piątek, 30 maja 2014

Do czego potrzebny nam mózg?

Wiecie, jak to jest z czasem... kiedy jest potrzebny, wiecznie go brakuje. Zauważam to nawet po planach kolejnych recenzji: nie dość, że nie mam kiedy i jak opisać pachnideł, na których zrecenzowaniu zależy mi najbardziej, to obawiam się, że moje teksty z konieczności musiałyby stawać się coraz krótsze. A ja nie lubię krótkich tekstów!


Nie jestem fanką "streszczania się", kiedy nie muszę tego robić, jak zapewne pamiętacie nie pałam też nadmierną sympatią do przymusu suchej rzetelności za wszelką cenę. Uważam, że o sztuce - a perfumiarstwo to przecież sztuka - należy dyskutować oraz snuć gawędy, nie zaś opisywać w nudnych podpunktach.

Jeżeli zaś chodzi o przekonanie znafcuf internetu, że aby utrzymać uwagę czytelników teksty na blogach powinny być krótkie i kontrowersyjne, to chyba domyślacie się, jakie miejsce najchętniej  zaproponowałabym znafcom jako stosowne do schowania podobnych mundrości. ;P Ponieważ rzekomy wymóg tekstów krótkich - bo dłuższe czytelnika nudzą a przecież nuda czytelnika oznacza wieczystą sromotę (i klepanie biedy) dla autora tekstu - jest dla mnie objawem niebezpiecznej choroby. W największym skrócie:

"Wyobraź sobie, że wyświetlasz film. Człowiek dziewiętnastego stulecia ze swymi końmi, psami, powozami, powolnym tempem. Potem w dwudziestym stuleciu nastaw aparat na szybsze tempo. Książki się skraca. Streszczenia. Wybory. Sensacyjne dzienniki. Wszystko skondensowane w dowcipie, wszystko zmierza do błyskawicznego zakończenia. (...)
Klasyków obcina się, by ich dopasować do piętnastominutowych audycji radiowych, następnie obcina dalej, by tekst zmieścił się na szpalcie, której przeczytanie zajmuje dwie minuty, a wreszcie wyciska się do dziesięcio- czy dwunastowierszowego streszczenia w słowniku. Przesadzam oczywiście. Słowniki były dla informacji. Ale istniało wielu ludzi, których jedyna wiedza o Hamlecie (...) ograniczała się do jednostronicowego streszczenia w książce: Teraz nareszcie możecie przeczytać wszystkich klasyków i utrzymać się na równym poziomie z waszymi sąsiadami. Rozumiesz? Z pokoju dziecinnego do uniwersytetu i z powrotem do pokoju dziecinnego, oto nasz intelektualny schemat".
Ray Bradbury, 451 stopni Fahrenheita. Cytat za tym blogiem [nie mogę znaleźć własnego egzemplarza powieści].

Jednak i ja chodzę na ustępstwa, zresztą razem z całą rzeszą rzetelnych redaktorów, felietonistów, recenzentów czy blogerów. I, prawdę mówiąc, synestezja węchowo-obrazowa od pewnego momentu zaczyna być wytrychem, dzięki któremu staram się zadowolić Wasze gusta i zatrzymać Waszą uwagę:

"Więcej rysunków w książkach. Więcej ilustracji. Umysł chłonie coraz mniej i mniej. Niecierpliwość. (...) Książka to naładowana broń w sąsiednim domu. Spal ją. Rozładuj broń. Rozbij mózg człowieka".
Ibidem

A wiecie, co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze? Świadomość, że według internetowych propagatorów analfabetyzmu [bo w praktyce chęć ograniczania tekstów wymagających od czytelnika skupienia i namysłu do tego się sprowadza] w ogóle nie powinnam Wam o tym wspominać. ^^ Pod żadnym pozorem! Bo jeszcze moglibyście się poczuć urażeni. Bo mogłabym wybić Was z Waszego nieustannie dobrego samopoczucia tak, jak podobne teksty wybijają mnie, ilekroć na nie natrafię. A to byłaby zbrodnia. Grzech popełniony przeciwko własnej popularności, przeciwko liczbie fanów mojego bloga oraz licznikowi wyświetleń.
Mnie nie wolno mącić Waszego zadowolenia ze świata i życia, za nic!

