjnych opowieści; to ruch dzieciństwa, który, pod postacią dziewczynki, możliwie radykalnie wyzwala się spod dominujących wartości. Baśń, która nie jest jedynie wyrazem zbiorowej nieświadomości, ale tworzy nieświadomość (...), mogła mówić wyłącznie o tej aktywnej, odosobnionej postawie dziewczynek, które odrzucone lub zdruzgotane natychmiast znajdują inne drogi.

Pierre Péju, Dziewczynka w baśniowym lesie. O poetykę baśni; w odpowiedzi na interpretacje psychoanalityczne i formalistyczne, przeł. Magdalena Pluta, wyd. Sic!, Warszawa 2008, s. 127-128.

[Podkreślenia kursywą pochodzą od Autora, wytłuszczenia - ode mnie; WzP]




Identyczną aurę wyczuwam wokół ambroksanu, jedynego składnika tworzącego Molecule 02 z cyklu Escentric Molecules. Jest podobnie żywy, czasem niemożliwy do uchwycenia a czasami jaśniejący rzadkim pięknem, płynącym z, trudnej do wyjaśnienia, mocy. Skrzący się, miękki i puchaty, choć nigdy w jakikolwiek ze znanych nam z życia codziennego sposobów. Z początku cichy, jakby zagubiony, nieśmiały, kurczowo trzymający się skóry. Dopiero po chwili, gdy już dostatecznie ogrzeje się, nabiera mocy i pewności, uderza silnym pieprzowo-papierowo-kurzowym strumieniem; jest wszędzie i nigdzie zarazem. Wolny od wszelkich cywilizacyjnych ograniczeń. Silny.
...albo i nie. :) Albowiem czasami czuję tylko początkowe nieśmiałe muśnięcie, po którym nie ma już niczego. Aż zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle naniosłam na skórę jakieś perfumy. Wtedy Molecule 02 przypomina spłoszoną sarnę albo jakiekolwiek inne leśne stworzenie, które ledwie mignie nam przed oczyma, by już więcej nie ujawnić swojej obecności. Dziwny to zapach. Zagadkowy. Dla oryginałów. ;)
W każdym razie lubię sposób, w jaki aromat zamiera, a może raczej powinnam napisać: zasycha. Stopniowo tracąc moc, zwijając się w kuleczkę, zasypiając na zawsze. A później delikatnie, stopniowo oddzielając się od komórek naskórka, schnąc i - ulatując w przestworza. Łagodnie, cicho, bez bicia dzwonów czy spazmatycznego szlochu bliskich. Po prostu.

Moja "peronowa" znajoma jest jedną z galerii niecodziennych typów małych dziewczynek, które dają się zaobserwować "w przyrodzie" i skatalogować gdzieś w zakamarkach mojego mózgu - jedną z tych niezwykłych dziewuch, które jeszcze/już/nigdy nie pasjonowały się lalkami Barbie, kiczowatymi różowościami, zabawą "w dom" czy tym wszystkim, co tradycyjnie nasza wspaniała cywilizacja małym dziewczynkom szykuje. Choć wiem, że wkrótce małe mogą wpaść w bezwzględne tryby machiny socjalizującej, to jednak - póki co - dają mi cząstkę nadziei na to, że nie wszystko jeszcze zdołano oblepić plastikiem rodem z Disneylandu czy powieści M. Musierowicz [mam na myśli te bardziej współczesne, jakby ktoś miał pretensje.. ;) ].
A listek...? Odruchowo włożyłam go do kieszeni płaszcza a później, już w pociągu, przełożyłam do czytanej książki. Właśnie na niego patrzę. :)


Rok produkcji i pomysłodawca (bo przecież nie twórca!): 2008, Geza Schoen

Przeznaczenie: zapach typu uniseks. Nie tylko dla małych dziewczynek. ;)

Trwałość: kiedy pojawi się na dłużej, trwa nawet do dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: ??

Skład:

jeden jedyny ambroxan
___
Dziś noszę Black Afgano od Nasomatto.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Portal 123RF. KLIK
2. Obraz Kazimierza Alchimowicza pt. Dziewczynka na tle pejzażu z 1905 roku. Wzięty STĄD.

czwartek, 25 listopada 2010

Wdzięk płynący z postawy


Termin "allure" występuje w języku angielskim i oznacza "uwodzicielskość", "urok", "wdzięk", jak i we francuskim, gdzie zwykło się nim określać "wygląd", "maniery", "postępowanie" czy, fizycznie pojmowaną, "postawę". Gdyby zatem połączyć oba te pola semantyczne, otrzymalibyśmy wizerunek kogoś, kto skupia w sobie ciepły, zmysłowy blask z biegłą znajomością twardych reguł rządzących etykietą [protokołem dyplomatycznym obowiązującym na brytyjskim dworze...? ;) ]; osoby, która swój, zdawałoby się naturalny, wdzięk musiała okupić godzinami katorżniczej pracy. Anglo-frankońskie "allure" byłoby określeniem wprost wymarzonym dla baletnicy. :)
Tak się przypadkowo składa, iż Allure to nazwa jednych z najpopularniejszych perfum marki Chanel. Dziś będzie o ich wydaniu klasycznym.

Przyznam, że trudno było mi wziąć się za tę recenzję. Nie, żebym miała kłopot z interpretacją omawianego zapachu czy też nie darzyła go sympatią. Problem polegał na tym, iż Allure jest kompozycją bardzo zwartą, uparcie jednolitą, która zbyt mieni się pastelowymi barwami, jest zbyt migotliwa oraz zdecydowanie przesadnie tajemnicza. :) Więc jak tu przeprowadzić wywiad z kimś, kto nieustannie miga się od odpowiedzi?
Lecz jakoś dałam sobie radę i pełna wdzięcznej gracji primabalerina opowiedziała mi co nieco o sobie. Ja tylko obserwowałam i skrzętnie zapisywałam.


Więc mogę z całą pewnością stwierdzić, że Allure to mieszanina z Klasą przez duże K: dobrze przemyślana, wyważona, efektowna; zauważalna, acz nienarzucająca się, utrzymana w znakomitym, głęboko osadzonym w tradycji perfumiarstwa, stylu (mimo, że w sumie nowoczesna). Oraz złota.
Choć nie mam tu na myśli ciężkiej złotej biżuterii czy kosztownych tkanin. Zauważam raczej złocistość bardzo dyskretną, co rusz załamywaną dzięki cieniom rzucanym przez koronkową firankę w czas zmierzchu po pogodnym jesiennym dniu. Albo dziwną, nierealistyczna złotą mgłę, rozwiewaną przez różanopalcą Eos. Cichą.
Balerina z Allure mówi miękko, niemal szeptem. Lecz wszyscy dobrze wiedzą, że jest jedną z tych osób, które nigdy nie muszą podnosić głosu, a i tak udaje im się wyegzekwować swoją wolę. To prawdziwa dama, ale - dalibóg! - nie chciałabym mieć w niej wroga. :)

Trudno mi napisać coś wiarygodnego o rozwoju mieszanki, ponieważ (jak już wspomniałam) jest dosyć zwarta i trudna do podzielenia na kawałki. Wiem jedynie, że otwarcie jest mocne, wyraziste, nieco ostre ostrością szklistych aldehydów oraz duszne dzięki egzotycznym kwiatom (i jaśminowi :) ). Nieco później kompozycja zesładza się, nabiera wspomnianej delikatności i miękkości, ogrzewa. Gdzieś od spodu przebijają świdrujące nuty przypraw. Natomiast baza to miły dla nosa miks wanilii, wetywerii, jakichś cytrusów o słodkiej skórce [?] i dziwnie znanej mi, lekkiej ziołowo-kwiatowej nucie - po lekturze spisu podstawowych składników mogłam się tylko uśmiechnąć. Ponieważ ową tajemniczą, choć rozpoznawalną, roślinką był wiciokrzew; a trzeba Wam wiedzieć, że podczas ostatniego "noszenia" Allure piłam czarna herbatę z dodatkiem wiciokrzewu. :) Nic dziwnego, że coś mnie się po głowie kołatało.

