niedziela, 30 grudnia 2012

Świeżość na trzy sposoby, a właściwie na jeden ;)

Dziś, w ramach czyszczenia pudeł z próbkami, wyłowiłam kilka zapachów marki The Different Company. Ponieważ szczęśliwie składa się, że trzy z nich zdołałam przetestować stosowną ilość razy, w odpowiednich okolicznościach, właśnie je postanowiłam dziś opisać. :) Przy okazji zauważyłam, że już "na pierwszy niuch" bez pudła potrafię stwierdzić, którym z nich zajmował się ktoś noszący nazwisko Ellena. ;) Chociaż właściwie żadna to rewelacja, wszak rozwój tej konkretnej kompozycji nie pozostawił mi cienia wątpliwości...
Jeżeli pozwolicie, właśnie od niej zacznę omówienie.

Aby uczcić jednego ze współtwórców marki, Thierryego de Bachmakova, Céline Ellena stworzyła pachnidło mające odzwierciedlać ducha kraju, z którego ten pochodzi - Rosji.
Zdaje się, że Francuzi mają o niej dość mętne pojęcie... ;) Co zresztą nie jest prawdą, zatem dopuszczam inne wyjaśnienie, znacznie bardziej logiczne: styl, w jakim tworzą przedstawiciele rodziny Ellena do zestawień z Rosją pasuje jak pięść do nosa. :] Bo jak opowiedzieć o tym kraju za pomocą łagodnych, ledwie widocznych, świetlistych kreseczek, których imię brzmi Dyskrecja oraz Umiar? No jak??? ;)

Czy lekki, wiotki oraz niewinny soczek naprawdę przystaje do miejsca, gdzie nawet więzienne tatuaże rażą/zachwycają (niepotrzebne skreślić) iście barokowym, szalonym przepychem, połączeniem wysokiego z niskim, świętego ze świeckim, etnicznego z - do pewnego stopnia - międzynarodowym?? Niemożliwe; zwyczajnie się nie da.

Dlatego też eksperyment, jakiego popuszczono się w De Bachmakov najzwyczajniej w świecie nie trafia mi do przekonania. Nie wierzę w wizję, jaką proponuje mi Céline E., nie ufam jej [wizji, nie Pani Celinie ;) ].
Z tego powodu, aczkolwiek nie mam większych problemów ze zrozumieniem omawianego pachnidła, budzi ono moją niechęć. Szczególnie w pierwszej fazie, tej do cna cytrusowej, ostro-zimnej, zielono-roślinnej, przesyconej aromatem gnijącej wody spod kwiatów [czyżby figa z kolendrą oraz frezją robiły mi taki brzydki numer?]. Gdzież temu czemuś do rosyjskiego przepychu?
Na szczęście im później, tym lepiej. Zostaje chłód oraz typowa, zdystansowana jasność, jednak całość staje się znacznie bardziej sucha i dynamiczna bez zbędnej szamotaniny. Tu pojawia się świeżość całkiem zgrabna, gdzie akordy drzewne (cedr, cyprys) przenikają się wzajemnie z przyprawowymi oraz roślinnymi: głównie shiso [nie lepiej mówić na to po prostu sziso?] oraz zielono-mleczne, delikatnie kokosowe brzmienia figi, tak owoców, jak liści. W bazie zaś pojawia się lekko słodki, obły a złocisty akcent ambrowy, dzięki któremu duch aromatu okazuje się jeszcze bardziej nieuchwytny. Szkoda tylko, że całość nie staje się od tego mniej ostra, zaś od czasu do czasu pojawiają się drażniące cząsteczki amoniaku (tak to pachnie).

De Bachmakov finalnie okazuje się jednak wcale nie taki zły. :) Lecz cóż z tego, skoro otwarcie ma po prostu koszmarne - dla mnie wręcz traumatyczne - zaś całość i tak uparcie odmawia mi wszelkich skojarzeń z Rosją, carską, sowiecką ani obecną, synkretyczną. ;D Zatem choć całkiem spora grupa Rosjan to minimaliści (chodzi mi tylko o upodobanie do konkretnego prądu estetycznego), wizja przedstawiona w omawianym pachnidle do kraju oraz jego mieszkańców en masse nie przystaje w ogóle. Prędzej oddaje styl, upodobania albo charakter samego Thierryego de Bachmakova, w to mogłabym uwierzyć; tylko ponoć chodziło o rzecz odmienną.

Kolejnym dziełem spod egidy The Different Company, o którym chcę Wam opowiedzieć, jest After Midnight, pachnidło w stylu zbliżone do omawianego wcześniej, lecz znacznie przyjemniejsze. ;) Takie, którego nie chciałabym używać często (rzadko chyba też nie ;) ), jednak nie zauważam problemów z żadną z jego twarzy.

Wprost przeciwnie nawet - choć to ewidentny świeżak, lubię tę soczystą pokrakę. ;) [Epitet na okoliczność świeżości olfaktorycznej; bo tak]
Gdyż soczyste After Midnight jest z pewnością. Od samego początku, kiedy sok, świeżo wyciśnięty z cytrusowych skórek (głównie bergamotki z cedratem), miesza się z ziemistą anyżowo-słodką chropowatością arcydzięgla oraz małymi, zimnymi, ostrymi irysowymi igiełkami dając całość do cna świeżą, nowoczesną i jasną. Jak Light Blue od Dolcego i Gabbany bez męczącego, przygnębiającego  ducha głównonurtowego bestselleru. Po Północy na szczęście jest odeń znacznie bardziej lekki, optymistyczny, wolny od ciężaru nadmiernych oczekiwań oraz pretensjonalności. Co, jak zwykle w przypadku perfum w tym stylu, okazuje się najskuteczniejszą bronią przeciw wiedźmiej niechęci do dzieł lekkich oraz świeżych. :)

W miarę upływu czasu także i ten zapach staje się bardziej suchy oraz uroczo złamany; tym razem - akordem ewidentnie kwiatowym, lekkim jaśminem oraz żywym, nęcącym kwiatem pomarańczy, dopiero po jakimś czasie pojawia się słodko-skórzastym benzoesem i świeżo-drzewną pulpą z niewielkim akcentem złocistej, czystej cielesności.
Co może nie jest szczególnie odkrywczym zestawieniem, wszak takie ujęcie nowoczesnej paprociowości pojawia się choćby w White lub Hommage à l'Homme od Lalique, jednak tym razem ukazany został prosto oraz przyjemnie. Bardzo poprawnie.
Pachnidło na mocną czwórkę. :)

Natomiast o Tokyo Bloom naprawdę nie wiem, co napisać.
Czuję, że aromat jest dobry, wart sił włożonych w jego zrozumienie, jednak własnie to jest moim podstawowym problemem. Ponieważ wysoką jakość zapachu przyjmuję czuciem, nie zaś rozumem. Nie mam co do niego nawet kawałka pewności. Ani nawet, co gorsza, wizji, ulotnych synestetycznych wrażeń. Cóż poradzić?
Chyba muszę radzić sobie wyłącznie w oparciu o spis nut, starając się doszukać się ich w woni, która wykwita właśnie na mojej skórze. ;) Z góry za to przepraszam; nigdy wcześniej niczego podobnego nie robiłam i mam szczerą nadzieję nie powtarzać.