Swoje wątpliwości powinnam zachować dla siebie a jeszcze lepiej - zarżnąć je w imię poczytności. A następnie czym prędzej zacząć na blogu zarabiać, nawet - zwłaszcza - za cenę rezygnacji z jakości tekstów. Powinnam się do tego wręcz palić.
Wtedy mnie byłoby łatwo tworzyć durne wpisy o niczym a Wy nie musielibyście się męczyć i myśleć przy czytaniu. Wtedy zarabiałabym krocie (czyżby?) tworząc głupie teksty dla nikogo i o niczym, zadowalając się posiadaniem tysięcy czytelników-idiotów.

Tu jednak pojawia się problem. Ja tak nie chcę. Wolę mieć wokół siebie te kilkadziesiąt osób, z których pewnie tylko część czyta moje teksty od początku do końca ale za to mogę mieć pewność, że podczas lektury robi praktyczny użytek ze swojego mózgu. :] I przecież dobrze wiecie, że można się ze mną nie zgadzać. Można powiedzieć, że coś w moich tekstach jest niewłaściwe albo wymaga poprawy: zastosuję się do uwagi albo nie, jednak Wy, jej autorzy, możecie być pewni, że podejdę do niej z szacunkiem i na pewno nie wyrzucę komentarza. Odniosę się do Waszych zastrzeżeń o ile tylko pozwoli mi na to czas. Krótko mówiąc: uznaję swobodę wypowiedzi i prawo każdego czytelnika - regularnego oraz przypadkowego - do kulturalnego wyrażania swojej opinii.
Cieszą mnie one, niezależnie od ich treści. Są bowiem dowodem na to, że stworzyłam coś więcej niż pseudo-czytankę, odartą ze wszelkich "wymagających namysłu" ozdobników i/lub siląca się na tanią kontrowersyjność (która, przypominam, ma celu nic innego, jak sztuczne nakręcanie uwagi czytelników, będące w istocie naciąganiem ich na sowitą zapłatę za mniej lub bardziej jarmarczne treści [ech, ten wymóg rozrywkowości! ;> ]). Lubię, kiedy moje teksty wywołują emocje ale nie za wszelką cenę. Nie zgodzę się na zamianę Pracowni alchemicznej w internetowy lunapark, który i ciśnienie podniesie, i watę cukrową sprzeda, i pozwoli wygrać kilka fantów [oczywiście w zamian za kupno biletu (czytaj: polubienie strony/fanpejdża/czegotamjeszcze)]. Być może tym samym skazuję blog na marginalizację, nie wiem. W każdym razie liczę się z tym: może rzeczywiście nie lubicie słuchać przykrych informacji, szczególnie w dobie kryzysu, gdy w prawdziwym życiu ich nie brakuje?

Na pewno jednak nie zrezygnuję z jakości tekstów o perfumach, byle tylko polecieć w ilość, także finansową. Brak czasu nie zawsze jest tu przeszkodą gdyż, jak widać, wolę ograniczyć liczbę tekstów aniżeli zamienić je w plątaninę trzech akapitów ze zdań pojedynczych o niczym. [Plus krew i seks, epatowanie sensacją i kontrowersją, bo one zawsze się sprzedają. ;) ] Dla mnie to nie jest prosty język i czysty przekaz ale język prostacki i zawoalowane wyznanie: "dlaczego niby mam się wysilać, skoro i tak łykniecie każdą bzdurę a nawet jeszcze będziecie za nią wdzięczni?".
W mojej opinii takie rozumowanie to chamstwo i obrażanie czytelnika - który, prawdę mówiąc, rzeczywiście nie zawsze zdaje sobie sprawę z podprogowej treści przekazu lakonicznego a przymilnego. Brak szacunku dla odbiorcy. Będę więc unikać podobnych wybiegów. Choćby za cenę rzadszego uzupełniania bloga, skoro inne zajęcia nie pozwalają mi na częstsze tworzenie tekstów o zadowalającej jakości.

