poniedziałek, 31 maja 2010

Ghost Busters!


Kiedyś już wspominałam o tych filmach; nic dziwnego, w końcu jako mała dziewczynka je uwielbiałam, a dziś podczas seansów zarykuję się ze śmiechu. Sentyment, jak widać, pozostał. :) Dzisiejszą recenzję piszę "od końca", więc najpierw słówko o skojarzeniu: czemu akurat Pogromcy duchów?

Kiedy po raz pierwszy o tym usłyszałam, byłam przekonana, że ktoś mnie nabiera; jednak późniejsza emisja pewnego filmu dokumentalnego National Geographic oraz mały monit internetowy przekonały mnie, że to prawda. Otóż: w krajach anglosaskich (szczególnie w USA) istnieje wiele jednoosobowych firm czy amatorskich stowarzyszeń zajmujących się badaniem zjawisk paranormalnych, namierzaniem zjaw i pozbywaniem się ich. Cóż, hobby nie bardziej dziwaczne od kolekcjonowania ubranek dla lalek Barbie. Jednak tym, co wzbudziło moje niedowierzanie było odkrycie, CO też owi ludzie za zjawiska paranormalne uważają. Bo powiedzcie, drodzy moi, jakie są Wasze wrażenia po obejrzeniu tych zdjęć:



Źródło: internetowa strona Maryland Society of Ghost Hunters (KLIK)





Oba zdjęcia także ze strony Maryland Society of Ghost Hunters (KLIK)



Źródło: tym razem strona Texas Ghost Hunters (KLIK) To coś w czerwonej ramce ma być twarzą kowboja. Hm...

Oto, jak palec na obiektywie aparatu podczas "strzelania fotki", zapewne po pijaku, podświetlone fleszem drobinki kurzu (one mają nawet swoją paranormalną nazwę - to niejakie "orby"... ;) ) i kawałek nitki oraz prosty efekt psychologiczny, pozwalający dzisiejszym naszym zwolennikom teorii spiskowych widzieć ukryty na drzewach pod Smoleńskiem cały Specnaz, zyskały sobie złą sławę upiorów.
Rety, co te fast foody robią z ludźmi! ;)

A teraz przejdę do meritum: czego oczekiwałam od Encre Noire pour Elle marki Lalique, nietrudno zgadnąć: marzyło mi się odkrycie bardziej miękkiej wersji męskiego pierwowzoru. Oczekiwałam żelazistych nut, jednocześnie słodkich oraz drażniących, z czasem uspokajających się i wysładzających w aromacie kwiatów; może także nieco cytrusowo-cedrowej świeżości...?

I nawet wszystko to dostałam ...na jakieś dwie godziny. Po chwili cała świeżość i aromat zbliżony do woni atramentu, tak charakterystyczne dla męskiego odpowiednika, uciekają w siną dal, zostawiając mi wspomnienie w postaci leciuchnej kwiatowej mgiełki. Na kolejne dwie godziny. A to wszystko w dzień chłodny i pochmurny - gdy jest ciepło, cała przygoda trwa jeszcze krócej. Nie wyczuwam wetywerii, zupełnie brak mi drewna cedrowego, jedynie od czasu do czasu przypomina o sobie piżmo; ale i to z daleka, pobieżnie, poprzez plotki życzliwych sąsiadek.

Cóż ja jeszcze mogę napisać...? Podchodziłam do ENpE cztery razy w przeciągu blisko pięciu miesięcy i każdorazowo wrażenia były niemal identyczne. Nie lubimy się z damskim atramentem. :) Miało być zjawiskowo, a wyszło żenujące złudzenie.


Rok produkcji i nos: 2009, Christine Nagel

Przeznaczenie: zapach podobno damski; raczej dzienny. Więcej napisać nie mogę, coby uniknąć słów nieładnych. ;)

Trwałość: jak już wspomniałam, na mnie żadna - od ok. trzech do ok. pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-drzewna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, frezja, ambrette
Nuta serca: goryczka, osmantus, róża
Nuta bazy: drewno cedrowe, wetyweria, piżmo
___
Dziś pachniałam Encre Noire pour Elle właśnie, a w tej chwili - sobą. :)

niedziela, 30 maja 2010

Jaśmin w negatywie

Ma swoje perfumy jubiler Durbano, jednak znacznie wcześniej na niwie olfaktorycznej postanowiła wykazać się rodzina Bulgari - niestety, z efektami nierównymi. Dziś będzie o jednym z dzieł sygnowanych przez grecko-włoskich jubilerów, Jasmin Noir. Już samo zestawienie: "Czarny Jaśmin" brzmi intrygująco i zachęcająco, sugeruje spotkanie w klimatach dusznych, nie dających spokoju, nieco mrocznych. Czy tak jest...? Cóż, nie do końca.

W pierwszej chwili czuję jaśmin, jakieś lekkie, podobne w odbiorze, kwiatki (które okazały się być gardenią) oraz dużo, dużo świeżej, wiosennej zieleni, zroszonej właśnie intensywnym deszczem. Jest duszno, ale i rześko. Z czasem zieleń staje się lekko nadgniła, a jaśmin bardziej intensywny; w zasadzie czuję tylko jego. Cała świeżość i przestrzeń gdzieś znikają, pozostawiając jedynie słodki, ciężki, lekko pudrowy aromat kwiatów jaśminowca. Tylko, że są to kwiaty lekko wymęczone, może znudzone; takie, co to z niejednego wazonu wodę piły i kawał świata przewędrowały. ;) Nadal potrafią zauroczyć tyle, że nie bardzo im się chce. Niełatwo je zaskoczyć, a jeszcze trudniej zaciekawić je sobą. Czarny Jaśmin pragnie odmiany - i to natychmiast! No, wypisz - wymaluj Léa, bohaterka powieści Colette Chéri. :) I tu pojawia się skojarzenie z negatywem: tak, jak młody kochanek jest dla naszej, przeczącej stereotypowemu postrzeganiu erotycznych relacji damsko-męskich, bohaterki tylko miłą odmianą, potwierdzeniem własnej atrakcyjności i witalności, rodzajem "zabawki" oraz wisienką na torcie, tak Jasmin Noir przestaje dusić, a staje się sensualnym, choć subtelnym [naprawdę!] i bardzo radosnym pachnidłem. Zgnilizna znika równie nagle, jak się pojawiła. Jest ciepło oraz erotyczno-radośnie: u tej kurtyzany nie znajdziecie pejcza ani lateksowych pończoch, a jedynie mnóstwo niekłamanego powabu, magnetyczną osobowość i najzwyklejszą w świecie zmysłową radość.

W trzeciej fazie do jaśminowych oparów dołącza jakaś dymna, nieco ziołowa ostrość - co to takiego? Jakieś drewna? Nutka olibanum? Lukrecja? Bóg raczy wiedzieć... W każdym razie pachnie to przewrotnie i zachęcająco. Szkoda tylko, że trwałość nie idzie w parze z charakterem.

Może i zabrakło mroków, jednak całość okazała się wciągająca, efektowna oraz ze wszech miar warta poznania.


Rok produkcji i nos(y): 2008, Carlos Benaim i Sophie Labbé

Przeznaczenie: zapach bardzo ciężki i wyrazisty - zatem nie zawsze będzie stosowny za dnia; nie udało mi się też znaleźć chętnego "królika doświadczalnego" płci męskiej, skłonnego przetestować Jasmin Noir. :)

Trwałość: na mojej skórze - im cieplej, tym dłuższa: od pięciu do ośmiu godzin. Więc nie zachwyca...

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: gardenia, nuty zielone
Nuta serca: jaśmin, migdały
Nuta bazy: bób tonka, lukrecja, nuty drzewne
___
Dziś noszę Royal English Leather marki Creed.

piątek, 28 maja 2010

Bazylia mi zakwitła :)

Jako, że dopiero wróciłam do domu, to będzie najważniejsza informacja na dziś. ;P Śliczne, drobne, białe kwiatki, intensywnie pachnące... goździkami (tymi kulinarnymi, nie bukietowymi ;) ). Cudo!
Przepraszam za małą imponująca jakość zdjęcia, ale naprawdę jestem zmęczona, więc nie bardzo miałam chęć poddawać tę roślinkę zbędnym torturom. :)



Dlaczego nie spotyka się perfum pachnących kwiatem bazylii, a jedynie samymi liśćmi? Czyżby nie były zbyt esencjonalne (bo gdy niucham te na moich ziołach, jakoś nie potrafię w podobne wyjaśnienie uwierzyć)?