Miła, bardzo noszalna woń, wdzięczna i budząca podziw; opowiedziałam tyle, ile zdołałam się dowiedzieć. Sławna tancerka mocno strzeże swych tajemnic i swojej prywatności. Jednak będziemy kontynuować znajomość, może kiedyś dowiem się czegoś więcej...?


Rok produkcji i nos: 1996, Jacques Polge

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, ale myślę, że i panowie mogliby zawrzeć znajomość z klasyczną damską wersją Allure. :) Świetna na wszelkie okazje formalne, ale nie tylko!

Trwałość: jako edp (woda toaletowa jest, w mojej opinii, zbyt mdła) - do dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (i waniliowa..?)

Skład:

Nuta głowy: cedrat, róża, bergamotka, cytryna, jaśmin
Nuta serca: wetyweria, mandarynka, brzoskwinia, piwonia, kłącze irysa, frezja
Nuta bazy: magnolia, wiciokrzew, nenufar, wanilia burbońska, bób tonka, benzoes
___
Dziś noszę Chance eau de parfum od Chanel.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://rafalstec.blox.pl/2009/01/Czy-polskie-siatkarki-okaza-trenerowi-laske.html
2. Ballerina E autorstwa amerykańskiego malarza, Kelvina Lei; pochodzi STĄD.

środa, 24 listopada 2010

Wesele

Dziś spróbuję podjąć się odpowiedzi na pytanie: ilu potrzeba do tanga? ;) Na pierwszy ogień pójdą dwa zapachy, którymi dziś przyozdobiłam swoje przedramiona: Lady Million od Paco Rabanne oraz najnowszy perfumowy produkt Lanvin, Marry Me! Ale najpierw krótka zajawka.

Kojarzycie? Wesele w reż. Wojciecha Smarzowskiego to jeden z moich ulubionych filmów; podziwiam w nim wszystko - od konceptu na scenariusz, przez świetne zagranie z "filmem w filmie" i kapitalną grę aktorów, po szczegóły scenografii. Jednak najbardziej liczy się opowieść. Na poły realistyczna i abstrakcyjna, hiperboliczna historia małych ludzi i ich śmierdzących grzeszków, które nawarstwiają się i z czasem przeobrażają w okrutnie groteskowe fiasko.




A oprócz opowieści jest też klimat i cały, jak to się mówiło w szkole, "świat przedstawiony"; we wspomnianym filmie wzięty pod socjologiczno-psychologiczną lupę, analizowany bezlitosnym, chłodnym okiem bystrego obserwatora. W Weselu każdy może znaleźć coś, co go w tradycyjnych polskich przyjęciach ślubnych denerwuje, mierzi i doprowadza do szału: pannę młodą prowadzoną jak cielę do ołtarza, by jeden mężczyzna mógł ją oddać drugiemu [a w tym przypadku nie jest to jedynie pusty "piękny gest"!], gości weselnych, którzy mają poważne trudności z odróżnieniem eleganckiego - w założeniu - przyjęcia od grilla u szwagra, kiczowate ozdoby z całującymi się gołąbkami i bezczelną hegemonią baloników na czele, wszechobecny bigos, żenujące zabawy oczepinowe, tort przyozdobiony płonącymi racami [ale tu mogło być gorzej - bywa, że w ten sposób "wjeżdża" na salę pieczone prosię (z racami wbitymi w kark..)], egzaltowaną orkiestrę, serwującą gościom średniej klasy disco polo... Długo jeszcze można recytować. W każdym razie weselny horror vacui prezentowany jest w pełnej krasie. :) Zaś kamera, a może gra aktorska + makijaż (a najpewniej i jedno, i drugie, i trzecie) pokazuje nam facjaty w zadziwiający sposób zbieżne z wizerunkami hiszpańskiej rodziny królewskiej na obrazach Goi: uwypuklono ich najbrzydsze, najmniej przyciągające uwagę elementy. Twórcy filmu z przeciętnych w sumie twarzy zrobili iście gombrowiczowskie gęby.




Więc szybko skojarzyłam Wesele z moimi dzisiejszymi bohaterami. Bo przecież nie mam szczególnych uprzedzeń ani do kompozycji kwiatowych czy kwiatowo-owocowych, ani do głównego nurtu perfumeryjnego. Jak uroczystości weselne nie zawsze muszą schlebiać jarmarcznej estetyce i bardzo rzadko przeistaczają we własną parodię, tak wzmiankowane zapachy niekoniecznie muszą zachęcać do jak najszybszego skorzystania z toalety. :) Jednakże akurat tak właśnie się dzieje.
Pierwotnie byłam zdania, iż to Marry Me! jest "tą lepszą" kompozycją, a owocowo-fekalnej Lady Million nie byłam w stanie znieść. Jednak wystarczyło, by ulotniły się nuty głowy obu kompozycji, a moja opinia odwróciła się o 180 stopni. Gdy LM wycisza się, nabiera eteryczności i cytrusowo-jaśminowej namiastki klasy, pierwsza z mieszanek wpada w coraz bardziej gorączkowy amok: miota się po skórze, wrzeszczy, puszy się niemiłosiernie, ciągnąc za sobą długi, dość męczący ślad. Chyba każdy z nas miał kiedyś do czynienia z irytującymi, przekonanymi o własnym geniuszu krzykaczami opacznie pojmującymi termin "przebojowy"? Tak właśnie wygląda lanvinowska wizja oświadczyn. ;)
Baza LM to całkiem wyważony miks dziesiątej wody po ambrze z syntetycznym paczuli i lekką słodyczą, a wszystko to obramowano lekkim muśnięciem kwiatów. MM zaś wrzeszczy plastikową ambrą, nadgniłymi kwiatami oraz przejrzałą brzoskwinią położonymi w bezpośrednim sąsiedztwie urządzenia do produkcji waty cukrowej. Co najgorsze, trudno cholerstwu kazać się przymknąć.
Jasne, że doniosłych odkryć raczej się nie spodziewałam, ale TO przekroczyło nawet moje, dobrodusznie wyrozumiałe, oczekiwania. Lady Million jest bezsprzecznie syntetyczna, miałka i wtórna, ale jednak jakimś cudem utrzymuje się na powierzchni. Radzi sobie, choć jest tylko rzemieślniczą chałturą. Marry Me! to mieszanka bardziej dynamiczna, ekstrawertyczna, otwarta: tylko niech nas bogowie bronią przed taką otwartością! Cały dynamizm polega na tym, że te perfumy (z czysto estetycznego punktu widzenia) toną, choć wydaje im się, że szybują w górę. W końcu liczy się, by być w ruchu, czyż nie? ;)


Paco Rabanne, Lady Million

Rok produkcji i nos(y): 2010, Anne Flipo, Dominique Ropion, Beatrice Piquet

Przeznaczenie: zapach adresowany do kobiet (najwyraźniej w myśl zasady, że kobiety lubią samoudręczenie ;) )

Trwałość: do pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa




Skład:

Nuta głowy: neroli, cytryna, malina
Nuta serca: jaśmin, kwiat pomarańczy, gardenia
Nuta bazy: paczuli, biały miód, ambra



Lanvin, Marry Me!

Rok produkcji i nos: 2010, Antoine Maisondieu

Przeznaczenie: aromat adresowany do kobiet, tym razem z przekonaniem o ich "programowym" masochizmie; polecam także mężczyznom o skłonnościach samobójczych lub trenującym jako przyszli kamikadze. ;)

Trwałość: jakieś siedem do ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: gorzka pomarańcza, brzoskwinia, frezja
Nuta serca: magnolia róża, jaśmin
Nuta bazy: drewno cedrowe, ambra, piżmo


Podejrzewam, że istnieje też "trzeci do tanga" - obrzydliwie pozerski 212 VIP od Caroliny Herrera. Choć słyszałam już o tym zapachu, dziś po raz pierwszy miałam okazję zetknąć się z nim osobiście. Żałowałam, że nie mam trzeciej ręki [pozdrawiam Escritorę, której niedawno chodziły po głowie podobne myśli :) ]. Trudno, może kiedyś doń wrócę... podręczyć się. ;P
___
Dziś noszę to, o czym powyżej (ale zaraz idę się umyć).