I to właściwie chciałam zakomunikować Wam od samego początku tego wpisu. ;) Tylko wpadłam w dygresyjny bulwers. ;P Tym niemniej słów nie cofam.

Może przez najbliższych parę miesięcy będę pisać trochę rzadziej [ale spokojnie, obiecuję przynajmniej jeden wpis tygodniowo], za to dołożę starań, aby nie zredukować łam Pracowni do skali tabloidu o perfumach. Poza tym cały czas mam nadzieję, że internet to nie papier i nie spłonie tak łatwo. ;) W kwestii łatwopalności tekstów wolę wierzyć Bułhakowowi niż Bradbury'emu.
Krótko mówiąc: jakość w miejsce ilości. Przynajmniej na jakiś czas. :D Co Wy na to?


A teraz bardzo proszę przyznać się grzecznie, kto przeczytał całość moich wypocin? ;)
___
Dziś noszę Ombre Indigo od Olfactive Studio.

P.S.
Ilustrujący wpis obraz nosi tytuł Polowanie na tygrysy a jego autorem był brytyjski malarz z przełomu XVIII i XIX wieku, James Northcote. Reprodukcję dzieła wypożyczyłam bezpośrednio STĄD.

niedziela, 18 maja 2014

Wikinga wędrówka do słońca


Początki Cooper Skies od Kerosene Fragrances to europejska Północ w najczystszej postaci: plaster miodu - ciepły, przesycony (niewielką!) dawką słodyczy wosk - otoczony został przez gorzkie zioła oraz świeże żywice, jedne i drugie tak samo ostre, kłujące nozdrza świeżym, skondensowanym zapachem kamieni, wiatru oraz zbutwiałego morskiego brzegu, stopniowo przechodzącego w las iglasty. I nawet, kiedy rośliny ususzy się nad żarem pieca a żywice zastygną w twarde grudki, wciąż bez większego trudu daje się wyczuć ich mocny charakter.
Wosk zaś nie tylko dodaje im mocy ale też pozwala płynnie przejść ku kolejnej fazie rozwoju, w której powoli ujawnia się klasyczna, waniliowo-ambrowa słodycz oraz jasne i gładkie cedrowe deski. To dzięki ich pośrednictwu, nie wiadomo skąd, przewija aromat kadzidlanego dymu; takiego klasycznego, w kościelnym wydaniu [no dobrze, mocno oszczędnościowym przez wzgląd na dawkę olibanum zmniejszoną do niezbędnego minimum :) ].

I to byłoby na tyle, gdyby każdorazowo nie zaskakiwała mnie ostatnia odsłona Cooper Skies, niezależna od czasu i pogody a mianowicie labdanum. Nieco miodowe (czy raczej woskowe) a jednocześnie wypełnione aromatami żywic, w czym kompozycja Pegga przypomina nieco dokonania Laurie Erickson; trochę jasne i wpadające w ambroksanową transparentną gładkość; przede wszystkim jednak półpłynne i cielesne, nakazujące mi pomyśleć o Labdanum od Donny Karan.
Im dłużej perfumy żyją na skórze, tym czystka robi się coraz więcej, tym śmielej przyćmiewa on pozostałych towarzyszy, pozostawiając w zasadzie tylko trochę jasnoszarych, kadzidlanych dymków oraz zaplecze z delikatnej, syntetycznej ambry. Poza nimi głęboka baza Cooper Skies to już tylko i wyłącznie labdanum. Przez długie, długie, naprawdę długie godziny. ;)