Na kłopotliwość Tokyo Bloom składają się po trosze wspomniana już lekkość i bezpretensjonalność dzieł marki, w tym przypadku tak wyważona i smukła, ze zwyczajnie mi umyka. :) Wyczuwam jasną, zieloną, roślinną sypkość, świdrujący miks bazylii z mniszkową pudrowością. Pewnie gdzieś tam czają się odrobinę cierpkie molekuły czarnej porzeczki. Za to wszystko, co dzieje się później, dla mnie okazuje się całkowitą enigmą.
Na pewno pojawiają się jakieś proste choć papierowo płaskie kwiaty, co nieco zielonych soków, który w zabawny sposób komponują się z pudrem. Im dalej, tym mniej oryginalności; przynajmniej takie mam wrażenie. powinny pojawić się akordy teoretycznie odzwierzęce - i na pewno są, białe, pudrowe, płaściuteńkie. Tyle tylko, że ze wszystkiego wyczuwam jedynie "płaściuteńkie". :> Nie umiem poznać, co w Tokyo Bloom jest czym. Poznaję jedynie cień bazowej słodyczy (gwajak?), perfekcyjnie wmieszanej w niepokojącą, harmonijną jasność.
Ewenementem jest za to fakt, że pomimo wspomnianych płycizny oraz nieuchwytności tak wielkiej, że uniemożliwiającej analizę i odczuwanie, kompozycja daje się lubić. I uznawać. Wiem, że coś w niej tkwi.
Nie wiem tylko, co. Ani dlaczego.
Czyli nie wiem zbyt wiele, jak się okazuje. :/

Mimo wszystko podróż przez światy kryjące się wewnątrz dzisiejszych bohaterów uważam za cenną i kształcącą. Warto było poznać kolejne historie.
A wszystko dzięki Jaroslavowi! :)


De Bachmakov


Rok produkcji i nos: 2010, Céline Ellena


Przeznaczenie: zapach typu uniseks; bliski skórze. Raczej dzienny.


Trwałość: około pięcio- sześciogodzinna


Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża


Skład:

Nuta głowy: liście kolendry, bergamotka, figa
Nuta serca: gałka muszkatołowa, liście shiso [sziso :] ], biała frezja
Nuta bazy: ambra, drewno cedrowe


After Midnight


Rok produkcji i nos: 2012, Émilie Coppermann


Przeznaczenie: uniseksualny zapach o strukturze aury, z czasem przybliżającej się do skóry. Na wszelkie okazje, latem również wieczorowe. ;)


Trwałość: w granicach sześciu-siedmiu godzin, w porywach


Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa (oraz świeża)


Skład:

Nuta głowy: arcydzięgiel, bergamotka, neroli
Nuta serca: pistacje, biały jaśmin, irys
Nuta bazy: labdanum, benzoes, "drewno ambrowe"


Tokyo Bloom


Rok produkcji i nos: 2012, Émilie Coppermann


Przeznaczenie: ? Zapach-widmo, bardzo bliski skórze choć wyczuwalny przez cały czas. Chyba raczej dzienny. Chyba. Raczej. ;)


Trwałość: koło pięciu godzin


Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża


Skład:

Nuta głowy: czarna porzeczka, mniszek lekarski, bazylia
Nuta serca: cyklamen, jaśmin
Nuta bazy: piżmo, drewno gwajakowe, ambra

___
Dziś Rasha marki Rasasi.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://rbth.ru/articles/2012/01/30/russian_criminal_tattoo_archive_14272.html
2. http://wallpaperpassion.com/download-wallpaper/29410/tokyo-night-wallpaper.html
3. http://www.redbubble.com/people/alfieinjapan/works/1787330-cosmos-flowers-asakusa-tokyo-japan

piątek, 28 grudnia 2012

Przymiarki do sprzątania magazynu

Magazynu próbek, odlewek, miniaturek i innego pachnącego drobiazgu. Tyle tego, że hoho - a opisywać nie ma komu. ;)

Amouage, Lyric Woman

Róża, taka niezbyt duża. Choć i nie mała. :)
Za to na pewno bardzo kobieca. Głęboka, z początku balsamiczno-przyprawowa, bogata, z czasem coraz bardziej zaczyna przypominać pudrowe różane konfitury. Bardzo dobrej jakości, starannie złożone, o ciekawej, satynowej fakturze i dobrze wyczuwalnym śledzie - ale jednak konfitury. Lub woda różana z odrobiną przypraw, delikatnie różowa. Gładka, ciepła. Ale nudna.
W mojej opinii zbyt zachowawcza, za bardzo europejska. Chociaż ładna.

Skład:
bergamotka, kardamon, cynamon, imbir, geranium, ylang-ylang, jaśmin, róża, kłącze irysa, arcydzięgiel, wetyweria, paczuli, piżmo, mech dębowy, drewno sandałowe, inne nuty drzewne, wanilia, bób tonka, kadzidło


Christian Dior, Eau Sauvage Fraîcheur Cuir

Delikatniejsza wersja Diorowego klasyka to najbardziej proste wyjaśnienie. Rzecz jasna prawdziwe, jednak ES Fraîcheur Cuir jest czymś więcej. Przede wszystkim - pachnidłem bardziej prostym, niemal ascetycznym. Będącym interpretacją skóry szorstkiej ale nowoczesnej. lekko drzewne oraz złociste, dosyć suche. Z czasem wytawnieje, promując skórzano-ambrowe akordy.
Bliskie ciału... a może po prostu lepiej testować pachnidło latem? ;)
Bardzo dobre, stworzone z szacunkiem dla tradycji pierwowzoru.

Skład:
cytryna, drewno cedrowe, skóra, ambra


Kilian, Rose Oud

Rozczarowanie. Pachnidło, które początkowo wydaje się być zbudowane na idealnej równowadze między akordami tytułowymi, w miarę upływu czasu przeistacza się w słodkawą, pozbawioną charakteru pulpę, by finalnie skisnąć otoczeniu burego paczulowego pudru (dosyć dziwnego), tłamszącego oud oraz psującego różę.
Mogło być o wiele lepiej.

Skład:
drewno gwajakowe, szafran, tynktura różana, oud


Maison Francis Kurkdjian, Cologne Pour le Soir

Kredytów nie udziela się, Rabat jest stolicą Maroka a "woda kolońska na wieczór" to oksymoron. :D I nic innego. Tak uważam.
Nie ma czegoś takiego, jak cytruskowe orzeźwienie dobre na wieczór, przynajmniej w naszym klimacie. Może w rejonach na południe od Kurkdjiana, gdzie latem temperatura bez kłopotów przekracza czterdzieści stopni Celsjusza, ale nie u nas!
Dlatego choć potrafię docenić kompozycję lekką, pudrowo-słodką, ułożoną wokół akcentów melasy (raczej nie miodu, deklarowanego w spisach nut) oraz róży, z towarzyszeniem ciepłych żywic, jako żywo nie widzę powodu, by toto nazywać "cologne". Nie rozumiem tego.
I dlatego zamierzam bojkotować pachnidło. Kto mi zabroni? ;]
Kadzidła nie stwierdza się.

Skład:
benzoes, biały miód, róża, kadzidło


Rasasi, Esraa

Nazwę pachnidło ma obłędną, przyznajcie. :)
A do tego jest naprawdę porządne, przyjemne. Idealnie pasujące do profilu marki. Złożone koncertowo, w odpowiedni sposób balansujące między łagodnym bogactwem nut "europejsko orientalnych" a ciężką, wytrawną, nieco gorzką i zwierzęcą egzotyką.
Z początku dominują akordy lekko paliwowe, fiołkowo-drzewno-przyprawowe, które w miarę upływu czasu stają się bardziej słodkie; delikatnie przypudrowane, uniseksowe z przechyłem w stronę stereotypowo kobiecą. W finale zaś pojawia się sandałowiec ostry i tak dosłowny, że aż gorzki, tłusty, chwilami subtelny jak Sensuous kiedy indziej skoligacony z piżmowym orientalnym brutalizmem.
Dynamiczne, wyraźnie zmieniające się w czasie, efektowne.
Esraa to kawał dobrej perfumiarskiej roboty.

