sobota, 31 lipca 2010

Spotkanie na Północy


Dalekiej Północy, bo w Thundrze marki Pro Fumum Roma. :)

Dziwny to jest zapach - albo cała miętowa rześkość oraz paczulowe mroki wylatują zeń z prędkością światła, pozostawiając na posterunku piżmowe, pieniące się mydło, albo też mydło znika po kilku minutach, uwypuklając najpierw miętę, a później paczuli. To które oblicze włoska Tundra zaprezentuje zależy na ogół od temperatury powietrza: im chłodniej, tym mniej piżma. Oczywiście, o wiele bardziej odpowiada mi opcja druga, co raczej dziwić nie powinno [w ogóle zauważyłam, że jedyne perfumy z dużą ilością piżma, które mnie nie męczą to Musc Nomade i czasem Opium]. ;)

Dzieje się tak dlatego, że - oprócz nielubianego składnika - w opcji pierwszej nie ma ani chłodu, ani dzikiej przyrody, ani przestrzeni; no, może przez pierwszy kwadrans. Zastępuje je obleśna, stara, niesprzątana od miesięcy a nieremontowana od dekad łazienka, w której bezpośrednio na lepiącej się od tłustego brudu umywalce leży kostka najtańszego mydła... w kolorze różowym. ;) To mydło zalewane jest wodą z kranu przeciekającego w najmniej oczekiwanych miejscach i się rozmaka; a nawet pieni, wchodząc w reakcję z substancją, której pochodzenia nawet nie chcielibyśmy znać. Obrzydliwe miejsce.

Inaczej jest, gdy wdzieję Thundrę w dzień chłodny lub deszczowy. Wtedy, po pierwszym mocnym, miętowo-piżmowym uderzeniu, wyłania się miękka, przejrzysta, choć surowa kraina. Ostatnie miętowe opary pięknie komponują się z dogasającym piżmem oraz coraz silniejszym akcentem paczulowym, by przenieść mnie tam, gdzie oczekiwany chłód, i (niemal) nieskażona przyroda, i bezkresna przestrzeń z niezakłóconym widnokręgiem. W miarę uspokajania się piżma i wzrostu znaczenia paczuli, kompozycja przeradza się z aromat gęsty, głęboki, naturalistyczny: oto leżymy sobie z nosem w leśnej ściółce w chłodny dzień jesienny. Zieleń straciła swoją dosłowność, zwierzęta szykują się do najtrudniejszego okresu w roku, ostatni grzybiarze przemierzają sobie tylko znane ścieżki; w powietrzu czuć zbliżającą się zimę. Wszystko cichnie, zamiera.
I tak już do końca...


Rok produkcji i nos: nieznany, rodzina Durante

Przeznaczenie: aromat typu uniseks, stworzony dla miłośników piżma i/lub przygody; raczej dzienny

Trwałość: jak zwykle w przypadku tej marki - kilkunastogodzinna

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna




Skład:
[a niech to! znowu w ciągu poleci]

białe piżmo, paczuli, mięta
___
Dziś noszę Shaal-Nur od Etro (a wcześniej Amber od L'Occitane en Provence). :)

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z yosemite.ca.us/john_muir_writings/the_cruise_of_the_corwin/chapter_10

piątek, 30 lipca 2010

My Fair Gentleman


Gdyby Eliza Doolittle miała przyodziewać się w jakiś zapach, zblazowany profesor Higgins najpewniej uznałby za stosowne zaopatrzenie podopiecznej w jakąś miłą, pudrowo-kwiatową woń, idealną dla subtelnej wiktoriańskiej damy.
A jeśli prof. Higgins była kobietą, która podjęła się wprowadzić do Szykownego Towarzystwa jakiegoś hożego ulicznika, to czym by go skropiła? W mojej opinii zdecydowałaby się na zapach wyrazisty, efektowny, zauważalny, ale także subtelny oraz nie pozbawiony słodkiej delikatności. Coś w stylu Olibanu od Keiko Mecheri. :)

Mamy tu bowiem do czynienia z zajmującym "mistrzem drugiego planu", idealnym tłem dla wyrazistej, ale i dość powściągliwej osobowości; a do tego ujmującej. Taak, ulicznik Doolittle mógłby się stać kimś takim. ;)
I, zaprawdę, do twarzy byłoby mu w Olibanie: gęstej, miodowej żywicy, czasem przeobrażającej się w ziołowo-słodkie drewno. Natomiast zawsze idealnie suchej, giętkiej i plastycznej.

Nuty róży i tytoniu zdominowały uwerturę aromatu: wesołą, wręcz skoczną czy energiczną, by następnie w tempie allegro con moto (bądź allegro moderato, zależnie od okoliczności) przeistoczyć się w mieszankę miodowo-cedrową z ostrym śladem tytoniu. Finał kompozycji to wyraźne, choć przejrzyste kadzidło, róża i miód. Wszystko to idealnie przylega do skóry; płonie, ale się nie spala. Nie cieknie też ani nie próbuje zdominować charakteru osoby Oliban noszącej.
Co nie znaczy, iż aromat jest miłym, suchutkim pluszaczkiem. Co to, to nie! Ulicznik nadal pozostał niepokornym wolnym duchem, po prostu nabrał ogłady. Oraz klasy.
I jest zachwycający.

Byle tylko profesor Higgins nie zaczęła żałować, że zbyt szybko wypuściła "swoje dzieło" na salony, nie zdążywszy uprzednio należycie się nim nacieszyć. :)


Rok produkcji i nos: 2004, Yann Vasnier

Przeznaczenie: zapach podobno wyłącznie kobiecy, ale to bzdura wierutna i łeż zdradziecka! ;) Idealny dla osób efektownych, stonowanych i... namiętnych.

Trwałość: dobra; na mojej skórze - od sześciu do blisko dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-aromatyczna

Skład:

róża damasceńska, tytoń, olibanum, cedr z gór Atlas, ambra, miód
___
Dziś noszę He Wood od Dsquared2.

P.S.
Ilustracja pierwsza pochodzi z shawntionary.com/clockworks/?tag=the-gentleman-caller


Edycja (godz. 21:54)
Nie mogłam się powstrzymać. Wybaczcie. :) Nie mam konta na Facebooku (ani na n-k), więc coś takiego było dla mnie nowością. Otóż podejrzewałam zawsze, iż mój kwiecisty styl wypowiedzi balansuje na granicy przesady, dopóki nie ujrzałam tego:

Zaloguj się w Facebooku, aby dostosować swoje doświadczenie w tym dodatku społecznym.


Przepraszam najmocniej, co mam zrobić??
Bełkot miesiąca.
I pomyśleć, że kogoś może jeszcze dziwić skala niechlujstwa językowego rozplenionego w Sieci.
To tyle tytułem zniesmaczenia. :) Dobranoc!

czwartek, 29 lipca 2010

Słodki półmrok

...oraz gorąca para wodna i chłodne barwy.
Powyższe zdanie opisuje moją wizję Cuir Ottoman od Parfum d'Empire. Właściwie, pisząc te słowa, jestem zakłopotana, ponieważ nie potrafię się do tych perfum ustosunkować. Mimo, że znam je dość długo i testowałam wielokrotnie - myślę, że to jest właśnie powód mojej niepewności. A teraz do rzeczy! :)

Chciałabym w tym zapachu widzieć odzwierciedlenie ducha Imperium Otomańskiego [choć bez tyranii!], sułtańskie pałace, a w nich posągowo pięknych, półnagich strażników (tylko wąsy bym im zgoliła ;) ) i snujące się po haremie klony Aziyadé. Ech, miałabym chęć poczuć się jedną z tych europejskich podróżniczek, którym dane było zwiedzać ziemie od Bałkanów po Persję; oczywiście po to, by napisać przesycone orientalizmem i ksenofobią wspomnienia, wydawane ku uciesze żądnych wrażeń współplemieńców. :) Jednak nie jest mi to dane; a przynajmniej nie zawsze.