W taki sposób wiking z Północy trafia do bajecznych krain Wschodu, by spotkać tam kolejnego bohatera mojej recenzji. :)


Ponieważ Sehr al Kalemat okazuje się dla mnie naturalnym ciągiem dalszym opowieści rozpoczetej przez Cooper Skies. Pachnidło, które w łacińskim zapisie literowym  może poszczycić się co najmniej dziesiątką imion [Sehr al Kalemat, Seher el Kalemat, Seher Kalemat, Sehr al Kalamet, Kalemat Black, Kalemat White - to wszystko są nazwy jednego i tego zapachu], co czyni je stereotypowym, baśniowym i orientalnym księciem, otoczonym nieprzeniknioną aura tajemnicy. Taki zeń trochę hrabia Monte Christo w Paryżu: istnieje wiele opowieści na jego temat, rozpowszechnianych półgłosem przez całe miasto, często wzajemnie sobie przeczących - ale żadna nie jest prawdziwa. :)


W każdym razie o pachnidle marki Arabian Oud można powiedzieć jedno: w jego przypadku nic nie jest pewne, z listą nut a nawet pojemnością flakonu włącznie. Siedemdziesiąt pięć milillitrów to czy sto? Fiołki i kwiat paczuli czy kardamon, szafran i róża? Jest oud czy go nie ma?
Ani nos, ani internet nie pomogą mi w satysfakcjonującym rozwiązaniu zagadki. :D Wszystko dlatego, że w omawianym pachnidle czuję przede wszystkim doskonale złożony, jednolity organizm, jedność typową dla większości dzieł arabskich perfumiarzy. Jestem w stanie uwierzyć zarówno w gęste, złożone i lekko pikantne opary szafranu (trochę jak w Saffron Rose od Grossmith), jak i subtelny paczulowy pyłek, szary i cienisty niczym najdelikatniejsze wcielenie Borneo 1834 Lutensa. Tak po prostu. :)

Wyczuwam także ciepłe, słodkawe i gęste drewna w rodzaju gwajaku, sandałowca czy mahoniu, gdzie całość złożono na miękkim i puchatym łożu z niejadalnej wanilii oraz czegoś, co do złudzenia przypomina won szarej ambry, z lekko cielesnymi białymi piżmami w tle. Pojawia się skojarzenie trochę z mocno wydelikaconą Rashą od Rasasi, trochę z którymś z najnowszych męskich pachnideł marki Amouage. Ba, tylko którym? Jeden z zagranicznych blogów sugeruje co prawda Interlude Man ale nie jestem tego do końca pewna; Sehr al Kalemat to perfumy cieplejsze i bardziej delikatne. No właśnie, kolejny trop mogący być równie dobrze oszustwem, co prawdą. ;) Ostatecznie nie bez przyczyny perfumy zatytułowano Magia Słów.
Na pewno całość okazuje się gęsta, nieco ciężka ale bardzo finezyjna, nieprzytłaczająca. Perfumy złożone w nieprzeniknioną całość opadają na skórę i szczelnie ją okrywają, jednocześnie pozwalając nam funkcjonować z zwyczajny sposób, nie narzucając się naszemu otoczeniu. Ot, wschodni przepych ale i takaż dyskrecja. ;)

Zbyt łatwo daje się do nich przywyknąć. Łatwo będzie utonąć w odmętach tej woni. A nawet jeszcze więcej: zdziwiłabym się gdyby nasz wiking, raz zaznawszy podobnych luksusów, zechciał szybko wrócić do swojego chłodu, mroku oraz szarości. ;)


Kerosene, Cooper Skies

Rok produkcji i nos: 2012, John Pegg

Przeznaczenie: zapach uniseksualny o dosyć sporej mocy, układający się za człowiekiem w mięsisty i dosyć jaskrawy tren. Z czasem oczywiście słabnie, otaczając sylwetkę "żywiciela" szczelnym kokonem, stopniowo zmniejszającym swój zasięg aż do cieniutkie warstwy paru centymetrów. Mimo to nosi się go całkiem przyjemnie, choć na dłuższą metę byłby pewnie męczący [ale to całkowicie subiektywna opinia - Wy się nie zniechęcajcie :) ].
Na wszystkie okazje, ze szczególnym uwzględnieniem tych nieformalnych.