Skład:
bergamotka, ylang-ylang, szafran, drewno cedrowe, ambra, irys, balsam gurjum, nasiona piżmianu, drewno sandałowe
___
Dziś noszę Kaféïne marki L'Atelier Bohème.

niedziela, 23 grudnia 2012

Magia Bożego Narodzenia

Im bliżej do Bożego Narodzenia i do Wigilii, tym silniej odczuwam pokusę pieczenia słodkości, topienia czekolady, gotowania kiszonej kapusty, krojenia grzybów suszonych, pieczenia szczupaka... Zaczynam czuć potrzebę wsłuchiwania się w kolędy oraz pakowania prezentów w oryginalny, zabawny sposób. Zaczynam tęsknić za zapachem choinki a nawet - płynów do czyszczenia drewna! ;) I wiem, że za za tymi przyziemnymi, przez wielu znienawidzonymi czynnościami, mającymi jakoby dowodzić, jak bardzo materialistyczni jesteśmy, kryje się magia codzienności. Czas dany nam, byśmy mogli zastanowić się nad istotą świętowania, tego dojmującego braku dni niezwykłych, jaki odczuwa człowiek.

Gdybym była religijna, pewnie dumałabym nad Tajemnicą Bożego Narodzenia, wcielenia istoty boskiej w ułomne ludzkie ciało. Jednak nie jestem, zatem mogę myśleć o tym, jak bardzo podobne dni są nam potrzebne; z ich ceremoniałem, rokrocznie powtarzanymi słowami, gestami, zachowaniami; z opłatkiem w ręku i siankiem pod obrusem. Jak biedni i smutni czujemy się, kiedy pozbawić nas dostępu do sacrum, świadomej przynależności do grupy, kiedy najważniejsze staje się, by wyczuwać wokół siebie oraz bliskich jednolitą aurę, pełną ciepła i błogości. Gdy mamy jej świadomość, możemy spędzać Święta, jak tylko nam się podoba.

Siedząc w domu za stołem lub szusując po stokach; ukradkiem podkradając pierniczki z choinki lub szykując wegańską Wigilię; razem z rodziną podążając na Pasterkę albo z grupą przyjaciół obalając kolejnego grzańca. ;) Możemy robić wszystko, kiedy tylko czujemy się szczęśliwi, gdy w sercach czujemy błogość świątecznego czasu.

Możemy też cieszyć się jedynym w swoim rodzaju bogactwem bożonarodzeniowych aromatów. :)

Jednym z najpiękniejszych jego wcieleń jest dla mnie Winter Delice, słynne a nieodżałowane, legendarne już pachnidło z Guerlainowej serii Aqua Allegoria. Dlaczego, och dlaczego, zaprzestano jego produkcji podczas, gdy kompociki takie, jak Tiaré Mimosa wciąż można spotkać w dowolnie wybranej perfumerii?! Ale już dobrze, nie będę marudzić podczas świąt. ;)

Winter Delice i tak nie pozwala mi na podobną lekkomyślność. :) Ponieważ trudno pozostać obojętną (a nawet obojętnym, gdyż to dzieło uniseksualne) na soczyste, żywiczne, słodko-leśne piękno, na złote strugi gęsto płynące po drzewie. Zamykającej w sobie jednocześnie jasny chłód zimowego lasu, organiczne ciepło żywic ogrzewanych  w bezpośrednim sąsiedztwie kominka, grzejnika lub czegoś w tym stylu a także lekką, niekulinarną słodycz, zapewniającą kompozycji łagodny, daleki od szampańskich humorów optymizm. Pewny siebie, spokojny uśmiech. Za niego odpowiada przesuszona, puchata wanilia, zmieszana z pojedynczymi strużkami topionego olibanum; jednak to dopiero w bazie.

Najpierw pojawia się perlista, zielona, charakterystyczna żywiczność, zmieszana z aromatem zmiażdżonych igieł sosnowo-jodłowych (trudno powiedzieć); ów miks nieodmiennie ujawnia przed nami lekko słodkie oblicze, którego naprawdę nie ma potrzeby się wstydzić. Tak było w Fille en Aiguilles Lutena oraz Classico od Pino Silvestre. I tak samo dzieje się w Winter Delice.
Słodkie lasy iglaste potrzebują naprawdę dużo czasu, by przeobrazić się we wspomniane waniliowe olibanum. Dzieje się to za pośrednictwem nieco korzennego, migdałowo-mirrowego opoponaksu, który w pewnej chwili pojawia się wśród broczących słodką żywicą drzew, wysuszając je oraz nadając ciepła nieco kulinarnego, słodyczy może nie jadalnej, co - z braku lepszego określenia - półproduktowej. ;) Dzięki czemu dosłowność iglaków trochę się wycofuje, ustępując nieco miejsca wspomnianym uprzednio żywicom oraz słodkiej wanilii, oplecionej kilkoma nitkami zastygniętego karmelu.
Piękny jest ów Zimowy Smakołyk; nie dość, że zaczarowany, to jeszcze całkowicie nietuczący. :)
Wesołych Świąt!

Rok produkcji i nos: 2000 albo 2005, Jean-Paul Guerlain
[na pewno zaś są to ostatnie perfumy, za których powstanie odpowiadał wyłącznie Pan Guerlain]


Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o znacznym sillage. Zauważalny ale nie męczący. Na wszelkie okazje, aczkolwiek mnie czemuś rozleniwia oraz wprawia w błogostan. ;)


Trwałość: w granicach osiemnastu godzin zimą do doby latem


Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna


Skład:

Nuta głowy: drewno jodłowe
Nuta serca: sosna, żywice
Nuta bazy: kadzidło frankońskie, opoponaks, wanilia, cukier
___
Dziś noszę Venezię od Laury Biagiotti.

                                                                                                                              *   *   *



Zaś Wam wszystkich chciałabym życzyć, aby nadchodzące dni okazały się dla was tym wszystkim, czego od nich pragniecie. Aby spełniły się Wasze realne plany, nieśmiałe oczekiwania oraz zupełnie szalone marzenia. Aby objęła Was magia Bożego Narodzenia; bez różnicy, wierzycie w nią czy też nie. :)
Obyśmy wszyscy znów stali się dziećmi, choćby na tych kilka dni.


Pięknych Świąt!



P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.flickr.com/photos/allthebeautifulthings/6606853909/sizes/l/in/photostream/
2. http://farm8.staticflickr.com/7029/6667042385_fddc64a136_o.jpg
4. http://turbotwister.ru/blog/forums/alpenstrasse/

sobota, 22 grudnia 2012

Bardzo bogate godzinki


Bardzo bogate godzinki księcia de Berry zna chyba każdy z nas. Modlitewnik, który powstał w piętnastym stuleciu na zlecenie tytułowego arystokraty pośród wielu podobnych sobie manuskryptów wyróżnia rzadkie, zachwycające piękno ilustracji. Których wykonanie zlecono niderlandzkim iluminatorom o stylu pełnym gracji oraz doskonałości niemal ponadzmysłowej, porażającej - braciom Paulowi, Jeanowi oraz Hermantowi de Limbourg. Dzięki talentowi tych trzech mężczyzn do naszych czasów zachowały się przedstawienia francuskich świąt oraz codzienności w czasach, kiedy średniowiecze powoli ustępowało miejsca renesansowi. Ilustracje, których dziś trudno nie skojarzyć z fotografiami, ze swoistym reportażem, zaglądały nie tylko w świat uroczystości i zabaw najwyższych warstw społeczeństwa, lecz pokazywały codzienność chłopów i mieszczan, prace na roli oraz polowania, noworoczną ucztę na dworze księcia ale również listopadowe wypasanie świń.
Jednak myliłby się ten, kto uwierzyłby w chłodny, niezakłócony fałszem obiektywizm "reportażu" Limburgów.