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://amstern.salon24.pl/109215,pst-pst-wesele-na-tvp-pl
2. http://fdb.pl/osoba/26876-jerzy-rogalski

poniedziałek, 22 listopada 2010

Idzie nowe - ratuj się, kto może!

Jako, żem chora i - choć szczęśliwie nieżyt nosa mnie omija - nie bardzo mam serce do rzetelnego recenzowania, to podzielę się z wami choć krótką informacją. :)
Ameryki nie odkryję, gdy dołączę do grona narzekających na reformulacje. Lecz to spostrzeżenie chciałabym wrzucić w Sieć, choćby celem przestrogi. Weszłam niedawno w posiadanie dwóch próbek Boucheron Pour Femme: nowej wody perfumowanej oraz eau de toilette liczącej sobie kilka lat (ale niezepsutej! ;) ). I Wam powiem: nowszy zapach pachnie jak popłuczyny; jest mniej wyrazisty, mniej trwały, pozbawiony charakteru. No po prostu, dwunasta herbatka zaparzona z jednej i tej samej saszetki. Obrzydliwość... Do tego można by nabrać sporych wątpliwości co do oryginalności edp - tak jest nijakie w porównaniu z wodą toaletową. ;)
Z pewnością macie w zanadrzu co najmniej kilka podobnych spostrzeżeń, jednak bardzo chciałam podzielić się z Wami właśnie tym konkretnym. Tak czy inaczej, dla mnie wszelkie analogiczne "odkrycia" niemal zawsze są rozczarowujące.
Pomyśleć, jak cudnie pachniałoby Boucheron Pour Femme, gdyby nie zmiana receptury! :)

Mam jeszcze jedną ciekawostkę: wczoraj po prysznicu na jeden nadgarstek nałożyłam Incense Normy Kamali, na drugi zaś - Oliban Keiko Mecheri. Dwa zupełnie różne kadzidła. Dacie wiarę, że Norma w rekordowo szybkim czasie ucichła i zniknęła bez wieści?? O co, jak o co, ale o wstydliwość nigdy jej nie podejrzewałam! ;)
___
Akurat noszę Pur Désir de Lilas od Yves Rocher.

czwartek, 18 listopada 2010

Kakało z pianką

Właśnie tak: "kakało" - to wyrażenie przywodzi mi na myśl Awanturę o Basię Makuszyńskiego; znaną (chyba) wszystkim powieść, w której małe dziecko włazi drobnymi bucikami na głowę i bezceremonialnie przemeblowuje życie wziętego literata. :) Oraz coś jeszcze: Musc Maori od Parfumerie Generale.


Kiedy przejrzałam listę swoich recenzji, dość szybko zorientowałam się w rażącej nieobecności produktów PG; uznałam więc, że przyszedł czas, by zmienić ów stan rzeczy.

Uwielbiam czekoladę pod wszelkimi możliwymi postaciami i jestem z tego bezwstydnie, niemodnie, chełpliwie dumna [kalorie zrzuci się w tańcu ;) ]. Mogę ją jeść, pić, mogę smarować się jej pochodnymi, mogę się nią bawić, mogę ją podziwiać oraz pachnieć nią. Choć wiem, że jest uzależniająca, to i tak ją kocham! Ostatecznie nie palę, piję z umiarem, nie narkotyzuję się a na coś w końcu umrzeć trzeba. ;) Więc spokojnie mogę paść z przedawkowania fenyloetyloaminy.
Zatem jasne jest, że prędzej czy później musiały przeciąć się drogi moje i Piżma Maoryjskiego. Tym bardziej, że jest to piżmo cudownie niezwierzęce, a więc nie wpadające w żenująco-pralniowe tony. Piżmo urocze, mleczne, gęste. O ujmująco ciepłej barwie i bardzo przyjacielskim duchu. Tyle, że nie "moje".

Otwarcie MM jest ciepłe, lejące się, obłędnie apetyczne; zabarwione nutką wytrawnej głębi. Cóż odpowiada za ten efekt? Pewnie pomieszane ziaren kakaowych z jakimś drewnem, może nawet tym, z którego wyrosły; choć nie mam pewności - nigdy się z takowym nie zetknęłam. Nieco później do ciemnej mazi dołącza bób tonka oraz leciutki akcent ambrowy, dzięki czemu całość staje się nieco bardziej mleczna, niewinna, dziecięco radosna. Oraz słodka, rzecz jasna. :)
W finale kakao łączy się z wanilią oraz miękkim, puchatym piżmem, nabierając ciekawej "pulchnej lekkości", nieodparcie przywodzącej na myśl nagie putta, baraszkujące po sklepieniach barokowych kościołów czy pałaców. Bywa, że po horyzoncie śmignie chmurka ambry, znikając równie szybko, jak się pojawiła. Natomiast ostatnie chwile pobytu Musc Maori na skórze to ciepła, harmonijna współpraca kakaa oraz piżma (tego ostatniego jest stopniowo coraz więcej).
Kompozycja, zazwyczaj cicha i błoga, zanika dyskretnie, po prostu zapadając w coraz głębszy sen.

I to wszystko. Nietrudno zgadnąć, iż dzisiejsza kompozycja niezbyt do mnie przemawia. :) Cóż mam poradzić na to, że kocham dynamiczny rozwój, znacznie żywsze uniesienia, emocje o wiele bardziej dosłowne? MM jest po prostu zbyt jednostajne.
Pociągające, miękkie, urocze, warte poznania i może nawet pokochania - tyle, że nie przeze mnie. Choć rozpaczać nie zamierzam. Może kiedyś...? A nawet jeśli nie, to przecież jest tyle innych finezyjnych kompozycji z czekoladą w roli głównej! Taki Angel na przykład. Albo mój najnowszy nabytek, o którym piętro niżej. ;)
Im bardziej poszukujemy, tym pełniejsza jest nasza wiedza (co zresztą nie tyczy się wyłącznie perfum).
To był dziwny wpis. Może kiedyś dorzucę doń post scriptum?


Rok produkcji i nos: 2005, Pierre Guillaume

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; idealny na zimową chandrę lub jako prezent dla zapamiętałych czekoholików.

Trwałość: w granicach dziewięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: gourmand-piżmowa

Skład:

kakaowiec, ambra, białe piżmo, bób tonka, wanilia

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://sundaynitedinner.com/chocolate-pudding-cake/

Przybyli ułani pod okienko, czyli listopadowe zakupy perfumowe

Żeby nie było, że ciągle Was, drodzy Państwo, zwodzę. ;) Dziś najnowsze nabytki do mojej kolekcji [zanosiło się na więcej, ale... już się nie zanosi :) ].
Tam-da-dam:


Książki to:

1. J. Stephan Jellinek, Perfumy. Marzenie we flakonie. Istota perfum, ich działanie, dobór i zastosowanie zapachów klasycznych i nowoczesnych, przeł. Janina Zapaśnik-Ogrzewalska, wyd. Warszawski Dom Wydawniczy, Warszawa 1994.
Odrobinę więcej znajdziecie TUTAJ.
2. Cathy Newman, Perfumy. Podróż w świat zapachów, przeł. Barbara Gadomska, wyd. G+J RBA, Warszawa 2000.
Kapitalny album wydany pod szyldem National Geographic (zdjęcia: Robb Kendrick), do którego przymierzałam się od dłuższego czasu.
Więcej szczegółów TU.

Ale przecież nas i tak najbardziej interesują flachy. :)


Oto i one. Miałam chęć zaopatrzyć się w coś użytecznego [stąd Impérial Opoponax Les Néréides], coś nieodparcie uroczego [jasny, apetyczny poprawiacz humoru z białej czekolady, truskawki i ambry, sygnowany Cioccolato Mon Amour] oraz coś zaskakującego [czyli sugestywny aromat czystego bzu w czasie mroźnej zimy ;) Pur Désir de Lilas od Yves Rocher].