Trwałość: zabójcza; przeszło doba wyczuwalnej projekcji, choć oczywiście ostatnich kilkanaście godzin perfumy przeżywają tuż przy ludzkiej skórze.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

drewno cedrowe, plaster miodu, bazylia, goździki (przyprawa), liście tytoniu (?), akord ambrowy


Arabian Oud, Seher al Kalemat
[czy jakkolwiek inaczej ;P ]

Rok produkcji i nos: 2012, ??

Przeznaczenie: pachnidło stworzone dla obu płci i do każdej świetnie pasujące. Początkowo śmiało projektujące na otoczenie i ciągnące się za nami śladem niezbyt długim ale wyraźnym, szybko delikatnieje i przeistacza w aurę dyskretną z daleka, wyraźną z bliska. W związku z czym kompozycja nada się na wiele okazji, przy odpowiednio skromnym dawkowaniu umili Wam nawet ciepłe (ale nie upalne) lato. :)

Trwałość: w granicach ośmiu-dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład: 

[powiedzmy, że...]
Nuta głowy: owoce jagodowe, bergamotka, kardamon, różowy pieprz, róża, szafran
Nuta serca: paczuli, drewno sandałowe, drewno gwajakowe, fiołek, kwiat paczuli
Nuta bazy: akord kadzidlany, wanilia, wetyweria, ambra, piżmo, oud

___
Dziś noszę właśnie Sehr (Seher) al Kalemat.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://vinterblod213.tumblr.com/post/84967313980
2. http://ladysiggy.tumblr.com/post/85558821616/xitank-ahmad-ibn-fadlan-is-a-theologian-in-the
3. http://gutenberg.spiegel.de/buch/6315/18

niedziela, 11 maja 2014

Torebki i perfumy, czyli co może zrodzić się ze strachu

Żyjemy w paranoicznych czasach.
Na początku XXI wieku modne stały się całkowicie przezroczyste torebki, powstałe w odpowiedzi na pojedenastowrześniowe wzmożone kontrole (histerię?) na lotniskach, dworcach, w metrze i wszędzie tam, gdzie jeden człowiek w ciągu ułamka sekundy potencjalnie mógł skrzywdzić wielu. Zawartość takiej torebki można było zlustrować i ocenić na jeden rzut oka, odsiewając w ten sposób potencjalnych terrorystów od zwykłych, bogom ducha winnych ludzi. Szał na tego typu modowe akcesoria był krótkotrwały i skończył się - o ile dobrze pamiętam - po około dwóch lub trzech latach, choć zaraza nie została wytępiona do reszty i wciąż wraca, choćby w kolekcjach topowych projektantów mody.


Nawet pomimo faktu, iz tego typu torebki były po prostu obrzydliwe: tanie, plastikowe i nachalne, ponieważ same przyciągały wzrok. Widząc kobietę z przezroczystą torbą zawsze czułam się trochę jak czujny cerber z hali odlotów, gotów porazić paralizatorem każdą osobę, która z jakiegoś powodu mu się nie podoba. Lub jak wścibska stara krewna, która nie spocznie póki nie dowie się, co trzymamy w szafkach, ile pieniędzy kryje nasz portfel i czy aby w torbach lub plecakach nie mamy przypadkiem zachomikowanych żadnych potencjalnych skandalicznych gadżetów, jak puzderka z podejrzanymi tabletkami, strzykawka lub - o zgrozo! - paczka prezerwatyw; a wszytko to oczywiście migusiem, korzystając z naszej wizyty w toalecie lub rozmowy przez telefon. Nie znosiłam siebie w tych wcieleniach i byłam zła przy każdym ich nawrocie.
No ale co z tego, skoro przezroczyste torebki same przyciągały spojrzenia przypadkowych przechodniów, choćby nie wiem, jak niewinne! Oczy same do nich lazły.