Ponieważ ich przedstawienie w cudowny, przemyślany sposób łączyło rzeczywistość z wyobrażeniami (tak w kwestiach społecznych, jak w architektonicznych czy choćby w bajkowej, zachwycającej kolorystyce); tak harmonijnie, że dziś nie jest istotne, jaki element danej ilustracji opowiada prawdę a jaki "nieco" ją koloryzuje.

Faktycznie to zupełnie bez znaczenia. Co jest prawdą a co nie - oto zadanie dla śledczych oraz historyków. Zwykli ludzie najzwyczajniej w świecie dają się ponieść magii płynącej z kart Bardzo bogatych godzinek księcia de Berry. W ostatecznym rozrachunku przecież - liczy się tylko ona.

Z czego na pewno musieli zdawać sobie sprawę właściciele paryskiej perfumerii niszowej o nazwie Jovoy Paris, wypuszczając na rynek pachnidło o nazwie La Liturgie des Heures, czyli właśnie Godzinki. Nie chodzi mi o oczywistość skojarzenia, choć prawdę mówiąc, trudno uniknąć myśli o najsłynniejszym z powstałych na francuskiej ziemi modlitewników w tym typie. :) Faktycznie miałam na myśli urocze - oraz niezwykle udane - pomieszanie prawdy z fałszem w ramach olfaktorycznego pejzażu kreowanego przez omawiany zapach.

Pobawicie się ze mną?
Prawda to czy fałsz?


Chciałoby się powiedzieć, że fałsz, od początku do końca. Gdyż, Perun mi świadkiem, nie są Godzinki pachnidłem wyjątkowym; nie zawsze nawet i nie dla każdego mogą okazać się ciekawe. Ot, kolejne perfumy kadzidlane. Jakich wcześniej powstały dziesiątki, a pewnie drugie tyle jeszcze się pojawi.
Z początku Cardinal z Avignonem - czyli kadzidło słodkie, oleiste, aldehydowo-rumiankowe - wymieszane w jednorodną całość z ziołową goryczką i gęstymi tumanami wonnego dymu z Incensi Villoresiego tudzież innego Incense Pure od Sonoma Scent Studio. Nic nowego. Wszystko już było.

A jednak... gdzieś w początkach serca Liturgie des Heures pojawia się ciepła, złocista, delikatnie słodka ambra, która pod wpływem akcentów żywicznych rozpoczyna nieśmiały flirt z klimatami znanymi nam choćby z Amber Absolute Forda, Ambre Russe Parfum d'Empire czy Ambre Fétiche od Annick Goutal. Jest to jednak flirt młodzieńczy, choć uroczy to jednak niewinny, więc mój dzisiejszy bohater zarzuca drogę ku ambrze mocarnej, podkreślonej paczuli oraz przyprawami. do nich nie dochodzi. zamiast tego udanie łączy w sobie delikatność wanilii z ciepłą, nieco "brudną" cielesnością kadzideł oraz labdanum. Wibrująca mirra gwarantuje nieustające bąbelki w nosie, zaś akordy krystalicznej drzewności (nie żywic a drewna) gwarantują finezyjną, tworzącą przyjemny dystans lekkość.
Baza Godzinek okazuje się za to pięknym popisem labdanum; gęstego, złocistego, lejącego się. Upojnie cielesnego, idealnie zestrojonego z rozjaśniającym się, rzednącym kadzidlanym dymem. Im dłużej pachnidło gości na mojej skórze, tym silniejsza staje się czystkowa słodycz, słoność, goryczka oraz cień wędzarniczego umami, tak charakterystycznych i tak pięknych, jak Labdanum od Donny Karan. I tylko gdzieniegdzie pojawia się lekko metaliczny, ostry, pozbawiony mydlanych tonów piżmowy puder. Który jednak symbiozy labdanum z kadzidłem i mirrą rozbić nie potrafi. A może nie chce?
Kwestia i tak nieważna; w ogóle.



Co jest prawdą a co fałszem?
Czy znaczny stopień odtwórczości Liturgie des Heures czyni z nich dzieło gorszej jakości od wszystkich przytoczonych w poprzednich akapitach? A może warto zwrócić nań uwagę jako na ciekawy przykład synkretyzmu olfaktorycznego, zamierzonego lub nie (mnie to wielkiej różnicy nie robi)? Lub aromat ów broni się właśnie dzięki podobieństwu jawnemu, którego nikt nie usiłował nawet ukryć pod pozorem artystycznego wymuskania tudzież ogólnoświatowego plebiscytu na Facebooku [tak, piję do Olfactive Studio ;> ]?
Czy wtórności Godzinek nie usprawiedliwia nikt i nic, czy może o żadnej odtwórczości ani plagiacie nie może być mowy?
Prawda czy fałsz? :)

Bracia Limburg do dziś kojarzeni są z pięknymi ilustracjami Bardzo bogatych godzinek.. choć nie tylko oni nad nimi pracowali. Wszystkich trzech bowiem zabrała z tego świata zaraza, przemierzająca Francję w roku 1416. Więc nawet nad najsłynniejszą częścią modlitewnika, kalendarzem, pracowali także Barthélemy d'Eyck oraz Jean Colombe.
Czy choć w najmniejszej cząstce umniejsza to geniusz Limburgów (lub też Eycka z Colombem) albo zachwycającą spójność artystycznej wizji Godzinkowych miniatur?

Rok produkcji i nos: 2011, Jacques Flori

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, pozostawiające za sobą ślad o umiarkowanej długości, który z czasem przeobraża się w silną, zwartą aurę [co jest trochę dziwne, bo rzadko zdarza się, by sillage był słabszy od aurowej otoczki]; w miarę upływu czasu ta oczywiście zawęża się.
Łatwo zauważalny choć bezpieczny; na wszelkie okazje.

Trwałość: w granicach dwunastu-piętnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: cyprys, akord zielony
Nuta serca: olibanum, mirra, inne kadzidła, labdanum
Nuta bazy: piżmo
___
W tej chwili pachnę tym, o czym powyżej.

P.S.
Wszystkie ważniejsze ilustracje to oczywiście szczegóły miniatur z Bardzo bogatych godzinek księcia de Berry. Zaczerpnęłam je bezpośrednio z:
1. http://theswedishparrot.com/cette-ville-est-un-autre-monde-dedans-un-monde-florissant-4eme-partie/
2. http://www.flickr.com/photos/angeliska/8290615592/sizes/z/in/photostream/
3. http://www.eurocles.com/e-doc.php?action=swipe&rep=data/peinture/@%20-musees/chantilly%20musee%20du%20chateau/Freres%20LIMBOURG%20Riches%20heures
4. http://www.mheu.org/en/timeline/duc-de-berry.aspx

piątek, 21 grudnia 2012

Kiedy dom zamienia się w cukiernię ;)

Jak Wam mija koniec świata? ;)
Bo mnie powoli, za to pracowicie. :)


Nie na tyle jednak, by nie znaleźć chwili na pierwszą z cyklu świątecznych recenzji. Świątecznych bardzo, jeśli mam być szczera. A do tego w duchu międzynarodowym. Jak piernik, czy raczej pierniczki w stylu anglosaskiego Pana Ciastka. Bo z nim kojarzę dwa pachnidła.
Jedno dosłowne, drugie za to oryginalne. :]


Propozycja pierwsza to limitowanka od Christophera Brosiusa, o wszystko mówiącej nazwie Gingerbread. Jakoś trudno oczekiwać, by nowojorczyk miał na myśli nasze ciężkie, słodkie, nasycone ciemną słodyczą pierniki; z pewnością chodziło o Ciastka ze Shreka, czyli pierniczki korzenne, przyjemne, dla mnie jednak zbyt lekkie, suche, przejrzyste. Nie to, co porządny piernik z blachy, z miodem oraz kakao, przełożony jakąś pyszną konfiturą. ;) Jednak to szczegół. Który na zapach Gingerbread od I Hate Perfume nie ma najmniejszego wpływu.