Albowiem nie jest Cuir Ottoman zapachem na chłodne dni - dla wyżej podpisanej, rzecz jasna. Ponieważ prezentuje oblicza, które nijak nie potrafią zyskać mojej pełnej sympatii: od zimnej, obrzydliwej, nabijanej ćwiekami skóry rodem z taniego sex shopu i ubabranych spermą mebli po "słodkiego" przyjemniaczka, lubiącego pozory i złudne wrażenia. W sumie nic urzekającego. Czasem tylko, gdy miałam możliwość siedzieć w ciepłym miejscu i w miłej atmosferze, aromat ewoluował w stronę mokrej sauny takiej, jak na zdjęciu obok, gdy wokół ciemno, gorąco i ciężko.

Wiem na pewno, że połączenie woni skóry z irysem do moich ulubionych nie należy. Nawet, gdy dodać do nich jaśmin, słodziutkie rodzynki czy gęste kadzidło. Także finałowa wanilia w tym ujęciu nie zyskuje mojej aprobaty - zbyt wiele w niej uciążliwej psychicznie i wymęczającej fizycznie pracy. Tak przynajmniej opisuje swój fach pewna znajoma córa Koryntu [tak, tak, mam takie - i proszę zachować dla siebie ewentualne świętoszkowate oburzenie, jeśli łaska :) ]. Można by więc pomyśleć, że CO do gustu mi nie przypadło.


Jednak podczas niedawnych upałów dałam pachnidłu jeszcze jedną szansę i - o rety! Jaki piękny, miękki, zmysłowy zapach, pikantny i słodki zarazem. Od pierwszej chwili czuję głęboką słodycz oraz upajającą woń delikatnej, dobrze wyprawionej skórki. Właśnie tak, skórki, nie skóry. Słodkie akcenty dodają lekkości, a kwiecistość dba o ostateczny, subtelny rys. Z czasem spod tej kombinacji wybija gęste, mroczne kadzidło, doskonale komponujące się ze skórą, której już nie sposób oddzielić od słodyczy.
Baza to zejście wgłąb jaskini (freudowskie skojarzenia wskazane ;) ) - dużo tam gry światła oraz cienia, powołanej do życia dzięki przyniesionym przez nieustraszoną ekipę latarniom i pochodniom. A w tej jaskini, wbrew wszelkiej logice, w miarę schodzenia w dół robi się coraz cieplej. Cóż, obawiam się, ze w niniejszej wizji więcej Podróży do wnętrza Ziemi Verne'a niż odwzorowań bliskowschodniego imperium. :)
Szkoda tylko, że powyższe oblicze Cuir Ottoman raczy mi pokazać jedynie wtedy, gdy żar leje się z nieba, a ja o perfumach myślę najwyżej w chłodnych pomieszczeniach.


Rok produkcji i nos: 2006, Marc-Antonio Corticchiato

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dla miłośników perwersyjnych zabaw, Orientu lub starych powieści fantastyczno-naukowych. :)

Trwałość: od siedmiu do ponad dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna (oraz szyprowa, jak podają w Sieci)

Skład:

Nuta głowy: egipski jaśmin, irys, rodzynki
Nuta serca: skóra, kadzidło, bób tonka
Nuta bazy: balsam tolu, styrak (albo benzoes), wanilia
___
Dziś noszę Alchimie marki Rochas.

P.S.
Źródła ważniejszych fotografii:
1. www.furniturestoreblog.com/2010/04/05/hammam_bathroom_spa_collection_by_effegibi
2. www.nysun.com/arts/imitation-jules/81650

środa, 28 lipca 2010

Letnia kawka

...choć nie o jej temperaturę tu chodzi, a o ujmującą świeżość moich dzisiejszych perfum. Czyli Café Vert od Il Profumo. :)


Te urocze zielone fasolki to przyschnięte, choć jeszcze nie wypalane ziarna kawy. Prawda, że średnio podobne do tej, którą znamy z autopsji? ;) W ich "ducha" idealnie utrafił aromat perfum o nazwie Zielona Kawa. Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z nimi w jednym z wrocławskich Douglasów, była akurat zima (a pamiętacie, że miniona do łagodnych nie należała?); nic więc dziwnego, iż zapach unoszący się znad testowej tekturki, blotterem zwanej, jako żywo woni miłych dla mego nosa nie przypominał: był brudno-zielony, nieco stęchły, piwniczno-cmentarny, choć wieść niesie, że w składzie brak paczuli i wetywerii. W każdym razie uznałam, że "może innym razem", choć dużej ochoty na bliższe spotkanie nie miałam. Dopiero niedawno coś skłoniło mnie do zweryfikowania opinii i poważnych testów.

Kontrola wypadła pozytywnie. W nagrodę za cierpliwość dostałam uroczego, niesztampowego "świeżaka".
Od pierwszej chwili wdziera się w nozdrza aromat wprawiający w zdumienie: bo jak coś może być jednocześnie zielono-świeże, bez mała sportowe oraz mocno kawowe i hedonistycznie rozleniwiające? No, jak??


I w tym miejscu wypada podziękować lekkim cytrusom oraz uroczym, z reguły przyciężkim, a w tym wydaniu subtelnym, nutom kwiatowym, które niczym grzeczne dzieci w świeżo wypranych i wyprasowanych mundurkach recytują wierszyki na szkolnej akademii. Bo całość jest grzeczna, mleczna i ujmująca. :) Można też pokusić się o inną wizję, nawet lepszą, z racji braku typowej dla pierwszaków nieporadności. Oto miły, leniwy poranek w ciepły wakacyjny dzień, jeden z tych, w które możemy liczyć na śniadanie w łóżku, serwowane przez ukochaną osobę. Jest tak miło, przytulnie i sympatycznie (w dość szerokim rozumieniu), że nie bardzo zwracamy uwagę na nagłe pogorszenie pogody. W końcu co chłód, deszcz i wiatr mogą nam zrobić, gdy leżymy w ciepłym łóżku w zacisznym pomieszczeniu? :)

Tak więc serce CV jest doprawdy sympatyczne, choć nie sposób odmówić mu bliskich koneksji z kwiecistym banałem; ale przecież nie o to w życiu chodzi, by przez cały czas funkcjonować na najwyższych obrotach; a do tego kawowa świeżość nie znika całkowicie. Dodatkowo umocniła okopy i zdołała doczekać finału. W którym znów pozwolono jej zabłysnąć, choć już nie z siłą z otwarcia. Dzielnie kroku dotrzymuje jej... wetyweria. No weźcie coś zróbcie, ale ja dalej ją czuję! (choć już nie na samym początku)
Najpierw był krzyk, potem jednostajne, niemal kocie mruczenie, które ostatecznie przeistoczyło się w gasnący na ustach szept. Café Vert umiera cicho, zasypia.
I jest wprost stworzona na lato! :)


Rok produkcji i nos: 1998, Silvana Casoli (?)

