czwartek, 22 kwietnia 2010

Boże Ciało


Tak postanowiłam zatytułować recenzję słynnej Messe de Minuit marki Etro. A dlaczegóż by nie...? W końcu, bardziej niż z pasterką, kojarzę go właśnie z katolickimi uroczystościami schyłkowej wiosny, z czasem, gdy nie jest możliwe, by z wystarczającą pewnością przewidzieć pogodę na czas procesji. ;) Tak właśnie odbieram Messe: niekiedy otacza ciało noszącej ją osoby ciepłym, wręcz opiekuńczym kokonem, czasem męczy nadmiarem opacznie pojmowanej troskliwości niczym stereotypowa matka-Polka, a czasami szczerzy kły w obłudnym uśmiechu po to, by zaatakować znienacka każdego, kto był na tyle nierozważny, aby podejść zbyt blisko. :) A bywa, że skrzy się i mieni, kusi ciepłym wspomnieniem kadzidlanego dymu, osadzającego się akurat wśród egzotycznych przypraw i miodu, zapewniającego o czystości własnych intencji - w tym wydaniu jest zapachem romantycznej, niedzisiejszej panny młodej.


Messe de Minuit to aromat małego i urokliwego gotyckiego (lub późnobarokowego) kościółka, schowanego gdzieś w górach, niekoniecznie majestatycznych w sensie wysokości i strzelistości nagich skał. Nie, kościół-Messe ukrywa się wśród gór starych, takich, które niejedno już widziały. Pamiętających Ziemię bez wszędobylskich homo sapiens, a z czasów późniejszych - wojny, rzezie, klęski żywiołowe i ogromne epidemie, pustoszące całe połacie krajów. Góry, które nie zapominają i chwil radosnych - gdy wreszcie nastawał pokój, kończyły się zarazy, ludzie wracali do swoich siedlisk, aby podnieść je ze zniszczeń i przywrócić życiu. Takie miejsca bez wysiłku sprawiają wrażenie, iż naprawdę Pamiętają. Są jakby terytorialnym odzwierciedleniem marzeń o nieśmiertelności.

Messe przywodzi mi na myśl także jakieś zupełnie niestraszne, za to niezwykle klimatyczne horrory, w rodzaju Draculi w reż. F.F. Coppoli, mające za zadanie nie tyle po prostu przerazić widza, ile powiedzieć mu/jej co nieco o człowieku jako takim, jego słabościach i zaletach, o tchórzostwie i heroizmie, małych oszustwach i wielkich łajdactwach, o Kłamstwie i o Prawdzie. Oczywiście, wszystko tylko do pewnego stopnia. W końcu tego typu filmy mają cieszyć oko (tak, jak perfumy - nos :) ), nie zaś być przytłaczającym moralitetem. Tak czy siak, dla mnie Messe de Minuit to także wampir, który ukrył zęby, by móc oczarowywać i zjednywać sobie sojuszników (stąd Gary Oldman w swej wampirzej kreacji na zdjęciu powyżej); ten typ krwiopijcy nigdy nie spiłował kłów a jedynie, zmęczony niekończącym się bólem życia, pragnie pokazać swoje drugie oblicze. Czy należy się go bać...?
Nie mam pojęcia; to tak, jak z używaniem Messe de Minuit - wszystko zależy od okoliczności. ;)



Rok produkcji i nos: 1994, R. Jacques Flori.
[podobno około roku 2000, wraz ze zmianą wizerunku flakonu i opakowania, miała miejsce pokątna reformulacja. Nie mam pojęcia, czy to prawda...]

Przeznaczenie: uniseksualny zapach dla ludzi o wielu twarzach. :)

Trwałość: mogłaby być lepsza; na mojej skórze MdM - i to w wydaniu eau de toilette - utrzymuje się około pięciu godzin. Ale i tak ją kocham!

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, bergamotka, galbanum, nuty drzewne
Nuta serca: mirra, cynamon
Nuta bazy: miód, piżmo, ambra, paczuli, wanilia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )