piątek, 27 maja 2016

Gdzie jeszcze ludziom tak dobrze, jak tu?


Zacznijmy daleko, chociaż jednocześnie tuż pod nosem większości z nas:
"Był u mnie młody chłopiec z Pińska. Mówił śpiewnie, przeciągając. Cała jego powierzchowność doskonale harmonizowała z tym śpiewnym akcentem. Bez marynarki, w białej, czystej koszuli, w płóciennych pantoflach, przypominał studenta rosyjskiego, (...) który na »daczy« w dawnej Rosji prowadził długie teoretyczne dyskusje z panienkami. Ukryte za okularami niebieskie oczy patrzyły na mnie ciekawie i ufnie. Pisał kiedyś do mnie. Jest na krótko w Warszawie i »ot, nie mógł oprzeć się pokusie, przyjść, pogawędzić«. Otwarta, kresowa natura. Ludzie z kresów mają wiele podobieństwa do Rosjan. Trudno wytłumaczyć, na czym polega trudność prowadzenia z nimi rozmowy. Być może, zbyt łatwo nawiązują kontakt uczuciowy. W pierwszej minucie poznania już oddają całą swą duszę do rozporządzenia. Z niepokojąca łatwością zrzucają z siebie odpowiedzialność. (...)
Młody człowiek z Pińska szukał rady. Teraz właśnie skończył szkołę. Czy ma iść na uniwersytet? Czy tez zostać na wsi, to znaczy wegetować w ubóstwie i osamotnieniu? Jaki wybrać fach, aby stać się pożytecznym dla kraju i ludzkości?
Dużo się teraz pisze o młodzieży wychodzącej ze szkół. Ale bardzo jest trudno w zasięgu tych niebieskich, rzewnych oczu mówić wszystkie te mniej lub więcej banalne prawdy".
Antoni Słonimski, Kroniki tygodniowe. 1927-1939. Wyboru dokonał i wstępem opatrzył Władysław Kopaliński, wyd. PIW 1956, s. 348.

Nie jestem pewna, czy jakiekolwiek znaczenie ma tu "kresowość Kresów", ich odległość od serca kraju, jednak ze swojego domu rodzinnego wyniosłam zupełnie inne nauki odnośnie bezkrytycznej otwartości i ufności wobec bliźnich. Bardziej w tym stylu:
"Na początku roku szkolnego ojciec mówi synkowi, pierwszoklasiście:
- Bądź pilnym uczniem a nie minie cię nagroda. Jeżeli przez cały rok będziesz grzeczny, pracowity, posłuszny, jeżeli będziesz zdobywać same dobre oceny, to w czerwcu, zaraz na początku wakacji, w nagrodę tatuś zabierze cię do najlepszej lodziarni w mieście, żebyś mógł się do woli napatrzeć, jak ludzie jedzą lody".
Nie wspomnę, ile razy jako dziecko stawałam się obiektem podobnych żartów, głównie ze strony najstarszych członków rodziny. Jak bardzo mnie frustrowały! Złościły małą wiedźmę, która rozumiała, że dorośli znowu mają jej kosztem radochę. Dziś jednak, z perspektywy osoby dorosłej, bardzo je sobie cenię; cieszy mnie świadomość, że dorastałam w świecie, który trenował bystrość mojego umysłu, poczucie humoru, autodystans oraz ogólną ogładę, słowem: klasyczne przedwojenne esprit. ;) A przy okazji o sile słowa nauczył wszystkiego, czego żaden kurs krasomówstwa [czy jaką to obecnie nosi nazwę] lub kreatywnego pisania nie dałby mi nigdy. Bo słowo trzeba mieć we krwi, podobnie jak inteligencję [a przede wszystkim: skromność ;)) ].
Jestem wdzięczna moim Dziadkom, ich krewnym i przyjaciołom, że nauczyli mnie tego wszystkiego, przywożąc swoje poczucie humoru, ducha i mentalność na dnie niezbyt pojemnych repatrianckich walizek.
Że zaszczepili w moim sercu kawałek świata, którego już nie ma. Oraz miasta, w którym starsze pokolenie rozmawiało z młodszym podobnie, jak w powyższej anegdocie. :)