Przeznaczenie: zapach uniseksualny; uznałam go za idealny na lato, ale przecież gust mam raczej nietypowy. Więc równie ciekawie pachniałby i zimą. A! I jak pięknie potrafi rozwinąć się na męskiej skórze! :)

Trwałość: ok. siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-aromatyczna

Skład:
[hmm...]

zielone ziarna kawy, różowy grejpfrut, miazga mandarynki, cyklamen, jaśmin, geranium
___
Dziś pachnę Café Vert właśnie.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. image.made-in-china.com/2f0j00PvnaAdmElIkz/Green-Coffee-Bean-P-E-SW-GCB-
2. Serwis Flickr, folder użytkownika o pseudonimie Pink Sherbet Photography KLIK

wtorek, 27 lipca 2010

Podwieczorek u Kapelusznika

Uuch! Jak ja nienawidziłam Alicji w Krainie Czarów; odkąd pamiętam. Także dziś, jeśli tylko tylko mam możliwość, omijam ją szerokim łukiem (najnowszej, "bartonowskiej" też nie widziałam i jakoś nie zanosi się na żadne zmiany). Małą wiedźmę irytowała plątanina "durnych" wątków, zidiociała główna bohaterka, jej kretyńscy towarzysze oraz ich żałosne pomysły - czyżbym już wtedy przeczuwała, że jest to w istocie historia dla dorosłych, przeładowana iście freudowskimi odniesieniami? :)

Nie znoszę Alicji, Kapelusznika, Królowej Kier, Kota z Cashire oraz całej reszty porąbańców z wyobraźni (oraz kręgów towarzyskich) Lewisa Carrolla. I nie chodzi mi wcale o domniemane "propagowanie okultyzmu" czy pedofilskie odniesienia - przynajmniej nie w szczególności. Po prostu, całość jest... dziwna i chora jednocześnie. Logika snu jest, w mojej opinii, zaledwie zręcznym alibi. Na koniec zaś - cóż, jakoś nie mam ochoty z własnej i nieprzymuszonej woli zagłębiać się w pokrętną osobowość wiktoriańskiego popaprańca.
Jeśli już miałabym wybierać, to od świata, do którego trafiła Alicja, wolałabym ten, w którym się urodziła [choć to wybór jak pomiędzy dżumą a cholerą ;) ]. I to właśnie na nim się skupię, opisując zapach Dolce Vita od Diora.


...do którego znowu doszłam drogą niemal równie pokrętną, co bajania zdziwaczałego profesora matematyki. ;) Powinnam uważać. :)
W każdym razie: Dolce Vita Diora jest zapachem słodkim, miękkim, nieinwazyjnym. Pozornie. W rzeczywistości mamy do czynienia z gęstym dusicielem, podprogowo zakodowanym na sprzyjanie postawom patologicznym. Przebiegłym, wrednym, do głębi "skurwycórskim". A przynajmniej takim się przedstawia w dni upalne.

Ale nie dajcie się zwieść pozorom: to w istocie uroczy, cukierkowo-kwiatowy, pastelowy landszafcik, idealnie wpasowujący się w klasyczne angielskie otoczenie, w salonik wykończony tapetami i tkaninami Arts and Crafts, a najpewniej Laury Ashley.
Silnie owocowe, odurzająco kwiatowe, skrzące i puchate Słodkie Życie ma wiele wspólnego z zapachowym językiem Serge'a Lutens [ale czy można się dziwić, skoro jeden z twórców tych perfum współpracował z Sheldrakiem przy kreacji oryginalnej Féminité du Bois?]. Właściwie, im dłużej wczorajszego wieczora wwąchiwałam się we własne przedramiona, tym wyraźniejsze stawały się analogie między dwiema pierwszymi fazami DV a moją najnowszą miłością, Bois Oriental. Szkoda, że wszelkie paralele kończą się z nastaniem bazy; w przypadku dzieła sygnowanego przez dom mody Christian Dior ma to miejsce znacznie szybciej i jest zdecydowanie najmniej ciekawym etapem.

Tam, gdzie kompozycja od pana S.L. drży na skórze, nie mogąc wybrać czy chce być bardziej drzewna czy słodka, mieszanka od pana C.D. układa się w sposób spokojny, zachowawczy, irytująco statyczny i - czy mnie nos nie zwodzi? - syntetycznie płaski. Miękki, delikatny sandałowiec do spółki z wanilią, cedrem i różą aż się proszą o lepsze traktowanie. Nie zasługują na tanie plastikowe zamienniki. Naprawdę.


A teraz niespodziewanka. :) Mimo wtórności, mimo nędznego finału, mimo upiornego skojarzenia z Alicją w Krainie Czarów mnie się Dolce Vita bardzo podoba! A może to tylko sentyment do jednego z najmniej banalnych zapachów głównonurtowych, które miałam okazję poznać w pierwszej kolejności (lata temu)? Z pewnością doceniam ów aromat jako wysoce sympatyczny oraz przystępniejszy dla osób, którym wszystkie Escady, Hugo Bossy czy Calviny Kleiny uszami wyłażą. Dla mnie była to jedna z trampolin, od których mentalnie odbijałam się w stronę perfumeryjnej niszy. ;)

Na koniec zaś następna prywata: jeśli tak pachną czyjeś babcie, mogę im tylko pogratulować gustu. I to szczerze! :)


Rok produkcji i nos(y): 1994, Pierre Bourdon i Maurice Roger

Przeznaczenie: miękko-słodki, stereotypowo kobiecy zapach dla nosów wyrobionych i lubiących wyzwania.

Trwałość: dobra; od siedmiu do ok. dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, brzoskwinia, kardamon, grejpfrut, róża
Nuta serca: drewno różane, magnolia, lilia, cynamon, heliotrop, morela
Nuta bazy: drewno cedrowe, kastoreum, wanilia, sandałowiec
___
Dziś noszę Jaisalmer CdG.

P.S.
Ilustracja pierwsza pochodzi z nibsblog.files.wordpress.com

poniedziałek, 26 lipca 2010

Światła miasta


Od razu dodam, że nie chodzi wcale o reflektory aut, zasilane elektrycznie szyldy przybytków wszelakich, od kin po burdele, rozświetlone okna domów, dworców czy budek z kebabem, a raczej o stonowane, mniej lub bardziej efektowne sposoby zwrócenia uwagi przechodniów (oraz "przejezdniów" ;) ) na potężne, stylowe budynki - użyteczności publicznej, świątynie czy hotele. A raczej ogromne, stare, obłędnie drogie hoteliszcza, będące wizytówką danego miasta oraz miejscem pobytu jego najbogatszych gości. Mnie tego typu gmachy kojarzą się pokrętnie (a to ci nowina!), z... zapachem perfum kadzidlanych. A konkretnie kadzidła prostego, ujmującego, spokojnego: Incense od Matthew Williamsona.

Chciałabym w tym miejscu zaznaczyć, iż nie bardzo rozumiem, dlaczego perfumy skomponowane na bazie kadzidła (zwłaszcza frankońskiego) niemal obowiązkowo muszą być odbierane jako zimne, bezczelne, okrutne, nieludzkie czy jakie tam jeszcze. Owszem, żyjemy w kraju wybitnie katolickim i tego typu, kościelno-watykańskie skojarzenia nasuwają się często nieproszone, ale jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mają dużo wspólnego z wyszukiwaniem mroku "na siłę" nawet tam, gdzie wcale go nie ma. Ale może to tylko właściwość mojej skóry, to uładzanie kadzidlaków...?

Wracając do sedna: Incense to perfumy z całą pewnością cywilizowane: szlachetne, dystyngowane, stonowane. Uładzone; pozbawione wyraźniejszych kantów. Brzmi nieciekawie? Otóż niekoniecznie. :)


Choć trudno dzisiejszemu przypadkowi zarzucić umiejętność wzniecania gwałtownych uniesień, to z pewnością nie sposób odmówić mu zdolności przełamywania lodów w sposób uprzejmy i budzący sympatię. Zapach nie dymi jak oszalały, nie wgryza się w nozdrza, nie próbuje dominować nad otoczeniem; jest ciepły, swojski, nieskomplikowany oraz bardzo przytulny. Ostatnie słowo chyba najlepiej oddaje charakter Incense. Przytulny. Tak... Zdecydowanie.