___
Dziś pachnę Czarnym Turmalinem Oliviera Durbano - co poniekąd tłumaczy moją niechęć do recenzowania innych pachnideł. ;) Wszystkie wydają się być mdłe i nijakie...

czwartek, 27 maja 2010

Historie alternatywne

Dziwny to zapach: łatwo zyskuje sobie tyle samo miłośników, co wrogów. Aziyadé od Parfum d'Empire to aromat wymykający się wszelkim jednoznacznym ocenom; bo cóż można napisać owocowym "kadzidlaku", unurzanym w oparach Orientu (i, jeśli wierzyć materiałom producenta, w masie naturalnych afrodyzjaków)? Sama długo nie miałam o nim zdecydowanej opinii - raz jest ciepły, przytulnie wigilijny, zabawnie rozczulający wonią suszonych śliwek i struclowo - kutiowych bakalii; kiedy indziej dokładnie ta sama mieszanka chwyta noszącą osobę w sieć i dusi bezdotykowo niczym, nie przymierzając, ojciec Luke'a Skywalkera. :) Tak się zastanawiałam, kogo dokładnie mi ta rzekoma haremowa piękność przypomina - i oto, co odkryłam...


Toż to sama Erzsébeth Báthory, Elżbieta Batorówna, okrutna pani na Czachticach! [tak, tak, chodziło mi o zespół Bathory... ;) ] O kąpielach księżnej w krwi własnych poddanych wiadomo tyle, że tutaj rozpisywać się nie ma sensu; dodam tylko, że artykuł o niej na polskojęzycznych stronach Wikipedii do najbardziej merytorycznych nie należy (choć link dodałam), sporo w nim niezamierzonego, jak przypuszczam, komizmu.

Wracając do Erzsébeth i Aziyadé: mnie omawiane pachnidło przywodzi na myśl nie tyle opętaną żądzami wszelakimi nieszczęśnicę, pożeraną przez własny Cień (ten od Junga) a znaną z podań ludowych, ile wszechstronnie wykształconą kobietę renesansu, władczynię, kochankę, matkę, uzdrowicielkę, okrutnicę, polityka (a raczej polityczkę...), prawdziwie - nomen omen - pełnokrwistą i silną osobowość. Cóż, nie będę ukrywać, że skojarzenie to powstało pod wpływem filmu Bathory, w reż. Juraja Jakubisko. Jakoś bardziej wydaje się być bliższy prawdzie, niż sączone do uszu podnieconych kmieci historie o lesbijskich orgiach, "łapankach" po przysiółkach, satanizmie i kanibalizmie. Coś za dużo w nich wielkiej polityki i popularnej mizoginii.

Aziyadé jest mieszanką przebiegłą; kiedy woń przypraw, pomarańczy i wędzonych śliwek zdąży osiąść na skórze i oczarować słodyczą, przeistacza się w ostry zapach imbiru, kminku i kadzidła z nasionami granatu oraz dymną śliwką w tle tak, iż ciepło i słodycz wcale nie znikają (winić proszę wanilię :) ). A to wszystko w otulinie dodatkowych, kadzidlanych oparów. Jest Aziyadé bardzo gorąca i zmysłowa; na mojej skórze nie objawia się pod postacią "brudnego" swądu, a jako jedyny w swoim rodzaju aromat ciał rozgrzanych całonocnymi erotycznymi uciechami - jest słony, słodki, ostry, delikatny, drażniący, intrygujący, zachwycający i bardzo, bardzo gęsty. Po pewnym czasie zaczyna niknąć; powoli, dyskretnie, cicho, dając nam okazję do złapania oddechu.

...i chyba rzeczywiście ma w sobie coś z wampira. :) W końcu średniowieczne ballady opiewały zakochanie jako śmiertelną ranę, na którą jedynym lekarstwem jest ponowny cios. :)


Rok produkcji i nos: 2008, Marc-Antoine Corticchiato

Przeznaczenie: zapach uniseksualny i dośc nietypowy; więc pasowałby osobom niekonwencjonalnym i odważnym - płci obojga. :) Ciekawe, jak by Aziyadé pachniała na męskiej skórze...? Trzeba się przekonać!

Trwałość: w zależności od pory roku i dnia - od 11 do około 24 godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: pomarańcza, migdał, suszona śliwka, daktyl, nasiona granatu
Nuta serca: cynamon, kardamon, kminek, imbir, chleb świętojański
Nuta bazy: piżmo, wanilia, paczuli, kadzidło franońskie, labdanum

O tym, że czasami musi zmienić się wszystko, żeby nic się nie zmieniło ;)

Próbowałam. Może dziś zły dzień, może nie ta karma, co trzeba,a najpewniej to, ze jestem informatycznym głąbem. :) Szukałam takiego szablonu na niniejszego bloga, aby łatwo było umieszczać komentarze [tu puszczam oko, zwłaszcza do Skarbka... :) ]. I nawet jakiś znalazłam - szkoda, że potwornie niepraktyczny i bliższy stylistyce portalu internetowego; za jego pomocą udało się nawet zamieścić komentarz pod poprzednim wpisem. Jednak postanowiłam szukać dalej. Efekt, jak widać. ;)

Zatem będę szperać dalej albo zagonię do mojej strony Fachowca. Zobaczymy. Póki co, zamiast wymiany myśli, nadal będę stawiać na przydługi i chwilami protekcjonalny monolog. :)
___
A dziś pachnę Piment Brulant od L'Artisan Parfumeur.

środa, 26 maja 2010

O sznurach pereł

Zanim o nich, będzie coś dla matek: tych kochanych i tych niedocenianych, tych władczych i tych uległych, tych uśmiechniętych i tych zawsze zmęczonych, tych spełnionych i tych, które czują, że czegoś im jeszcze brak. My, dzieci, choćbyśmy nie wiem jak byli dorośli i choć pewnie wiele razy zawodziliśmy oczekiwania naszych rodziców, to i tak ich kochamy. :) Was, mamy, w sposób szczególny (nie mniej, niż ojców, a jednak nieco inaczej). Dzięki!





A teraz do rzeczy. Perles de Lalique, pachnidło "na dziś", to aromat dystyngowany, szlachetny, czysty, ale nie pozbawiony nutki zmysłowego czaru. Przywodzą mi na myśl efektowną kobietę w dopasowanym biurowym "mundurku" wykonanym z najszlachetniejszej tkaniny, a utrzymanym w zdecydowanej kolorystyce. Na wskroś nowoczesną femme fatale z dobrego domu, nieuznającą norm rządzących dziewiętnastowiecznym społeczeństwem (z których wiele przetrwało do dziś), ambitną kobietę biznesu, znaną także jako świetny kierowca rajdowy - nieprofesjonalny, co prawda; jednocześnie opisywana kobieta nie widzi powodów, by wstydzić się pereł otrzymanych w spadku po prababci. Ona nie chce ani nie musi drżeć o to, jak postrzega ja otoczenie; ona o to nie dba, żyje tak, jak chce - oddychając pełną piersią. Może być bezwzględną menadżerką, zjawiskową muzą artystów, hojną, temperamentną kochanką oraz czułą i kochającą matką; a to wszystko w tym samym czasie.

Nie ma potrzeby rozliczać naszej bohaterki - bo i po co? Nam się to do niczego nie przyda, a na niej żadnego wrażenia nie zrobi. Lepiej zająć się zapachem Pereł Lalique'a. A jest czym. ;) Oto delikatny, nienarzucający się szypr, od pierwszej chwili uwodzący aromatem róż i intrygujący nutami pieprzu. Pomyślcie tylko: pieprz i róże! :) Później mieszankę odświeża nam irys, by po krótkiej chwili zagubić się wśród wetyweriowej wilgoci, otulonej mchem i paczuli. Jest ładnie, dystyngowanie, spokojnie i odrobinę intrygująco. Akurat, aby tylko zasugerować zmysłowość ukrytą gdzieś pod osłoną konwenansu. Niepokoi mnie jedynie niezbyt imponująca trwałość...



Rok produkcji i nos: 2006, Nathalie Lorson

Przeznaczenie: zapach raczej dzienny, niż wieczorowy (choć to subiektywne wrażenie); niestety, jakoś nie mogłam zobaczyć w nim mężczyzny - a naprawdę się starałam! :) Obym się myliła.

Trwałość: na mnie marna, od pięciu do - akcydentalnie - siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-szyprowa

Skład:

Nuta głowy: róża
Nuta serca: pieprz, irys
Nuta bazy: kłącze irysa, paczuli, wetyweria, mech dębowy
___
Dziś noszę Aziyadé od Parfum d'Empire.

wtorek, 25 maja 2010

W poszukiwaniu Absolutu

Zmieniają się czasy, zmieniają się prądy umysłowe, zmieniają się granice państw i ludzka mentalność, a dylematy studentów wciąż pozostają takie same:

Vin ou bière,
Bière ou vin,
Que mon verre
Soit plein!