Dlatego zajrzyjmy, proszę, znacznie bliżej, aniżeli poleskie bagna dzisiejszej Białorusi:
"Lwów, liczący w połowie lat dwudziestych około 250 tysięcy mieszkańców, był po Warszawie i Łodzi trzecim co do wielkości miastem międzywojennej Polski, ważnym ośrodkiem naukowym i kulturalnym (...). Obok Polaków, stanowiących wyraźną większość, we Lwowie żyła ludność żydowska (blisko jedna trzecia wszystkich mieszkańców) a także Ukraińcy, wtedy nazywani Rusinami, spolonizowani Ormianie i Niemcy. Ta wielość etniczna i wyznaniowa tworzyła niezwykły pejzaż miasta, nieznany nigdzie indziej poza Kresami. W panoramie Lwowa, położonego w kotlinie siedmiu wzgórz - niczym Rzym, jak chętnie porównywali lwowiacy - wyróżniały się sylwetki kościołów różnych obrządków.
(...)
Ani (...) ekskluzywne lokale, ani nawet wspaniałe zabytki, tylko mieszkańcy Lwowa byli jego największą osobliwością, wyróżniającą to kresowe miasto spośród innych. »Nie było to mieszczaństwo, nie był to proletariat miejski, te grupy spotykało się we wszystkich miastach. We Lwowie żył prawdziwy lud miejski (...). Ludność miasta była mieszaniną różnych narodowości, które tędy przez wieki przepływały. (...) Chętkę do włóczęgi wziął lwowski ludek od jeńców tatarskich, ale zawsze do swego miasta wracał (...). Przebiegłości nauczyli lwowian kupcy ormiańscy i żydowscy oraz greccy korzennicy. (...) Zastrzyk buty i pewności siebie dali przybysze z Węgier (...). Śpiewać uczył się lud lwowski od sąsiadów i współmieszkańców, tj. Ukraińców oraz od grajków z Czech, czerpał także z kupletów wiedeńskich« - pisał Stanisław Machowski".
Maja i Jan Łozińscy, W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne, Wyd. Naukowe PWN, Warszawa 2012, s.44-47.


I choć jest to skojarzenie cokolwiek na wyrost - ponieważ oparte przede wszystkim o nazwę pewnej produkowanej w dawnym Lwowie wódki - wystarczył jeden wdech powietrza przesyconego wonią perfum Sovereign marki Le Galion, aby w mojej głowie pojawiła się myśl: "To był lwowianin! Nie grzeczny chłopiec z Pińska ale wrażliwy i poetycki, chociaż gdy trzeba potrafiący twardo stąpać po ziemi, młodzian z dobrej, niezbyt zamożnej lwowskiej rodziny".

Tak oto w jedno zlały się fragment felietonu Słonimskiego o spotkaniu z prostodusznym prowincjuszem z Kresów oraz moje własne rodzinne lwowskie tradycje. :) Lub raczej sentymenty czy resentymenty, kilka przejętych po przodkach wspomnień, które nie mają już nic wspólnego z rzeczywistością; i tak zresztą będąc zbyt niejasnymi oraz wyidealizowanymi, by ktokolwiek poważnie mógł przywiązywać do nich wagę.
Jednak one wciąż istnieją, tkwią we mnie jako intymna - ale wyraźna - warstwa osobowości. Żyją w sposobie myślenia i poczuciu humoru, dają o sobie znać w podejściu do życia oraz związanych z nim przeciwności, obecne są nawet - a niech to! - we wspomnianej przez Słonimskiego typowo kresowej otwartości (w końcu nie muszę informować Was o zawiłościach losów moich krewnych a jednak właśnie to robię). ;) Sprawiają, że w pracy o wiele łatwiej dogaduję się z kolegą krakusem (też z Galicji) niż z koleżanką Kaszubką, choć obydwoje darzę jednakową sympatią. Dają mi oparcie pomimo faktu, że na co dzień ledwie zdaję sobie z nich sprawę. Lwowska mentalność jest dla mnie jak fundamenty dla budowli.