Pachnidło od pierwszej chwili otacza mnie wyraźną, choć nie nachalną chmurą słodkawego dymu, miękko opływającego sylwetkę i ciągnącego się wzdłuż ulicy, gdy idę przed siebie. Choć równie daleko mu do najpiękniejszego (w mojej opinii), bo najbardziej czystego, oblicza perfumeryjnego kadzidła, czyli Rock Crysal Durbano, co do najbardziej miękkiego i kobieco opływowego Black Cashmere Karan, to z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, iż dziełko Williamsona uplasowało się gdzieś w połowie drogi między dwiema wspomnianymi doskonałościami. Jest zarazem zdecydowanie "katolickie" i ujmująco delikatne. Szorstkie i gładkie.
Z czasem zbliża się do skóry, jeszcze bardziej tracąc na wyrazistości, by pod koniec stać się miękko-puchate; na tym etapie mam wrażenie, jakbym patrzyła na grupę przyjaciół, którzy w ciepłą letnią noc śpią ułożeni wokół dawno już wygasłego ogniska. (coś mało to elitarne. ;) ) I to właśnie dwie ostatnie fazy sprawiają, że nie chcę mieć własnego flakonu: gdy wokół tyle jest perfum kadzidlanych, o różnym stopniu "mroczności" i wyrazistości, nie muszę zadowalać się namiastką. Przynajmniej nie na tym etapie życia.

I jeszcze jedna wizja, od której nijak nie potrafię się uwolnić: otóż baza Incense przypomina mi jednego z moich kuzynów; jest niemal lustrzanym odbiciem zapachu, który zawsze od niego wyczuwam. A musicie wiedzieć, że ów kuzyn raczej nie jest osobą, która wydałaby na perfumy więcej niż 100 zł. Tak więc, co jest z finałem dzisiejszego Kadzidła? Miękka łagodność i wspomnienie po dymie czy tania chemiczna robótka? Oceńcie sami. :)


Rok produkcji i nos: 2007, Clément Gavarry

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; może być uważany za zbyt spokojny albo zbyt rażący, wymaga więc kilku testów w różnych porach i okolicznościach. Stosowny za dnia, jak i po zmroku.

Trwałość: zadowalająca; zawsze około sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:

znane są tylko trzy składniki - kadzidło frankońskie, paczuli i labdanum, ale mogę się założyć, że mieszanka jest znacznie bogatsza.

P.S.
Fotografia pierwsza przedstawia nowojorski Hotel Plaza, a pochodzi z honeymoons.about.com/od/nychotel1/ig/Pictures-of-Plaza-Hotel-NYC
Fot. nr 2 zaś przybyła ze strony Sniffapalooza Magazine (konkretnie STĄD).

Czytaliście to już?

"Stare" blogi perfumowe przeglądam systematycznie, po kawałku. Zatem dopiero dziś, dzięki Now Smell This, miałam możliwość rozeznania w stopniach perfumomaniactwa. :)

I jakie efekty?
Jeśli chodzi o mnie, to chciałabym powiedzieć, że tkwię gdzieś między stopniem trzecim a czwartym, ale tak nie jest. Nie znaczy to, iż dostąpiłam ledwie któregoś z dwóch pierwszych stadiów wtajemniczenia ani tym bardziej, że bujam ponad skalą gdzieś hen, w perfumeryjnym niebie. Aż tak źle nie jest. ;) Po prostu, jak w wielu innych przypadkach, także i w tym okazuje się, że zamiast iść po kolei, jak Panbóg przykazał, zgodnie z oznaczeniami na szlaku, to łażę gdzie, jak i kiedy chcę. Bez nadzoru, bez typowej ewolucji gustu czy "wyrobienia" olfaktorycznego [dla przykładu: wkrótce po tym, jak poznałam pierwsze niszowe perfumy (a jakże! z arsenału Serge'a L. ;) ) wróciłam do zachwytów nad Diamentami Armaniego czy dziełami Paco Rabanne. Ze spokojnym sumieniem; żadnego rażenia piorunem nie było].

Podobno miano "buntownik" czy "niespokojna dusza" przylega do kogoś, kto ma zwyczaj po utartych ścieżkach chodzić pod prąd. A co powiecie o osobie, która po tychże ścieżkach zazwyczaj lezie w poprzek, pojawiając się i znikając zgodnie z własnym "widzi mi się"?

A jak to się przekłada na perfumoholizm? Jestem w ogóle "typową przedstawicielką" gatunku zwanego perfumistas czy nie?
Sama nie wiem.
___
Byłabym zapomniała! Dziś żyję wewnątrz chmury Anaïs Anaïs od Cacharel; wczoraj uświadomiłam sobie, że moją ukochaną rosiczkę perfumeryjną ostatni raz wdziałam jakieś trzy-cztery miesiące temu i że to skandal prawdziwy jest. :)

sobota, 24 lipca 2010

Smoczymiętka

...czyli le Baiser du Dragon marki Cartier. :) Uch! Cóż ja mam właściwie o nim napisać? Spodziewałam się po tych perfumach wiele, szczególnie jako znana miłośniczka woni ciężkich i "vintage'owych". ;)

Tymczasem dostałam coś pomiędzy tym...



...a tym:



Pewność mam chyba tylko w jednej kwestii: mój smok jest zielony oraz słodko-kadzidlany. Od pierwszej chwili jest zdecydowanie świeży - i to jest świeżość, która [nareszcie!] nie powoduje u mnie migreny i/lub odruchów wymiotnych. Kapitalnie lekka, zmysłowa, pogodnie uśmiechnięta; nuty kwiatowe, pod przewodnictwem gardenii, neroli oraz jaśminu (delikatnie kierowanych przez pozostającą w cieniu różę) współgrają z odświeżającym muśnięciem cedru oraz paczuli. Nawet irys zyskuje moją aprobatę; choćby dlatego, że jest jeszcze mniej wyraźny niż róża, a jednak dodaje kompozycji przejrzystej lekkości.

Kiedy aromat tężeje, znikają gdzieś nuty świeże, a do głosu dochodzi jakaś karmelowa słodycz oraz niezbyt gęste, choć wyraziste, kadzidło. W tle pobrzmiewa amaretto, z czasem ustępując miejsca coraz silniejszemu jaśminowi, czekoladzie oraz dymnym substancjom okołoroślinnym. Finał rozgrywa się w scenerii paczulowo-wetyweriowo-kadzidlanej pod coraz silniejszym wpływem ambry. Czasem to tu, to tam, mignie meteor nut słodkich, apetycznie deserowych [no właśnie, czy ktoś z Was wędził kiedyś kawałek brownie czy innego barrdzo czekoladowego ciasta? ;) ]. Bywa też, że powraca zieloność, która jednak niewiele ma wspólnego ze świeżą prostotą, ile z barwą soczystą i, hm... płodną. Z czasem kadzidło gaśnie: stopniowo, cicho, z klasą.
I tak już do końca: kadzidło-paczuli z wetywerią-gourmand-ambra (dużo, duużo ambry).


Żałuję jednak, iż powyższą twarz Pocałunek smoka ukazuje mi jedynie w dni ciepłe, by nie rzec, że gorące. Zimą bowiem pachnidło jest - banalne. Nie potrafi niczym się wyróżnić. "Oszczędza" mi zarówno kadzidła, jak i wybuchów zielonej ekstazy. Ambry także nie wyczuwam, jako że dość często zastępuje ją zmydlone piżmo. Nie, to raczej nie jest "mój" zapach; przynajmniej nie wtedy, gdy robi się coraz chłodniej.
A szkoda.

To mógłby być początek naprawdę pięknej przyjaźni, a może nawet czegoś więcej. Niestety, tym razem muszę obejść się smakiem (albo raczej smokiem ;) ) lub zadowalać okazyjnymi spotkaniami. Nie żebym narzekała; po prostu moja skóra stanowczo nie jest polska. Bywa. :)


Rok produkcji i nos: 2003, Alberto Morillas

Przeznaczenie: zapach zaszufladkowany jako kobiecy, ale nie przejmujcie się tym przesadnie: pasuje każdemu, kto lubi nienachalny Orient, łagodne nuty drzewne oraz nieprzesadną świeżość. Wychodzi więc, że mamy do czynienia z aromatem dla ludzi stonowanych. :)

Trwałość: zimą jakieś pięć godzin, latem bywa, że i dwa razy tyle.