Pachnidło otwiera się zapachem ostrym, zaskakująco chłodnym oraz jasnym. Imbirowy sok nie ma przecież wiele wspólnego ze słodyczą, za to sporo z podnoszeniem poziomu pikantności dania. ;) W tym przypadku sok jest jednak suchy, zaś z upływem czasu staje się coraz gorętszy, niczego jednak nie tracąc z pierwotnej jasności oraz lekkości. Tyle tylko, że dołączają aromaty anyżu oraz cynamonu, przydającego mieszance korzennej przytulności. Jeszcze później pojawia się niezbyt duża choć wyczuwalna chmurka świeżo startej gałki muszkatołowej [co mnie przywodzi na myśl jeszcze jeden anglosaski kulinarny atrybut nadchodzących świąt, eggnog], idealnie mieszająca się z cynamonem oraz korzeniem z otwarcia, który stopniowo traci pikantny rys, stając się niemal imbirem kandyzowanym.
Za podobne wrażenie odpowiada wanilia, pełna acz spokojna, zatrzymana w połowie drogi między jasnym budyniem Addict Diora a tłustą, nadpaloną ciemnością Vanille Noire marki Yves Rocher. Słodycz wanilii z Gingerbread świetnie pasuje do korzennego miksu, który za jej wstawiennictwem robi się bardziej statyczny, masywny (na ile proszek może takim być ;) ). Nigdy jednak nie zmienia się w przesłodzony, ulepny deser.
Piernikowy ludzik nie może przecież rozpłynąć się we własnych sokach. :) Dlatego też w późnej bazie dodano jeszcze trochę przyprawowej mieszanki, która nie pozwala pachnidłu zmienić się w żółtą plazmę bez właściwości. Jak również przypomina nam, że do Bożego Narodzenie jeszcze tylko cztery, trzy, dwa, trzysta sześćdziesiąt dwa dni. ;)

Niezwykle sugestywny, wyrazisty aromat.

Skojarzenie drugiego z moich dzisiejszych bohaterów ze zbliżającymi się świętami nie jest już tak dosłowne. Chociaż... czy naprawdę trzeba się nagłowić, by jakąś postać piernika - lub po raz kolejny: pierniczków - dostrzec w Hiroshima Mon Amour marki Nez à Nez? Czy też mój narząd powonienia po raz kolejny wyczuwa gdzieś nieistniejące powiązania?

Na pewno trudno mówić o jednoznaczności zestawienia, skoro Hiroszima... oferuje jeszcze większą naturalność, drzewną słodycz z korzenno-miodową, wibrująca duszą. O czym pomyślałam, kiedy po raz pierwszy testowałam ów aromat kilka miesięcy temu, to "pierniczki z proszkiem do prania". :D Tak czysty, że wręcz krystaliczny, wpadający w biel chociaż utrzymany w tonacji brązów oraz beżów, równie suchy co Gingerbread CB IHP.

No i trudniejszy do rozebrania na części pierwsze. :) Wiem w zasadzie tylko, że w otwarciu pachnidła dominowała konfitura wieloowocowa (w typie tej dodawanej do pączków masowej produkcji) zmącona akordem jednocześnie gorzkim, świeżym oraz oczyszczającym nos. ;) Zwodniczo kulinarnym, co naprowadziło mnie na trop cyjanku oraz jego migdałowych konotacji.
Te jednak dosyć szybko, szczególnie w dni cieplejsze, ustępują przed akordem kwaskowym (znów jakaś trucizna? ;) ) będącym wariacją na temat wiśni o akordzie zielonego chłodu pogłębionego brzozowymi sokami. Co w jakiś sposób uświadamia mi, jak niektórym mogły pachnieć wiśnie w Play Red od Comme des Garçons, dla mnie całkowicie wyparte przez czerwone porzeczki. I chyba już wiem, skąd wziął się mój proszek do prania. ;) Za to piernikowe klimaty powracają w bazie, zdominowanej przez mieszankę przypraw [imbir, pieprz, odrobina eugenolowej Wielkiej Trójki, czyli cynamonu, kardamonu oraz goździków] oraz suchą, jasną wanilię oraz miód. Uroczo skrystalizowany, apetyczny, lekki. O lekkości Miel d'Oranger YR acz z zaznaczonym barokowym zawijasem rodem z Botrytisu od Ginestet. Równie prosty, co smakowity. Nie pozwalający na, jakże częste, znudzenie bazą perfum.

Zresztą ciągłe dostarczanie rozrywki osobie uperfumowanej zdaje się być podstawowym zadaniem Hiroszimy, Mojej Miłości. W chmurze tego zapachu nie sposób się nudzić; choć muszę dodać, iż jej towarzystwo nie zawsze było łatwe i przyjemne. Jednak to dobrze; prawdziwa sztuka nie powinna schlebiać odbiorcy. Hiroshima Mon Amour nie schlebia. Nawet, kiedy kusi nas pierniczkami. :)

CB I Hate Perfume, Gingerbread

Rok produkcji i nos: 2009, Christopher Brosius

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; o przyzwoitej mocy lecz śladzie raczej niezbyt sporym, z czasem redukującym się do przyjemnej aury (akurat w momencie wysładzania).
Na wszelkie okazje.

Trwałość: testowana przeze mnie wersja wodna utrzymuje się do pięciu-sześciu godzin, tak więc całkiem długo.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-przyprawowa (oraz aromatyczna)


Skład:

gałka muszkatołowa, imbir, cynamon, wanilia


Nez à Nez, Hiroshima Mon Amour

Rok produkcji i nos: 2010, Stephane Humbert Lucas

Przeznaczenie: także dla kobiet i mężczyzn; aromat wyrazisty lecz nie nachalny, przyjazny dla otoczenia (choć latem niekoniecznie ;) ).
Na wszystkie okazje.

Trwałość: od siedmiu do blisko dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-owocowa

Skład:

Nuta głowy: juzu, śliwka, mandarynka
Nuta serca: wiśnie, jagody jałowca, brzoza, ambra
Nuta bazy: wosk, wanilia, piżmo
___
Dziś noszę La Liturgie des Heures marki Jovoy Paris.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji;
1. http://pei--ying.tumblr.com/post/21717822098
2. http://chasingdelicious.com/gingerbread-snowflakes/

czwartek, 20 grudnia 2012

O pewnym pudrze

Najwyraźniej nie jestem kobietą.
Ponieważ zestawienie kwiaty + puder + wibrujący Orient nie tylko nie budzi mojego entuzjazmu ale też wytwarza dystans, którego nie jestem w stanie pokonać.

