środa, 30 listopada 2011

Z Południowej Ćwiartki w świat

Wierzę w moc pierwszego zdania powieści. W to, że często już po jednej frazie możemy poznać, czy lektura okaże się satysfakcjonująca, czy nas wciągnie, przekona, może nawet zauroczy. Słowem: czy pisarz (lub pisarka) darzy swych czytelników sympatią. :)
Moc pierwszego zdania, jeśli jest skonstruowane tak, jak należy, potrafi człowieka obezwładnić bez nadziei na ratunek. Przykład?
A może być taki:
W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit.


Kiedy je przeczytałam, dziecięciem małonastoletnim będąc, wiedziałam, że odtąd nie ma już dla mnie nadziei. Bo w norze, pewnej, mieszkał sobie pewien hobbit. Hobbit! ;)
Bez wątpienia John Ronald Reuel Tolkien nie tylko miał świadomość siły, jaką dysponuje składając pierwsze zdanie opowieści, ale również darzył swych czytelników szczególnie żywą sympatią. Całkowicie odwzajemnioną, co miało okazać się już wkrótce.

Mimo upływu lat Hobbit czy Władca Pierścieni wciąż budzą żywe zainteresowanie kolejnych pokoleń potencjalnych uczestników następnej wielkiej, niebezpiecznej, fascynującej i zuchwałej Przygody. :) Świat stworzony przez Tolkiena zaczął żyć swoim własnym życiem w czasach, gdy o fanfikach nikomu nawet się nie śniło.
Czy można się dziwić, że skojarzeniu idą ku niemu nieraz z bardzo odległych kierunków?
Lub przynajmniej tak nam się zdaje.


Hobbit też człowiek. ;)
Więc lubi sobie czasem wypić kufelek czy wypalić fajeczkę.
Lecz jako przedstawiciel ludu statecznego, prostodusznego i kochającego swoje drobne ekscentryzmy, nie może kopcić pierwszych papierochów z brzegu. O, nie! Wkładem do hobbiciej fai jest niejakie 'fajkowe ziele', czyli roślina występująca w Shire i Gondorze (choć tam pod pseudonimem, którego teraz nie pomnę :) ). Bez różnicy. Grunt, że fajkowe ziele musiało pachnieć i smakować doprawdy niebiańsko. Skoro umożliwiło Merry'emu i Pippinowi osiągnięcie satori tuż pod stołbem Isengardu... ;)

Wyobrażam sobie, że musiało mieć aromat dosyć ostry, wyraźnie tytoniowy, lecz złamany jasną, jakby podskórną słodyczą; tak, aby czas przy nim płynął wartko a kompania z każdą chwilą stawała się coraz przyjaźniejsza. Myślę, iż fajkowe ziele potrafiło przywoływać ducha - umiłowanych przez hobbity - swojskich roślin, ziół rosnących pod oknami kuchni , dodawanych do gulaszu i pieczeni. Lecz, na mój drugi obiad!, nie powinno być ich zbyt dużo. W końcu to ziele służy do palenia, nie do jedzenia. :)
Na ostatek nie mógł aromat fajkowego ziela oddalać hobbitów od ich przytulnych norek, nie powinien straszyć ich opowieściami o dalekich krainach, dziwnych stworzeniach, bohaterskich potyczkach. Winien trzymać się z dala od epatowania awanturnictwem, którego hobbity zazwyczaj nie cenią wysoko. Dlatego, oprócz ziół i słodyczy, fajkowe ziele mogłoby zawierać w sobie cichutkie, bardzo dyskretne przypomnienie o domu, o własnym ciepłym łóżku i ogniu, wesoło tańczącym w salonowym kominku.


Myślę sobie, że fajkowe ziele mogło pachnieć dokładnie tak, jak Wild Tobacco marki Illuminum. Które, dziwnym zrządzeniem losu, również pochodzi z Shire.. to jest: ups! chciałam oczywiście napisać - Wielkiej Brytanii. ;)
Dziki Tytoń, raczej przypadkiem niż celowo, idealnie oddaje ducha Tolkienowej roślinki: jest wyważony, klarowny, eteryczny, ale niekoniecznie spokojny. ;) Właściwie bardziej trzyma stronę pociotków żądnych przygód Tuków, niż statecznych i przewidywalnych Bagginsów z Sackville. :) Można na nim polegać niezależnie od sytuacji, lecz na jałowe przynudzanie z jego strony nie macie co liczyć.

Pierwsze dwa lub trzy takty kompozycji stanowi silne, czysto brzmiące galbanum: jasne, zielone i w balsamiczny sposób słodkie. Wrażenie to trwa dosłownie przez chwilkę, gdyż już po kilku sekundach od wyparowania ze skóry resztek alkoholowego nośnika, dołącza składnik tytułowy. Który jest dokładnie taki, jakim opisałam go kilka akapitów wyżej. Czyli mocny, wiercący się po przegrodach nosowych, zaskakująco świeży, intensywny; wyraźnie bardzo wysokiej jakości. Ujmująco prosty.
Trzeba chwili, by zapach poszerzył spektrum o coś gęstszego, bardziej mrocznego i jednoznacznie dymnego. Przy czym dym nadal pozostaje roślinny, wynikły raczej z właściwości zapachowych konkretnego zioła, niż ze zwyczajnego spalania. Nie wiem tylko, czy "winić" zań szałwię, kolendrę czy raczej skromny powiew listka laurowego. Do czego mam pewność, to pełen uroku duch mieszanki, mylący tropy dodaniem kolejnego składnika. :)
Chodzi mianowicie o wspomnianą słodycz, dopiero teraz pojawiającą się w świetle, trudną do pominięcia, w interesujący sposób ludowo-uroczystą. Opisywana słodkość ma w sobie sporo z nastroju urodzinowego przyjęcia Bilbo Bagginsa, w czasie którego jubilat po prostu zniknął, by wkrótce obrać kurs na elfie siedziby w Rivendell. Jest nienachalna, prosta, niezbyt sucha, ale i ujmująca - czyżby bób tonka? Wkrótce też daje się wyczuć charakterystyczny powiew eugenolu. Właśnie objawił się pod postacią goździków, umiejętnie wplecionych w nuty słodkie, w żywy, starannie ususzony tytoń oraz zioła.

Oczywiście z czasem goździki cichną, tracąc na znaczeniu i całkiem wtapiając się w słodko-tytoniowo-drzewny trzon kompozycji. Wówczas pokazuje się baza właściwa, ów spokojny, tęskny sen o domowym ciepełku i o własnym progu; zstępuje na nas pod postacią labdanum, lekkiego, złoto-zielonego, niezbyt cielesnego [wszak hobbity znane są z wysokiego poziomu higieny; Aragorn mógłby nauczyć się od nich tego i owego w dziedzinie dbania o włosy ;P ]. Czystek jedynie przybliża czułe, błogie marzenia, nigdy zaś nie stawia nas wobec konieczności sprzątania siedziby plutonu orków. ;)
Daje nam nadzieję, nie przytłacza dosadnością. Do spółki ze słodkawym tytoniem oraz lekko dymnymi akcentami jasnego drewna brzmi doprawdy czarodziejsko! :)


- Dzień dobry! – powiedział Bilbo i powiedział to z całym przekonaniem, bo słońce świeciło, a trawa zieleniła się pięknie. Gandalf jednak spojrzał na niego spod bujnych, krzaczastych brwi (…).
- Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał. – Czy życzysz mi dobrego dnia, czy oznajmiasz, że dzień jest dobry, niezależnie od tego, co ja o nim myślę; czy sam dobrze się tego ranka czujesz, czy może uważasz, że dzisiaj należy być dobrym?
- Wszystko naraz – rzekł Bilbo. – A na dodatek, że w taki piękny dzień dobrze jest wypalić fajkę, siądź przy mnie, poczęstuję cię swoim tytoniem. Nie ma co się spieszyć, cały dzień przed nami. – To rzekłszy Bilbo siadł na ławce obok swych drzwi, założył nogę na nogę i dmuchnął pięknym, siwym kółkiem dymu, które nie tracąc kształtu pożeglowało aż nad szczyt Pagórka.
(…)

Wild Tobacco
świetnie pasuje nie tylko do powyższego cytatu, lecz i do reszty tej części tolkienowskiego świata, z którą związał swe dzieje choćby jeden hobbit. ;) Ponieważ Dziki Tytoń zdaje się być czystym wcieleniem hobbiciej duszy.
Swoją drogą, zastanawia mnie, jakie gatunki tytoniu preferował wzięty palacz, John Ronald Tolkien? Lecz to już zupełnie inna historia...

Rok produkcji i nos: 2011, ??

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o idealnym stopniu wyważenia, pozostawiający za sobą duży, choć nie monstrualny, ślad. Świetnie sprawdzi się na osobach, które aromat tytoniu w perfumach cenią, lecz Tobacco Vanille Forda mają za zbyt mocne. I nie tylko. ;) Prawda jest taka, że WT nadaje się dla każdego miłośnika olfaktorycznej nietypowości, na wszelkie możliwe okazje.