(i tak dalej, jak śpiewają studenci w Fauście Charlesa Gounoda) :)

Był sobie raz mędrzec, który pragnął dowiedzieć się, co jest sensem istnienia i siłą napędową Wszechświata. I, jak często w podobnych przypadkach, okazało się się, że najwięcej kłopotów przyczyniają życzenia spełnione. ...o czym pisał choćby Goethe. A mnie cała ta historia przyszła na myśl po zacieśnieniu znajomości z Fahrenheit Absolute Diora. Zapach to niekonwencjonalny, jak na typową mainstreamową produkcję: jednocześnie orientalny i słodko-drzewny. Cóż, jeszcze parę lat temu podobne zestawienie nie gwarantowało powodzenia męskiemu zapachowi. Jak będzie tym razem, czas pokaże. Nadal jest to aromat odważny, choć już zdążył pozyskać wiernych użytkowników, także na rodzimym gruncie. ("...ale to nie to samo, co klasyka..." ;) )

W każdym razie, mnie słodkie drewna przekonują. Początkowo wyłaniają się nuty ostre, połkadzidlane, półiglaste, czyli typowy dla mojej skóry, mirrowy korkociąg, energicznie wkręcający się w przegrody nosowe. Jest intrygująco i efektownie szczególnie, że już po chwili dołącza gęsty, słodki dym kadzidła. Później robi się nieco lżej, tu i ówdzie pokazuje się zielony, zroszony cień fiołka, sugerując pogodną i bardzo zmysłową zagadkę. Wstrętny z tego Absolutu kusiciel! :) Natomiast w cieplejsze dni miły dym przeistacza się, co prawda, w przypalony korzeń, przytłaczający mocą, ale także nieoczekiwanie dystyngowany i szlachetny. I nadal bardzo gorący. W ostatniej fazie mieszanka drży na skórze, staje się jednoczesne świeża, drzewna i orientalna w jedyny w swoim rodzaju sposób. Oto, panie i panowie, oud, który na mojej skórze niemal nigdy nie przypomina woni szpitalnych. Całość okazuje się ciekawa i warta grzechu. Może nie jest to materiał na stały związek, ale na mały, choć intensywny romans - z pewnością. :)


Rok produkcji i nos: 2009, François Demachy

Przeznaczenie: zapach zaszufladkowany jako męski, ale zbytnio bym się tym nie przejmowała. :) Pasuje ludziom zmysłowym, odważnym i pewnym siebie, kroczącym odważnie naprzód i nie uchylającym się od ciosów. Przynajmniej z grubsza... ;)

Trwałość: na mojej skórze nietypowa: im chłodniej, tym krótsza; od siedmiu do dwunastu godzin.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: mirra
Nuta serca: kłącze irysa, kadzidło
Nuta bazy: oud

Na zakończenie przedstawiam plakat, który odkryłam podczas poszukiwań ilustracji do niniejszej recenzji. Gdy go zobaczyłam, dostałam prawdziwego ataku śmiechu. To na pewno NIE JEST Fahrenheit Absolute (a tym bardziej ani Faust, ani Mefistofeles). :)



Ciekawe, hm... ujęcie postaci, nieprawdaż? ;)
___
Dziś noszę Victrix marki Pro Fumum Roma.

poniedziałek, 24 maja 2010

Nie lubię poniedziałków, czyli recenzuję jadłodajnię :)

Naprawdę. To dziwne dni, męczące i irytujące - w ogólności. W poniedziałkowe popołudnia i wieczory zazwyczaj mam ochotę zamknąć się w czterech ścianach, udawać, że mnie nie ma i robić tylko to, na co mam ochotę.
Tak więc teraz nie będzie o perfumach.

Od dłuższego czasu nie skrobnęłam żadnej notki o kulinariach. Jednak nie dlatego, iż nagle przestałam jeść, odżywiając się samą tylko energią słoneczną. :) Po prostu gotuję wtedy, gdy nie ma innego wyjścia. Obiady zaś jadam "na mieście" - i tu przypominam sobie pewną historię, a raczej historyjkę. Otóż w klasie maturalnej spędzałam z moją przyjaciółką sporo czasu w miejskich bibliotekach, szperając po zakurzonych woluminach, samodzielnie przygotowując się do części egzaminów oraz aby zabłysnąć elokwencją na egzaminach ustnych. :) (łomójboże! Nawet studia nie są aż tak męczące, jak te pierwsze kroki na ścieżce "rezydentki biblioteki"). Tak więc, gdy pewnego dnia opuszczałyśmy rzeczony budynek o barbarzyńskiej porze, uprzednio pomógłszy paniom bibliotekarkom pozamykać drzwi i okna [sic!], głodne i spragnione, po krótkiej wizycie w sklepie zrozumiałyśmy, co naprawdę w dzisiejszych czasach znaczy "jeść na mieście". Szłyśmy ulicą pogryzając, podzieloną na pół, bagietkę oraz popijając Tymbarki miętowe i rozmawiałyśmy o tysiącach ludzi, którzy napędzają biznes w ramach tzw. "małej gastronomii": tych wszystkich, którzy wypadają z pracy, szkoły, uczelni itd. na kwadrans po to, by "wrzucić na ruszt" hot doga, zapiekankę, kebaba, frytki, gofry czy co tam jeszcze. Zresztą, czy jest to rzeczywiście taka nowość gastronomiczna - może w Polsce, jednak i tu zdaje się pozbawiać konkurencji tradycyjne restauracje, a nawet bary mleczne. Bo dla kogo dziś wyjście z rodziną czy przyjaciółmi na zwykły obiad albo lunch to Ważne Wydarzenie? Nie, wcale nie uważam, iż tak jest źle - czasy się po prostu zmieniają a tempo życia rośnie. Cóż, tak po prostu jest.



Tak więc postanowiłam, że tak, jak nie zajmuję się produkcją perfum, a jedynie ich recenzowaniem, tak wpisy kulinarne niekoniecznie będą dotyczyć tego, co sama przyrządziłam. W końcu internet jest upowszechniaczem opinii i powoduje spadek autorytetu recenzentów prasowych (kulinarnych, kulturalnych etc.) - bo każdy może stać się kimś takim! Czemu więc mam sobie żałować? ;)

We Wrocławiu, niczym grzyby po deszczu, wyrastają kolejne jadłodajnie typu multifood - wszystkie posiłki sprzedawane są na wage, po identycznej cenie za kilogram; więc jesz co chcesz i ile chcesz. W tej dziedzinie najwięcej ma do powiedzenia sieć STP, przyklejona do popularnych centrów handlowych. Znam sporo osób (w tym siebie...), które do tychże placówek przychodzą przede wszystkim dla ich szpinaku. Jest gęsty, niekrojony - ani tym bardziej mielony! - i dobrze przyprawiony czosnkiem. Mniam! :) Podają także godne uwagi koktajle owocowe, za które trzeba jednak dodatkowo płacić.

Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że tego typu jadłodajnie niewiele różnią się od barów mlecznych. Dziś przyniosło mnie do baru przy ul. Świdnickiej, naprzeciwko Galerii Renoma (kretyńska nazwa, wiem... - kto choć trochę zna moje miasto, z pewnością kojarzy modernistyczny, niedawno remontowany i powiększony budynek z fasadą ozdobioną pozłacanymi podobiznami głów dawnych mieszczan). W dzisiejszej ofercie, między innymi, sepiowe tagliolini z łososiem. Czegóż więcej trzeba, by mnie skusić? :) Dobrałam jeszcze dwa ruskie pierogi (bardzo mało sera, dawno przygotowywane - zdążyły stwardnieć), łyżkę surówki z ogórków i papryki oraz nieśmiertelny szpinak (niemal zimny). Cóż, makaron okazał się, hmm... dobrze rokujący. Pomimo sepiowości wybitnie syntetycznej i niepewnego pochodzenia łososia (czy aby nie z puszki?), danie dopełniono czarnymi oliwkami, przypieczonymi pomidorami i różnokolorową papryką; sos łososiowy został natomiast okraszony słodką śmietanką i - zapewne granulowanym - czosnkiem. Całość nie przypominała w żaden sposób past typowo włoskich, w których sos winien ledwie oblepiać makaron, jednak znakomicie wpasowywała się w polskie gusta. I o to właśnie kucharzom chodziło! Szpinak był całkiem w porządku, choć chłodny, natomiast surówkę ogórkowo-paprykową zbyt mocno napiętnowano czerwoną cebulą. Ludzie, taż nie podaje się jej pokrojonej w ósemki! Chyba, że coś do odświeżenia oddechu dołączone zostanie jako "gratis". ;)

Gdy tak siedziałam w, jeszcze pustej o tej porze, sali, pan kelner uznał najwidoczniej, że jeden równa się zero i "podgłosił" radio. BARDZO podgłosił; a było to Radio Eska - a w nim jakaś marniutka żeńska kopia Michaela Jacksona z jego najlepszych lat. Po mojej prośbie, uprzejmy kelner dał moim uszom wytchnienie... na jakieś dziesięć minut. Na szczęście już kończyłam posiłek.