Dlatego też Dans Tes Bras od Frédérica Malle'a
potrafię należycie ocenić, nawet docenić, ale jednak nie - zaakceptować. Po prostu nie "trafia" do mnie ów spokojny, pastelowy puder, z czasem dryfujący w stronę bukietu bliżej nieokreślonych kwiatów kandyzowanych w sypkim pudrze do twarzy [może raczej w szmince? na pewno zawartość damskiej kosmetyczki miała tu coś do powiedzenia] a także wody z wazonu, na szczęście całkiem świeżej. Nie rozumiem tego pachnidła oscylującego pomiędzy pensjonarską niewinnością oraz rutynowymi gestami szykującej się do scenicznego występu drag queen.
Sytuacja rozjaśnia się po kilku minutach, kiedy do pudrowych pasteli oraz kwietnej wody dołącza akord świdrujący, gorący, korzenno-metaliczny. Również pudrowy, jednak spychający omawiany aromat w stronę pachnidła dla kobiet bardziej dorosłych. I chociaż w dalszym ciągu nie jestem w stanie zrozumieć, czy W Twoich Ramionach lepiej będzie wyglądać różowa lolitka, efektowna zwolenniczka stylu Chanel czy może raczej doktor Frank N. Furter, powoli zaczynam przyzwyczajać się do syntetycznego (w charakterze) piękna zapachu. Szczególnie, kiedy ostatnie krople wody z kwiatów wyparowują pod wpływem ciepła egzotycznych przypraw i drzew, brudząc przy okazji nieskazitelną pastelowość roucelowskiej palety. Wówczas pachnidło staje się jeszcze bardziej ostre, jakby drewno sandałowe z paczuli straciły umiar, zmieniając się w opiłki żelaza (dziwna sprawa...), zaś coraz większy stopień niekulinarnego wysłodzenia nie pozwala pachnidłu zapomnieć o przedziwnej grze z naszymi teoriami na temat kobiecości. Do tego dochodzi duża, naprawdę duża ilość białego piżma.

Całość okazuje się statyczna aż do monolityczności, trwała, kiedy rozwinie się baza - jednostajna. A do tego przedziwna; niepokojąca. Niby tak często spotykana, że wręcz banalna [ostatecznie: cóż niezwykłego w pudrowych kwiatach z odrobiną przypraw? Skrzyżowanie Lolity Lempicki z Opium i tyle] a jednak budząca niepokój. Drażniąca. Tak poprawnie piękna, że aż brzydka. A może raczej na odwrót...?

Jak wspomniałam we wstępie, naprawdę nie jestem w stanie zrozumieć Dans Tes Bras. Podobnie było z Lipstick Rose tej samej marki. Nieważne, że twórca inny; "klimaty buduarowe" Frédéricowi M. czemuś nie wychodzą.

Rok produkcji i nos: 2008, Maurice Roucel

Przeznaczenie: zapach dla kobiet, mocny i ekspansywny. O sillage wyraźnym nawet z daleka. Zatem należy poważnie zastanowić się nad używaniem DTB w niewielkich pomieszczeniach.

Trwałość: od dziesięciu do ponad osiemnastu godzin (to drugie latem)

Grupa olfaktoryczna: orientalno-kwiatowa (oraz piżmowa)



Skład:

Nuta głowy: fiołek, jaśmin, bergamotka, goździki (przyprawa)
Nuta serca: drewno sandałowe, kaszmeran, kadzidło, paczuli
Nuta bazy: drewno sosnowe, białe piżmo, heliotrop
___
W tej chwili pachnę Mukhallat Oudh Al Mubakhar od Rasasi (a miało być coś innego, jednak ciągnęło mnie do nowej odlewki ;) ).

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://arcadiadolls.com/?post_type=portfolio&p=929

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Ostatnia chwila przed postanowieniami!

Robicie noworoczne postanowienia? [A później: czynicie sobie wyrzuty, kiedy ich nie dotrzymacie? ;> ] Jeżeli tak - a przypadkiem jesteście nieuleczalnymi perfumoholikami - macie ostatnie dwa tygodnie na czas zakupowej rozpusty! ;)


Ponieważ, o ile mogę wyrokować na podstawie jakości tego typu przedsięwzięć u swoich bliskich i siebie (kiedyś się robiło..), pewno postanowicie sobie wreszcie ograniczyć zakupy tych przeklętych perfum. :] Zatem uwaga! Oto ostatnia szansa, by dokonać zakupu, który wciąż odkładacie "na później". I to bez uszczerbku na sumieniu. ;)

Czyżby z tego powodu perfumeria internetowa iPerfumy.pl zgłosiła się ostatnio do pewnej liczby blogerów z prośbą o zareklamowanie ich oferty? I czy dlatego, choć do tej pory nigdy nie godziłam się na podobne przedsięwzięcia, tym razem postanowiłam przyłączyć się do akcji promocyjnej? [bo kokosów na tym nie zarobię, to pewne. ;] ] A co tam! Ponoć kobieta zmienną jest; mam więc chyba prawo do małego kaprysu oraz pomocy uznanej, zaufanej perfumerii..?


Jednak najważniejszy powód jest najbardziej banalny: przejrzałam otóż ofertę iPerfum, znalazłszy tam co najmniej kilka marek, które wręcz dosłownie zapraszają do odwiedzin na stronie oraz poszukiwań perfum, o których długo nie zapomnimy; i to bynajmniej nie z powodu traumatycznych przeżyć. ;)

Na czym więc warto zawiesić oko, nim przyjdzie 1 stycznia roku 2013 i okaże się, że TŻ założył/a Wam ban i blokadę rodzicielską na perfumerie internetowe wszelkiej maści oraz domen? W mojej opinii takowych propozycji na stronie iPerfumy.pl znajdziemy co najmniej kilka.

Przede wszystkim należy dać sobie spokój z nieśmiertelnymi hitami oraz bestsellerami intensywnie promowanymi przez największe perfumerie stacjonarne. Sieć, a w tym przypadku iPerfumy, może pozwolić sobie na zadowalanie bardziej wymagających klientów. Jeżeli więc po głowie chodzą Wam perfumy "inne" i oryginalne, a do tego w przystępnych cenach, nie pozostaje wam nic innego, jak pogrzebać w bogatej ofercie sklepu.
Jak na przykład:

Acqua di Parma, Colonia Intensa

Mocny, aromatyczno-odświeżający wiew cytrusów, przypraw oraz skórzastych nut drzewnych. Może nie najlepszy w czas polskiej zimy, jeżeli jednak Wasze plany obejmują karnawałowe szaleństwa gdzieś na południe od Śródziemnomorza, wówczas na pewno Colonia Intensa sprawdzi się znakomicie!
Wiem, bo testowałam zapach w podobnych okolicznościach. Kiedyś.


Agent Provocateur, Agent Provocateur

Ciekawy, delikatnie nowoczesny szypr. Dobry dla sympatyków kwiatowej orientalności, niezbyt lekkiej ale na pewno wyrazistej, zapadającej w pamięć oraz bardzo kobiecej. Bo dlaczego nie? :)





Kolejne trzy propozycje szczególnie polecam nie tylko z uwagi na samą obecność tych arabskich pachnideł w ofercie perfumerii iPerfumy, lecz dzięki faktowi, że oferta marek stale się powiększa. :) Co cieszy mnie szczególnie.
Weźmy takie np. Rasasi: z około dziesięciu pachnideł jeszcze dwa tygodnie temu, dziś w ofercie iPerfum znajduje się już 56 nazw, wśród których szczególnie cieszą Tasmeem for MenDhan Al Oudh Al Nokhba, jego lżejsza wersja Dhan Al Oudh Safwa czy też Bushra. Choć do pełnego szczęścia brakuje mi jednego elementu: Rashy, której jeszcze nie zdążyłam kupić. ;) I oby cenowo nie odstawała od reszty obecnych kwot, jakie w iPerfumach należy dziś wyłożyć na Rasasi. A które są bardzo, ale to bardzo korzystne. ;) Co zresztą równie dobrze dotyczy pachnideł od Ajmala.