Ten dziwny wytwór stanu wyjątkowego całej zachodniej cywilizacji u zarania obecnego tysiąclecia świetnie pokazywał, jak szybko i łatwo naturalne ludzkie dążenie do bezpieczeństwa zamienia się w paranoję a nawet - jeżeli sytuacja rozwija się szczególnie gwałtownie - w terror.
To, co rozpoczyna się troską o spokojną przyszłość, o zdrowie i życie, trafiając na podatny grunt ludzkiego strachu i niepewności szybko zmienia się w presję społeczną: bierzesz na pokład zwykłą torebkę? Dobrze, twój wybór. My jednak w takim razie zapraszamy na kontrolę osobistą; zobaczymy, co chowasz w majtkach. A potem ze wstydu przed współpasażerami możesz nawet chować się pod fotel, my umywamy ręce. Trzeba było się dostosować. :]
Presję zresztą bardzo łatwo skodyfikować, uzasadnić prawnie i stworzyć zeń standard w postępowaniu. Oczywiście wszystko w imię "większego dobra".

Podobnie rzecz ma się z naszym zdrowiem.

Różne typy gardłują przeciwko wszechobecnym alergenom ale przecież nawet im nie w głowie zakazywanie produkcji wyrobów tytoniowych. Pieniążki z akcyzy są zbyt słodkie rządom wszystkich państw. Lecz kiedy ktoś zapyta o zasadność kolejnych ograniczeń lub o zakazy używania substancji zapachowych - sankcjonowane prawem, nie tylko zalecane rzez IFRA - zaraz usłyszy, że zdrowie, że alergie, że płaczące dziatki w łonach matek, że choroba cywilizacyjna, że to i owo. Wali się nas zdrowiem na odlew i przemocą wpycha je do gardła.
Genialne uzasadnienie, cudowny wytrych w dyskusji: czyżby nie zależało Ci na zdrowiu????????????????

Wszystkim osobom wysuwającym podobne zastrzeżenia mam ochotę odpowiedzieć za poetą: "całujcie mnie wszyscy w dupę!" ;>

Ponieważ jest to typowe odwrócenie kota ogonem. Wybieg erystyczny, celowe zafałszowanie sedna dyskusji a nawet kłamliwe matactwo, niezbyt zresztą sprytne.


Jak już wcześniej dwukrotnie stwierdziłam, istnieje założenie, że człowiek dorosły doskonale wie, co mu lub jej szkodzi i z tego rezygnuje lub szuka zastępstwa. Jeżeli jednak nie rezygnuje, to widać z kontaktu ze szkodliwą substancją/sytuacją itp. czerpie zyski innego rodzaju.

Poza tym... jest dorosły i póki nie krzywdzi innych istot, nie sposób niczego mu lub jej zabronić. To na dzieci nakłada się ograniczenia w trosce o ich zdrowie, ponieważ same nie potrafią przewidzieć konsekwencji np. nieograniczonego spożywania słodyczy popijanych colą. Ani też nie jest w stanie narzucić sobie ograniczeń i konsekwentnie ich przestrzegać. Jednak to dzieci, nie zaś dojrzali i odpowiedzialni dorośli ludzie.
Nasuwa się więc jedno intrygujące pytanie: dlaczego UE oraz IFRA w swoich obywatelach-konsumentach nie widzą dojrzałych i odpowiedzialnych dorosłych? :>

Pozostawię je otwarte. Nie bez przyczyny. :]


Pozostały nam trzy dni, aby wyrazić swój sprzeciw wobec ostatnich matactw Unii Europejskiej, której ciała ustawodawcze chcą tym razem zakazać używania 96 (!) substancji zapachowych, wśród których wiele jest kluczowych dla artystycznego wymiaru sporej części pachnideł produkowanych obecnie na terenie UE.
Przypominałam o tym na blogowym Fejsbuku, przypominam i tu.