Restauracja Rodzinna. Multifood STP. Bar sałatkowy
Wrocław, ul. Świdnicka (naprzeciwko Renomy).

Wystrój: w estetyce gospodarstwa agroturystycznego albo typowego baru na wsi. Najmniejsze są stoły sześcioosobowe.

Obsługa: w części samoobsługowej (weź, co chcesz, zapłać przy kasie i idź do stolika) - dobra, w części "stolikowej"... bywało znacznie lepiej.

Ocena: 3/6

Można płacić kartą.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją pierwszą recenzję kulinarną. :)
___
Dziś noszę Kelly Caléche marki Hermès.

sobota, 22 maja 2010

Warto zajrzeć

Znowu wpis nie na temat.

O sensie istnienia wirtualnego Muzeum Utraconego można mówić różnie, ale pewne jest jedno: aby wyrobić sobie ostateczną o nim opinię, warto obejrzeć jego "zbiory".

MUZEUM UTRACONE

Daleka jestem od rewizjonistycznych histerii typu "zwróćcie nam przedwojenną Warszawę" jednak, gdy oglądam wszystkie te dzieła sztuki, które zostały wojennym prawem zwycięzcy-łupieżcy rozkradzione - a może zniszczone, to łza się w oku kręci.

Nie ze złości, z tęsknoty.




Portret młodzieńca pędzla Rafaela Santi, czyli symbol strat poniesionych przez polską kulturę w wyniku drugiej wojny światowej.

Obraz został zakupiony na początku XIX wieku przez rodzinę Czartoryskich, następnie wraz z Wielką Emigracją przybył do Paryża, by po kilkudziesięciu latach trafić z powrotem do Polski ( z przerwą na pierwszą wojnę światową, gdy został oddany w depozyt jednego z drezdeńskich muzeów). W 1939 roku Młodzieniec, na rozkaz Hermanna Göringa został chwilowo umieszczony w berlińskim Kaiser-Friedrich-Museum. Diabli wiedzą, jakim cudem obraz trafił w ręce Hansa Franka i najzupełniej legalnie zdobił ściany Wawelu (siedziby pana H.F., jak wiadomo...). Gdy w styczniu 1945 roku Generalny Gubernator uciekał z Polski, polecił "ewakuować" także parę najciekawszych pozycji ze swojej kolekcji dzieł sztuki. Na liście znalazło się również kilka najcenniejszych okazów ze zbiorów Czartoryskich... poza Portretem młodzieńca. Co się z nim stało? Został zniszczony, odebrany Frankowi, ukradziony, a może celowo znalazł się poza ewidencją? Tego chyba nigdy się nie dowiemy.

Podobno w latach 70. ktoś przyuważył dzieło w prywatnej kolekcji bodaj gdzieś w Australii, jednak informacji tej nigdy nie poparły fakty. Po więcej szczegółów zapraszam do fachowej literatury lub Sieci, chociażby TU (i TU - druga część).

Więc jak tu nie popierać inicjatyw w stylu Muzeum Utraconego?

I znowu wyjdzie na to, że brak mi poczucia humoru :)

To proste, jak 2 + 2 = 5: jesteś feministką, znaczy - brak Ci poczucia humoru, dystansu do świata, tolerancji, urody, miłości, chłopa. Ściany nie przepchniesz, na stereotyp nic nie poradzisz.

Niegdysiejsza koleżanka z roku (antropologia kulturowa, etnologią bądź etnografią zwana) na studenckich praktykach postanowiła poddać badaniom "stereotyp geja i lesbijki wśród mieszkańców polskiej wsi". Wyniki nie były zaskoczeniem: od zwyrodnialców gwałcących noworodki po chorych nieszczęśników, którym należy pomóc powrócić do zdrowia (czyli heteroseksualności) - a pytała wszystkich, od pijaczków spod sklepu po miejscową lekarkę. Oczywiście, nikt z respondentów nie chciał chwalić się tym, czy zna osobiście kogokolwiek o innej niż heteroseksualna, orientacji. Jednak w jednej, dość małej i "zapadłej" wiosce wspomniana koleżanka "odkryła" parę jawnych lesbijek, mieszkających w jednym domu. Cała osada doskonale wiedziała, że to nie są siostry - jak wyraził się jeden z mieszkańców; nawet miejscowy ksiądz, z którego kancelarii dochodził sygnał pewnej radiowej rozgłośni z Torunia, nie mógł o wspomnianej parze powiedzieć złego słowa. Co oczywiście nie oznaczało, iż moja znajoma dotarła do ostoi humanizmu i tolerancji wśród barbarzyńskiej głuszy. Co to, to nie! :)
Wszyscy ci ludzie, darzący swoje sąsiadki sympatią równocześnie deklarowali, że wierzą w popularne, obiegowe opinie. Po prostu, "wszystkie pedały i lesby" są złe, ale nie nasze; nasze to wyjątek od reguły. Czemu? Bo nasze są nasze. A że taka argumentacja pozbawiona jest logiki...? Kto powiedział, że społeczeństwo (w ogólności) wierzy w logikę??

A teraz do rzeczy. [lepiej późno, niż wcale, jak powiedzieli pracownicy portu nowojorskiego w drugiej części Pogromców duchów, gdy przypłynął Titanic... - bo któż nie kojarzy tych filmów? :) ]. Tak, jestem feministką. Nie, nie jestem lesbijką. Tak, mam swojego "chłopa". Tak, wkurzają mnie stereotypy na temat feministek... ale jeszcze bardziej irytuje mnie popularne postrzeganie ogółu kobiet w naszej przestrzeni publicznej.

Czemu o tym piszę? DLATEGO

A ponieważ nowina dotyczy sfery zapachu, postanowiłam zamieścić niniejszy wpis. Owszem, brud i pot także doprowadzają mnie do szału, choć wyniki badań jakoś nie zadziwiają. I, naprawdę, bogom niech będą dzięki, że nie ujęły one "statystycznych mężczyzn" (czy istnieje statystyczna skala ujemna...? ;) ).
Zaś najbardziej działa na moje nerwy śmieszne, zakorzenione głęboko w zbiorowej podświadomości przekonanie, że kobieta składa się tylko z ciała. Więc tylko o ciało powinna dbać, tylko nim się przejmować, a myśl o pierwszych zmarszczkach winna przyprawiać o bezsenność większość czternastolatek.

Gwoli ścisłości: depiluję ciało, dbam o nie na różne sposoby (byle nieszkodliwe dla zdrowia!), reguluję brwi, tylko maluję się wyłącznie, gdy mam na to ochotę. Lubię chodzić do fryzjera albo z kolorową paćką na twarzy plotkować z przyjaciółkami. Kolekcjonuję kolczyki, mam kilka czerwonych szminek i kapeluszy - i tak stają się właśnie modne... ;) Jednak nie wyobrażam sobie własnej osoby bez wygodnych butów, sportowych ciuchów i sporej dawki nonszalancji. Tylko co z tego? Jako feministka (i to z pokolenia na pokolenie :) ) na zawsze pozostanę niekobiecym dziwadłem, pozbawionym poczucia humoru.

Jak wspomniałam powyżej wiem, że ściany nigdy nie przepchnę. :) Jednak mogę mieć nadzieję. Która to, choć jest matką tych, co ich nie wpuszczają do Media Marktu, słynie również z niesłychanej żywotności. ...oraz mogę świadomie pozostawać w opozycji do głównego nurtu kultury (któremu zresztą daleko do bycia esencją zła :) ), co niniejszym czynię.

W końcu w prowadzeniu bloga chodzi także o higienę psychiczną. :)
___
Dziś pachnę Ambrowym Fetyszem od Annick Goutal.

P.S.
Wielka woda dotarła i do mojego miasta. Jedyne, co możemy teraz robić, to pomagać, zapobiegać i... mieć nadzieję. :)

piątek, 21 maja 2010

Przypadki chodzą po ludziach :)


Zdarza mi się to raz na jakieś sto - sto pięćdziesiąt przypadków. Mogę "przewąchać" cięgiem ponad trzydzieści zapachów, dokładnie je rozróżniając (z niuansami włącznie) i sporą ich część zapamiętać; to wszystko nawet bez cienia migreny. A tymczasem - bach! Przy Vanitas marki Pro Fufum Roma moja głowa pęka na tysiąc kawałków. :) Podczas pierwszego testu nie byłam pewna, czy winowajcą są perfumy, czy też niskie ciśnienie do spółki z niezbyt ciekawymi przeżyciami owego dnia. Dziś nabrałam pewności - winny jest wyłącznie zapach. To, co w zimowym mrozie było lekkim ćmieniem, w ciepły majowy dzień wytrwale masakruje moją czaszkę.