Trwałość: doprawdy zacna - zawsze w okolicach 24 godzin [a może i dalej, nie sprawdzałam]

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: goździki (przyprawa), szałwia
Nuta serca: liście tytoniu, drewno cedrowe
Nuta bazy: labdanum
___
Dziś Special Edition Red marki M. Micallef.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.oneil.com.au/tolkien/characters/bilbo.html
2. i 3. sekretne ;)
4. http://www.comicsbeat.com/2010/09/27/theres-never-going-to-be-another-hobbit-movie-is-there/

Obydwa cytaty pochodzą z powieści J. R. R. Tolkiena Hobbit, czyli tam i z powrotem, w przekładzie Marii Skibniewskiej (Wyd. ISKRY, Warszawa 1997), ze stron odpowiednio: 5 i 7.

wtorek, 29 listopada 2011

Różności

Z wielu różnych beczek, czyli szaleństwo (w założeniu) krótkiej formy. ;)


Antonio Visconti, Terre de Feu

Czyli coś dla Beaty Pawlikowskiej, Martyny Wojciechowskiej lub Elżbiety Dzikowskiej. ;) W każdym razie podobne założenie zdaje się sugerować nazwa pachnidła. Ziemia Ognista, odwrotnie niż w konwencjonalnym skojarzeniu z cyklu "podróżnik = zdobywca = mężczyzna", dosyć wyraźnie przeznaczona została kobietom. Także to, że nie o ludność miejscową chodzi, jest jasne jak słońce: Terre de Feu okazuje się pachnidłem do cna europejskim, w starym, jakkolwiek kontrowersyjno-przekornym stylu.
Jednocześnie miły, cytrusowo-tonkowo słodki, spokojnie drzewny, o wyraźnej nucie aromatyzowanego waniliną tytoniu, aromat wydaje się znacznie spokojniejszy i skory do porozumień, niż początkowo zakładałam. A na dokładkę jest to jedyny znany mi tytoniojaśminowiec. :)
Śliczny z pazurkami małymi, acz regularnie ostrzonymi. ;) Ciepły i niezbyt bliski skórze. Trwały.

Skład:
mandarynka, owoc cedru (zwany też orzechem cedrowym), goździki (przyprawa), drewno cedrowe, drewno sosny kanadyjskiej, piżmo z Tonkin(u ?), wetyweria, wanilia, tytoń


Antonio Visconti, Tabarom

Ów miał powstać dla potrzeb odważnych, niepokornych mężczyzn. Cóż; wierzę, że tak właśnie jest. ;) Kompozycji stworzonej na bazie absolutu tytoniowego, doprawionego "na ostro", z pewnością trudno odmówić silnego charakteru; bezsprzecznie jest też "jakaś".
I za to twórcy cześć i chwała!
Jednak byłabym szczęśliwsza, gdyby od mojej skóry odbiło się czasem coś innego, niż silnie skoncentrowany anyż, w późniejszym czasie okolony zleżałym zielskiem z wnętrza tanich papierochów oraz syropowatym cynamonem. Mimo wszystko nie potrafię skreślić Tabarom: tkwi weń zbyt wielki potencjał, by go ot, tak sobie lekceważyć. ;)

Skład:
mandarynka, cynamon, goździk (kwiat), paczuli, drewno cedrowe, tytoń, heliotrop, jaśmin, drewno sosny kanadyjskiej, drewno sandałowe, absolut tytoniowy, piżmo z Tonkin (ponownie: -u?), cyprys


Boadicea the Victorious, Pure

W rzeczy samej i bez dyskusji potwierdzam: lubczyk. ;)
Nie mam pojęcia, skąd on tam ani tym bardziej dlaczego, lecz nie mogę opędzić się od wrażenia, iż trafiłam do jakiegoś oszczędnościowego ogrodu, gdzie tuż obok siebie zasadzono kwiaty i zioła, konkretnie lubczyk i róże. Całość jest sucha, nietypowo szyprowa oraz - co zaskakujące - wysmakowana. Dziwna, jakkolwiek nie w sposób negatywny.
Chyba zadano mi lubczyku... troszeczkę. ;)

Skład:
bazylia, bergamotka, cytryna, zielona mandarynka, jaśmin, róża, drewno sandałowe, mech dębowy, ambra


Byredo, Bal d'Afrique

Poczułam się zaintrygowana, czym też zachwycał się Wizaż jeszcze nie tak dawno temu. ;)
Nie zdziwiłam się, gdy wyszło na jaw, jak ciepła i nienachalnie zmysłowa jest wspomniana kompozycja. Kwiatowo słodka, ambrowo pulchna, delikatnie orientalna, lecz przede wszystkim: jaśminowo-kokosowa. Rety, ileż w tym kokosa! Ciekawe, że kompletnie mi on nie przeszkadza; wręcz przeciwnie: nadaje mieszaninie wyjątkowo apetycznego charakteru oraz koniecznej głębi.
Uroczy, nie-prosty, ale i nie całkiem skomplikowany, nowocześnie wdzięczny. Lubię Bal d'Afrique! :) Także za spory sillage, który ciągnie się za mną niczym duch.
Tak właśnie mogłaby pachnieć Kleinowa Euphoria, gdyby miała choć odrobinę godności. ;)

Skład:
bergamotka, cytryna, neroli, nagietek afrykański, bucchu (ki czort?), cyklamen, fiołek, jaśmin, wetyweria, marokański cedr, czarna ambra, piżmo


Creed, Tabarome Millésime

Tytoń, jak chcą współczesne, internetowe bogi. :) Jeszcze raz postawiłam na tytoń. Szkoda, że znowu, hm.. niekoniecznie się udało.
Ponieważ w mojej interpretacji jest to spokojny, konwencjonalnie męski aromatyczny szypr, z dominującą nutą zamszu oraz kadzidła. Tytoń, i owszem, jest; ale daleko w tle, siedzi sobie cichy oraz skoncentrowany na sprawach nie z tego świata, wycofany, nieobecny duchem.
Bezpieczny, dla wszystkich Panów (oraz części Pań), typowy. Naraz statyczny i stateczny. Nie zły, lecz przewidywalny. Wierzę, iż nie zawsze musi to być wada. :)
Na plus zaliczam trwałość oraz emanację.

Skład:
mandarynka, bergamotka, cytryna, imbir, jaśmin, wetyweria, drewno sandałowe, liście tytoniu, zielona herbata, piżmo


Ginestet, Sauvignonne

Lubię, kiedy marka - zwłaszcza niszowa - ma wyraźny koncept, którego wiernie się trzyma [może za wyjątkiem Ellenowego Hermèsa, ale to inna para kaloszy].
Ginestet w swoich perfumach oddaje hołd produktom własnych winnic. Ciekawa, podwójnie wiązana, reklama. :)
Tym bardziej godna uwagi, gdy Wam powiem, że omawiany właśnie Sauvignonne to świeżak. I ja (ja!) go chwalę. ;> Tylko jak tego nie robić, skoro wykwitająca na skórze woń jest do tego stopnia prosta, urocza oraz wyzbyta wszelkiej świętoszkowatej niewinności? Suchy, zielony, silny akcent jak ze skrzyżowania Nimfeo Mio z Bianką marki Tocca uderza prosto do mojej głowy z szybkością najlepszego białego wina. Przy okazji: zauważyliście, że to przy nich należy zachować największą ostrożność, gdyż pozorna prostolinijność i jasność często daje popalić? Jeśli tak, wówczas podobnego efektu [wyjąwszy kaca nazajutrz :) ] szukajcie w Sauvignonne.

Skład:
bergamotka, trawa cytrynowa, białe winogrona, biała brzoskwinia, grejpfrut, cytryna, róża marokańska, lotos


Parfum d'Empire, Eau Suave

Francuską cesarzową Józefinę najłatwiej skojarzyć z piżmem, cywetem, ambrą czy innymi ostrymi nutami zwierzęcymi, których woń w perfumach uwielbiała, obficie zraszając nimi swoje ciało i stroje.
Tymczasem jedną z pasji nie-pięknej, choć podobno magnetycznej, Kreolki było ogrodnictwo. Józefina namiętnie kolekcjonowała okazy flory z najbardziej odległych krain, lecz prawdziwą miłością darzyć miała róże.
I tu dochodzę do sedna, gdyż właśnie na woni róż Marc-Antonio Corticchiato postanowił oprzeć pachnidło poświęcone pierwszej żonie Napoleona. Niestety okazało się, że pomysł nie wypalił. Opisanie tak trudnej, skomplikowanej osobowości za pomocą jasnoróżowego pudru nie może być wiarygodne.
Troszkę przypraw, biała róża, puder i coś słodkiego to zdecydowanie za mało. Nudy.