Choć flakony mam już od jakiegoś czasu, to książki przybyły dzisiaj na skrzydłach jednej z firm kurierskich (nie wiem czemu, bo zamawiałam tańszą dostawę przez PP; widać cuda się zdarzają!:) ). I wybaczcie marną jakość fotografii, ale na Podgórzu dziś aura iście listopadowa.

Jak Wam się podobają moje nabytki?
___
Dziś noszę J'Ose od José Eisenberga.

wtorek, 16 listopada 2010

Sukces w stylu napoleońskim

Kiedy w niedzielę rano zorientowałam się, co też wyciągnęłam z jednego z próbkowych pudeł celem testu oraz - ewentualnie - zrecenzowania po weekendzie, miałam ochotę kopnąć się w tyłek i zmienić wybór; ale dałam sobie spokój, bo i tak prędzej czy później musiałabym napisać o najnowszym, jubileuszowym [ ;) ] dziele marki Creed, czyli o Aventusie.


Kompozycja miała wziąć nazwę od słowa oznaczającego "sukces" oraz być inspirowana postacią Napoleona Bonaparte, który "toczył wojny, zaprowadzał pokój i bujnie romansował. A wszystko na warunkach, które on sam stawiał. Kłusując na koniu zawsze zmierzał do zwycięstwa". Cóż, nie zawsze; na co ostatecznych dowodów dostarczyły wydarzenia rozegrane wśród pól i lasu położonego w sąsiedztwie belgijskiego miasteczka Waterloo. :) Szczęśliwie Aventus nie okazał się prywatnym Waterloo rodu Creedów.

Jako, że nie znajduję w nim niczego, co skłaniałoby mnie ku negatywnej opinii: najnowszy produkt marki to naprawdę świetna robota! Skomponowana według bardzo klasycznych wzorów na "typowo męskie" pachnidło zimowo-formalne; do tego stopnia sprawdzonych, że przy pierwszym spotkaniu z Aventusem miałam ochotę krzyknąć: "Znam to!", choć nie bardzo miałam świadomość, skąd. Dopiero po dłuższym czasie dotarło do mnie, iż bardzo podobnych perfum kilkanaście lat temu używał pierwszy mąż jednej z moich ciotek; mężczyzna, który sam siebie chętnie określiłby mianem "wyrafinowanego" czy nawet "estety". I ,co ciekawe, choć powyższe słowa nie do końca oddawały charakter mojego "ekswujka" [kurczę, ale teraz trudno określić powiązania rodzinne! ;) ], ów zapach komponował się z nim całkiem nieźle.
Co znaczy, że tym razem panowie Creedowie ponownie uderzyli w dzwon stary, choć o rzadkim i pięknym brzmieniu (także: ponownie). Co bardzo, ale to bardzo mi odpowiada.


Bo posłuchajmy: początkowe tony są mocne, dźwięczne, czyste, obijające się szerokim echem po okolicy; wyczuwam silny powiew aromatycznego, nieco lepkiego soku z cytrusowej skórki (z racji wpadania tegoż w klimaty skórzane o współudział podejrzewałam bergamotkę - i słusznie). Wystarczająco silne, by zdominować inne nuty uwertury i zostawiać po sobie długi ślad. Dopiero po pewnym czasie rejestruję obecność czegoś słodkiego, lekko przyprawowego: czegoś, co może być ananasem zmieszanym z paczuli.
Natomiast po pierwszych kilkudziesięciu minutach zapach gwałtownie przybliża się do skóry, by ostatecznie stać się bardziej słodkim, lekko kwiatowym obłoczkiem. Tak bardzo poplątanym, iż trudno wyodrębnić poszczególne składniki. Wiem tylko, że nijak nie potrafię "wyłapać" deklarowanej w spisach nut czarnej porzeczki.
Zdaję sobie natomiast sprawę z tego, że jest Aventus mieszaniną szlachetną, bardzo spokojną i wyważoną, zawsze stonowaną i ze wszech miar comme il faut. :) Piękną w jednym z najbardziej oczywistych znaczeń tego słowa.

Finał kompozycji jest jeszcze mniej wyraźny niż jej serce. Raczej podejrzewam niż wiem, iż delikatna ambra łączy się z niemydlącym piżmem i sporą wiąchą lasek wanilii, by pospołu utopić mech dębowy i brzozę w morzu miękkiej słodyczy (ale głowy za to nie daję! ;) ). W każdym razie ta ostatnia dzielnie się broni, za co cześć jej i chwała. I to w zasadzie tyle; nawet nie jestem w stanie stwierdzić, kiedy perfumy ostatecznie znikają z mojej skóry. Wiem tylko, że trwa to długo, a w pewnej chwili, gdy tylko sobie o nich przypomnę i wcisnę nos w przedramię - nie wyczuwam już niczego.
A jednak Aventus bardzo przypadł mi do gustu. Nie wyczynia, co prawda, z moją skórą takich cudów, co ze skórą mężczyzn (a cuda owe potrafią być naprawdę rzadkiej piękności :) ), ale jest nad podziw przyjemny i bardzo "noszalny". Zwyczajnie sympatyczny.


Rok produkcji i nos(y): 2010, Erwin Creed, Olivier Creed

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o mężczyznach (choć pewnie tysiącprocentowy maczo stwierdziłby, iż jest "zbyt pedalski" ;) ), ale świetnie powinny czuć się w nim także kobiety. Dobry na wszelkie okazje formalne oraz kilka nieformalnych.

Trwałość: bardzo dobra; w granicach piętnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-owocowa




Skład:

Nuta głowy: ananas, bergamotka, czarna porzeczka, jabłko
Nuta serca: jaśmin, róża, drewno brzozowe, paczuli
Nuta bazy: mech dębowy, szara ambra, piżmo, wanilia
___
Dziś noszę Impérial Opoponax marki Les Néréides.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.franceattraction.com/napoleon-bonaparte-1801.html [ilustracja to oczywiście Napoleon przekraczający Alpy 20 Maja 1800 roku autorstwa Jacquesa-Louis Davida :) ].
2. http://www.aftouch-cuisine.com/fr/creme-de-cassis-43.htm

czwartek, 11 listopada 2010

Włoskie wzornictwo

Mam ostatnio szczęście do perfum tworzonych "ku czci". Dziś padło na Essenza del Tempo od Trussardi, zapach stworzony z okazji setnej rocznicy powstania marki.
I już od razu zaznaczę że, choć to kawał dobrej roboty, a ciepłe słowa popłyną zaraz wartkim strumieniem, ostatecznie powiem kompozycji: "nie"; ale zacznijmy od początku.


Rzadko w głównym nurcie zjawia się mieszanka tego typu: wysmakowana, gruntownie przemyślana i lekko dystansująca. Z jednej strony otwarta i zapraszająca do zacieśnienia znajomości, z drugiej zaś - do tego stopnia zdystansowana, że łatwo może zostać uznana za wyniosłą. Jednocześnie łatwa oraz wymagająca.
Co, Brońboże!, nie jest z mojej strony zarzutem. Uważam po prostu, że na tym właśnie polega cały urok omawianej kompozycji: Essenza del Tempo powstała po to, by zachwycać i budzić podziw, lecz tylko z daleka [a przynajmniej tak właśnie jest w moim przypadku :) ]. Ponieważ, choć mam morze szacunku dla nowoczesnego, eleganckiego włoskiego dizajnu meblarskiego, to w pomieszczeniach wyposażonym w meble w rodzaju tych powyżej nie byłabym w stanie mieszkać. A już z pewnością - czuć się "jak w domu". :)

Już od pierwszej chwili po aplikacji wiem, że EdT to klasa w stanie czystym: bo skoro żadna siła nie jest w stanie obrzydzić mi jednoznacznie świeżego, ostrego, soczystego otwarcia, w którym udział biorą imbir oraz bergamotka, spokojnie mogę dać dalszym nutom kredyt zaufania. :) Co jest z mojej strony znaczącym ruchem, albowiem wkrótce do akcji wkracza irys, zręcznie pudrujący orzeźwiające soki. Czy ktoś z Was wie może, jak pachnie imbirowy puder? Bo ja już tak. ;) Dodam też, że w cieplejsze dni przed całkowitym i nieodwołalnym zmydleniem kompozycji ratuje mnie jakaś nieco przygaszona, acz nadal silna nuta cielesna (teraz wiem, że to nasiona piżmianu, które zimą zamiast mydlin umiejętnie poskramiają puder). Zaraz też dochodzi do głosu ciepła, bezpieczna słodycz delikatnych kwiatów oraz słodko-kwaśny ocet balsamiczny, który zresztą potrafi zagrać na, niesztampowej w głównonurtowym perfumiarstwie, słono-cierpkiej nucie. Słowem: och i ach! :)
Finał to wzbudzający respekt koncert świeżo zaparzonego espresso, które wraz ze wspomnianym octem oraz suchym cedrem i szczyptą pieprzu stopniowo zanurza się w gęstej karmelowej mazi. Jednak słodycz nigdy nie zdominowuje całości - zwyczajnie nie ma na to czasu. Gdy tylko wybije się na wierzch, perfumy cichną, zamierają i odchodzą. Coś pięknego...