A miało być tak pięknie...! (podaję za stroną perfumerii Quality - KLIK)

Zapach wyrażający piękność… niedostępną, uroczą, atrakcyjną. Uwielbia się afiszować, ale w inteligentny i przemyślany sposób.

Zapach słodki, ale nienatrętny, ze szczyptą gorzkiej intrygi.


Całość miała kusić i zniewalać w sposób dyskretny, miała być przyjemną słodyczą perfumeryjną. Wyszło wprost przeciwnie. :(
"Zapach nienatrętny"?? To nie na mnie, niestety.


W pierwszej chwili oplata mnie słodka, lepka waniliowa pajęczyna. Jest ciepło i efektownie, choć nieco zbyt nachalnie. Później coś zmienia się na korzyść: dołącza kolejny aromat, o odmiennym charakterze, drzewny, wibrujący. To mirra. Jest prawie pęknie, szkoda jednak, że uroda w tej postaci musi być tak ulotna. Mirra znika, zastąpiona przez kawę [sic!]; tak więc następne godziny dłużą się niemiłosiernie w oparach waniliowego cappuccino. Nuta ostatnia to irytujący syrop na kaszel albo słodki ulepek z waty cukrowej (fuj! jako mała dziewczynka nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego ludzie chcą jeść coś takiego ;) ). Przez około dwanaście godzin jest bardzo, bardzo waniliowo i jeszcze bardziej słodko. Horror. Teksańska masakra piłą mechaniczną. The Ring. Lśnienie. Czas honoru (ten polski serial pseudohistoryczny o grupie podobno cichociemnych :) ). ...a ja jestem tegoż dzieła główną bohaterką. Zabierzcie mnie stąd!

Cóż, wypadało posłuchać mądrych ksiąg starożytnych. :) Wszak vanitas znaczy "próżność". Moja została dziś ukarana.

Vanitas vanitatum et omnia vanitas.
Księga Koheleta



Rok produkcji i nos: 2009, rodzina Durante

Przeznaczenie: dla miłośników słodkich olfaktorycznych mieszanek; nie tyle siekier, co kowadeł. ;)

Trwałość: jak to prawdziwe perfumy - od czternastu godzin wzwyż

Grupa olfaktoryczna: orientalno-waniliowa

Skład:

Nuta głowy: wanilia, mirra
Nuta serca: kwiat pomarańczy
Nuta bazy: sandałowiec
___
Dziś noszę Vanitas właśnie. ...ale zaraz wskoczę pod prysznic i przerzucę się na jakieś kadzidło. :)

czwartek, 20 maja 2010

Dżinn w haremie

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego najwięcej dzieł sztuki z cyklu "życie codzienne w haremie" powstało dzięki artystycznej twórczości dziewiętnastowiecznych europejskich mężczyzn, którzy wszak do haremów wstępu nie mieli? Co, rzecz jasna, nie przeszkadzało im w błogim fantazjowaniu na temat rzekomo zawsze chętnych i gotowych hurys. :) Ile w tego typu rojeniach kryło się prawdy, to już całkiem inna sprawa; mnie dziś interesuje ich lustrzane odbicie.


Musc Nomade od Annick Goutal to kolejny twór z serii "les Orientalistes". Rzeczywiście, sporo tu wyobrażeń utworzonych na kanwie europejskiego egzotyzmu: mamy zmysłowość, niezwykłą cielesność, harmonię oraz charakterystyczny, ostro-słodki zestaw woni. [O orientalizmie jako zjawisku kulturowym nieco więcej TU, TU albo TU :) ]. Zapach to niebezpiecznie ekstatyczny i gorący, ogromnie sugestywny - jeśli Ambre Fétiche to kontrolowany, utrzymywany w stanie idealnej równowagi miks erotyzmu i sakralności, Musc Nomade w pierwszej fazie jest demonem wypuszczonym na wolność, istną orgią na ołtarzu. Jest tak sugestywny, że lepiej nie przesadzać z jego stosowaniem (wiem, co mówię :) ).

Po paru godzinach dżinn sam włazi z powrotem do swojej butelki, obiecując cierpliwie czekać na kolejne wezwanie. Cierpliwie, dobre sobie! Może i pozostaje zamknięty, ale wciąż szamocze się w swoim więzieniu, ciągle kusi, by go wypuścić, mąci umysł obietnicami, jest na przemian groźny i przymilny. Nigdy jednak nie ucieka się do kłamstwa i oszustw, pozostając demonem bardzo sumiennym oraz (o dziwo!) słownym. Blisko mu do kobiecych, postharlekinowych fantazji erotycznych - może nierealnych i zbytnio idealizowanych, ale przecież istotnych i wartych zrozumienia.


Trzecia faza jest zaskakująco spokojna, nieco przytłumiona, efektowna i dystyngowana, choć to tylko pozory. Cała gładkość znika, gdy wwąchujemy się głębiej. Nasz dżinn już się nie sroży ani nie gniewa; w końcu wie, że wkrótce ponownie zazna wolności. Czasem jeszcze pręży muskuły albo mruknie coś niepochlebnego, ale robi to bardziej na pokaz, gdyż ma świadomość, iż nie ma potrzeby marnować energii na bezproduktywne działania. O kurczę, posiadanie własnego dżinna to całkiem przyjemna sprawa! ;)

W żadnej z Nomadowych odsłon nie potrafię zlokalizować konkretnych nut, wciąż przede mną uciekają. Wyczuwam tylko łagodny aromat piżma, egzotyczne drewna i coś z klimatów kadzidlanych. Czasem tu i ówdzie na moment przebije się róża, jednak zaraz znika pomiędzy oparami kadzidła i jakimiś podsuszanymi liśćmi (papirus...?). Uroczą słodkość zawdzięczam fasoli tonka. Tak czy owak okazuje się, iż piżmo syntetyczne (muskon) wcale nie musi oznaczać gorszej jakości mieszanki olfaktorycznej. Mnie, w każdym razie, podoba się bardzo! :)



Rok produkcji i nos: 2008, Isabelle Doyen i Camille Goutal

Przeznaczenie: uniseksualny zapach dla ludzi zmysłowych i czułych; nieco stosowniejszy chyba jednak wieczorem, choć to wcale norma.

Trwałość: dobra; na mojej skórze od ośmiu do dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: dzięgiel, muskon
Nuta serca: muskon, róża, ambra, egzotyzne drewna
Nuta bazy: białe piżmo [czyli też muskon... ;) ], bób tonka, labdanum, indyjski papirus

___
Noszę Fahrenheit Absolute Christiana Diora.

środa, 19 maja 2010

Znów przemierzam Wschód Bliski i ten Dalszy :)

Jednak tym razem tylko w wyobraźni, a pomaga mi w tym zapach Aqaba takiej samej marki (zwany także Akabą Klasyczną). Jak się nie ma, co się lubi.. ;)


Akaba to miasto w Jordanii, położone nad zatoką o tej samej nazwie oraz jedyny morski port w kraju. W jego historii maczali swoje paluszki między innymi król Salomon (z okolic Akaby wyprawiał statki prosto do swoich legendarnych kopalni złota), krzyżowcy do "spółki" z sułtanem Saladynem oraz Lawrence z Arabii (ten znów pomógł usunąć z miasta Turków). Nic więc dziwnego, iż od perfum nazwanych na cześć miasta oczekiwałam emocji, przygody, mocnego charakteru, może nawet hołdu dla Wielkiej Historii. Jednak nie jestem pewna, czy wszystko to zostało mi dane.

Aqaba to aromat tak bardzo orientalny, że aż drażniący. Niczego nie udaje, nikomu się nie przymila: "lubisz mnie, to super; nie lubisz, więc spadaj!" Osoby, które tego typu woni sympatią nie darzą, powinny więc omawianego zapachu unikać. Otwarcie przypomina typowy wschodni bazar, jest więc i Kenzowa Dżungla, i lutensowskie Arabie albo Ambre Sultan. Na tym etapie pragnę wyć: "Niee, znowu!?" Jednak później, gdy aromat suqu się uspokaja, mieszanka tężeje i lekko stygnie, pozostawiając na skórze muśnięcie dymu wędzarniczego oraz wibrujące kadzidło. Aqaba stopniowo obniża się od poziomu morza w dół, coraz bliżej jej ku klimatom jednocześnie słodkim i infernalnym. Hmm, dziwne połączenie. :) Całość jest dziwnym, nietypowym szyprem; w każdym razie nietypowym dla mnie, bowiem nie zwykłam łączyć tego typu pachnideł z oparami otaczającymi piekielne bramy.