Skład:
kolendra, szafran, pieprz, róża, brzoskwinia, truskawki, białe piżmo, wanilia
___
Dziś noszę Jubilation XXV.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Moc serdeczności

...z okazji złotych godów Marii i Janowi Kowalskim przesyłają kuzyni z Zamościa. :)

Bukiet kwiatów to doskonały prezent na każdą okazję: od setnych urodzin dziadziusia po kajanie się na okoliczność "kotku, to nie tak, jak myślisz!". Dla szkolnej woźnej i dla aktorów po premierze wyczekiwanego spektaklu. Młodej mamie oraz zmarłym w ich ostatnią drogę.
Żaden podarunek nie jest tak uniwersalny, jak naręcza kwiatów.
Przynajmniej w założeniu.


Problem w tym, że to, co popularne szybko zaczyna nudzić. Łatwo okazuje się, iż taki podarek nikogo nie zaskakuje, nie zadziwia, a wręcz traktowany bywa niczym przysłowiowa "miska dla psa", czyli się, kurna!, należy. I już! ;)
Kwiaty są piękne, lecz nazbyt często nie potrafią nas zachwycić, szczególnie ucięte, wygłaskane, opacykowane, związane pastelową rafią i wpakowane w kolorową folię. Dlatego dziś słów kilka o dwóch kompozycjach zapachowych, które - choć ładne - prawdziwego zachwytu nie wzbudzają. Są jak bukiety z kwiaciarni: konwencjonalnie piękne, bogate, estetyczne, ale w większości pozbawione owego tajemniczego "czegoś". Nie budzą pragnienia zagarnięcia na własność choćby małej odlewki.
Troszkę szkoda...

Fleur de Rocaille marki Caron to przykład pierwszy: dziełko porządnie zrobione, uroczo kwiatowe, zmysłowe oraz nienachalnie słodkie. Stworzone ze znawstwem i przeznaczone do stosowania z lubością.
Cały czas daje się wyczuć zaprzeszły charakter kompozycji, która światło dzienne ujrzała pierwotnie w roku 1934. To, co znamy dziś, jest uwspółcześnioną wersją z połowy lat 90. [jakkolwiek "na mój nos" nie obeszło się bez późniejszych pokątnych reformulacji].
Skalniak (gdyż tak można przetłumaczyć nazwę wody) najpiękniejszy jest najbardziej przyjazny zdaje się chwilkę po aplikacji, gdy molekuły nie zdążą jeszcze porządnie rozsiąść się na skórze. Wówczas urocza, jasna mieszanka piwonii, jaśminu, róż, konwalii oraz gardenii miękko ściele się na nas, niewinna i prosta. Dopiero po chwili dziewczęca niewinność zaczyna przemijać, zastąpiona gładkim acz upojnym aromatem zmysłowej tuberozy, słodkiego ylang-ylang, pudrowego fiołka, mimozy lekko erotycznej jak również lekkiego, orientalizującego drewna sandałowego. Takie klimaty odpowiadają mi nawet bardziej! ;)
Niestety serce szybko przestaje bić, a nasz kwiatowo-skalny organizm musi doświadczyć zapaści, po której powrót do zdrowia będzie powolny, ciężki, wyniszczający pokłady cierpliwości. Krótko mówiąc: baza rozczarowuje. ;) Duszne kwiaty stygną, na poły gniją i schną, by z czasem bez najmniejszej litości skwaśnieć na moim ramieniu.
Chyba po raz pierwszy doświadczam sytuacji, gdy jakieś perfumy w zderzeniu z "podłożem" stopniowo zmieniają się w ocet. Winny, w kategoriach "dziwności" nawet interesujący, ale jednak ocet. A tego po konwencjonalnym kwiatowcu się nie spodziewałam.
Więc możecie sobie wyobrazić, jak bardzo ucieszył mnie kolejny zwrot akcji, kiedy ocet wyparował, ustępując miejsca suchemu, nieco ostremu i pudrowemu irysowi, którego zadaniem było przygotować mnie na upojny miks sypkiego, stonowanego, jakby postarzanego cedru z żywym, "nieheblowanym" sandałowcem oraz spokojną, choć zauważalną, mieszanką nut pierwotnie odzwierzęcych. Białe piżmo zmieszane z niezbyt słodką ambrą i czymś w rodzaju kastoreum to jest dokładnie "to". :)

Zaczęło się typowo, przewidywalnie, później dało nadzieję, rozczarowało, by w finale całkowicie się zrehabilitować. Fleur de Rocaille w kontakcie z ludzkim ciałem doprawdy ożywa, dojrzewając, popełniając błędy i naprawiając je z nawiązką.
Perfumy, jak człowiek. ;) Grzeszne, lecz summa summarum dobre.


Żeby było ciekawie, mój drugi dzisiejszy bohater, Demi-Jour marki Houbigant, poczyna streszczać swój życiorys od plotkarskiego opisu przykrego wypadku, który spotkał Fleur de Rocaille. Gdyż otwarcie Półmroku jest, co tu dużo pisać, okropne. :) Zwyczajnie brzydkie. Obleśnie świeże, zupełnie jak kwiatki uporczywie trzymane przy życiu, chyba ze strachu przed oskarżeniem o błąd w sztuce.

To zdecydowanie jedno z najmniej przyjemnych oblicz perfumiarskich aldehydów, jakie dotąd spotkałam. Zimne, dosadne, ostre, męczone przewlekłą nadkwasotą, do tego zaś udające, że wszystko jest tak, jak być powinno, silące się na zakłamaną świeżość. W danej chwili trudno wykrzesać z siebie cokolwiek poza oschłą dezaprobatą.
Na szczęście po dłuższej chwili nasz pokątny plotkarz zmienia taktykę. Im mniej w mieszance żałosnych świeżynek, tym ciekawsza się staje. Suche, słodko-wytrawne kwiaty, okolone wysmakowanym welonem aldehydów w rodzaju znanych z No. 5 Chanel, stają się kompozycją może nie oryginalną, lecz z pewnością niezwykle przyjemną. Elegancką w starym znaczeniu tego słowa; z czasów, kiedy jeszcze logo prestiżowej marki nie zajmowało osiemdziesięciu procent powierzchni modowego produktu.
Bukiet kwiatów z Demi-Jour jest tyleż piękny, co trudny do rozebrania. Mogę Wam jedynie wyznać, że przypomina lżejsze, bardziej "współczesne" oblicze pachnideł spod egidy Grossmith. Wszystko jest suche, zmysłowo-kwiatowe, dogrzane korzennymi przyprawami, uświetnione występem staroświeckich duetów paczuli z wetywerią oraz cedru z sandałowcem, na efektownej podstawie z pudrowego piżma a także mchu dębowego o prawdziwie drenujących właściwościach. :)

Dzieło raczej nie niezapomniane, jakkolwiek niezwykle przyjemne. Gdybyż tylko czasem zechciało wzbić się ponad moją skórę!

Fleur de Rocaille oraz Demi-Jour, oba warte dłuższego spojrzenia, oba zaskakujące: tak dodatnio, jak i ujemnie, oba doprawdy zacne. Tylko, że.
To wszystko już było. Było, jest i - miejmy nadzieję - będzie. Nieśmiertelne, jak klasyczna elegancja [powtarzam: nie mylić z modą!]. Z pewnością przydatne, lecz czemuś nie zachwycające.
Niby mają wszystko, a jednak... Czasami "wszystko" to za dużo. :)
(na wszelki wypadek zastrzegam sobie prawo do zmiany zdania w kwestii obu pachnideł ;) )


Caron, Fleur de Rocaille

Rok produkcji i nos: (1934) 1993, (Ernest Daltroff) ??

Przeznaczenie: ciepły, pełen niespodzianek zapach dla kobiet, choć mężczyznom testy też powinny się opłacić. :) Na wszelkie okazje; niezbyt bliski ciału.

Trwałość: w granicach siedmiu-dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna




Skład:

Nuta głowy: gardenia, fiołek
Nuta serca: ylang-ylang, mimoza, jaśmin, róża, konwalia, irys
Nuta bazy: drewno cedrowe, drewno sandałowe, piżmo


Houbigant, Demi-Jour

Rok produkcji i nos: 1987, ??

Przeznaczenie: aldehydowo-szyprowy zapach dla kobiet, dosyć konwencjonalny. Do użytku codziennego oraz, jak wspomniałam w recenzji, bardzo bliski skórze (co dziwne przy aldehydach).

Trwałość: od dziesięciu do ponad dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-szyprowa (oraz aldehydowa)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, fiołek, aldehydy
Nuta serca: ylang-ylang, jaśmin, heliotrop, kłącze irysa, konwalia, róża
Nuta bazy: mech dębowy, drewno cedrowe, drewno sandałowe, piżmo
___
Dziś noszę Noir de Reminiscence.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://fr.wikipedia.org/wiki/Fichier:Fleur_rocaille_2.jpg
2. http://feefeern.wordpress.com/2009/05/17/summer-fun/

piątek, 25 listopada 2011

Czarny miód

Jako, że ostatnio nie mam chęci na nic, pragnę tym postem zakląć własną rzeczywistość. ;) Niech świat dalej się kręci, a życie na powrót stanie się równie fascynujące, co mój dzisiejszy bohater. :)
Okej, starczy już ekshibicjonizmu!