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: amaretto, neroli, gardenia
Nuta serca: irys, drewno cedrowe, piżmo, róża, jaśmin
Nuta bazy: paczuli, wetyweria, benzoes, ambra, ciemna czekolada, karmel
___
Dziś ponownie w oparach L'Eau Trois Diptyque.

P.S.
Źródła ważniejszych fotografii:
1. images2.layoutsparks.com/1/218868/the-green-dragon-cross
2. weenotions.co.uk/images/lil%20green%20dragon
3. www.profilekiss.com/picture/code-5/kiss+of+the+dragon

piątek, 23 lipca 2010

W zaczarowanym lesie


A ja w dalszym ciągu, niczym egzaltowana dziewiętnastowieczna panienka po szkole przyklasztornej, o magii, wróżkach i czarownicach. :) Ten wpis miał pojawić się wczoraj, jednak splot okoliczności sprawił, że dopiero teraz mam możliwość go spreparować.

Zacznę od początku: nie miałam okazji poznać oryginalnego, Shiseidowego Féminité du Bois, ale jednym z moich pierwszych spotkań z perfumami niszowymi była Féminité nowa, sygnowana przez Lutensa (zaś wcześniej już się trochę nasłuchałam i naczytałam, jak wspaniała jest Drzewna Kobiecość). A kiedy tylko mój nos wyniuchał wydanie poprawione legendarnego zapachu, mózg i aparat mowy wyartykułowały tylko jedną sylabę: phi! I o co tyle hałasu? Ot, nudne fiołki. Banał dekady. Sephora i Avon w jednym, bez mała; może tylko z lepszych komponentów.
Kiedy jednak, całkiem niedawno ( ;) ), zeszły się drogi moje i Lutensowego Bois Oriental zrozumiałam, w czym rzecz. Gdyż rzeczony zapach ma być podobno bliźniaczym bratem nimfy Shiseido. O możliwie najbardziej zbliżonym charakterze oraz mocy.
Bratem, dodajmy, przecudnej urody.


Jak powszechnie wiadomo istnieją mężczyźni o takim typie urody, że nawet jako kobiece, ich twarze budziłyby zachwyt. Twarze o rysach miękkich, regularnych delikatnych; nie tyle emocjonujące, co po prostu uderzająco.. piękne (trudno znaleźć trafniejsze słowo). Niemal idealnie androgyniczne, choć niekoniecznie w Orlandową [od V. Woolf] stronę. :) Chodzi mi o osobę, o której bezsprzecznie, niezależnie od wieku, można powiedzieć "ależ to ładny chłopiec!" I takim właśnie "ładnym chłopcem" jest, w mojej opinii, Bois Oriental.

Ani to kobieta, ani mężczyzna; neurotyczny, nieco zamknięty w sobie elf błąkający się po lasach w sobie tylko znanym celu. Skomplikowany, choć nieprzesadnie: jednocześnie słodki i odurzający pikanterią; spowity, co prawda, kłębami dymu, a jednak miękki i owocowy. I nienachalnie mroczny.
A już na pewno zagadkowy.

Brzoskwinie, suszone śliwki, orientalne przyprawy, dla których zawsze znajdę ciepłe słowo, zmysłowa róża oraz coś z kadzidlanej gęstości - to je wyczuwam w pierwszej chwili. Układają się miękko na skórze, jednocześnie stając się puchate oraz skrzące w typowo Sheldrake'owy sposób. Gdy po chwili aromat tężeje i nieco schnie, dołączają fiołki, a ja sobie uświadamiam, że przecież czułam je od samego początku, ale wtedy trwały na drugim planie, przykryte przez wonie bardziej ekstatyczne. Kiedy więc wybijają się fiołki wzrasta także poziom słodyczy: do przypraw, z wyraźną przewagą goździków, dołącza wanilia, która stapia się z zastanymi woniami w mieszankę tak jednolitą i miękką, że odbija wszelkie inne substancje. Wszystko dookoła mnie przesiąknięte jest zapachem Bois Oriental. Pod koniec słodycz oraz dymna drzewność walczą o prymat (zwycięzcy brak), a pojedynkowi spokojnie przyglądają się pozostałe elementy kompozycji, pozostając dlań kapitalnym tłem.
Całość jest delikatna, efektowna, zwalająca z nóg. I zagadkowa. Oraz ujmująca. I mająca moc poprawiania humoru lub utrzymywania tegoż ma niezmiennie wysokim poziomie. :)
Co tu dużo mówić, zlecać kradzieży flachy pierwotnego Féminité du Bois nie mam zamiaru, ale przecież "dzwoniec" Bois Oriental kosztuje niewiele ponad 100 €; więc zacznę sobie ostrzyć kły.


Rok produkcji i nos: 1992, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, idealny dla osobowości wrażliwych, nieco przewrotnych, niepokornych, ale i pogodnych. Stosowny za dnia, jak i na wieczór.

Trwałość: około 10 - 12 godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna



Skład:
[i znowu w ciągu!]

brzoskwinia, śliwka, kardamon, cynamon, goździki, fiołek, róża, cedr, wanilia, piżmo, styraks

A na zakończenie odzwierciedlenie otoczenia, w którym mój elf z BO mógłby pomieszkiwać. ;)


___
Dziś noszę L'Eau Trois od Diptyque (ale cudnie dymi!).

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. fairymagic17.wordpress.com/2007/10/30/off-to-fairyland-poem
2. DeviantArt; Forsaken, czyli grafika autorstwa Saimain (TU źródło)
4. Flickr; fotografia o tytule Fairy forest, której autorką jest użytkowniczka o pseudonimie Soleá; KLIK

środa, 21 lipca 2010

Magiczne zioła

I nie chodzi tu bynajmniej o rozłożyste liście zwane pieszczotliwie "manią". ;)

A co tobie do ziela? - poczęła baba - to nie wasza sprawa... lubczyk tobie żaden nie pomoże, boś szpetny... Choćbyś go dziewce dał i bez wrotyczu, czar nie poskutkuje...

(J. I. Kraszewski, Stara Baśń; źródło cytatu)



DAŁ lubczyk, wy zbereźniki jedne! ;) A zioła, o których w tytule, zamknięte zostały we flakonie jednej z wielu odsłon Guerlainowej serii Aqua Allegoria, konkretnie w Herba Fresca. Albowiem pierwszym, co czuję podczas testów jest wielkie, mroczne uroczysko (a może chatka jakiejś mojej siostry? :) ), pełne aromatycznych, świeżo ściętych roślin, lekarstw i trucizn, z których wciąż jeszcze wycieka sok. Mój nos wyławia aromaty wrotycza, rumianku, odrobiny lubczyku oraz całego zagona piołunu, który towarzyszyć mi będzie do końca spotkania z Herba Fresca.

Wiem nawet, komu za ów charakterystyczny aromacik piołunowy podziękować: to miks mięty z nielubianą przeze mnie czerwoną porzeczką oraz kwiatem gruszy; tak absorbujący i, w ostatecznym rozrachunku, męczący, że nie bardzo mam okazję, by wywąchać coś poza nim. Z duużą dozą dobrej woli uczestniczę w szybkim pożegnaniu z resztą ziół, które ustępują pola cierpkawej cytrynie, dodatkowo złagodzonej wonią zielonej herbaty - na chwilę niewiele dłuższą. Dopiero finał kompozycji sprawia, że piołun spuszcza z tonu, ujawniając jakąś kwiatową świeżość w stylu orchidei (już wiem, że to cyklamen), złamaną swojską konwalią; a potem zielsko znowu wraca, choć już w mniejszym natężeniu.
Napisałam tu kiedyś, że szukam perfum rodem z chatki na kurzej nóżce, nie muszę więc chyba mówić Wam, jak bardzo się na Herba Fresca zawiodłam? Choć, z drugiej strony, możliwe, że właśnie ów zapach odkryłam - w końcu nie bez przyczyny zwykło się przedstawiać czarownice jako wstrętne, zgrzebne i zgrzybiałe staruchy. ;) [ale mam nadzieję, że się mylę].