Skojarzenia mam, mniej więcej, takie:

Dante Gabriel Rossetti

Lilith, czyli piękność ciała

O Lilith, żonie Adama (już potem
Damą mu była Ewa), chodzą wieści,
Że zanim jeszcze prawdę wąż zbezcześci,
Ona kłamała i że pierwszem złotem
Były jej włosy... I swych czarów splotem
Chytrze wpatrzona w siebie, mężczyzn pieści,
Aże w swej sieci ich ciało pomieści,
Serce i życie, młoda, choć nawrotem
Lat coraz starsza jest ziemia... Twe zioła
To mak i róża: bo któż całunkowi
I snu przemocy oprzeć się wydoła?
Gdy na cię spojrzą młodzi, już gotowi
Na żer twój; Lilith, twe złoto ich złowi:
Serce im włos twój oplecie dokoła...

tłum. Jan Kasprowicz


Szkoda tylko, że pod koniec na skórę wkraczają duchy róż i brzoskwinia tworząc, wraz z cedrem i herbatą całość dziwnie piżmową (i to piżmową w wydaniu mydlanym). Czy więc mam swoją tajemnicę, przygodę i historię? Problem w tym, że zakończenie sprawia, iż znowu gubię się we własnych odczuciach. Ech!


Rok produkcji i nos: ??, Thierry Wasser

Przeznaczenie: zapach bardzo kobiecy, ale widziałabym w nim także odważnego, zmysłowego, niepokornego, łamiącego stereotypy silnego mężczyznę (hmm, z racji lubości do przeczenia stereotypom maczo raczej wykluczony). ;)

Trwałość: na mojej skórze niespecjalna; w najlepszym przypadku do sześciu godzin.

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: cynamon, bułgarska róża, kardamon
Nuta serca: egipski jaśmin, róża damasceńska, goździki
Nuta bazy: cedr wirginijski, brzoskwinia, mech dębowy, olibanum, herbata

Ciekawe blogi odkryłam!

Dwa. O gotowaniu.

W jednym, o uroczej nazwie ADDIO POMIDORY, zainteresowały mnie receptury.

Natomiast w drugim, ZIEMIANINIE W KUCHNI, od przepisów jeszcze ciekawsze są opisy, tworzone z iście sarmacko-sienkiewiczowską swadą.

Skoro zaś oba adresy okazały się świetnymi miejscami postanowiłam, jako osoba impulsywna i skłonna do przesady, nie tylko poszerzyć zasoby linkowe, ale i poświęcić wyżej wymienionym całą notkę.
A, co! ;)

___
Edycja notki. :) Pachnę dzisiaj Ambre Russe Parfum d'Empire.

wtorek, 18 maja 2010

"Kto nie dotknął ziemi ni razu"...

Cóż to jest za zapach! :) Kiedy pewnego dnia wpadłam do wrocławskiego Quality na małe testy, ekspedientka powiedziała mi, że ma tylko jedną klientkę, na której skórze Ambre Fétiche od Annick Goutal ładnie się układa. Czyż więc możliwa jest lepsza zachęta do zainteresowania się danymi perfumami? Rzeczywiście, zazwyczaj zapach kusi po to, by po chwili oddać katu każdego użytkownika, który mu nie przypadł go gustu. Podczas pierwszego spotkania z omawianym aromatem przyszła mi do głowy myśl, że podobno Umberto Eco sto pierwszych stron Imienia róży napisał tak, by zniechęcić do lektury wszystkich niepowołanych czytelników. Odnoszę wrażenie, iż dość często identyczną taktykę stosują producenci woni niszowych (w odróżnieniu od twórców mainstramowych, dla których pierwsze wrażenie jest nierzadko jedynym istotnym).


Wychodzi więc na to, iż zostałam ewidentnie "powołana", bowiem na mojej skórze Ambre Fétiche ani przez moment nie jest wstrętny. Zaraz po aplikacji rzeczywiście można wyczuć coś z wilgotnych romańsko-gotyckich murów, jakieś delikatne wspomnienie wetyweriowych mroków unurzanych we wszechobecnych oparach kadzidła. I wtedy właśnie zapach jest, w mojej opinii, najbardziej ekscytujący! Barrdzo gorący i zmysłowy, intensywnie wibrujący na skórze i wświdrowujący się przez nozdrza prosto do mózgu - czyli w kierunku odwrotnym do staroegipskich praktyk dehydracyjnych podczas procesu mumifikacji zwłok. :) Czy mamy więc do czynienia z "żywą wodą"? ;) Pierwsze fazy omawianego aromatu potrafią uwieść, kogo chcą, ale mogą także skutecznie odstraszyć. Hipnotyzują, kuszą, zachwycają, budzą emocje tak bogate, iż łatwo mogą na jeden dzień przemienić nas w kogoś całkiem innego. Snują swoją niezwykłą opowieść niczym Szeherezada po to, by przerwać ją w najmniej odpowiednim - naszym zdaniem - momencie. Dzięki temu użytkownicy Ambrowego Fetysza nie popadają w stan permanentnej ekstazy i, wypływającego zeń, odrealniającego rozleniwienia. Szybkim, wprawnym cięciem przywracają nas realnemu światu. Przynajmniej na razie.


Ostatnia nuta jest już znacznie mniej cielesna: dominuje w niej wspomnienie benzoesu, styraksu i kadzidła, utrzymujące się na solidnej podstawie ze skóry oraz w oparach bardzo lekkiej (i niezbyt słodkiej) waniliowej mgły. Zwłaszcza ten ostatni składnik wart jest większej uwagi, ponieważ zwykle wanilia przejawia tendencje do dominacji i autorytarnego narzucania własnego wizerunku reszcie woni. W tym przypadku jest, jak już wspomniałam, tylko ostatecznym szlifem, delikatną ingerencją w ogólny kształt dzieła.

Te perfumy to idealne połączenie archetypów "madonny" i "ladacznicy", stuprocentowa, nieprzekłamana ani nie wydumana jedność przeciwieństw. Zapach perfekcyjnie mistyczny i nieskończenie erotyczny. Zachwycająca mieszanka, niebezpiecznie bliska idealnemu zrozumieniu sensu olfaktorycznych praktyk.
Jedna moja znajoma stwierdziła kiedyś, że "najbardziej seksowni Polacy uczą się na księży". :) Kręcące się po wrocławskim Starym Mieście [zwłaszcza na linii Ostrów Tumski (a więc katedra, kuria, seminarium) - Rynek, na przełaj przez filologiczno-historyczny kampus uniwersytecki] grupy młodych mężczyzn w sutannach wciąż dają do rozumienia, iż COŚ jest na rzeczy... Widać magia zakazanego owocu nie słabnie. :) Ambre Fétiche sprawia, że zaczynam rozumieć, co dokładnie wspomniana znajoma miała na myśli. Wariacka pokusa. :)

Zaś tutejsze Quality ma teraz dwie "ambrowo fetyszowe" klientki.


Rok produkcji i nos: 2007, Isabelle Doyen i Camille Goutal

Przeznaczenie: uniseksualny zapach dla ludzi nietuzinkowych oraz lubiących się wyróżniać. Świetny dla silnych kobiet i stanowczych mężczyzn - byle nie w typie maczo!

Trwałość: na mojej skórze doskonała; niezależnie od pogody, temperatury i nastroju: zawsze około 24 godzin.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: styraks, kadzidło, labdanum
Nuta serca: irys, benzoes
Nuta bazy: wanilia, skóra

[ciekawe, że wśród nut brak ambry]

___
Dziś pachnę Musc Nomade, też od Annick Goutal.

poniedziałek, 17 maja 2010

W starym kinie...


W starym kinie - stare filmy, a w nich stare szlagiery; podczas pierwszego spotkania z Baghari Roberta Pigueta czułam się, jakbym została wtłoczona gdzieś pomiędzy Umówiłem się z nią na dziewiątą a O czym marzy dziewczyna [gdy dorastać zaczyna] (na marginesie: tytuł tego drugiego utworu nabiera całkiem nowego znaczenia, gdy zdajemy sobie sprawę, iż pochodzi z filmu pt. Co mój mąż robi w nocy... :) ). Raptem przenoszę się do świata nieskalanego bon ton, subtelnych uczuć, dyskretnego śmiechu oraz nieprzerwanej "akuratności". Może nie jest idealnie, ale i nie makabrycznie.