Być może właśnie dlatego Sovereign od Le Galion okazał się być lwowiakiem - wszak kryje w sobie to wszystko, co w perfumach najbardziej "moje" i kochane, cały ten orientalny przepych, silnie wrośnięty w tkankę świata nie do końca zachodniego...


Zapach ów powstał teoretycznie dla uczczenia modnych na przełomie wieków XIX i XX orientalistycznych klimatów - a faktycznie przede wszystkim po to, aby szastający petrodolarami arabscy szejkowie mogli w ofercie kolejnej luksusowej marki znaleźć coś specjalnie dla siebie. Jeżeli jednak oczekujecie, że świadomość tego w jakikolwiek sposób zmieni moje nastawienie do Suwerena, to najwyraźniej trafiliście pod zły adres ;]
Tak się bowiem składa, że jak już wielokrotnie wspominałam, żadne inne perfumy nie pasują mi tak bardzo, nie układają się na mojej skórze tak wdzięcznie, jak bogate, śmiałe i głośne orientale. Ciemny, drzewno-dymny, historyczny w duchu lecz zdecydowanie nowoczesny ciałem Sovereign jest tego znakomitym przykładem.  :) W jego suchych, załamujących światło, ciemnych oparach czuję się tak dobrze i wygodnie, jak czteroletnie dziecko w ulubionej piżamce. ;)

Kompozycja rozpoczyna się chrakternie ale przy tym zaskakująco niewinnie: to po prostu garść ziarenek różnokolorowego pieprzu, rzucona prosto w bukiet herbacianych róż. Suche, pomarszczone (albo gładkie o kruchej skorupce ;) ) pikantne kuleczki odbijają się od mięciutkich, aksamitnych płatków, delikatnie je raniąc i pozwalając wypłynąć pojedynczym kroplom wonnego różanego soku, wonnym oraz czystym. Dookoła roznosi się zapach różanej, z lekka konfiturowej słodyczy, ani na moment jednak nie przykrywając wibrującej w nozdrzach, drażniącej i suchej pikanterii ale pięknie z nią współgrając, stanowiąc dlan doskonałe przeciwieństwo.
Szybko jednak pojawiają się najpierw drzazgi zamorskiego drewna a chwilę później tłusty, srebrzysto-grafitowy dym z kadzielnic podwieszonych w oknie jakiegoś laboratorium (a może po prostu staroświeckiej apteki, w której akurat trwa proces przygotowywania leków...?). Nie potrzebuje wiele czasu, żeby zasnuć prawie cały krajobraz, z różanym ogrodem i targiem korzennym, przenikając stopniowo nawet przez mury rozgrzanych letnim słońcem ale chłodnych w środku dziewiętnastowiecznych kamienic czy podmiejskich willi.
Piękne żywice, wśród których na pierwszy plan wysuwają się elemi oraz mirra, bez niepotrzebnego krygowania otaczają pieprzowo-muszkatowe uty oraz stopniowo wypierają coraz łagodniejsze, coraz bardziej kremowe nuty kwiatów; już nie tylko róży ale też chłodniejszego, bardziej guerlainowskiego irysa. I ani się obejrzymy, jak przejmą władzę nad całym olfaktorycznym krajobrazem, utrudniając widoczność, wdzierając się w ludzkie życia oraz ciała, gęsty niczym egzotyczny, oudowo-kaszmeranowo-gwajakowy naturalny smog. Nawet, kiedy rzednie ciemna mgła Sovereigna skutecznie ukrywa przed naszym wzrokiem tamten tajemniczy, na poły baśniowy świat. A gdy znika całkiem - unosi go ze sobą.

Pstryk! I już go nie ma. Tylko o nim śniliśmy.