A jednak, jak wspomniałam wyżej, znajomości z EdT przedłużać nie zamierzam. Choć jest piękna nad miarę, jakoś nie potrafimy się dogadać: nie dość, że obca jest mojemu prywatnemu poczuciu estetyki, to jeszcze nie chce trzymać się skóry. Podsumowując: kilkutygodniowy nawet pobyt w hotelu wyposażonym w nowoczesne włoskie meble - czemu nie? Jednak mieszkać wolałabym w czymś ździebko przytulniejszym.


Rok produkcji i nos: 2008, Sophie Labbé

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dla tych wszystkich, którzy pragną zrobić jak najlepsze znaczenie. :) Bez zarzutu sprawdza się przy wszelkich okazjach biznesowo-towarzysko-formalnych.

Trwałość: latem jakieś cztery godziny, zimą - nie dłużej, niż sześć

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna




Skład:

Nuta głowy: bergamotka, imbir, nasiona piżmianu (ambrette)
Nuta serca: płatki kwiatów, ocet balsamiczny, irys
Nuta bazy: drewno cedrowe, ziarna kawy, pieprz, karmel

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.exinteriordesign.com/modern-italian-furniture-collection-with-interior-design-concept-from-jesse-of-italy/

Czy nuty głowy, serca i bazy to fikcja?

W niektórych kręgach można spotkać się z opinią, że trójstopniowy rozwój perfum powoli odchodzi do lamusa, ale - jako żywo! - jeszcze nie miałam okazji przeczytać (ani usłyszeć), jakoby nigdy nie istniał. Do niedawna.

Najwyżej wyjdę na zawistną poczwarę, zamieszczając poniższy cytat; ale, szczerze mówiąc, średnio mnie to obchodzi:

(...) Przerażający przerost formy nad treścią sprawia, że w pewnym momencie juz nie wiadomo "co autor miał na myśli". I w jakim stylu to zapach i czy mam ochotę go mieć czy choćby poznać.Niejeden "nos" zsikałby się zapewne ze śmiechu czytając o tej drugiej i trzeciej głębi , jaką usiłuje ktoś doczepić zapachowi. [pogrubienie mojego autorstwa - przyp. WzP] Wydaje mi się,że opinie powinny przekazywać innym coś co pomoże im podjąć jakąś decyzje i scharakteryzuje zapach. (...)

Źródło TU; na autorkę powyższego bon motu już się raz powoływałam, jednak podobny kfiatuszek zasługuje na szczególne wyróżnienie.


Nie odmawiam nikomu prawa do publikacji własnego zdania; w końcu rozwój zasadza się właśnie na różnicy. I rozumiem niechęć do rozpoetyzowanych opisów perfum (przyznam, że czasem też wolałabym skupić się na konkrecie czy szerokim kontekście marketingowo-historycznym). Irytuje mnie jedynie bezgraniczna, zdawałoby się, oraz protekcjonalna pewność słuszności własnej opinii; szczególnie, gdy nie jest podparta minimalną chociaż ilością teoretycznych podstaw perfumiarstwa.
Nie jestem święta - przecież mnie również wiele w tej materii brakuje i przypuszczalnie wiedzę na ów temat będę zgłębiać tak długo, jak długo pasjonować mnie będą perfumy. Z  tego właśnie powodu zaawansowanych chemiczno-proceduralnych dywagacji nie publikuję, po prostu nie czuję się wystarczająco kompetentna. Jednak "coś tam" wiem. Więc nie jest dla mnie jasne, czemu ktoś, kto dokonuje samoidentyfikacji jako "pasjonatki perfum", nie widzi sensu w czymś tak oczywistym, jak rozwój kompozycji na skórze!
Wybaczcie, ale tak daleko moja tolerancja nie sięga.

Recenzja wieczorem.
___
Dziś noszę Molecule 02 z serii Escentric Molecules.

środa, 10 listopada 2010

Z cyklu: Zapachy Wrocławia

Zazwyczaj stojąc na przejściu dla pieszych, mam wątpliwą przyjemność wdychać opary kiepskich podróbek lub takich perfum, za którymi, delikatnie mówiąc, nie przepadam. ;) Lecz jakiś czas temu wyczułam od kogoś z przechodniów L'Eau Trois, jednak osoby tak pięknie pachnącej nie udało się ustalić.
Dziś natomiast, w innej części miasta mijałam na przejściu dwie kobiety, wyglądające na matkę i córkę. Jedna z nich nosiła Philosykos; na bank.
Diptyque rulezz...? ;)

A jutro zapraszam Państwa na kolejną recenzję. :)
___
Dziś noszę Padparadschę (od Satellite).

wtorek, 9 listopada 2010

Nie pieprz Pietrze...

No! Nareszcie pieprz z prawdziwego zdarzenia! Trudno było mi znaleźć taką kompozycję, w której wspomniana przyprawa grałaby główną rolę, a nie zostałaby w taki czy inny sposób "zdemistyfikowana". :) Teraz mam Opus 1870 od Penhaligon's, kolejną ciekawą propozycję okazjonalną (bo nazwaną tak, a nie inaczej dla uczczenia roku powstania marki).


Pierwsze chwile pobytu mieszanki na skórze nieśmiało zapowiadają przyszłe pieprzowe wichry, hulające po moim ciele z dowolną prędkością. :) Jednak, póki co, burze poprzedza łagodna, miła dla człowieka bryza: rześka, lekka, nasiąknięta sokami bujnej podzwrotnikowej roślinności. Ciepła, ale też trudna do uchwycenia oraz ździebko figlarna. Żaden tam olfaktoryczny Terminator, po prostu gibki, psotny, trudny do kontrolowania gnom. :) Stąd skojarzenie z pieprzem dojrzewającym jeszcze na krzewie, chwilowo tkwiącym w cieniu, ale przecież nie lękającym się silnych promieni słońca. Oraz podejrzanie soczystym, słodkawym; to zasługa owoców cytrusowych, subtelnie tonowanych przez kolendrę, do której z czasem dołącza róża i cynamon. Ten ostatni przejawia tendencję wzrostową, gdyż zdaje się próbować dominacji nad resztą składników (co mu się nie udaje; dobrze, bo to o pieprzu miało być :) ).
Kiedy ruda zwinięta kora usiłuje podporządkować sobie resztę towarzystwa, cytrusy odchodzą po cichu, korzystając z zamieszania, a na ich miejsce zjawia się kadzidło, zręcznie poskramiające krzykacza.