Tym bardziej, że Klaudia, autorka ikonicznego Sabbath of Senses oraz Ewa Starzyk z Polskiego Związku Przemysłu Kosmetycznego opracowały uniwersalny tekst  weta wobec Regulacji Nr 1223/2009. Możecie przeczytać go TUTAJ a następnie skopiować i wysłać na adres: sanco-cosmetics-and-medical-devices@ec.europa.eu
I radzę się nie guzdrać, ponieważ termin upływa już 14 maja! :D



Na koniec mała uwaga, skierowana do wszystkich malkontentów przekonanych, że "to nic nie da", "to się nie uda", "to nic nie znaczy". Wy też możecie zastosować się do cytatu z wiersza! :P
Bo to właśnie dzięki Wam rzeczywiście nic się nie udaje, to Wasze marudzenie sieje niepewność w sercach zlęknionych, podkopuje pewność entuzjastów, oddala nieprzekonanych a leniwych utwierdza w słuszności ich niereagowania.
Zamiast zjednoczonego protestu tych, którym zależy tworzycie grupki wątpiących i gnuśniejących. Zabijacie w ludziach wolę działania. Tak, właśnie Wy. Więc lepiej siedźcie cicho, bo i tak będę usuwać Wasze komentarze (czego przecież normalnie nie robię). Lojalnie ostrzegam. :]

___
Dziś Cinnabar od Estée Lauder. Ileż tu fstrętnych, groźnych dla mojego zdrowia, uczólającyh substancji! ;]

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://eladonna.pl/Torby_i_buty-detail/transparentne-przezroczyste-torebki
2. http://www.thenonblonde.com/2008/04/almost-lost-perfumes-niki-de-saint.html

poniedziałek, 5 maja 2014

Historia jednego obiadu

Pomysł na dzisiejszy post przyszedł mi do głowy nagle. Choć już nie raz i nie dwa pisałam tu o zależnościach pomiędzy zmysłami smaku i węchu, w rzeczywistości one nie przestają mnie zdumiewać.


Dlatego teraz, kiedy mój nos postanowił zastrajkować i się trochę zakatarzyć, luźno i szybko zanalizuję swój dzisiejszy obiad. Nie od strony smakowej jednak ale bardziej poprzez nos. Tak dla zabawy. ;)

Szczególnie, że wczoraj do mojej kuchni przywieziono z południa Europy klimaty wczesnego lata...


A że w gotowaniu lubię wykorzystywać te składniki, które już mam pod ręką, wymyśliłam sobie posiłek ni to bałkański, ni tunezyjski - czyli najpewniej po prostu polski. :D Zaczęłam od przygotowaniu pieczonych boczniaków. Natłuściłam pyyszną oliwą (o cudownych sianowo-cytrynowych konotacjach olfaktorycznych) naczynie żaroodporne, w którym poukładałam grzyby, następnie beztrosko obsypane ząbkami czosnku w łupinach - nie dają tak silnych elektów a już upieczone można później rozsmarowywać na chlebie jak pastę - a także połamanymi gałązkami świeżego rozmarynu. Potem zostało już tylko pokropić to wszystko ta samą oliwą i włożyć do pieca na około 20 minut.