Kiedy coś w tytule swym dzierży słowo "black" to czego najczęściej można oczekiwać?
Rzeczy najróżniejszych, z których jednak jasna, nieprzejrzysta oraz mocna słodycz ze zrozumiałych przyczyn plasuje się daleko od najczęstszych skojarzeń.
Czyżby taka właśnie była przyczyna niechęci części recenzenckiego światka wobec Kilianowego Back to Black? Poważnie? Niewłaściwa nazwa i... już, po sprawie?
Szczególnie, że kompozycja ma przecież wielce wymowny podtytuł: Aphrodisiac, który zdaje się mówić aż za wiele na temat jej istotnego przeznaczenia. Wiadomo, że jak coś jest afrodyzjakalne, trudno spodziewać się czarnej mszy bądź ataku wygłodniałych upiorów. [choć z drugiej strony w dzisiejszych, zmierzchowych czasach... ;) ]

Lecz z faktem, iż nazwa wody jest średnio trafiona trudno się nie zgodzić.
Ponieważ Back to Black jest złote. :) I to nie złote w sposób toporny - błyszczące niczym lep na sroki, po jubilersku odszmelcowane, nietykalne z napuszenia, lecz w zachwycający sposób głębokie, żywiczne, miodowo-słodkie. Dalekie od gourmandowej dosłowności, jak i od drzewnego wysmakowania. Inne.
Co nie znaczy wcale, że trudne (podejrzewam).


Trochę jak bursztyn, trochę jak miód, a trochę w stylu płynnej, nasyconej aromatami drzewa, żywicy. Back to Black. Aphrodisiac buduje wokół siebie poświatę jednoznacznie złocistą, za to unikającą wszelkich deklaracji, niechętną do zamykania w jakichkolwiek jasno wytyczonych ramach.
Casanova i Delfina Potocka w jednym. ;)

W otwarciu kompozycji wyczuwam najmniej słodyczy, która zjawia się dopiero potem, ewoluując z ostrych, cytrusowych szpileczek, okolonych aromatami ciepłych przypraw. W pewnej chwili pojawia się słodko-gryzący, mocno żywiczny miód, z czasem coraz bardziej słodki i łatwy do nazwania (gdyż na początku nie mam pewności, co on za jeden). Towarzyszy mu sporo szafranu z kardamonem, muszkatu, szczypta cynamonu orz jakby.. tytoń? Tak, wysokiej klasy fajkowy bądź cygarowy tytoń. Zauważyliście, iż na niwie niszowego perfumiarstwa tytoń kocha się w słodyczy?
I kiedy już rozsmakujemy się w aromacie miodu doprawionego korzennym tytoniem, ten ostatni ochoczo poczyna bratać się z akcentami ziół, suchymi drzazgami cedru i drewna słodkiego, chociaż raczej nie kremowego sandałowca; prędzej gwajaku. Miód zastyga, czy też - mówiąc językiem profesjonalistów [nie, nie pszczół ;) ] - krystalizuje się, włączając w swoje bryłki równie złociste, żywiczne oraz nienachalnie cielesne labdanum.
Po dalszych kilkudziesięciu minutach cała opisana ferajna zlepia się w jedną, masywną bryłę, suchą i pudrową. Gdzieś z dołu przebija lekko wytrawna woń amaretto. Wszystko robi się statyczne, jednolite, przewidywalne; słodko-miodowe oraz pudrowo-drzewne w tej samej chwili.
Efektowne, zauważalne, nienachalnie zmysłowe w konwencjonalnie damskim znaczeniu. A przynajmniej to kobieta nie powinna mieć cienia kłopotów z użytkowaniem Back to Black. :)

Ogólnie mieszanina nie zaskakuje, choć - przynajmniej mnie - rozczarowań oszczędza. Niezwykle przyjemny, staranny zapach; o ile decydujemy się nań pod wpływem nastroju, gdyż jest to pachnidło ściśle "wyłączające": ukazuje się od najlepszej strony nie do okazji, lecz do nastroju dostosowywane.
Na dzień taki, jak dziś, jak wczoraj, jak jutro.
Zimofoby, dla Was to piszę! ;>

Rok produkcji i nos: 2009, Calice Becker

Przeznaczenie: zapach typu uniseks i - wbrew słowom z wyższych partii posta - mężczyźni naprawdę nie powinni się go bać. Na męskiej skórze BtB wyczynia najprawdziwsze cuda. :) Kompozycja idealna na wszelkie Ważne Okazje oraz jako antydepresant. :) Uwaga na niebagatelną moc!

Trwałość: od trzynastu godzin do blisko doby

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-gourmand (oraz przyprawowa)

Skład:

Nuta głowy: błękitny rumianek, bergamotka
Nuta serca: wanilia, migdały, kolendra, szafran, kardamon, drewno cedrowe, tytoń, miód
Nuta bazy: wetyweria, paczuli, labdanum, mech dębowy
___
Dziś naszła mnie chęć na Statkusa. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.flickr.com/photos/lapisazul/3396144261/sizes/z/in/photostream/
2. http://www.flickr.com/search/?w=all&q=honey&m=text

środa, 23 listopada 2011

Siena zimą


Taaak, zima do nas się zbliża. Wielkimi krokami. [W tym miejscu wkracza Sabbath i zaprowadza porządek, bez litości skopując zimie śnieżynki ;P ]
Cudna, jasna, mroźna zima. Taak...!
Wraca żywioł.

Dziś co nieco o jej toskańskim wcieleniu.
Zaraz, zaraz: jakim toskańskim? ;)


Przecież Toskania dobra jest tylko w lecie, kiedy żar leje się z nieba, gelati spływają nam po palcach, zaś Giotto uśmiecha się, patrząc z nieba, jak kolejne pokolenia pielgrzymów/turystów z zachwytem spoglądają na jego dzieła.
Toskania nie nadaje się do zwiedzania zimą!
I tego należy się trzymać. I o to chodzi. That's, jak mawiają nasi zamorscy przyjaciele, the point. ;)

Jako, że Eau d'Italie wzięło pod swoje skrzydła odzwierciedlenie pewnego toskańskiego miasta z chwili, gdy turyści [w końcu] są daleko, a [nareszcie!] spokojny, wyciszający spacer między średniowiecznymi zabytkami umożliwia podróż w czasie.
Przyznajcie, że idea spaceru po kolejnych podróżniczych mekkach poza sezonem, bez stada zombie z aparatami fotograficznymi w łapach i stale depczących nam po piętach, jest o wiele bardziej kusząca? ;) O ile w ogóle możliwa. Choć czy wówczas nie narzucamy tubylcom swojej obecności bardziej, niż w sezonie, kiedy nawet ceny usług są wyższe, skierowane zawsze ku turystom-uzurpatorom, nie zaś tym, którzy do korzystania z uroków miejsca X teoretycznie mają prawo największe?
Może więc najbardziej rozsądnym wyjściem będzie pozostanie zimą w domu albo zatrzymanie się w Południowym Tyrolu tak, by Siena/Florencja/Piza etc. mogły wreszcie odpocząć?

Ponoć dopiero w zimie można usłyszeć te myśli, które w ciągu reszty roku przykrywa zgiełk codzienności. Tylko w zimie jesteśmy zdolni pojąć samotność oraz poczuć bliskość, zrozumieć szepty i usłyszeć duchy przeszłych pokoleń. Ostatnie z jesiennych liści, splecione w uścisku z aromatem zimnych płatków śniegu, słodko-drzewnych pieczonych kasztanów oraz mroźnego dymu, dają nam wyobrażenie czasu, kiedy rzeczywiście świat zamiera, gdy powinniśmy przystanąć, odetchnąć, spojrzeć za-, przed- oraz wgłąb siebie, starając się siebie zrozumieć.


Sienne l'Hiver marki Eau d'Italie daje nam możliwość olfaktorycznego zapoznania się z nostalgiczną, prawie cmentarną ciszą zimy.
Choć paradoksalnie jest to zima na wsi, nie w wielkim mieście (może za wyjątkiem miast hojnie zaopatrzonych w tereny parkowe).