Tylko, że głębsza znajomość rozczarowuje. Pierwsza nuta Baghari to drogie mi aldehydy, z którymi wiążę sporo ciepłych uczuć oraz coś z orzeźwiającej świeżości cytrusów i irysa - całość ładna, choć przewidywalna. Cóż, zawsze mogło być gorzej. :) Jednak później w menu przewidziane są kwiaty, a tego, jako oddana fanka Anaïs Anaïs, przegapić nie mogłam. Niestety, wonie floralne w tej wersji sprawiają, iż zaczynam rozumieć tych wszystkich, u których wyrażenie "kwiaty w perfumach" powoduje szczękościsk i/lub torsje: po mojej płycie z przedwojennymi szlagierami jakaś perfidna rączka zaczęła drapać scyzorykiem. Umówiłem się... podlega nagłej deformacji, staje się rozlazłe, męczące, odstrasza potencjalnych słuchaczy, słowem: przeistacza w prequel całej współczesnej emo-muzyki, czyli tango Ta ostatnia niedziela. :) Kwiaty przedwcześnie umierają, ich płatki podsychają a łodyga zaczyna gnić; to najbrzydsza postać aldehydów, której niedźwiedzią przysługę wyświadczają bergamotka i irys pospołu z mydlącym się piżmem. Zupełnie nie w porę zjawia się wanilia, chyba tylko po to, by jeszcze bardziej zdenerwować. :)


Aromat, na szczęście, ulega znacznej poprawie, gdy kwiaty i aldehydy nareszcie znikają. Wówczas moje pH spokojnie i bez niespodziewanych zdarzeń przyjmuje całą podstawę zapachu. Jest i orientalnie, i słodko, i całkiem elegancko. Może trudno w tym momencie posądzić Baghari o to, iż jest wyjątkowe, zaskakujące czy oszałamiające, ale na pewno dość gustowne. Bo gdy nie wiesz, co ubrać, wybierasz ciemny strój o spokojnym, prostym kroju.
Tylko dlaczego trzeba wprzódy oderwać wszystkie falbanki, rozety i girlandy?? ;)

Może inaczej omawiane perfumy pachniały przed "uwspółcześniającą" reformulacją, może nie należało niczego zmieniać? W końcu facet, który "wychował sobie" Christiana Diora nie mógł aż tak się pomylić! Jednak pewności mieć nie mogę.


Rok produkcji i nos:
pierwotnie: 1950, Robert Piguet,
obecnie: 2006, Aurelien Guichard


Przeznaczenie: dla subtelnych, wrażliwych kobietek; w każdym razie nie dla mnie ;P

Trwałość: na mojej skórze marna, szczególnie jak na wodę perfumowaną - ok. czterech godzin.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-aldehydowa

Skład:

Nuta głowy: aldehydy, bergamotka, neroli, kłącze irysa
Nuta serca: kwiat pomarańczy, jaśmin, róża stulistna, róża damasceńska
Nuta bazy: ambra, wetyweria, piżmo, wanilia, irys
___
Dziś pachnę Ambre Fétiche od Annick Goutal.

P.S.
Przepraszam za kiepską rozdzielczość fotografii nr 1; starałam się znaleźć przyzwoitszą. Niestety, efekt poszukiwań był żaden. :)
Fot. nr 2 przedstawia suknie projektu Roberta Pigueta.

piątek, 14 maja 2010

Śmierć na Nilu, czyli o czym mógł wiedzieć Herkules Poirot


Choć czasy wspomnianego detektywa to pierwsza połowa wieku dwudziestego, jednak epoka, której Organza marki Givenchy mogłaby być dzieckiem, to wiek dziewiętnasty, a zwłaszcza jego ostatnie ćwierćwiecze oraz pierwsze 25 lat następnego stulecia - epoka doniosłych odkryć naukowych, archeologicznych, ale i ogromnych zmian społecznych, budzących nadzieje parweniuszy i zgrozę wśród dobrze urodzonych. Czasy, gdy najróżniejsze choroby zakaźne galopowały przez salony burżuazji i arystokracji, zmuszając ich przedstawicieli do zażywania kuracji w suchym a gorącym klimacie Śródziemnomorza, szczególnie we Włoszech, Grecji oraz w znajdującym się pod brytyjskim panowaniem Egipcie.

Kampania reklamowa Organzy (która wzięła nazwę od lekkiej i zwiewnej, przejrzystej tkaniny) nawiązywała do pustynnych, północnoafrykańskich terenów, którymi tysiące lat temu władali faraonowie. Rzeczywiście, jest w tym pachnidle coś egzotycznego i bliskowschodniego - tyle, że nie jest to orientalność sensu stricto, a jej zachodnioeuropejskie wyobrażenie. Ma w istocie tyle wspólnego z prawdziwymi aromatami Egiptu, Tunezji czy Libii, co rokokowe "chińskie salony" z prawdziwym chińskim [jak konkretnie chińskim?] poczuciem estetyki. Mimo to nie potrafię obok omawianych perfum przejść obojętnie. Czemu? Ponieważ, w mojej opinii, odzwierciedlają część historii Europy, kolonialne aspiracje bądź realia, przekonanie o potrzebie misji cywilizacyjnej wśród wszelkiego rodzaju "dzikusów", przedziwną mieszankę lekceważenia, pychy, fascynacji i strachu. Organza to zapach czasów naszych bezpośrednich przodków, czy nam się to podoba, czy nie.


W czasach, gdy najwyższe warstwy społeczeństwa Europy czy Ameryki Północnej uprawiały taki typ turystyki, który we współczesnych prawdziwych podróżnikach budzi, zrozumiałą zresztą, awersję, najważniejsza była wygoda. Jeśli pragniesz zdobyć górski szczyt, wynajęci ludzie wniosą Cię nań w lektyce, jeżeli chcesz zanurkować na dno morza po kawałek koralowca czy perłę, zrobi to za Ciebie trzynastoletni, skąpo odziany tubylec, jeśli zaś masz ochotę, by w samym środku Sahary zjeść na srebrnej zastawie kolację złożoną z dzikiego europejskiego ptactwa, astrachańskiego kawioru i szampana, także nic nie stoi na przeszkodzie. Szalony hedonizm, gargantuiczna przesada oraz niewyobrażalna pycha.

Organza reprezentuje świat miniony, epokę o, odmiennych od nam współczesnych, zasadach przyzwoitości i moralności. (Przecież narażanie życia dzieci z Karaibów czy Oceanii nie było niczym niemoralnym - "w końcu za coś biorą moje pieniądze!") A do tego przyciąga, wytrwale kusi i mami; cóż, w każdym z nas istnieją pokłady próżności znacznie większe, niż byśmy sobie tego życzyli. :)

Na mojej skórze ów zapach, ciężki, duszący i bardzo zmysłowy, prezentuje się pięknie. Zachłannie zagarnia ją dla siebie i zaprowadza własne porządki; inna sprawa, że zazwyczaj doskonale się ze sobą zgadzamy, więc aromat nie jest w stanie mnie zdominować (a że potrafi to zrobić w wyjątkowo wredny sposób, mogłam się już parę razy przekonać, dyskretnie obwąchując znajomych). :) Dość szybko zestala się , tężeje, oplata moją sylwetkę, niczym kreacja z jedwabnej organzy, zostawiając za sobą potężny sillage. Poszczególne nuty przemijają zarazem głośno, lirycznie i płynnie, niczym wirtuozerska symfonia.

Ma Organza (zasłużoną, co prawda) opinię perfum dla wampa, ale powiedzcie, moi mili, czy jest w tym coś nagannego? Czy w byciu zmysłową kobietą z silną osobowością naprawdę kryje się coś zdrożnego? Z pewnością nie jest to jeden z zapachów dla pań delikatnych i skromnych, takich, które nietrudno zranić i których mocną strona z pewnością nie jest stanowczość.
W każdym razie, ja tam Organzę kocham; miłością mocną i czystą, niczym Anaïs Anaïs Cacharel, Shalimar Guerlain, White Linen Estée Lauder, Soir de Lune Sisley, Angel Thierry'ego Muglera oraz Messe de Minuit od Etro. To właśnie są, na tym etapie mojego życia, perfumy w stu procentach "moje"; dzięki nim wiem, kim jestem i kim chcę być w przyszłości. Czy tak będzie zawsze? A skąd, na bogów, mam to wiedzieć?? :)



Rok produkcji i nos: 1996, Sophie Labbé

Przeznaczenie: zapach dla osób odważnych, nieulegających stereotypom, o silnej osobowości - i to niezależnie od płci! Z racji dużej mocy zwykło się traktować Organzę jako pachnidło typowo wieczorowe - i rzeczywiście nie polecałabym go do pracy czy na uczelnię; choć z drugiej strony, sama stosuję je także za dnia. :)

Trwałość: około dziesięciu godzin (hmm, mogłoby być ciut lepiej; ale to już czepianie się)

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: kwiat pomarańczy afrykańskiej, gałka muszkatołowa, gardenia, bergamotka
Nuta serca: tuberoza, jaśmin, ylang-ylang, piwonia, kapryfolium
Nuta bazy: wanilia, ambra, drewno różane, drewno sandałowe, drewno cedru wirginijskiego