Kiedy grzyby piekły się z czosnkiem i ziołami, zabrałam się za przygotowywanie kolejnego dania. Stałam sobie przy blacie roboczym, krojąc paprykę a za moimi plecami w piekarniku rozgrzewał się rozmaryn, powoli wypuszczając olejki eteryczne.
Wyobraźcie sobie tylko! Przecież słodka czerwona papryka już sama z siebie może poszczycić się charakterystyczną, złożoną i dosyć agresywną świeżą wonią a tu zza pleców dolatuje do Was coś w stylu kadzidła, rozpylanego w starym małym kościółku. Mówię Wam, poezja! :) To pewnie piekące się grzyby wraz z oliwą "zrobiły mi" ten kościół; rozmaryn za kadzidło wystarczył w zupełności.

Mogłabym tam stać, i stać, i stać, i wąchać rozkoszne aromaty. Przynajmniej dopóki nie dołączyłby do nich czosnek, który niestety ani do zabytkowego kościołka, ani tym bardziej do perfum raczej niezbyt się nadaje. ;)
To właśnie on przypomniał mi, że nie skończyłam przygotowywać obiadu.


Wymyśliłam sobie bowiem jeszcze coś w rodzaju caponaty bez orzechów i bakłażana - lub raczej leczo z dodatkiem octu winnego. ;) Jakieś takie coś, gdzie w aromatyczną całość składają się wspomniana papryka, cebula pokrojona w piórka, siekany czosnek, młoda cukinia, suszone chilli w płatkach, znalezione w lodówce podeschnięte kabanosy, liść laurowy, po odrobinie oliwy oraz octu balsamicznego, pół puszki pomidorów (w sezonie byłyby świeże malinówki) a pod koniec duszenia charakteru nadały potrawie posiekana świeża bazylia, szczypta gałki muszkatołowej oraz około pół łyżeczki mielonych ziaren kolendry. No i oczywiście sól. :)

Całość specjalnie mnie nie zachwyciła, ponieważ w smaku zbytnio przypominała leczo ale za to zapach naprawdę poprawił mi humor. Świeży, maślany, treściwy, z niezbędną nutką umami gdzieś w tle. Chrupkość warzyw dopełniła całości, czyniąc potrawę może nie wybitną ale całkiem smaczną i pożywną [nie chwaląc się, ekhu ekhu ;P ].
Tymczasem boczniaki już się były upiekły...


Po małym, zabytkowym kościele tonącym w smugach kadzidła pozostał już tylko wątły cień: aromaty rozmarynu i czosnku wniknęły w grzyby a oliwa otuliła je gęstym ale lekkim woalem wspomnianej sianowej cytrusowości. ;) Sok własny boczniaków także przyczynił się do przemiany magii w "tylko" posiłek. Nic to, grunt że po oprószeniu zawartości naczynia solą i pieprzem otrzymałam następny pożywny posiłek.

Potem zostało mi już tylko podgrzać na patelni ugotowane wcześniej młode ziemniaki [yh! nie nadawały się do gotowania ale na wsi pytanie o gatunek warzywa uznawane jest za idiotyczny kaprys i objaw burżujstwa], zalać je rozbełtanym jajkiem, postarać się uformować to w kształt tortilli - nie wyszło - a na koniec posypać posiekaną natką pietruszki i voilà!
Można podawać. :D


No i chyba niezbyt udało się opisać walory zapachowe obiadu. I to pomimo faktu, że bez prawidłowo działającego nosa na smak tez nie mamy co liczyć. Powiedzmy jednak, że pierwsze koty za płoty. ;)
Będę wprawiać się w opisach jedzenia od strony zapachowej; oczywiście póki co wyłącznie dla samej siebie. :)

Może więc dzisiejszy wpis potraktujecie jako wprawkę do zapowiadanej od dawna notki o winach i perfumach?
Mam wrażenie, że ona zbliża się wielkimi krokami. ;) Jednak na razie idę jeść.

___
Dziś noszę White Linen marki Estée Lauder.

P.S.
Zdjęcia oczywiście są mojego autorstwa. To zresztą świetnie widać po ich jakości. :P