Kompozycja przez cały czas swego trwania oscyluje wokół chłodnego, metalicznego postumentu, charakterystycznego dla wszystkich dzieł marki.
Otwiera się akcentem silnym i świeżym, uparcie zielonym, na przekór stygnącej ziemi i blednącemu niebu: ziemiste liście fiołka łączą się w całość z irysem, wytrawnym geranium oraz gorzką, esencjonalną wonią czegoś żywego, lecz suchego (z pewnością nie mchu): wetywerii, a może...? Coraz wyraźniejsza staje się czarna, wysmukła strużka dymu.
Wkrótce zieloność znika, a jej miejsce stopniowo zaczyna przejmować puder, równie zimny i względnie mało przyjazny, co uwertura mojego dzisiejszego bohatera. Na szczęście łatwo to wszystko ogrzać; przede wszystkim dzięki upojnym akordom drzewnym, z cedrem, pikantnym sandałowcem oraz miękkim, nieco balsamicznym gwajakiem. Dużą rolę odgrywa, wspomniany wcześniej, dym, który staje się coraz bardziej ciepły, by zakończyć swoje życie jako wstęga palonego olibanum, nęcąca, choć nieczysta, "oszczędnościowo" wsparta mieszanką ziół i przypraw (jałowiec, kolendra, nieco kminku).
Po dalszych godzinach znika i ona, zastąpiona akordem miłym orz jakby słodkim. Czy to pieczone kasztany, czy może nadal gwajak lub ciemna, jakby podwędzana wanilia w stylu Eau Duelle od Diptyque..? Nie wiem, co nawet zbytnio mnie nie martwi. :) Po prostu chłonę specyficzne, ostre acz niedosłowne, celowo niedogrzane wrażenia. Szczególnie, że chłodny dystans, który już-już zdawał się znikać, wrócił i powoli zaczyna odbudowywać nadwątlone cedrowo-wetyweriowo-irysowe, wprost naszpikowane ostrymi włóczniami, mury.

I jak tu dojść do ładu?
Sienne l'Hiver fascynuje, skłania do zadawania pytań, drążenia nurtujących nas kwestii, zadziwiania. Jakkolwiek potrafi to robić tylko i wyłącznie wówczas, gdy temperatura powietrza zbliża się do zera stopni Celsjusza. W cieple Zimowa Siena nuży, obrzydza zimnorybią aurą bądź metaliczno-industrialnym Terminatorem, lękiem podszytym. Dopiero chłód uwydatnia to, co w omawianym zapachu najpiękniejsze - smutki, niedosłowności oraz spleen.

Rok produkcji i nos: 2006, Bertrand Duchaufour

Przeznaczenie: zapach typu uniseks o dość znacznym sillage; dla każdego, komu zimno niestraszne, na wszelkie okazje (mimo, że noszenie go za dnia wydaje się najbardziej stosowne)

Trwałość: od ośmiu do blisko dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: geranium, liście fiołka, paproć
Nuta serca: białe trufle, irys, olibanum, inne nuty drzewne
Nuta bazy: siano, drewno gwajakowe, labdanum
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.panoramio.com/photo/31212468
2. i 3. http://www.flickr.com/photos/virri76/tags/sienasnow/
[zresztą, polecam wszystkie prace Virri; pocztówkowe, ale przyjemne :) ]

wtorek, 22 listopada 2011

Wetyweria i kocanka

...którymi można, z braku puchu, nabijać kołdry lub poduszki. ;)
Tak miękkie i "pierzaste" się okazały. Cóż, trudno ukrywać, że obie roślinki w ich perfumowym wcieleniu przyzwyczaiły mnie do czego innego.
Lecz nie zamierzam płakać; marketingowcy L'Occitane z pewnością doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co robią. ;)

Na początek kocanka.

Podróżnicza seria marki wzbogaciła się o wariację na temat nieśmiertelnika z Korsyki.
Podeszłam do testów z nadzieją na kolejną miłą, naturalną uniseksową kompozycję. Tego, że szalonej intensywności nie ma co się spodziewać, byłam pewna. Teoretycznie.
W praktyce okazało się, że - o losie! - zbyt przejęłam się tym, co zwykło prezentować Sables od Annick Goutal.

Immortelle to kompozycja lekka, jasna, nienachalnie słoneczna oraz kwiatowa, niestety we współcześnie konwencjonalnym tego słowa znaczeniu. Chwilami jeno na wierzch wypływa sucha i "kręcąca w nosie" woń kocanki. Delikatne akordy ogrodowe zdecydowano się otoczyć subtelnymi cytrusami (bergamotka, mandarynka) oraz słodyczą, która nie przytłacza: miodowo-balsamiczną, eteryczną, zaskakująco nieuchwytną. Miękko układającą się na ciele, naturalną, troszkę w stylu zeszłorocznej limitowanki Yves Rocher, Miel d'Oranger, skorelowaną z cichym białym kwieciem [może faktycznie kwiatem pomarańczy, któż to wie?], plastyczną, widmową, płaską.
Lecz to dopiero w finale; ponieważ otwarcie pachnidła prezentuje nam inną, znacznie mniej ostrą i wymowną twarz tytułowego kwiatka. Pierwsze chwile pobytu Immortelle na ludzkiej skórze to łagodne, wysokie pienia kocanki z miodem, suchej, acz lejącej się. Innej niż wszystko, zastanawiającej, jak również - nudnej. Jak flaki z olejem. Szczególnie w kolejnym stadium, gd zaczyna blednąć, usiłując oswoić mnie z ofensywą niewinnej słodyczy. Czy muszę pisać, iż bezskutecznie? ;)

Immortelle nie prezentuje sobą niczego, co by zachwycało, choć dramatycznych rozczarowań także oszczędzono. Jest ładnie, ale nudno. Bezpiecznie, pogodnie, spokojnie. I nudno. ;) Bez fajerwerków, choć olfaktorycznego bólu szczęśliwie zdołałam uniknąć. Kompozycja zachowawcza, więc z pewnością gwarantująca stałe zainteresowanie współczesnych konsumentów. Gdyby tylko nie była tak strasznie nuuudnaa..!

Podobnie wygląda sytuacja z Eau de Vetyver tej samej marki, jednym z ichniejszych sztandarowych pachnideł z męskiego działu.
To, co przy teście "papierkowym" powala na kolana i uderza naszą szczęką o posadzkę, na skórze ewoluuje ku przewidywalności, a później - rozczarowaniu. Lecz mam świadomość, iż ostrego pikowania kompozycji w dół doświadczam wyłącznie dzięki chemii własnej, kobiecej przecież, skóry. Na ciele mężczyzny Vetyver potrafi rozsnuć piękną opowieść na temat, jeszcze gorących, (a to rzadka przyjemność!) wetyweriowych zgliszczy, spokojnie dryfujących ku bezpiecznej, błogo aromatycznej woni.
Męska skóra czyni Wetywerię l'Occitanową przyjemnym pachnidłem "do używania", współczesnym i dla wszystkich. Damska zaś wyciąga z niej wszelkie słabości i niedociągnięcia, bezlitośnie obnaża przeciętność aromatu.
Myślę, iż mój głos pomoże dopełnić ogółu spojrzenia na omawianą właśnie wodę. :) Dlatego proszę nie zarzucać mi dyletanctwa [o ile na naszym poletku coś takiego w ogóle istnieje, choć śmiem w to wątpić].

Do rzeczy.
Jak już wspomniałam, pierwsze "sklepowe" spotkanie z Eau de Vetyver skutkuje zachwytem poważnym a zaraźliwym. ;) Bo oto doświadczamy czegoś, o co niełatwo: wetyweria nie-jasna, nie-dosłowna, nie-zimna; prosta, ale wyrafinowana. Żadnych punktów wspólnych z klasykami od Guerlain, Lubin czy Lalique. Poza wetywerią w roli głównej, rzecz jasna. :)
Ten stan rzeczy trwa również krótko po aplikacji pachnidła na skórę. Po chwili jednak opadają emocje, a wraz z nimi zachwyty. Ponieważ cud w butelce szybko staje się jasną, sucho-soczystą nutą składnika tytułowego, doprawioną na słono i pikantnie: bergamotką, ziołami oraz przyprawami. Taką, jakich znamy setki lub tysiące. Nadal nie jest źle, choć powtarzalność kolejnych kompozycji z wetywerią w składzie powoli zaczyna mnie nużyć.
Najgorsza, co nietrudno zgadnąć, okazuje sie baza. Kiedy przemija chwała doczesnego świata, przychodzi nam obudzić się z ręką w nocniku a szyją w powrozie. N-no, nie całkiem.. ;) Jednak temu, że jest spętana nowoczesną, wszędobylską słodyczą trudno zaprzeczyć. Banał z męskiego Gucci [is] Guilty rodem. Drażni mnie też laboratoryjna sztuczność finału, jego ostentacyjna pseudo-ekologiczność; równie głęboka i sensowna, co chlapanie farbą olejną po naturalnych futrach. Pojawia się także papierowy cedr oraz chemiczny miód podrasowany słodkim paczulowym pudrem.

Wszystko męczy i nudzi, odbierając chęć do dalszych testów, w innym czasie. A ponadto przypomina, że liczą się tylko i wyłącznie przychody, nie sztuka, umiłowanie indywidualizmu bądź odwaga. Ogół wody rozczarowuje, zwłaszcza po tak fenomenalnym otwarciu.
Miziak dla spragnionych trywialnej przeciętności.
Żałuję, naprawdę mocno.

Immortelle

Rok produkcji i nos: 2010, ??

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, aczkolwiek z przechyłem w damską stronę. O niezbyt dużej mocy rażenia, raczej na dzień.

Trwałość: w granicach ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa (oraz szyprowa)

Skład:

cytrusy, kocanka, miód, nuty likierowe i orientalne [podejrzewam jeszcze przynajmniej kwiat pomarańczy]


Eau de Vetyver

Rok produkcji i nos: 2001, ??