Na koniec krótka autobiograficzna uwaga o fatum; urodziłam się pod koniec roku 1986, kilka miesięcy wcześniej miała miejsce awaria reaktora atomowego w Czarnobylu. Tymczasem... w języku ukraińskim piołun to byl'ia, zaś "czarny piołun" to Czarnobyl. Jakieś dziesięć lat temu zaczęłam podejrzewać, że piołun mnie prześladuje [szczegółów Wam oszczędzę ;) ]. Może jednak to ziele jest moją rośliną totemiczną...?
Dam sobie jeszcze kilka okazji, by móc się upewnić. Próbka dzisiejszej AA będzie grzecznie czekać. :)


Rok produkcji i nos: 1999, Jean-Paul Guerlain

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dla miłośników bliskiego (naprawdę bliskiego) kontaktu z naturą naszej części Europy. :)

Trwałość: zadowalająca; na mojej skórze - około ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: świeżo-aromatyczna




Skład:

Nuta głowy: kwiat gruszy, czerwona porzeczka, cytryna
Nuta serca: koniczyna, mięta, zielona herbata
Nuta bazy: konwalia, cyklamen
___
Dziś noszę Alchimie marki Rochas.

P.S.
Ilustracja pierwsza pochodzi z DeviantArta, zatytułowana jest po prostu Witch, a jej twórczyni to Akreon. Źródło TUTAJ.

wtorek, 20 lipca 2010

Agar wieczorową porą

- Jutro, kiedy słońce się schowa, brunet wieczorową porą do ciebie zapuka...krew widzę! Ty go zabijesz!
- Ja?
- Nie chcesz, a zabijesz! Ukryj go!
- Co!?
- Nikomu nie mów! Nie dowie się nikt! Zakop!

...czyli niezapomniana przepowiednia z filmu Brunet wieczorową porą. :) Źródło cytatu TUTAJ.



Niniejszy post dotyczyć będzie sławnego i osławionego jednocześnie Night Aoud od M.Micallef. Śpieszę donieść, iż powyższy cytat ma charakter nieco przewrotny, gdyż zaraz po pierwszym zetknięciu z omawianym pachnidłem w mojej głowie zakołatała tylko jedna myśl: "No i gdzie ten koszmar??" Gdzie gabinet dentystyczny? Gdzie szpital nawiedzony? [no, może jakieś ciche jego wspomnienie przemyka po opłotkach, włosów na głowie jednak nie jeży]. Albowiem od początku do końca czuję się, jakbym trafiła do świata romantycznej, nieco mrocznej, ale jakże miłej dla oka, ucha czy nosa, gotyckiej opowieści z nieco pokracznym happy endem; któryś z filmów Bartona też spełnia moje kryteria.

Zamiast szpitalnych podziemi, zamieszkanych przez duchy pacjentów - ofiar nielegalnych eksperymentów poprzedniego kierownictwa placówki a odwiedzanych i kontrolowanych jedynie przez demonicznego woźnego czuję ciepłą wilgoć. Jeśli mamy do czynienia z piwnicą, to taką w starej, niezbyt okazałej rezydencji na obrzeżach wielkiego miasta w kraju postkolonialnym. Oud, do którego polski nos musi się przyzwyczajać, ma z reguły to do siebie, że po krótkim szoku albo zachwyca, albo odrzuca. O trzeciej drodze jeszcze nie słyszałam. Póki co, coraz śmielej zwracam się ku pierwszej opcji. :)


Odziana w Night Aoud czuję się, jakbym w Orient Expressie, bądź którymś z bardziej egzotycznych luksusowych pociągów, podróżowała po nieznanych mi ziemiach. Jednak to nie żądza wiedzy jest motywem działań mojego drugiego "ja"; obce, niezrozumiałe krainy zamieszkane przez poczciwych dzikusów niebywale nudzą tę retrosnobkę we mnie. Tym, co sprawia, iż rozpoczyna kolejne wojaże (czy wdaje się w kolejne romanse) jest chęć przełamania tabu, jakaś dojmująca pustka oraz niezaspokojona fascynacja sytuacją "bycia w podróży", tego zamieszania, tych emocji, tego pełnego wyczekiwania podniecenia: gdzie zawędruję? kogo tym razem poznam? czego się dowiem? Znudzenie i fascynacja; tak, to jest to.

Jak wspomniałam wyżej, od początku czuję gorącą wilgoć, parne powietrze, przez które są w stanie przebić się jedynie palące promienie słoneczne. Oraz oud, wielki, wszechpotężny, przemożny oud, zmieszany z wonią nieobranych cytrusów. Chwilę później, kiedy molekuły perfum na dobre wczepią się w moją skórę, kompozycja tężeje i cichnie, nabiera szlachetnego dystansu. Gałka muszkatołowa oraz gęste labdanum okazują się być idealnymi partnerami dla ujmującego ylang-ylang oraz wanilii. Ta ostatnia z czasem nabiera mocy, choć nie jest w stanie zdominować woni tytułowej; po prostu nadaje mieszance lekkości i pięknie komponuje się ze składnikami równie wyrazistymi, a jednak znacznie bardziej mrocznymi. Finał to akordy miękkiego sandałowca i ambry, z odświeżającym muśnięciem cedru. Oraz oud.
Wiecie, kogo ta kompozycja mi przypomina? To w dużym stopniu połączenie osobowości niespełnionych i nieszczęśliwych małżonków, Kitty i Waltera Fane z powieści Williama Somerseta Maughama, Malowany welon (oraz z jej ekranizacji :) ). Dwójka Europejczyków zagubiona w Wielkim Świecie, w prowincjonalnych Chinach i we własnych duszach.


Rok produkcji i nos: 2004, Geoffrey Nejman

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, świetny dla podkreślenia wyrazistych osobowości. :)

Trwałość: około dziesięciu, może dwunastu, godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:
[znowu w ciągu!]

ylang-ylang, gałka muszkatołowa, cytrusy, oud, wanilia, drewno sandałowe, paczuli, drewno cedrowe, ambra, labdanum

P.S.
Fof. nr 1 pochodzi z DeviantArta, nosi tytuł It's raining again, a jej twórcą jest użytkownik o pseudonimie HeyKtupq. Źródło TU.
Fot. nr 2 pochodzi z tego samego źródła, nosi tytuł Orient Express, a jej autor/ka to Wagner. Źródło TU.

Mydło i kadzidło


Nie wiem, jak Was, ale mnie cieszy, iż - na razie w większych miastach - ostatnimi laty pojawia się coraz więcej mydlarni. Uwielbiam to uczucie, gdy osobiście mogę zagłębić się nożem w dużą bryłę upatrzonego mydła (o zapachu, powiedzmy, li tylko paczuli) i odkroić odpowiedni kawałek; albo kiedy podnoszę kolejno pokrywki sporych pojemników, by wwąchać się w aromat soli kąpielowych. Toż to czysta radość dla zmysłów! Mam nawet ulubioną wrocławską mydlarnię, jedną z najstarszych, ulokowaną na Starym Mieście; myślę, że jeśli czyta te słowa ktoś z mojego miasta, to łatwo domyśli się, o który przybytek chodzi. ;)
W każdym razie, pobyt w "sklepiku z próżnościami" to równie dobry pomysł na ukojenie skołatanych nerwów, co wizyta w antykwariacie/bibliotece/ulubionej kawiarni czy perfumerii, rzecz jasna. :) Przy czym wcale nie musimy wychodzić stamtąd z firmową torbą w dłoni, wystarczy złapać klimat - i nie trzeba wiele więcej, by móc wrócić do rzeczywistości w pełni sił.
A niniejszy wstęp wydawał się przydatny aby objaśnić iż, niezależnie od wszelkich prób, jakoś nie potrafię na Standard, czyli efekt współpracy Comme des Garçons oraz fińskich producentów designerskich mebli - Artek, spojrzeć nieprzychylnym okiem.