Dzięki temu ostatniemu głównym bohaterem opowieści ponownie staje się pieprz, choć już nie surowy i soczysty, tylko w znanej nam dobrze postaci. Ostry, świdrujący przegrody nosowe i zdecydowanie czarny. :)
Ziarenka mieszają się z lekką pikantnością róży oraz żywicznymi oparami, miękko układając się na sylwetce, otaczając ją ze wszystkich stron niewidocznym, acz niezwykle szczelnym, filtrem i tworząc cudny, bardzo wyrazisty sillage.
Mieszanka robi się przy tym bardziej eteryczna, by ni rzec, że widmowa, a jednak (na co mam dowody! ;) ) trudno ją przeoczyć. Jak to możliwe?
Pojęcia nie mam; i bardzo się cieszę, że nie muszę zgłębiać owej zagadki. Po prostu chłonę doznania, jakie mi zapewnia. :)

Finał oznacza jeszcze większą "mglistą przejrzystość" oraz ogrzanie doszczętnie wysuszonych ziaren sandałowcem i delikatnym piżmem [syntetycznym albo roślinnym, gdyż zupełnie się nie mydli]. Ciepłą dwoistość nut bazy podbija zazwyczaj świeży, z lekka sportowy cedr. Lecz to tylko skromne przywrócenie równowagi, nie zapowiedź kolejnych swarów.

Pieprz, pieprz i pieprz - wcale nie taka banalna przyprawa. :) Do tego nad podziw trwała. Jak tu się nie zauroczyć?


Rok produkcji i nos: 2005, ??

Przeznaczenie: zapach typu uniseks na dowolne okazje.

Trwałość: od dziesięciu do ok. czternastu godzin

Grupa olfaktoryczna: przyprawowo-drzewna (i orientalna)

Skład:

Nuty głowy: czarny pieprz, owoc yuzu, kolendra
Nuty serca: cynamon, kadzidło, angielska róża goździkowa
Nuty bazy: drewno cedrowe, sandałowiec, piżmo, cytrusy
___
Dziś noszę Rose Sauvage od Antonio Viscontiego.

P.S.
Źródło ważniejszych ilustracji
- YouTube [żeco?? coś mi się pomatlaczyło ;) ] oczywiście DeviantArt:
1. Peppercorns autorstwa sgtmoscovitz.
2. Peppercorns autorstwa aikika.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Krew się polewa ;)

Kto z Was, gadziny przebrzydłe, podebrał mi Eau Duelle Dyptique (od Aleksandry Tomczak, skądinąd) na Allegro, dziś wczesnym popołudniem, dwie minuty przed końcem aukcji?? Chętnych do bycia obdartymi ze skóry przyjmuję jutro, w godzinach od 8.00 do 14.30. :)



Jako, że dziś mało we mnie ducha sportowego (a jeszcze mniej czasu do swobodnego rozdysponowania), nie przewiduję więcej notek. Planowaną na dzisiaj recenzję Opus 1870 od Penhaligon's przesuwam na jutro.
Do rychłego! :)
___
Dziś noszę Opus właśnie. :)

niedziela, 7 listopada 2010

Przegląd netu

W ramach coniedzielnego cyklu "czytamy po angielsku" dziś proponuję krótki artykuł o prawdziwym perfumowym skarbcu, czyli o wersalskiej Osmothèque, prosto ze strony magazynu France Today: Scents and Sensibility. W tekście pojawia się nawet drobniutki polski akcent. ;)

Na zachętę, tradycyjnie, fotografia (mniam!):



Przyjemnej lektury! :)
___
Dziś noszę New Haarlem marki Bond No. 9.

sobota, 6 listopada 2010

Gra światła z cieniem

Spośród oferty Histoires de Parfums dwie kompozycje mają odzwierciedlać klimaty erotyczne; jak więc mogłabym nie chcieć ich poznać? ;) O mieszance zmysłowo-Zachodniej, Moulin Rouge, już pisałam. Dziś przyszła pora na europejskie wyobrażenie o seksie Wschodu, czyli na Ambre 114.


We flakonie z czerwoną naklejką monsieur Ghislain miał zamknąć zapach haremu. Łomatko!, który to już raz perfumiarze błądzą w wyobraźni po bliskowschodnich serajach? Ile można?? Czasami odnoszę wrażenie, jakoby żądza poznania sekretów zakazanych części arabskich (choć nie tylko) pałaców rozpalała wyobraźnię współczesnych artystów równie mocno, co w czasach, gdy w podróży na jakiś harem faktycznie można było się "nadziać".
Co trochę mnie męczy; mogliby wysilić umysły od czasu do czasu. :) Lecz porzućmy bezproduktywne marudzenie, by zająć się meritum.

Uwertura Ambre 114 jest zaskakująco... niewinna, słodka i puchata. Niezwykle miękka oraz świetlista; delikatnie pastelowa. Bliższa klimatom panieńskiego buduaru niż wyrazistym, jaskrawym barwom miejsc, w których już małe dziewczynki wdrażano w teoretyczne meandry Kamasutry lub jej podobnych. Wanilia miesza się z bobem tonka i jakimiś lekkimi, bardzo nieinwazyjnymi kwiatkami, dając w efekcie całość - po prostu miłą. Rozczarowującą w porównaniu do takich "majtkozdzierców" [rety, co za makabreska językowa! :) ], jak Musc Nomade, Ambre Sultan, Ambre Fétiche, Wazamba czy Aziyadé. Prędko uznałam, że za lekkie, za grzeczne, za miałkie toto dla mnie.


Tymczasem spotkała mnie niespodzianka. Do tego bardzo miła. :)
Ponieważ po dość krótkim czasie puszyste, słodkie nuty zaczęły wycofywać się po angielsku, ustępując miejsca świetnym, niezbyt dosłownym, choć i tak pikantnym przyprawom: gałce muszkatołowej, kolendrze, pieprzowi (tych ostatnich brak w spisie nut). Oraz ambrze. Am-brze. ;) Pięknej, ekstatycznej i majestatycznej, robiącej piorunujące wrażenie. Gorącej oraz działającej na emocje. Po drodze rejestruję jeszcze obecność wetywerii, róży, drewna cedrowego czy paczuli, ale nie są one w stanie przysłonić mi niewątpliwej urody tytułowego składnika.
Finał to powrót słodyczy, która miękko otula ambrowe serce, wnosząc ze sobą czułość i przytulną atmosferę. A nawet - nie bójmy się tego słowa - błogostan; po prostu leżymy sobie bezsilni w skotłowanej pościeli, w miłym dla oka półmroku, a gdzieś obok nas zaczarowana lampa rzuca na swe otoczenie fantazyjny wzór, co nawet rejestrujemy, ale siłą rzeczy nie przywiązujemy do tego faktu szczególnej uwagi - w końcu co innego nam w głowie. :)
Ostanie chwile pobytu Ambre 114 na mojej skórze to przede wszystkim cicha, półprzejrzysta symbioza sandałowca, bobu tonka, muszkatu, paczuli i ambry z odrobiną wanilii. Jest cudnie... Uśmiecham się delikatnie. Powieki zaczynają mi podejrzanie ciążyć [to ostatnie zupełnie serio; padam na twarz ;) ].
Dobranoc.


Rok produkcji i nos: 2001, Gerald Ghislain

Przeznaczenie: miły, przytulny i/lub erotyczny zapach uniseksualny; wprost stworzony do pierwszych testów zimą. Co piszę mając na względzie bardziej "migrenopodatne" głowy od mojej. ;)

Trwałość: mogłoby być lepiej - od czterech lub pięciu do siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: gałka muszkatołowa, tymianek
Nuta serca: pelargonia, róża, sandałowiec, paczuli, wetyweria, cedr
Nuta bazy: ambra, wanilia, bób tonka, styrak, piżmo
___
Dziś noszę Angel Sunessence 2010 od Thierry'ego Muglera (tak mnie jakoś wzięło.. :) ).

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.favorsandflowers.com/moroccan-tealight-candle-holder.htm
2. http://designzie.com/6/6

piątek, 5 listopada 2010

Przyygooodaa, wspaaniała to rzecz!



Wczoraj pisałam, że najbardziej cenimy te perfumy, których zdobycie jest naprawdę trudne. Dziś żywe potwierdzenie mojej tezy. :)
Czy zdarzyło się Wam poznać jakąś kompozycję w czasie, gdy o pełnowymiarowym flakonie można było, co najwyżej, pomarzyć? Czy pragnęliście kiedyś flachy, której już nawet na Allegro czy eBayu nie uświadczysz, chyba że za jakąś iście astronomiczną kwotę lub półdarmo, co sugeruje podróbkę? Jednymi z moich wielkich niespełnionych miłości są Lord Molyneux od Molyneux [świetny, słodko-skórzano-ziołowy umilacz czasu w starym stylu] oraz Green Jeans od Versace. Dziś zajmę się drugą z mieszanek.