Przeznaczenie: jeden z nielicznych zapachów, którym damska skóra nie służy [chyba, że dama kocha się w nowoczesnych słodyczach; choć wówczas raczej nie będzie ich szukać w pachnidłach dla mężczyzn]. O nieprzesadnie silnej projekcji, na wszelkie okazje. Niebezpieczeństwo migren, gdyż właśnie - po porządnym wwąchaniu - jedna zaczęła mnie atakować. :)

Trwałość: od ośmiu do ponad dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-przyprawowa

Skład:

wetyweria, bergamotka, rozmaryn, gałka muszkatołowa, drewno cedrowe, cyprys [ponadto wyczuwam paczuli oraz anyż, lecz za nie poręczyć nie mogę :) ]
___
Dziś noszę Black Amber od Michele Bergman.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.luxlux.pl/artykul/l-occitane-immortelle-zdradza-sekret-mlodosci-20086
2. http://badgerandblade.com/vb/showthread.php/249155-SOTD-Tabula-Gratulatoria-September-2011/page27

poniedziałek, 21 listopada 2011

Niszowa masówka

Dziś kilka, konkretnie sześć, impresji na temat zapachów, które - choć pławią się w blasku opromieniającym niszę - spokojnie i bez oporów mogłyby stanąć na półkach najpopularniejszych perfumerii sieciowych.
Nie owijając w bawełnę:

Amouage, Reflection Woman

Silna, wysoce skoncentrowana, soczysta zwrotnikowa flora. Co może uchodzi za piękny sen wśród spragnionych bujnej zieleni Omańczyków, lecz w mojej interpretacji nie prezentuje sobą więcej nad męczącą świeżość; przytłaczającą oraz wulgarną, wrzaskliwą, irytującą.
Kompozycja od refleksji wodno-słonecznych daleka, za to skłaniająca ku przemyśleniom. Niestety, ich efektem często są myśli samobójcze. ;)


Skład:

okrężnica bagienna (fiołek wodny), zielone tropikalne liście, ylang-ylang, magnolia, jaśmin, drewno cedrowe, drewno sandałowe, ambra, piżmo


Comme des Garçons, Woodcoffee

Kolejna część limitowanej serii wód popularnego wśród "wąchaczy" domu.
Miały być słodycze, nawet jeśli mało dosłowne i wymagające. Otrzymałam - brakujące ogniwo między A*Menem Muglera a Cozé od Parfumerie Generale. I nic ponadto.
Od pierwszego z rodziców Woodcoffee wzięło paczulową, trudną gorzką czekoladę, po drugim odziedziczyło piekący, tłusty akord.
Dzięki obojgu kompozycja przytłacza moją skromną osobę. Jest za to trwała oraz ekspansywna, również po ojcach. Krótko mówiąc - wykapana kopia rodziców! ;) Niech więc spada na drzewo.

Skład:

kardamon, imbir, lukrecja, curry, migdały, wanilia, kawa, paczuli, nuty drzewne


Huitième Art Parfums, Vohina

O, a to jest niezłe. :) Doskonały dowód, iż twórca pomienionego Cozé potrafi stworzyć coś przyjemnego. ;) Nie tyle "innego", "niszowego" czy "artystycznego", co po prostu i bez wydziwiania - miłego. Do noszenia, dla każdego, bez złych skojarzeń.
Vohina to zapach pełen nienachalnej słodyczy, miękkiego światła, prostolinijności.
Nadzwyczaj przyjemny i naturalny bez, charakterystycznej dla świeżego nurtu, nuty wiktoriańskiego terroru niewinności.
Prosty, ujmujący i radosny.
Całkiem trwały.

Skład:

kwiaty brzoskwini, miód lawendowy, siano


Illuminum, Scarlet Oud

Ponoć czysty, niezmącony aromat drewna agarowego. Hmm, nie wiem.
Z pewnością kompozycja w początkach przypomina wyciszony akord świeżej skórzanej galanterii. Oczywiście jest i oud, lecz jak na moje potrzeby zdecydowanie zbyt cichy oraz zachowawczy, by nie rzec, że nudny. Pojawiają się nawet ledwie rejestrowalne miodowe nutki.
Nie zachwyca, ale i nie rozczarowuje; przeciętny jak większość głównonurtowych nowości. Na domiar złego po godzinie od aplikacji staje się przy-skórny, zaś po kolejnych dwóch lub trzech - znika bezpowrotnie.

Skład:

oud (i pewnie kilka innych rzeczy)


Les Parfums de Rosine, Rose d'Homme

Właściwie to uniseks, co jednak nie powinno być poczytane pachnidłu za wadę.
Porządny zapach z gatunku paprociowców, wzbogacony o mocny, aczkolwiek wysuszony, aromat herbacianej róży. Całość dosyć przewidywalna, lecz czemuś mnie to nie drażni. ;)
Delikatna słodycz, spokojna, wytarta skóra, widmowa lawenda oraz cedr z wetywerią, choć rzecz jasna nic nie może równać się z tytułową bohaterką. Zaś wszystko konwencjonalnej mocy oraz trwałości.
Drodzy Panowie, jeśli nie boicie się kolców - to coś dla Was! ;)

Skład:

bergamotka, tangerynka, inne cytrusy, skóra, wanilia, lawenda, paczuli, jaśmin, wetyweria, nuty ziołowe, róża


Six Scents, Series One: No. 5

Twórcy chcieliby w nim widzieć odzwierciedlenie nielegalnego seksu. Udanie, o ile mieli na myśli akt nekrofilski, bezpośrednio na rozkwitającej cmentarnej rabatce. Wybaczcie dosadność wizji, w tym wypadku nie umiem inaczej.
Woń wykwitająca na mojej ręce okazała się zimna, trupio blada i odstręczająco, obrzydliwie wręcz świeża. Nowoczesne, lodowate aldehydy ubrano w typowe kfiatuszkowe paskudztwo zupełnie, jakby z klasycznej Dwójki Comme des Garçons wyjęto ogrzewające ją przyprawy, zastąpione popularną zieloną lekkością, pozbawiając mieszankę jakiejkolwiek równowagi. I nikt nie zdoła mnie przekonać, że się mylę, bo "przecież Piątka ma w składzie przyprawy". Może i ma, tylko co z tego, skoro ich nie wyczuwam?

Za to znalazłam z No. 5 jeszcze jedno skojarzenie, takie oto:



Skład:

aldehydy, bergamotka, gałka muszkatołowa, pieprz, róża, benzoes, kadzidło frankońskie, drewno cedrowe, piżmo
___
Dziś noszę Wild Tobacco marki Illuminum.

sobota, 19 listopada 2011

Jesień, zima i Japonia w Śródziemiu

Powoli robi się poważnie. Dojrzała jesień nie przebiera w środkach, a w powietrzu już można wyczuć czysty, piękny zapach zimy. :)
Chce nam się ciepłego, dosłownie i przenośni. Dlatego dziś postanowiłam pobawić się w słowno-węchowe odzwierciedlenie płynnego przejścia między porami roku, nośnikiem zmian mianując aromat kadzidlanego dymu. Ku chwale obecnej aury!

O jesieni pamiętamy tylko wtedy, gdy daje nam w kość.
Piękna to pora roku, jednak przeciążeni wspomnieniem lata przygotowujemy nasze organizmy na czas, najmniej dla człowieka "naturalnej", pory roku więc nie zawsze mamy chęć lub powód, by docenić jej blade, funeralne, paczulowe piękno.
Dlatego najczęściej jesień w naszej świadomości pojawia się z końcem sezonu wakacyjnego, a potem znika pod śniegową pierzyną. Reszta staje się niewidzialna [chyba, że jesteście rolnikami, nie wielkomiejskimi "zwierzętami Kultury" :) ], mało istotna, nudna.
Spotkania z jesienną aurą ograniczamy do minimum, a szkoda.

Jeżeli jednak jestem w błędzie i weekendowe wypady za miasto celem kontaktu z przyrodą nie są Wam obce, ciąg dalszy może okazać się przydatny. ;)
Ponieważ zapach, który świetnie oddaje klimat późnej jesieni - przedzimia właściwie - senne, lekko niepokojące paczuli złączone z ziołowym kadzidłem oraz odrobiną słodyczy można odnaleźć we flakonie rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni.
Kto jak kto, ale Japończycy o transcendentnej zadumie nad przyrodą przez ostatnie pół tysiąca lat musieli nauczyć się sporo. ;) W dążeniu do wyrafinowanych form jedności z zielonym krajobrazem osiągnęli mistrzostwo, lub też są go bliscy.

Węchowym obrazem takich poszukiwań okazało się limitowane dzieło marki Annayake, czyli słynne Miyako.
Kompozycja inspirowana dwiema ceremoniami, które trudno trudno wyrwać z ich japońskiego kontekstu: sztuką układania kwiatów oraz parzenia herbaty [tu ujawniają się wpływy wielkiego sąsiada Nipponu]. Obie ściśle związane z poszukiwaniem jak najszerszego kontaktu ze stopniowo ograniczaną przyrodą tak, by nie zatracić poczucia równowagi oraz piękna.