Owszem, może założenia twórców niekoniecznie pokrywają się z rzeczywistością, ale przecież trudno zarzucić Standardowi brak swoiście rozumianego humoru. Bo mnie ów zapach rozczula, niczym widok nieporadnego, dziecięcego rysunku: potrzeba sporej dozy zrozumienia, elastyczności własnej wizji świata a także - co tu kryć - jakiejś porcji uczucia, by w abstrakcyjnej plątaninie kolorowych linii dostrzec konkretny pierwowzór. Podobnie z fińsko-japońską kompozycją perfumeryjną: można ów zapach uznać za cienki, wtórny albo przekombinowany i będzie w tym sporo racji, ale jakoś trudno odmówić mu bycia... nieporadnie uroczym. Przynajmniej mnie średnio to wychodzi. Co jednak nie znaczy, iż powyższy fakt skłaniałby mnie do zakupu pełnowymiarowego flakonu; ale po kolei.

Wkrótce po tym, jak uznana za stosowną (przez twórców atomizera :) ) ilość kropel trafi na moją skórę, czuję silny podmuch, słodkawego i drażniącego jednocześnie, kadzidła frankońskiego; majestatycznego i figlarnego, a to za sprawą dodatków: szafranu, cytryny i łagodnego wiciokrzewu. Cała ta naturalna zbieranina zostaje zrównoważona (?) jakimś chemicznym obłokiem, w którym, niczym w zwierciadle, pojawia się odwrócony obraz laboratorium, w którym Standard stworzono. Początkowo myślałam, że to piżmo znów się mydli, ale efekt jest zupełnie inny; nie mamy do czynienia nawet z połączeniem świeżo-cedrowym, które na mojej skórze odpowiada za efekt płynu do mycia naczyń [skutecznie obrzydzający mi Light Blue czy Diorowe j'Adore]; to też nie - całość jest... za ładna. Szczególnie, gdy nuty świeże, cytrynowo-imbirowe, gdzieś się ulatniają, pozostawiając jedynie delikatny, choć zaskakująco głęboki, ciepławy obłoczek. Obłoczek lekko szary, przestrzenny, intrygujący a nawet ździebko erotyczny. W ograniczonej dawce dymny, cielesny, stopniowo coraz gęstszy.

Że jest Standard wtórny - i owszem, że gorszy brat Avignonu - to też się zgadza, choć osobiście ułożyłabym go na skali kadzidlaków CdG nieco bliżej Zagorska. Mogę nawet podpisać się pod stwierdzeniem, że czuć weń zdechłą mysz, choć też raczej zasuszoną mumijkę, niż rozkładające się ciało. Ale, Ludzie moje Miłe, taż nie oczekuje się od czterolatka stworzenia współczesnej wersji fresków z Kaplicy Sykstyńskiej! :) Nie ten czas, nie ta bajka. Można oba dzieła mierzyć tą samą skalą, tylko po co? Jak dla mnie to próżny trud.

Co nie zmienia faktu, że perfumy muszą mnie czymś zachwycić, abym ich zapragnęła. Za Standardem oczu wypłakiwać nie zamierzam; starczy mi to, co dostałam od S. :)
Na koniec drobna uwaga: pewna moja ciężarna znajoma, bodaj jako jedyna, zachwyciła się omawianymi perfumami, gdy tylko je na mnie poczuła - może więc z dziecięcym skojarzeniem jest "na rzeczy" coś więcej...?


Rok produkcji i nos: 2009, Olivier Pecheux

Przeznaczenie: uniseksualny aromat dla pracowników oświaty oraz młodych rodziców. ;P A poważnie, na tyle nietypowy, iż wymaga kilku testów; trudno zatem jednoznacznie ocenić, komu i w jakich okolicznościach będzie w nim najlepiej.

Trwałość: od sześciu do dziesięciu godzin - Comme des Garçons mnie nie lubi ;)

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna

Skład:
[w nielubianej przeze mnie konfiguracji]

szafran, imbir, cytryna, zimnoziół północny (czyli Linnaea borealis, rodzaj wiciokrzewu), koper, drewno cedrowe, bagno (czyli labrador tea), piżmo
___
A dziś pławię się [to jest dobre określenie] w Bois Oriental Lutensa.

P.S.
Ilustracja nr 2 pochodzi z www.gopiro.pl/p/rysunek-dziecko

poniedziałek, 19 lipca 2010

Smutna księżna Bałtów


Worek z recenzjami nagrody loteryjnej się rozwiązał, więc na dziś przewidziałam notkę na temat Baltic Amber marki Voluspa; a przy okazji poszerzę swój sławny poczet. ;) Konkretnie o, na poły legendarną, postać Biruty, matki księcia Witolda [to na fali niedawnej rocznicy].

Tak więc była Biruta potomkinią jednej z litewskich rodzin arystokratycznych oraz kapłanką-dziewicą, której zadanie polegało na strzeżeniu świętego ognia. Gdzieś w połowie lat 40. XIV wieku do świątyni w Połądze, gdzie żyła nasza bohaterka, zawitał wielki książę Kiejstut; zachwycony urodą Biruty, miał nadzieję na, hm.. łaskawsze potraktowanie. Gdy ta odmówiła, książę zorganizował porwanie kapłanki [ale podejrzewam, że bez "zwyczajowego" gwałtu po drodze się nie obeszło]. Wkrótce na zamku w Trokach (dziś to Senieji Trakai, czyli Stare Troki) odbyło się huczne wesele.
Biruta urodziła Kiejstutowi dziewięcioro dzieci: cztery córki i pięciu synów, w tym przyszłego zwycięzcę spod Grunwaldu. Kiedy w 1381 oraz 1382 roku Kiejstut wszedł na wojenną ścieżkę z Jagiełłą (znanym nam skądinąd ;) ), został - przy współudziale krzyżaków - osadzony w zamku Krewo, gdzie po tygodniu zmarł - w niewyjaśnionych okolicznościach. Biruta przeżyła męża o kilka miesięcy, więziona na zamku w Brześciu (dzisiejsza Białoruś), gdzie jesienią 1382 roku utonęła - w okolicznościach równie tajemniczych. Wśród Litwinów pamięć naszej bohaterki jest żywa do dziś.


Baltic Amber jakoś dziwnie skojarzył się mi ze smutną wielką księżną, której losy naznaczyły namiętności, władza i przemoc. Choć nie mamy tu do czynienia z zapachem nieprzyjemnym - wcale. Już od pierwszej chwili ujawniają się akordy sympatyczne, żywiczne i pieprzowe jednocześnie, przyjemnie kłujące w nos. Krótko później aromat zaczyna wibrować: stopniowo przycicha, uwypuklając jakąś miękką, słodką, miodową nutę, by zaraz znowu uderzyć w wysokie C żywiczne; i tak kilka razy w przeciągu jakiś trzech-czterech godzin. Ostatnia odsłona to więcej słodyczy, naraz i miód, i wanilia do spółki z miękkim sandałowcem, na delikatnej, acz zadziwiająco wytrzymałej, podstawie z żywicy. Skojarzenia ze średniowieczną polityką czy religiami rodzimymi uważam za słuszne oraz w pełni uzasadnione. :)

Jedynym, co mogę Baltic Amber zarzucić, jest niezbyt zachwycająca trwałość (choć jak na dzieła Voluspy i tak rewelacyjna). Co w żaden sposób nie wpływa na moją ocenę całokształtu kompozycji: głęboko żywicznej, tajemniczej, nieco mrocznej, a przy bliższym poznaniu ujmującej ciepłem i słodyczą. Ten zapach jest uroczy, chociaż nigdy w kontekście, który współczesne przerośnięte klony lalek Barbie określiłyby "słitaśnym". Bowiem Bursztyn z Bałtyku to nie aromat opalonego pępka, a raczej jasnej strony dusz naprawdę skomplikowanych i/lub wrednych.
Co zaświadczam własnym przykładem. :)


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dla osób, które za głównym nurtem kultury raczej nie przepadają. ;)

Trwałość: od sześciu do dziewięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna

Skład:

ambra, sandałowiec, wanilia, drewno cedrowe, bursztyn
___
Dziś noszę Chaos od Donny Karan.