Równie sporym zaskoczeniem było zaś dla mnie odkrycie w ofercie perfumerii takich kwiatków, jak:
Bond No. 9, Chelsea Flowers

Czyżby to znaczyło, że można mieć nadzieję na więcej pachnideł z asortymentu Nowojorczyków? Plus: spójrzcie na cenę. Dwie stówy zostaną Wam w kieszeni! :D

Comptoir Sud Pacifique, Vanille Abricot

...jak również kilka innych wód z oferty marki. Tę jednak znam i mogę szczerze polecić każdemu miłośnikowi dosadnej, bezpardonowej słodyczy o pudrowo-syropnych konotacjach. Uwaga: wysoce kaloryczne! ;)

 
Hermès, Equipage oraz Rocabar

Dwa pachnidła, które pojawiają się nie tak często, jak by mogły. Wyrafinowane, stonowane acz zauważalne, z klasą. Obydwa zaliczają się do kategorii „obowiązkowych do poznania przez każdego miłośnika perfum". Bez różnicy płci. :)



Natomiast fanom damskich kompozycji retro zawsze można polecić markę, która nie ma w zwyczaju usuwania z oferty wód nieco mniej popularnych. W ofercie perfumerii iPerfumy.pl znajdziecie nieśmiertelną klasykę marki:  Youth Dew, White Linen w wydaniu edt oraz edp, Knowing, Cinnabar, Beautiful czy też klasyczne Pleasures. Naprawdę jest w czym wybierać!


Geoffrey Beene, Grey Flannel

Kiedy zaś szukacie klasycznego, choć niekonwencjonalnego i rzadko spotykanego pachnidła dla mężczyzn, warto pamiętać o dosyć trudnym lecz na pewno wybitnym dziele opakowanym w minimalistyczny, stylowy flanelowy woreczek. Czy ceniącemu kontakt z naturę dżentelmenowi trzeba więcej? ;)
Mnie w każdym razie przekonuje nie tylko sam zapach ale również jego cena. Świetna jakość za niezbyt duże pieniądze.

Gdybym zaś miała poszukać w ofercie iPerfum czegoś dla siebie, chyba z błogością zanurzyłabym się w propozycje marki Balmain. Pachnideł zaledwie cztery (na razie), jednak każde to legenda perfumiarstwa. Słowem: och i ach! ;)




W ten sposób wymieniać można by zresztą całą noc. Albo niewiele krócej. Tylko dlaczego miałabym to robić?
Poszperajcie sami. :) Na pewno znajdziecie coś, co uśmierzy Wasz ból spowodowany przyszłym - z pewnością niewzruszonym - noworocznym postanowieniem. ;]
___
W tej chwili pływam w chmurce Miel d'Oranger marki Yves Rocher, natomiast wcześniej cieszyłam nos Dzikim Tytoniem od Illuminum. [Już teraz wiem, jaki zapach będzie towarzyszył mi w kinie na Hobbicie. ;) Kiedy ten wreszcie rozgości się na dużym ekranie.]

niedziela, 16 grudnia 2012

Wyobraź sobie...

Dziś będzie trochę inaczej. O zapachu, wobec którego jestem bezsilna - co nie znaczy jednak, że mam go za coś niewartego większej uwagi. Sęk w tym, że kiedy przychodzi do opisu za pomocą słów, kiedy wypadałoby utemperować naturalne ciągoty ku wodolejstwu czy grafomanii i pochylić się nad układem nut, ich przebiegiem oraz aliansami, w jakie wchodzą poszczególne akordy, zaczyna brakować mi słów.
Nie umiem opisać Vétiver Extraordinaire od Frédérica Malle'a inaczej, jak za pomocą obrazów, dźwięków, ulotnych skojarzeń.



Jak inaczej miałabym oddać uczucia, jakie budzi we mnie ów jesienno-zimowy las, te oświetlone wątłym światłem moczary oraz łąki, góry i doliny? W jaki sposób pochylić się nad pachnidłem, którego przejmujący chłód wetyweriowego pogorzeliska grzeje zaś drzewno-żywiczne, szare dymy zapewniają doskonałe wręcz ochłodzenie; którego cytrusowa wilgoć schnie dzięki wetywerii, zaś wszelkie wysuszenie znika dzięki mglistej, nieco dusznej choć nieograniczonej przestrzeni, jaką Wetyweria Nadzwyczajna zdaje się uosabiać?
Jakże mogłabym kłócić się z własnymi instynktami? To niemożliwe!

Dlatego niniejszym rzucam Wam wyzwanie. :> Rozwijajcie w sobie synestezję. ;] Puśćcie wodze fantazji, wysilcie szare komórki. Płyńcie śmiało z prądem własnych myśli, niczego im nie narzucając.
Może dzięki temu usłyszycie nie tylko muzykę [niekoniecznie autorstwa Alexandre'a Desplat ;) ] ale również ujrzycie obrazy. Na przykład takie, jak poniżej.

Oto moje wyobrażenie Vétiver Extraordinaire:










Wetyweria Nadzwyczajna w rzeczy samej jest nadzwyczajna. :) Piękna, bogata, trudna do przeoczenia choć niezbyt ekspansywna. Żywa, złożona z co najmniej kilku wymiarów olfaktorycznej piękności.
Godna zaufania.
Idealnie jesienno-zimowa, zatem wyczuwam w niej pokrewną duszę. :)

Cieszę się, że ją poznałam. [Choć ma to również złe strony, jak na przykład taką, że po głowie zaczyna chodzić mi pełnowymiarowy flakon VE. ;) ]

Rok produkcji i nos: 2002, Dominique Ropion

Przeznaczenie: zapach stworzony ponoć dla mężczyzn, jednak nie widzę najmniejszych przeszkód, by mogły go nosić również panie. [W ramach dygresji powiem, że coraz częściej zdarza mi się myśl, iż podział perfum co do płci nosiciela ma sens jeszcze mniejszy, niż katalogowanie ich pod kątem niszy oraz mainstreamu].
Wyczuwalny bez trudu, choć niezbyt ekspansywny; stonowany i w pewnym sensie "dżentelmeński", co czyni go wymarzonym na wszystkie Bardzo Ważne Okazje.

Trwałość: ponad dwunastogodzinna

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, gorzka pomarańcza
Nuta serca: wetyweria, czerwony pieprz, goździki (przyprawa)
Nuta bazy: mech dębowy, piżmo, mirra, drewno cedrowe, drewno sandałowe
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://anearlymorningwalk.tumblr.com/post/32650761641
2. http://intothewildfire.tumblr.com/post/33847135479
3. http://thebeldam.tumblr.com/post/33084946547
4. http://walking-geema.tumblr.com/post/21983840975/xysts-by-phoebe-autry-i-want-to-live-here
5. http://sea-blue.tumblr.com/post/15489964455
6. http://www.etsy.com/listing/73729598/dark-landscape-12x8
7. http://pinterest.com/pin/217228381995995427/
8. http://ignitelight.tumblr.com/page/10#12
9. http://simplypix.tumblr.com/post/1544758330/sundayinbed-beautiful

piątek, 14 grudnia 2012

Dzień Świętej Łucji

"Światło jest w Skandynawii rzeczą tak cenną i tak trudno uchwytną, że nawet ono doczekało się własnego święta. Zgodnie z tradycją, święto światła obchodzi się na Północy - szczególnie w Szwecji - dnia 13 grudnia. Nie jest to jednak światło samo w sobie, w swojej najbardziej naturalnej i bezpostaciowej formie. Ma ono swoją personifikację w osobie świętej Łucji: dlatego też często 13 grudnia jest nazywany dniem świętej Łucji".
ŹRÓDŁO