Z tym zadaniem Miyako radzi sobie świetnie. Utkana z nut cichych, ciepłych, szlachetnie wyważonych acz dalekich od prób przypochlebiania się popularnym gustom, plecie się wokół ludzkiej sylwetki w sposób nadzwyczaj dyskretny. Mówiąc po ludzku, trzyma się blisko ciała. ;)
Lecz co w tym dziwnego? Wszak dawny izolacjonizm Japonii nie pozostawał bez wpływu na sferę kulturową: najważniejsze to nie krępować innych faktem swojego istnienia. ;)
Dlatego Miyako, choć urodziwa i mająca kolosalny potencjał, woli trzymać się z boku, milczeć, spuszczać wzrok. Rządzi nią nie chorobliwa nieśmiałość, lecz nakaz kulturowy. Miyako otwiera się dopiero przy bliższej znajomości.
Wówczas urzeka dyskretnym czarem, złożoną osobowością, subtelnością przyrodzonej natury. Kompozycję oparto o trzy składniki jawne oraz jeden tajny; najważniejsze akordy to kadzidło, ciemne ale smukłe i wiotkie, dyskretny oleisty sandałowiec, niesłodka ambra w stylu Ambre Sultan Lutensa oraz suche, sypkie, nieco piwniczne paczuli. Cenię i szczerze lubię wszystkie składniki, jednak tym razem nie potrafię stwierdzić, który jest najbardziej istotny, tak doskonałą równowagę udało się osiągnąć.
Urzeka paczuli, które dalekie jest od popularnego dziś przesłodzenia, jak również przyprawowa, kardamonowo-cynamonowo-muszkatowa ambra. Kadzidło miękko ściele się na kwiatach, zaś sandałowiec dodaje uroku onirycznej mirrze. Nad wszystkim czuwa świeżość drewna cedrowego utarta na jednolitą pastę z hinoki i labdanum.

Miękkie, szlachetne, dyskretne i z klasą. Miyako to idealna propozycja na jesienne wieczory i poranki.

Zupełnie inaczej odbieram drugiego z moich dzisiejszych bohaterów.
Ten jest czysty, choć nie przygaszony, krystalicznie jasny, jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby go "skromnym" [jakkolwiek do krzykliwości nieco mu jeszcze brakuje ;) ]. Let Me Play the Lion marki LesNez.

Jak Wam się podoba krajobraz? Kiedy tylko znalazłam tę fotografię, przez moją czaszkę przebiegł przymiotnik "tolkienowski". Jak myślicie? Czy tu mogłoby rozłożyć się Minas Ithil, przemianowane później na Minas Morgul? ;)
Baśń zimna, pełna nieogarnionych przestrzeni, jak również przyjazna.

Let Me Play to moje prywatne ucieleśnienie zimy, pory roku jasnej i krystalicznej, czystej w sposób daleki od konwencjonalnych skojarzeń higieniczno-etycznych. Tkwi weń akord ostry i wieloznaczny niczym obsydianowy nóż, zamknięty pod skorupą lodu.
Innymi słowy: jest tym, czym niegdyś Kryształ Górski od Oliviera Durbano. Zanim usłużny jubiler polecił oszlifować kanty swego olfaktorycznego kamyczka [swoją drogą, facet jest w tym mistrzem; chyba za bardzo przejął się polską maksymą "klient nasz pan" ;) ]. A raczej: Let Me Play mógłby zdeklasować Cristal de Roche, gdyby był troszkę silniejszy. Ponieważ, ech ech, żywotnością i mocą nasz Lewek nie grzeszy. Nie jest co prawda tak wyciszony, jak zawsze poprawna Miyako, jednak porządny ryk od czasu do czasu mógłby pomóc.

Mimo wszystko, w oderwaniu od skojarzeń, jawi się Let Me Play the Lion jako mieszanina żywa, wyrazista oraz kadzidlana w sposób "oczywisty", jednoznacznie chrześcijański.
Choć skłamałabym mówić, iż jest to kadzidło bez domieszek. Otóż akordy ziołowe łatwo wychwycić już od pierwszych chwil po aplikacji pachnidła na skórę; żyją wczepione w suche drewno sandałowe (a może znowu hinoki?) oraz sypkie, drenujące nozdrza przyprawy korzenne.
Im dłużej z nią testujemy, tym bardziej oczywiste staje się, jak bardzo mieszanka jest statyczna; z czasem krzepnie, zestala się na skórze, lecz nie zmienia się w sposób, który łatwo zauważyć. Po prostu w pewnym momencie orientujemy się, iż kadzidło spuściło lekko z tonu, przyprawy powoli wietrzeją, zaś drewno pokrywa się kurzem. Wszystko mości się w ludzkim cieple, powoli zapadając w zimowy sen.
I jest piękne. Czyste, jasne, ostre, inne od tego, z czym zwykliśmy kojarzyć zimę (żadnych szyprów i słodkości); wyrafinowane w swej prostolinijności i proste przy całym skomplikowaniu. Mistrzostwo kompozycyjne. A także, last but not least, duch Cristal de Roche sprzed grzeczniutkiej reformulacji.

Kadzidło w perfumach niejedno ma imię, co wiemy nie od wczoraj.
Potrafi pokazać sto różnych oblicz, czasem w ramach tego samego pachnidła. ;) Kojarzone ze sferą duchową tudzież intelektualistami, z ochotą przystaje na dialog z każdym, kto ma odwagę, czas i chęć doń podejść. Przy bliższym poznaniu okazuje się - bardzo egalitarne, bliskie, chętne do rozmów na każdy temat.
Od kultury Japonii po geografię Śródziemia. ;)
Wiele nie trzeba; wystarczy tylko dać mu szansę.
[Tekst dedykowany pewnemu Znudzonemu; już on będzie wiedział, dlaczego to piszę ;) ]


Annayake, Miyako

Rok produkcji i nos:2005, ??

Przeznaczenie: ciepła, szlachetna, nieco pudrowa kompozycja dla kobiet [choć mężczyznom ewentualne testy mogą wyjść tylko na zdrowie]. Bliska skórze, dzięki czemu nadaje się nawet na Bardzo Ważne Okazje zawodowo-szkolne (inaczej byłaby zbyt wymowna).

Trwałość: w granicach pięciu-sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna (oraz przyprawowa)

Skład:

Nuta głowy: cynamon, kardamon, kadzidło frankońskie
Nuta serca: jaśmin, róża, ylang-ylang, paczuli, drewno sandałowe, drewno cedrowe, drewno hinoki
Nuta bazy: piżmo, ambra, benzoes, mirra, labdanum


LesNez, Let Me Play the Lion

Rok produkcji i nos: 2006, Isabelle Doyen

Przeznaczenie: doskonale wyważony uniseks, dla miłośników czystego kadzidła. Początkowo dosyć silny, lecz stopniowo wtulający się w ciało; na wszelkie okazje.

Trwałość: około ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

sekretny. Pewne są: kadzidło frankońskie, przyprawy korzenne, nuty drzewne, ambra (może zamsz?)
___
Dziś nosiłam Miyako. W tej chwili waham się nad pudłem z próbkami. ;)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.junpierre.net/umbrella.html
2. http://pixdaus.com/single.php?id=192833

czwartek, 17 listopada 2011

Znalazłam!

Lub przynajmniej tak właśnie myślałam przez pierwsze pół godziny dwóch dni minionego tygodnia. W sobotnie i niedzielne wieczory utwierdzałam się w przekonaniu, zaś po dzisiejszym teście z oryginalnych flakonów (nie moich, na szczęście) jestem już pewna w stu procentach: szukam dalej.
Czego, zapytacie?
Piernika w perfumach. :)


Niektórzy w co drugim testowanym zapachu potrafią przydybać pokrewieństwo z korzenno-słodkim wypiekiem [a przynajmniej takie wrażenie można odnieść po lekturze części opinii na forach tematycznych ;) ]. Gdzie nosa nie przyłożą, tam atakuje ich piernik.
Jestem złośliwa, ponieważ chcę mieć tak samo! ;))

No, może nie w równie dużym stężeniu. Lecz miło byłoby od czasu do czasu potraktować swoje ciało chmurką piernikowego pachnidła. Poszukując ideału rozsyłałam wici po globie, sprowadzając zza mórz i oceanów próbki albo i całe flakony. Odkupywałam potencjalne "piernikowce" zupełnie w ciemno (lub pół-ciemno). Słowem: rozglądałam się wokoło, zaglądałam w każdą dziurę, w każdy kąt, w każdą szufladę zapomnianej komody. Szukałam na potęgę. I nic, ani pół wyschniętego pierniczka.
Zapomniałam sprawdzić w Sephorze. :)

Tam na półkach stały sobie spokojnie tegoroczne limitowane edycje bestsellerów marki Givenchy: Very Irrésistible oraz Ange ou Démon le Secret ze wspólnym przydomkiem Poésie d'un Parfum d'Hiver, czyli Poezja zimowych zapachów.
Dzięki nim już nie mogę doczekać się pierwszego poważnego śniegu, grudnia, jarmarku adwentowego oraz całego tego radosnego kiczu związanego z Bożym Narodzeniem. Jakby co, wińcie Givenchy.