Ludowość nieudomowiona


Jako, że nieżyt nosa poszedł sobie precz, postanowiłam napisać o dwóch kolejnych, ważnych dla mnie, zapachach. Tych z cyklu "kocham i już!" :) Pierwszym jest White Linen, sygnowany przez Estée Lauder; nie wiedzieć czemu, na polskim rynku obecny sporadycznie i wybiórczo [we Wrocławiu - spośród ok. czterdziestu ewentualnych punktów sprzedaży (wliczając w to wszystkie duże drogerie itp.) - znajduje się w stałej ofercie tylko jednej perfumerii sieciowej w popularnej handlowej galerii]. Także na polskojęzycznej stronie firmy brak o WL jakiejkolwiek wzmianki. ...ale od czego mamy perfumerie internetowe? :)

White Linen to aromat skrajnie odmienny od swojego młodszego rodzeństwa z serii Pure White Linen. Podczas, gdy rodzice rozpieścili małe trojaczki do granic wytrzymałości, upodabniając je do pozornie "milusich" i uroczych domowych pupilków, które w zawsze czystych, niepomiętych i niepoplamionych ubrankach, na prośbę dorosłych recytują przed zołzowatą ciocią w kostiumiku z bazaru i tapetą na twarzy oraz jej niedomytym, obleśnym małżonkiem w koszuli "nawilżonej" plamami potu jakiś dziecięcy wierszyk, uśmiechając się słodko a przymilnie, starszy brat patrzy na całe to przedstawienie spode łba, dusi się w oparach fałszywej serdeczności, a przy tym intensywnie zastanawia, jakby tu niepostrzeżenie dać nogę...


Tak więc WL pozostaje zapachem nieco "dzikim", trudnym do okiełznania, choć nigdy w sposób egzotyczny czy drzewno-kadzidlany. Biały Len to aromat bardzo swojski, ciepły, nawet - co może zabrzmieć dziwnie - bardzo słowiański. Będąc mieszanką jednocześnie aldehydową i szyprową, a do tego tonącą w wyraźnych nutach piżma, ambry, sandałowca oraz drewna cedrowego, ma w sobie coś z, ostatnio coraz modniejszych, perfum - nie perfum; jest bardzo świeży, rzeczywiście przywodzi na myśl zapach lnu zaraz po praniu.

Zatem kojarzę White Linen z polską wsią sprzed drugiej wojny światowej (i starszą), o której można było powiedzieć wszystko, ale nie to, iż jest spokojna i wesoła - a więc beztroska. O, nie! Ta wieś to nie bukoliczne bajdurzenia Marii Antoniny ani idealistyczne wizje współczesnych "ludolubów", bawiących się w pseudofolklor; to krew, łzy i dużo, dużo potu. To całe dnie wypełnione ciężką pracą, wieczory spędzane w karczmie i w komorze. Nie ma tutaj miejsca na rozmowy o niczym ani na romantyczne marzycielstwo. Istnieją za to całe połacie mistycyzmu oraz, różnie pojmowanej, magii (choć nigdy zabobonu - ta magia ma konkretną genezę, cel i skutek).

Ważne miejsce w rozumowaniu dawnych mieszkańców polskiej wsi zajmują granice: między wsią a tym, co do niej przylega, a więc lasem, bagnami, rzekami, nawet drogą biegnącą przez wieś (w końcu tylko mały jej wycinek pozostaje "nasz"), między dniem i nocą, życiem i śmiercią, Nami a Innymi. Słowem: ówcześni kmiecie [?] bali się wszystkiego, co oddziela "przestrzeń własną, oswojoną, dobrą" od "przestrzeni obcej, nieokiełznanej, złej"; przerażeniem ale i fascynacją napełniało ich to, co niejasne, niedookreślone, niepewne i nieprzewidywalne. Zapachem owego "Czegoś" mógłby być właśnie White Linen, aromat Tajemnicy, prowokujący odważnych do przekroczenia granicy, do spotkania z niezrozumiałą i ekscytującą obcością... Zapach przygody. :)

Trudno powiedzieć, kiedy i w jaki sposób mijają kolejne nuty, bowiem zapach rozwija się tak harmonijnie, iż poszczególne elementy nakładają się na siebie, tworząc zadziwiająco spójną całość, trudną do rozebrania na czynniki pierwsze. Wiem tylko że pachnidło, na firmowej stronie internetowej skatalogowane jako "lush", takie jest w istocie; może nie tyle luksusowe, ile bujne, puszyste, bogate. WL na mojej skórze skrzy się i mieni, zachwycając niecodzienną wersją olfaktorycznej świeżości i oszczędzając nieprzyjemnych niespodzianek. Pozostaje zapachem nie do przecenienia; tym ciekawszym, że na ogół niespotykanym na polskich ciałach. :)


Rok produkcji i nos: 1978, Sophia Grojsman

Przeznaczenie: zapach zarówno dzienny, jak i wieczorowy, dla (nielicznych) miłośników szyprów, aldehydów oraz niekonwencjonalnej świeżości. :)

Trwałość: im cieplej, tym dłuższa; zimą około dziewięciu godzin, latem - blisko dobowa

Grupa olfaktoryczna: trudna do określenia. Może tak: kwiatowo-szyprowo-aldehydowa

Skład:

Nuta głowy: bułgarska róża, jaśmin, konwalia, aldehydy
Nuta serca: irys, kłącze irysa, goździk [ja wyczuwam także miód]
Nuta bazy: mech dębowy, wetyweria, piżmo, ambra, drewno cedrowe, sandałowiec
___
Noszę Organzę od Givenchy. :)

P.S.
Fot. nr 2 pochodzi ze strony Sidzina - zostań na dłużej (KLIK), a powstało w tamtejszym skansenie.
Fot. nr 3 jest mojego autorstwa, a wykonana została w Orawskim Parku Etnograficznym w Zubrzycy Górnej (TUTAJ TEŻ KLIK) w 2007 roku.

środa, 12 maja 2010

Gdy powonienie szwankuje

Oglądam właśnie pewien (KLIK) serial dokumentalny i po raz stutysięczny nie mogę się nadziwić, ile swoiście pojmowanego esprit przejawia czasem Wielka Historia [a ile przewrotności/ironicznego humoru/bezmyślności ( niepotrzebne skreślić) ludzie nią zawiadujący :) ]. Dlaczego?
Choćby z racji tego, jakie konkretnie miejsce na Ziemi chcę nazywać swoim domem. Przecież jeszcze u schyłku drugiej wojny światowej naziści byli przekonani, iż cały Śląsk (a przynajmniej ten Dolny) pozostanie w granicach państwa niemieckiego. Wyszło tak, jak wyszło.


I bardzo dobrze! :) Dzięki temu - choć zabrzmi to nieco megalomańsko; w końcu Churchill, Stalin i Roosevelt nie wytyczali granic z myślą o mnie... ;) - mieszkam w miejscu o skomplikowanej historii, na ziemi, której cechą charakterystyczną, na przestrzeni wielu stuleci, było bogactwo etniczne i kulturowe. W miejscu, którego każdy współczesny mieszkaniec pochodzi "skądinąd", skutkiem czego każdy dość łatwo może stać się "tubylcem". Zatem choć nie bardzo wiem, ile w podobnym zachowaniu dolnośląskości, nigdy ani mnie, ani moich przyjaciół czy rodziny nie interesowało zbytnio drzewo genealogiczne danej osoby, ile jego/jej koleje losu, pasje, charakter - a takie postępowanie rzadko spotyka mnie w tych częściach Polski, którym wielkie przesiedlenia XX wieku były obce. (Zawsze, prędzej czy później, musi pojawić się pytanie: "a gdzie urodzili się twoi dziadkowie?" Niby nie zdrożne czy obcesowe, ale z lekka irytujące).

Więc, choć nic mi nie wiadomo o tym, bym posiadała przodków z Niemiec i Czech, TEGO typu potrawy uważam za stuprocentowo "moje", podobnie, jak i kilka innych kwestii regionalno-tożsamościowych. Ponieważ jestem Dolnoślązaczką. I bardzo mi z tym dobrze! :)



___
Pachnę Angel Sunessence Thierry'ego Muglera. Co dopisałam już po opublikowaniu notki, ponieważ sama zapachu nie wyczuwam. Więc zwyczajnie o nim zapomniałam! :)

wtorek, 11 maja 2010

Moje niebo... ;) ciąg dalszy

Zamieszczam kilka dodatkowych zdjęć, które nie zmieściły się w poprzednim wpisie. :)













Oraz trzy dowody na to, iż osiągnięcie niezamierzonego efektu komicznego trudne nie jest. ;)







P.S.
Mam nadzieję, że mój nos wkrótce przestanie stroić fochy i umożliwi mi powrót do świata zapachów. :)