Zielony Dżins miał za zadanie oddawać "przypływ energii, podróż w czeluście natury" (z opisu na próbkowej "książeczce"). I się w sumie zgadza.
Mamy bowiem do czynienia z kompozycją rześką, odświeżającą, soczystą, ale też ziołowo-gorzką, cudnie niedosłowną. Rozpiętą pomiędzy sportową energicznością a eleganckim sznytem. Naprawdę wartą uwagi, choć - w moim przypadku - głównie jako poprawiacz humoru. :)

Traf (badanie rynku?) chciał, by opakowanie mojego dzisiejszego bohatera zdobił wizerunek rozśpiewanego kowboja z gitarą, siedzącego na ogrodzeniu, za którym rozpościera się preria. Stąd przyszedł pomysł na ilustracje recenzji [a musicie wiedzieć, że nie cierpię wszystkiego, co ma jakikolwiek bezpośredni związek z Dzikozachodnią estetyką oraz popularną kulturową interpretacją tejże; westerny mnie nużą, a od muzyki country dostaję gorączki i drgawek ;) ]. Tak więc wyszukiwanie ilustracji wiązało się ze sporym poświęceniem. :) I nawet rekompensata, w postaci dość powszechnych, błogich fantazji o półnagich "kałbojach" [prawda, że tak słowo wygląda lepiej?] nie zdołała mnie udobruchać.
Ale wracajmy do rzeczy.


Aromat wydaje się być idealnym na kontynentalne upały i żar lejący się z nieba, choć, dalibóg!, nie potrafię sobie weń wyobrazić brudnego, zaniedbanego, prostego człowieka, harującego od świtu do nocy za śmiesznie niską stawkę (mam na myśli pastucha, nie ranczera); to chyba nieco inny rodzaj wrażliwości.

Otwarcie było dla mnie sporym zaskoczeniem: bo jakim cudem silnie skoncentrowane, soczyste i świeże cytrusy mogą nie wydawać mi się odstręczające? A jednak! Gorzki grejpfrut, aromatyczna bergamotka i zawsze energizująca cytryna łączą się z lekkim akcentem mięty oraz lawendą. Z czasem aromat krzepnie, scalając się się w przejrzystą, bursztynową bryłkę, tracąc na świeżości a nabierając gorzkawego smaczku. Zwiększa się ilość lawendy, do której rychło dołącza estragon, szałwia (nieujęta w spisie nut), kminek, kolendra, lekkie geranium oraz kwiaty, charakterystyczne dla perfum "typowo kobiecych": róża, goździk i odrobina jaśminu. Te jednak szybko znikają, ustępując miejsca soczystemu drewnu cedrowemu i balsamicznej sośnie piniowej.
Ostatnia faza jest najbardziej miękka, przejrzysta i widmowa; kojarzę ją z miękkim światłem, półmrokiem świtu po krótkiej nocy spędzonej bezpośrednio pod gwieździstym niebem. Na skórze pozostają drzewne nuty serca, ale jeszcze bardziej uspokajają się pod kontrolą suchego miękkiego mchu dębowego oraz sandałowca i kolejnej dawki świeżo utoczonej, gęstej i lepkiej żywicy sosnowej. Spod pociętych bierwion wygląda odrobina ambry oraz całkiem spora ilość piżma; to ostatnie w chodne dni robi mi brzydki numer, mydląc się.
Choć specjalnie mnie to nie przeraża.

Albowiem zdaję sobie sprawę z tego, że mam do czynienia z zapachem stworzonym po to, by użytkownik mógł, oddając się marzeniom o wędrówce po Dzikim Zachodzie, odczuwać radość. Ech, Green Jeans to najbardziej "mój" ze wszystkich "nie moich" zapachów. Na tę chwilę, rzecz jasna. :)


Rok produkcji i nos: 1996, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony dla młodych mężczyzn, ale nie widzę powodu, dla którego nie mieliby go używać przedstawiciele wszystkich innych kategorii płciowo-wiekowych. ;) Kobietom jednak polecałabym go jedynie na okazje nieformalne.

Trwałość: niezadowalająca - na mojej skórze nigdy dłużej, niż cztery do sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-szyprowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, grejpfrut, petit grain, estragon, lawenda, aldehydy
Nuta serca: drewno cedrowe, drewno piniowe, liście mięty, kolendra, kminek, geranium, jaśmin, goździk, róża
Nuta bazy: drewno czerwonej pinii, sandałowiec, mech dębowy, piżmo, amba
___
Dziś noszę Sandalo od Etro.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. DeviantArt; :cowboy: autorstwa dutchie17. KLIK
2. http://blog.beefmagazine.com/beef_daily/2009/09/14/who-cares-about-cowboys-anymore
3. http://www.domainnamenews.com/domain-sales/group-of-internet-mavericks-lasso-domain-cowboyscom/924

czwartek, 4 listopada 2010

Are we snob?

No, właśnie... jakiś czas temu nawiedziło mnie to pytanie: czy jesteśmy snobami?

I zanim odpowiecie, że "nie, oczywiście, że nie; mamy po prostu hobby", to proszę Was o chwilkę zastanowienia.
W ciągu ostatnich dwóch tygodni obejrzałam dziesiątki kolekcji perfum, pochodzących z całego świata (na przykład na Fragrantica Club) i zaczęłam się zastanawiać:
1. Jak to jest, że w polskich warunkach maniak perfumowy to ktoś, kto wytrwale i notorycznie penetruje niszę, żonglując tak enigmatycznymi (dla ogółu) nazwami marek, jak Bond No 9, Le Labo czy Smell Bent?
2. Dlaczego polska odmiana gatunku znanego jako "perfumista" niemal z definicji musi kochać się w kadzidlano-drzewnych killerach czy innych równie trudnych dziwadłach, sporą część nurtu głównego uznając za, mówiąc oględnie, średnio interesującą?
3. Dlaczego, mimo że "droższe" nie zawsze znaczy "lepsze", za takowe uważamy z pewnością to, co trudniej dostępne?

Czy powyższe kwestie wynikają z chęci "odchorowywania" dawnej, socjalistycznej i postsocjalistycznej szarzyzny i nijakości? A może ma to jakiś związek ze słynnym, sprzężonym z kryzysem ekonomicznym "efektem czerwonej szminki", czyli niezbędnego dla równowagi psychicznej substytutu luksusu i normalności? Albo pragniemy za wszelką cenę [dlaczego?] wyróżnić się z otoczenia, silnie podkreślając własną indywidualność? Lub jeszcze coś innego?
Jak to właściwie z nami jest?

Oczywiście, zawsze należy brać poprawkę na "drugą stronę medalu", czyli kompulsywne chomikowanie, ostentacyjne chwalenie się i snobizm ewidentny, który łatwo zaobserwować nie tylko na perfumeryjnej niwie. W końcu, jakby nie patrzeć, dla nas znaczenie ma przede wszystkim zapach, a cała otoczka typu kampania marketingowa, chwytliwe hasła, ładne buzie, sztuczne generowanie tajemniczości czy najzwyklejszy w świecie dizajn flakonu, są kwestiami drugorzędnymi.
W związku z tym chciałabym Wam coś pokazać: dawno, dawno temu zamieściłam na pewnym forum perfumowym portalu społecznościowym (link w mojej liście :) ) recenzję perfum Eden marki Cacharel. Dziś mam do niej stosunek mieszany, bo nie jest wolna od uproszczeń [świadomych i pragmatycznych, ale jednak] czy protekcjonalności, ale też starałam się wytłumaczyć mój punkt widzenia, który w sumie nie uległ zmianie. Niedawno zaś przeczytałam pod moją recenzyjką taką opinię, że opadła mi szczęka... :) Zresztą zobaczcie sami, klikając TUTAJ.
Myślę, że to całkiem dobry przykład różnicy w podejściu do perfum.