Nie są to pierwsze zimowe limitowanki wymienionych zapachów. Już rok temu koncern LVMH - którego własnością jest wspomniana marka - polecił stworzenie edycji limitowanych pod identycznym, jak teraz, tytułem. Z tym, że ówczesne wersje Very Irrésistible (oparta o nutę drewna cedrowego) oraz Ange ou Démon le Secret (z sandałowcem w roli głównej) nie dotarły do Polski. Tegoroczne zaś - i owszem.
Swoją drogą, mamy Shalimar Parfum Initial, pełną linię produktów uzupełniających Muglerowego Angela, coraz więcej fikuśnych limitowanek - czuję się rozpieszczana. ;P Miło, że nasz drogi, mityczny Zachód powoli zaczyna pojmować, iż wbrew pozorom od czasu do czasu się kąpiemy, nosimy ubrania młodsze niż dziesięcioletnie, sto razy łatane, a nawet przestaliśmy uciekać przed stomatologiem. ;) Czyli: idzie ku lepszemu, nawet pomimo kryzysu.


Lecz STOP, miałam pisać o czymś innym.
Jako osoba, która za oryginałami omawianych dziś wód raczej nie przepada, zdziwienie zaliczyłam niemałe. Bo właśnie otrzymałam mój wytęskniony, wymarzony, wyczekiwany piernik; i to nie w jednej, ale od razu w dwóch różnych wersjach! Mówię Wam, prawie nirwana. ;)

Zaciekawił mnie zwłaszcza piernik pikantny, esencjonalny, niebanalnie słodki, czyli Very Irrésistible Poésie d'un Parfum d'Hiver, bliższy anglosaskiemu gingerbread niż naszemu wilgotnemu, ciemnemu od czekolady i ciężkiemu od słodyczy ciastu korzennemu.
To właściwie Pan Ciastek ze Shreka, nie toruńska rozpusta [w tym miejscu niechaj nasze myśli trzymają się z daleka od posesji przy ulicy Żwirki i Wigury 80 ;> ]. I niech tak pozostanie; Ciastek był miły, poczciwy, niepozorny oraz lekki, gdzie kluczowe są słowa pierwsze i ostatnie. :)
Gdyż idealnie pasują do zimowego VI. Kompozycji od początku słodkiej, ale też jawnie pikantnej, pełnej drenującej nozdrza przestrzeni, żywej niczym miks świeżego imbiru ze zmiażdżoną laską cynamonu. Znacznie wytrawniejszej, niż to, czego mogłabym po "piernikowcu" oczekiwać; co jest niebywałą zaletą pachnidła.

Przypadł mi do gustu wysmakowany balans cytrusowej słodyczy z ostrością przypraw oraz czymś na kształt różanych konfitur. Nie sposób nadziwić się, jak kompozycja spokojnie, niemal niezauważenie dokonuje przeistoczenia w jasną i prostą "zimową krainę cudów", by w finale spokojnie zasnąć przy kominku z kubkiem piernikowej czekolady stygnącej tuż obok choinki [ponieważ akcent żywiczny, świerkowo-cedrowy, może cyprysowy w bazie daje o sobie znać, nieco komplikując sytuację]. A wszystko jest tak miękkie, lekkie, stonowane i czarowne, że mnie długo będzie śnić się po nocach. Mogę Was zapewnić, iż następnego dnia obudzę się w doskonałym humorze. ;)
Zaś o poranku nadal będę zimowe Very Irrésistible czuć, tym razem wzbogacone o aromat spokojnego, pudrowego - choć również nieco cielesnego - piżma.
Przeurocza kompozycja.


Choć i świąteczny Ange ou Démon le Secret do wód brzydkich trudno zaliczyć.
Tym razem na czoło wysuwa się skojarzenie z piernikiem typowym dla naszej szerokości geograficznej: ciężkim, bardzo słodkim, ciemnym, troszkę ostrym, przetykanym bakaliami bądź kandyzowanymi owocami; czekoladowym oraz nęcąco miodowym. Dużo bogatszym, znacznie mniej ascetycznym, bliższym typowo wschodniemu przepychowi. Teoretycznie powinnam skłaniać się właśnie ku niemu.
I tak jest.

W pierwszych minutach po aplikacji. :) Później okazuje się, iż pierwotna słodka głębia pikuje w stronę paczulowej oranżadki, która brakiem urody co prawda nie grzeszy, lecz ostatnio wyskakuje z każdego premierowego flakonu dla pań.
Gęste konfitury różano-mandarynkowe ktoś pomieszał z jaśminową chałką, ubarwił przyprawami korzennymi, nugatem, kakao w proszku oraz kumaryną. Gdzieś tam daje się wyczuć gęste, nieco kurkdjianowskie neroli. Całość jawi się nam przebogata, arcysłodka, obrzydliwie kaloryczna [dodatkowego smaczku nadaje porządny kleks bitej śmietany, spływający po sporym kawałku ciasta, nasączonego jakimś dziwnym likierem], lecz nade wszystko - paczulowa; słodko-paczulowa konkretnie.

Czuję, że kompozycja przypomina coś innego, znanego mi dobrze. Nawet nie muszę długo się zastanawiać, by przypomnieć sobie różowy flakon w kształcie piersiówki, ze srebrzyście prostokątną blaszką na awersie i takimż korkiem, stojący przy garderobie jednej z moich ciotek. Custo Barcelona Woman! :) Ange ou Démon le Secret Poésie d'un Parfum d'Hiver z roku 2011 najwyraźniej jest jego zaginionym w dzieciństwie bliźniakiem. ;) Tak duże jest podobieństwo między oboma pachnidłami.
Łączy jest sposób rozwoju na skórze, skojarzenia budzące się w mojej głowie, nawet długość życia. Kopia dzieła przeuroczego, ujmującego, słodkiego i po prostu ślicznego; ale tylko kopia. A o nich pisałam wczoraj.
Dlatego też pozwólcie, że na tym zakończę wywód odnośnie zimowego Anioła czy Demona. Tajemnicy. Choćby po to, by nie psuć świątecznego nastroju. ;)

Oba zapachy sprawiają wrażenie pozytywne [o ile nie zna się oryginału AoD], pozytywnie wyróżniając się spomiędzy perfumeryjnych top-sellerów, gwarantując zapowiedź spokojnych, pięknych Świąt przy smakowicie zastawionym stole. Aczkolwiek Very Irrésistible sugeruje konieczność częstych spacerów po, pokrytych śniegiem, lasach czy parkach. ;)
Co mnie w nich drażni, to całkiem jawna syntetyczność oraz sugestia: 'kupujcie, byle szybko, bo konta mamy puste'. Tymczasem wolałabym raczej podejście "nic na siłę", "śpiesz się powoli", "smakuj życie". Jakoś bardziej świąteczne.
Lecz może tylko się czepiam...?

W każdym razie: oba zapachy poznać trzeba, przetestować warto, kupić - czemu nie? [choć i tak polecam Custo ;) ] Nie powinniście żałować. :)


Ange ou Démon le Secret Poésie d'un Parfum d'Hiver

Rok produkcji i nos: 2011, ??

Przeznaczenie: słodki, ciężkawy, choć nieco pudrowy zapach dla kobiet, które brudnej słodyczy się nie boją. ;) Oraz dla tych, które Angel odrzuca mimo, że "zły nie jest". :) O dość sporym sillage; na okazje wszelkie, może za wyjątkiem rozmów kwalifikacyjnych.

Trwałość: do piętnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: gourmand-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: herbata
Nuta serca: landrynka pomarańczowa (?!), jaśmin sambac (czyli wielkolistny)
Nuta bazy: cynamon, piernik, akord piżmowy


Very Irrésistible Poésie d'un Parfum d'Hiver

Rok produkcji i nos: 2011, ??

Przeznaczenie: sypki, przestrzenny i ciepły zapach dla kobiet, choć testy polecam także mężczyznom (może u nich żywiczne piżmo weźmie górę, kto wie?). Wyczuwalny z daleka, natomiast z bliska dyskretny; na wszystkie okazje.

Trwałość: do dziesięciu-dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-gourmand (oraz kwiatowa)

Skład:

Nuta głowy: anyż gwiaździsty, miód
Nuta serca: landrynka pomarańczowa, róża
Nuta bazy: imbir, cynamon, piernik
___
Dziś noszę Sombre Negra marki YOSH.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.mymodernmet.com/profiles/blogs/hidef-pics-winter-waterscapes
2. http://www.zastavki.com/eng/Holidays/Christmas_wallpapers/wallpaper-25784.htm
3. http://ninacoombs.com/special-offers/401/