Czy więc można nam się dziwić, że znów chcielibyśmy zasnąć i wrócić do tamtego zaczarowanego świata? Do miejsca, czasów i ludzi, którzy naprawdę nigdy nie istnieli, choć chwilami czujemy, jakbyśmy znali ich osobiście? Do tego, co przecież żadną miara nie może być prawdą - tak jak prawdziwe nie są żadne wyobrażenia współczesnych odnośnie życia przed laty, nie tylko w średniowieczu ale i nawet niecały wiek temu. Tego jednak nasze tęskniące i rozmarzone serca nie chcą przyjąć do wiadomości.
Więc szukają. Jakiegoś tajemnego przejścia, portalu, wrót czasu, które zabrałyby nas wgłąb naszej własnej wyobraźni, którą nazbyt często mylimy z obiektywnym doświadczaniem.* Jak by tu można dostać się do wyidealizowanych, sepiowo rozpoetyzowanych minionych lat?
Na przykład za pomocą zapachu. ;) Perfum, które wskrzeszono po latach, aby odzwierciedlały ducha "dawnych dobrych czasów", wszystko jedno, których. Pachnidła o odpowiednio podniebnej i fantazyjnej nazwie tudzież zapachu, aby z miejsca przeniosły nas prosto w najpiękniejszą z możliwych przeszłości. Jak Sortilège, czyli Magia.

Zapach skrajnie różny od hołdującego współczesnym wcieleniom orientalności Sovereigna nie wstydzi się swoich historycznych korzeni, w czym podobny jest do opisywanych ostatnio [czyli, hmm... blisko miesiąc temu ;P ] innych wskrzeszonych kompozycji Le Galion. W Sortilège bowiem najważniejsza jest eteryczna kobiecość w jej pojmowaniu sprzed dobrych kilkudziesięciu lat. Tu o delikatności mówi nam naręcze chłodnych, pachnących kwiatów; kuszące, pierzasto-mydlane irysy, radosne narcyzy, pyłkowo słodki ylang-ylang, soczysta mimoza, gładki jaśmin wielkolistny, wiosenna, świetlista konwalia, cicha, skromna różyczka oraz kilka innych akordów, które jednak od samego początku unurzano w olbrzymiej ilości klasycznych, szklistych i strzelistych aldehydów. Kto kojarzy dawną (a nawet dawniejszą ;) ) Chanel No. 5? :) To jest właśnie ten klimat. Zgadza się nawet przewijająca się przez wstęp do Sortilège gładka i sucha, mleczna oraz ciepła brzoskwiniowa skórka. Sucha, łagodnie orientalna, drzewna, sandałowcowo-wetyweriowo-piżmowo-ambrowa baza również coś mi przypomina. ;)

Jednak Magia Piątką nigdy nie była i nie będzie; brak jej minimalizmu i typowo chanelowskiej chłodnej powściągliwości. Sortilège ma wrażliwszą duszę i serce, które nie wstydzi się publicznych porywów. Jest cieplejsza, bogatsza oraz w przedziwny sposób jednocześnie intymna ale i wylewna. Nie kryjąca się za szczelnym niczym zbroja misternym kostiumikiem w pepitkę ani za krótkim sznurkiem pereł. Śmiała i bezpośrednia ale jednocześnie skromna; ostentacyjna bardziej ale i mniej, aniżeli najsłynniejsze perfumy świata. ;) Złożona ze sprzeczności, jak na typowo kresową osobowość przystało.
Istota przybyła prosto ze świata, który miał odwagę z podniesionym czołem umrzeć, zniknąć a następnie przeistoczyć w coś zupełnie innego.


Sovereign

Rok produkcji i nos(y): 2015, Amelie Bourgeois oraz Anne-Sophie Behaghel

Przeznaczenie: pachnidło skierowane przede wszystkim do mężczyzn, czego kompletnie nie rozumiem; ostatecznie nie jest ani trochę mniej kobiece, aniżeli Olibanum od Pro Fumum Roma, Myrrhe Ardente Annick Goutal lub Wonderwood marki Comme des Garçons. Tym bardziej, ze charakteryzuje go bardzo dyskretna projekcja, zatem można Suwerena używać nawet podczas typowego dnia pracy bądź nauki i na pewno nie pożałujemy tego ani my, ani nasze otoczenie (o ile odpowiednio dobierzecie dawkę). :)
Dla mnie jest to pachnidło całkowicie uniwersalne, odpowiednie na wszystkie pory doby oraz roku.