W myśl tradycji chrześcijańskiej, która do Szwecji przybyła z Niemiec - zaś tam dotarła z Włoch - Łucja, której imię wywodzi się od łacińskiego wyrazu 'lux', czyli światło, była Sycylijką. Żyła na przełomie III i IV wieku naszej ery [bo niby której, skoro w końcu została chrześcijanką?]; pochodziła z rodziny syrakuskich patrycjuszy, jednak już jako dziewczynka została gorliwą wyznawczynią Chrystusa, złożywszy nawet śluby czystości.
Sprawę traktowała poważnie, skoro miała odwagę porządnie wkurzyć swoich krewnych, odmawiając poślubienia wybranego dla niej mężczyzny. Zdenerwowała również niedoszłego narzeczonego, który nie omieszkał wspomnieć tu i ówdzie, że dziewczyna oddaje się zakazanym praktykom religijnym. Jego zemsta okazała się skuteczna, ponieważ Łucję szybko aresztowano i osądzono. W myśl wyroku rzymskiego sądu, najbliższe lata nasza bohaterka miała spędzić jako pracownica domu publicznego. Los w ogóle średnio ciekawy (o ile sami/same nie wybieramy go dla siebie) ale pomyślcie, jaką tragedią musiał być dla dziewczyny, która przysięgła umrzeć jako dziewica.
Nic dziwnego, że zareagowała cokolwiek dramatycznie, na wieść o decyzji sądu wyłupiając sobie oczy. Po dalszych perypetiach, na które składały się m. in. cudowne przywrócenie wzroku oraz polewanie wrzącym olejem, Łucja z Syrakuz została ścięta. Miało to miejsce 13 grudnia roku 304. Czyli wczoraj obchodziliśmy kolejną rocznicę tego wydarzenia. Szwedzi, choć już od dawna nie uznają kultu świętych, na pewno o niej nie zapomnieli.

"(...) Święta Łucja nie jest jedyną postacią, z którą powinno się wiązać dzień 13 grudnia. W średniowiecznej Skandynawii kościelna tradycja długo przegrywała z pogańskimi przesądami, a chrześcijańska święta miała swoją zniekształconą wersję i imienniczkę w postaci Lusse - lokalnego demona w kobiecej postaci. Nie było to zbyt szczęśliwe porównanie dla świętej: Skandynawowie wierzyli, że nocą z 12 na 13 grudnia - czyli, jak uważali, w najdłuższą noc roku - zły duch Lusse prowadzi dzikie łowy. Na czele zdziczałej kawalkady zmarłych Lusse miała przesuwać się po nocnym niebie, porywając wszystkich i wszystko, co znalazło się na jej drodze. Szczególnie narażeni byli grzesznicy oraz nieposłuszne dzieci - ponieważ jednak każdy mógł teoretycznie coś sobie zarzucić, więc w praktyce już wieczorem 12 grudnia starano się nie opuszczać domów. (...)
Dopiero gdy chrześcijaństwo na dobre zakorzeniło się w Skandynawii, pamięć o demonie z 13 grudnia uległa zatarciu - na rzecz świętej Łucji, której kult przybrał na sile".
ŹRÓDŁO PODLINKOWANE WYŻEJ


Aromatem, który przywodzi mi na myśl dziewczęcą patronkę światła - w pewnym sensie "dobrą bliźniaczkę" ponurej Lusse - jest Chantilly, pachnidło powstałe dla Houbigant, jednak obecnie produkowane pod egidą marki Dana.
Zapach ów mogłam poznać dzięki Trzem Rybom jako coś, co charakterem najbardziej przypomina dawną (a nawet jeszcze dawniejszą ;> ) wersję Miss Dior, tę sprzed ostatnich x reformulacji. Czy muszę pisać, że nie widzę nawet cienia podobieństw między Chantilly a lichym soczkiem, sprzedawanym obecnie pod nazwą Miss Dior? Oraz, że nie wystawia to najlepszej opinii tak szacownej, znanej na całym świecie marce? Pewnie, że nie muszę; wspomnę o tym podczas recenzji Miss Dior, o ile ta kiedykolwiek powstanie. ;> Dziś miało być przecież o wspólnym dziecku Houbigant oraz Dany. ;)

Które trudno opisać w słowach chłodnych i analitycznych; głównie dzięki jego zaprzeszłemu poskładaniu, gdzie poszczególnych nut się nie eksponuje, a zlewa w całość, uciera na jednolitą pastę. Co się wyróżnia, to jasność, pewna mydlano-kwiatowa świetlistość, ów charakterystyczny zawijas, rozświetlający od środka matową powierzchnię każdej szyprowej kompozycji. Za ów efekt odpowiada głównie piękny kwiat pomarańczy (którego zimową porą nie mogę się nawąchać), zestawiony w całość z bergamotką, goździkiem i różą.
Po pewnym czasie  światło przestaje jarzyć oraz rodzić błędne skojarzenia z chmurą aldehydów (są, ale w zbyt małej ilości, by móc przykryć krystaliczne piękno neroli), ogrzewa się, zaczyna jaśnieć blaskiem wewnętrznym. Już nie tak oczywistym, za to bardziej ludzkim, ciepłym, bezpiecznym. Za ów efekt odpowiada chmura startych na proszek, eugenolowych przypraw, nieco wysuszających kwiatową pastę, nadających jej głębi oraz przyjemnie drażniących powonienie. Zresztą, w miarę upływu kolejnych minut wibrującej ostrości, przyprawiających co wrażliwsze nosy o kichanie [ech, czyżby obecny olfaktoryczny wróg nr 1, alergeny? :> W takim razie witajcie, piękności! :] ] tylko przybywa. Pojawia się gładki, wypolerowany kawałek drewna sandałowego, dalekiego jednak od słodkiej pluszowości oraz zwarty  i wycofany akord ciemnej, wygarbowanej lata temu skóry. Chantilly w tym wcieleniu ściele się wokół ludzkiej sylwetki pozwalając, by kolejne warstwy aromatu nakładały się na siebie. Co odpowiada mi nadzwyczajnie. :)
Dopiero w późnej bazie dzieło uspokaja się oraz wygładza, staje się bardziej słodkie. Choć suchość w dalszym ciągu drąży mój narząd powonienia, wyczuwam również mniej zobowiązującą lekkość jak również powracający jasny blask z zewnątrz. Już bez ciemności nocy. Bez cienia Lusse, snującej się po niebie na czele armii potępieńców; świetlna tarcza Łucji nie jest nam już potrzebna. Wstaje nowy dzień.
Choć dookoła zimno i śnieg, ostre promienie słońca zmieniają biały puch w istne morze migoczących diamentów. Na dokładkę pachnących drzewną, suchą wanilią tudzież lekkim potpourri. Czy na taki poranek można spoglądać z lękiem?

Rybko, dziękuję bardzo!

Rok produkcji i nos: 1941, Paul Parquet
[choć nie wierzę, że od tego czasu obyło się bez reformulacji, choćby przy zmianie właściciela praw do nazwy]

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach, jednak dziś spokojnie i bez cienia podejrzeń testować (albo i normalnie używać) mogą go również mężczyźni. :)
Moc zacna, sillage długi i wyraźny, dopiero w bazie  redukujący się do bliskiej ciału aury.

Trwałość: w granicach dziesięciu-dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, neroli, akordy owocowe
Nuta serca: ylang-ylang, jaśmin, róża, goździk (kwiat), kwiat pomarańczy, przyprawy
Nuta bazy: drewno sandałowe, benzoes, wanilia, bób tonka, skóra, mech dębowy, piżmo
___
Dziś Miyako od Annayake.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.knspwg.ek.ug.edu.pl/swietalucja.html
2. http://evencleveland.blogspot.com/2011/12/st-lucys-day.html