Wracając do punktu wyjścia, chciałabym ponowić pytanie: jesteśmy snobami, czy też nie? A może istnieje coś takiego, jak "snobizm pozytywny" i to w nim się odnajdujemy?
Ciekawam Waszych opinii. :)
___
Byłabym zapomniała: pachnę Ambre Russe od Parfum d'Empire. :)

środa, 3 listopada 2010

Od Masocha, przez Josephine Baker, do Molly Brown

Nie lubię siebie za to skojarzenie.
Bo gdy zacieśniłam znajomość z, początkowo rozczarowującym, 1889 Moulin Rouge z cyklu Histoires de Parfums, przypomniałam sobie piosenkę. Wenus w futrze, no ładnie. ;) A ja przecież nie lubię tego typu klimatów, męczą mnie i/lub przyprawiają o niestrawność (w zależności od intensywności przekazu). Miałam więc niezłą zagwozdkę...


Wystarczy jednak spojrzeć na krajobraz z nieco szerszej perspektywy, żeby docenić jego piękno. Tak też zrobiłam.
Dzięki temu, zamiast toksycznego układu, zamiast niezdrowego podniecenia i popkulturowych fascynacji dostrzegłam czarowny klimat wysublimowanej erotyki i dekadencję. Miast wysokich skórzanych butów magnetyczną osobowość, w miejsce pejcza - żywy, coraz bardziej wyrazisty flirt. Dalej miałam już z górki. :)

Okazało się, że Moulin Rouge kryje w sobie zastanawiający, bardzo niedosłowny urok zmysłowości "w dawnym stylu"; kto kojarzy fotografie - a raczej dagerotypy - erotyczne z przełomu XIX i XX wieku wie już, o co dokładnie mi chodzi: o ten rodzaj wizualnej podniety, który w dzisiejszych czasach "działa" na mało kogo, ale za to ma w sobie delikatność, glamourowy szyk, pewien artyzm; cóż, może chodzi o to, że nawet dawnym pornosom nieobca była nuta elegancji? :)
W każdym razie, odniosłam wrażenie, iż 1889 ma w sobie więcej z dawnego Moulin Rouge, Folies Bergère czy innych tego typu przybytków, niż wszystkie współczesne dzieci przemysłu pornograficznego razem wzięte. I bez historycznego kontekstu trudno ów zapach zrozumieć. Oraz zaakceptować.


Otwarcie ML jest tym stadium, które wszystkich nieznoszących perfum "babciowych" przyprawia o mdłości: oto róża, irys, mandarynka, cynamon i ciężka, złamana słodycz suszonych śliwek zmieszane zostały z oparami aldehydowymi, waląc prawdę między oczy, niczym jedna z najsłynniejszych pasażerek Titanica, Niezatapialna Molly Brown. :) Podobnie trudno je przeoczyć. Szczególnie później, kiedy aldehydy cichną, a do kakofonii dźwięków dołącza silny, zachłanny, gorzki akord absyntu, który razem z różą rozpoczyna iście szaleńcze tango. Krok za nimi znajdują się śliwka i cynamon; z czasem coraz więcej jest także paczuli. Szczęśliwie, irys już więcej nie próbuje dawać o sobie znać, bo niechybnie zepsułby mi finał.
Do którego dochodzimy powoli, oddalając się od parkietu zaanektowanego przez tańczących wariatów, a zstępując w ciepłe, jeszcze bardziej cielesne klimaty. Miękkie, puszyste piżmo łączy się z czekoladowym paczuli oraz przedziwnym, zaskakującym (ale pozytywnie!) aromatem futra, dając całość tak samo zjawiskową, zwierzęco-fizyczną, co ciepłą i miękką. A także słodką, bo czasem dane jest mi doświadczyć powrotu półprzejrzystych zjaw niemal wszystkich poprzednich akordów. Nie potrafię tego wyjaśnić, ani tym bardziej przewidzieć, musicie uwierzyć mi na słowo. :) Albo spróbować doświadczyć osobiście. Jest czego...

W dość krótkim czasie przebyłam drogę od rozczarowania i niechęci do planów zakupu własnej "czternastki" Moulin Rouge. Kompozycji hipnotycznej, stylowej, zbytkownej. Pięknej niczym spektakl w kabarecie, trudnej, niczym praca na jego deskach i tak samo uzależniającej. Choć za nami dziesiątki występów w tym sezonie, a przed nami drugie tyle, to nie dajemy się rutynie, tylko dzielnie uczestniczymy w próbach, a potem - robimy makijaż, zakładamy kostiumy i czekamy.
Kurtyna w górę!


Rok produkcji i nos: 2010, Gerald Ghislain

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach, ale podejrzewam, że pasowałby też efektownym, dbającym o siebie mężczyznom. Na każdą okazję, szczególnie w chłodne dni. :)

Trwałość: taka sobie; na mojej skórze - do sześciu lub siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-aromatyczna


Skład:

Nuta głowy: mandarynka, suszona śliwka, cynamon
Nuta serca: róża damasceńska, absynt
Nuta bazy: paczuli, piżmo, irys, futro
___
Dziś noszę Rouge marki Hermès.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Wikimedia Commons; Wenus z lustrem pędzla Tycjana. KLIK
2. DeviantArt; cabaret1 autorstwa użytkowniczki KatrinaDr. KLIK

wtorek, 2 listopada 2010

Między Halloween a Zaduszkami, czyli weź tu się odnajdź, biedny Słowianinie... ;)

Witajcie z powrotem. :)

Pewnie "po wczorajszym" macie serdecznie dość cmentarzy, grobów i pamięci o zmarłych; jeśli jednak nie, to pozwólcie, że uścisnę Wasze prawice, uśmiechając się promiennie jako, że i mnie te klimaty nie wydają się mroczne, przygnębiające, czy w jakikolwiek inny sposób, nieprzyjemne. Jeśli zaś bojkotujecie święto zmarłych i pielgrzymki cmentarne, ale przypadkowo zaglądacie do Pracowni, mam dla Was złą informację - właśnie was to dopadło. ;)
Albowiem zaplanowałam sobie na dziś post teoretycznie offtopowy; choć, jakby się tak dobrze zastanowić, to przecież dusza i nos (a więc także węch) mają ze sobą sporo wspólnego. [Rety, kocham być uspołecznionym zwierzęciem, ciałem uczestniczącym w kulturze! :) ] Poza tym, jakaż to rozkosz: ubrać jakieś kontrowersyjne perfumy i obserwować reakcje szacownego grona Ciotek i Wujków Polskich. ;) W moim przypadku był to kochany Fumidus.

Do rzeczy: poniżej przedstawiam skan pewnego arcysmacznego tekstu z jednego ze starych numerów miesięcznika Spotkania z zabytkami (nr 11, listopad 2003, s.3-7).
O ludowych, egalitarnych odcieniach dnia zmarłych w różnych krajach i kulturach, ze szczególnym uwzględnieniem tutejszych, środkowo- i wschodnioeuropejskich tradycji, skutecznie zapomnianych i odesłanych... w zaświaty, początkowo przez stereotyp pogańskich zabobonów i "ciemnogrodu", później - dzięki zdominowaniu świeckiego wymiaru święta przez ogólnoeuropejskie zapożyczenie Halloween od Amerykanów (właśnie tak, zza oceanu, nie od współczesnych Celtów :) ).
Choć sam artykuł skupia się nie tyle na analizach, co na prostym i pięknym odgrzebaniu wszelkiej "swojskości". Proszę klikać w poszczególne obrazki; wtedy będą czytelne.

Miłej lektury! :)







Czyż świętowanie nie byłoby ciekawsze, gdybyśmy, po trosze z własnej winy, a trochę z powodu niekorzystnych uwarunkowań historycznych, nie stracili niemal całej tej bogatej, świecko-pogańsko-mistycznej, ludowej obrzędowości? Jakieś kwesty na cmentarzach i spacery po nich od grobu do grobu nie wyczerpują obfitego potencjału tak kapitalnego święta. A na Halloween się godzę - tyle, że jako dodatek, nigdy zamiennik.
___
Dziś noszę le Parfum od Sonii Rykiel.