Trwałość: ponad osiem do dziesięciu godzin wyraźnego życia oraz dalszych parę skokowego zamierania.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna (oraz drzewna)

Skład:

Nuta głowy: pieprz czerwony i czarny
Nuta serca: irys, róża, mira
Nuta bazy: paczuli, oud, drewno cedrowe, drewno gwajakowe, akord ambrowy oraz inne nuty drzewne



Sortilège

Rok produkcji i nos: 2014, Marie Duchene
[A oryginalnie: 1937, Paul Vacher]

Przeznaczenie: tym razem mamy do czynienia z kompozycją stworzoną dla kobiet, co oczywiście może znaleźć uzasadnienie w gęstym od kwiatów składzie wody; współcześnie jednak takie perfumy, szczególnie w wydaniu vintage z powodzeniem cieszą nosy oraz skórę wielu mężczyzn, piękniejąc na nich i ukazując kolejne nieznane wcześniej oblicza. :) W niniejszym przypadku mamy zresztą do czynienia z produktem o typowo "męskiej" śmiałej projekcji i gęstości, dopiero w dalszych fazach rozwoju mieszanki redukującej się do spokojnej, nieco przyciężkie aury.
Na wszystkie okazje, ze szczególnym uwzględnieniem wszelkich wieczorowo-formalnych Wielkich Wyjść.

Trwałość: blisko dobowa

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-aldehydowa (oraz aromatyczna)

Skład:

Nuta głowy: ylang-ylang, aldehydy, konwalia, bez
Nuta serca: jaśmin, mimoza, narcyz, róża, irys
Nuta bazy: drewno sandałowe, wetyweria, labdanum, piżmo, akord ambrowy, (mech dębowy?)
___
Dziś noszę Rose Oud od Yves Rocher. Gdzieś tam, głęboko pod dwoma opisywanymi mieszaninami. ;)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Lwow-panorama.jpg [diorama z XIX wieku, autor nieznany]
2. http://wroclawzwyboru.blox.pl/2008/12/Panorama-Lwowa.html
3. https://audiovis.nac.gov.pl/obraz/20356/839a5106d5de405e00ca64acadac5262/ [Narodowe Archiwum Cyfrowe, sygn.: 2-8508b]
4. http://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/761988,Radio-Lwow-stukano-w-scianke-i-spiker-zaczynal [Autor: Józef Pitułko]
5. http://www.krzysztofgierak.pl/2011/04/zaczaruj-sie-we-lwowie.html [Autor: Krzysztof Gierak]

* A mówiąc mniej poetycko: żadna grupa rekonstrukcyjna i żadna, nawet najbardziej wyczerpująca książka popularnonaukowa nie da nam posmakować "prawdziwego" życia z przeszłości. Bez różnicy, czy spędzamy tydzień offline na polach Grunwaldu, czy z wypiekami na twarzach zaczytujemy się w bogato ilustrowanych książkach dotyczących dwudziestolecia międzywojennego bądź oglądamy serial o Eugeniuszu Bodo. To są jedynie kreacje, bo też niczym innym być nie mogą.
Już w ogóle pomijając fakt, że te wszystkie współczesne internetowe "damy z międzywojnia" w realnym życiu statystycznie częściej byłyby małomiasteczkowymi przekupkami handlującymi czym popadnie, głodowo opłacanymi pomocami domowymi albo wiejskimi kobietami bez połowy zębów i po pięciu porodach już około trzydziestego piątego roku życia. ;> A wszyscy dzielni chłopcy z kotwiczkami na ramionach (ostatnio jakoś dziwnie wykracza to poza bezpieczny rejon pikniku historycznego), co to "na tygrysy mają visy" najprawdopodobniej staraliby się przede wszystkim jakoś przeżyć, bez narażania się i ochotniczego pchania na linię ognia - o tym też mówi nam statystyka. :>
Dlatego nie mylmy własnych fantazji z rzeczywistością, szczególnie tą sprzed lat, bardzo Was proszę. To już nawet nie jest naiwne ale we współczesnej Polsce robi się zwyczajnie niebezpieczne.