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje pochodzą z wikipedia.org


* * *

W ramach "offtopa" polecam TO (także z myślą o pewnym komentarzu Sabbath, zamieszczonym na niniejszym blogu, pod recenzją A*Mena :) ). Zmysłowość i erotyzm - owszem, lubię, chyba nietrudno się domyślić. :) Niby wszystko jest dla ludzi ale, kurczę, to dawka czyni truciznę!
Niniejszym pozdrawiam wszystkich przeciwników edukacji seksualnej w polskich szkołach i życzę im jeszcze więcej sukcesów na polu erotycznej dezinformacji. ;) Może dzięki temu wybijemy się na pierwsze miejsce w owym chwalebnym rankingu?

niedziela, 18 lipca 2010

W drewnianym ogrodzie


Nadejszła wielkopomna chwila i oto dziś jedna z od-Sabbathowych próbek doczekała się swojej recenzji. :) Na pierwszy ogień poszedł rarytas praktycznie nie do zdobycia, czyli Rush for Men marki Gucci (choć po świecie jeszcze trochę tego się kręci; a choćby TU).

Gdybym miała w jednym krótkim słowie zawrzeć wszystkie uczucia, które owo pachnidło we mnie budzi powiedziałabym, iż jest "uporządkowane". Pozornie chaotyczna natura w tym przypadku pozostaje pod ścisłą kontrolą człowieka: tu nie ma miejsca na przypadek ani improwizację. Spontaniczność nie jest wskazana. Tutaj otoczenie człowieka, cały ten mini ekosystem, ma za zadanie opowiadać przybyszom jakąś historię, być odpowiedzialnym za utrzymanie idealnej harmonii człowieczej psyche. Nie może być li tylko miłym dla oka, odprężającym obrazkiem, jak ogrody okalające angielskie rezydencje, a dokładnie przemyślaną kompozycją - odzwierciedleniem stosunków panujących na linii człowiek-przyroda-bogowie, miejscem wymarzonym do medytacji. Rush for Men ma więc sporo wspólnego z filozofią ogrodów japońskich, gdzie każdy kamyk, każda ścieżka czy mostek nie jest wyłącznie sympatycznym gadżetem, a niezbędnym fragmentem większej, bogatej w symbole, całości.

Bardzo zbliżony do niniejszej wizji jest mój odbiór męskiego Rush: jak wspomniałam, aromat to idealnie skomponowany, efektowny, by nie rzec, że wyrafinowany, a jednocześnie niezwykle bliski naturze w stanie czystym. Bardzo jasny, świeży, lekki, ale także zmysłowy i - cóż za niespodzianka! ;) - drzewny. Przy czym nie jest to drzewność ciężka, gęsta czy mroczna; ten las to raczej misternie skomponowane założenie ogrodowe, po którym można spacerować godzinami, ani razu się przy tym nie gubiąc.


A jednak nie jest Rush for Men pozbawiony tajemnicy! Zacznijmy jednak od początku. Zaraz po aplikacji na mojej skórze pokazuje się odbicie soczystego, świeżo ściętego drzewa, które wkrótce bezpowrotnie zamieni się w drewno. ;) Ale na razie jest to włókno budujące korzenie, pień i gałęzie cedru oraz cyprysa, powoli umierające, choć robiące to dość dyskretnie. Wrażenie to staje się głębsze, gdy na krótką chwilę pojawia się lekki lawendowy obłoczek, niosący jednocześnie świeżość oraz ciężkawy mrok (coś w stylu porannej mgły). Potem zapach się uspokaja, drewno umiera; nie czuję wiele poza wyschniętym cedrowcem, drewnem sandałowym i paczuli, do których z czasem dołącza jałowiec. Nie znam, niestety, woni drewna okoumé, nie wiem więc czy w ogóle raczyło się zjawić, czy też, wzorem kadzidła, pierzchło gdzieś niezauważone. W każdym razie ostatnia odsłona to subtelne wspomnienie poprzedniej drewnianej świeżości oraz spokojne, dyskretne akcenty piżmowe.
Jest ujmująco i świeżo, całość zdecydowanie miła dla nosa, ale jakoś nie mam ochoty brać udziału w którejkolwiek ze zlinkowanych wyżej aukcji. Powód jest prosty: moja umiarkowana sympatia dla wiodącej nuty cedrowej oraz nieco przesadna świeżość kompozycji. No i jej mało imponująca trwałość... Jednak, jeśli tylko istnieje podobna możliwość, bliższe spotkanie z Rush for Men zalecam. :) Zdecydowanie.


Rok produkcji i nos(y): 1999 lub 2000, Daniela Roche-Andrier i Antoine Maisondieu

Przeznaczenie: zapach optymistyczny, szlachetny, raczej dzienny (choć to nie norma); zaszufladkowany jako męski, ale powinny się w nim odnaleźć także żeńskie miłośniczki drzewnej świeżości. :)

Trwałość: słaba; na mojej skórze - w porywach - do pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna

Skład:
[wariacja własna, oparta na podanych wyżej źródłach]

Nuta głowy: lawenda, cyprys
Nuta serca: kadzidło, drewno cedrowe, jałowiec
Nuta bazy: drewno okoumé, paczuli, sandałowiec, piżmo (szare albo białe)
___
Dziś noszę Kryształa Górskiego od pana Durbano. ;)

piątek, 16 lipca 2010

Vive la lavande!

I najsamprzód sobie zaprzeczę: za lawendą w perfumach to ja specjalnie nie przepadam (choć pod innymi postaciami i owszem :) ). Nie mówię "nie", ale ta uroczo wyglądająca - zwłaszcza w zagonach - roślinka o żywsze bicie serca jakoś mnie nie przyprawia. Jednak od czasu do czasu mam chęć zagrzebać się w lavandulowych pachnidłach, otaczać nimi szczelnie, by móc bez przeszkód chłonąć te dziwną, jednocześnie świeżą i mroczną aurę, jaką zapewnia woń lawendowego kwiecia.


Eau de Provence marki Cattier to jedna z milszych memu nosowi, szczególnie w lecie, odmian naszej fioletowej bohaterki. Lekka, odświeżająca, pozbawiona zmysłowości - przynajmniej na skórze kobiety, bo z mężczyznami bywa różnie... :) Jednak czy to źle? Czy zawsze musi być o erotyce, skłębionych prześcieradłach i "majtkozdziercach"? Otóż nie.

Czasem wystarczy błogi relaks, nutka zabawy z dawnymi przyjaciółmi, kuchnia babci (niekoniecznie własnej - nada się nawet pani z baru mlecznego). Ważne, by nic istotnego nie zakłócało naszego wypoczynku. W osiągnięciu powyższego stanu pomóc może Woda Prowansalska, przeuroczy miks lawendy, petit grain oraz geranium, jednocześnie rześki i charakterny, dowcipnie zadziorny. Mały ruchliwy dzieciak płci dowolnej z wiecznie pozdzieranymi kolanami i łokciami. Ktoś, kogo poznaje się podczas wakacji na wsi, by potem pamiętać przez resztę życia; kumpel z dzieciństwa - skarb nad skarby. :)

Cóż, mogę sobie narzekać, że wolałabym więcej drewna, może jakiś mrok lutensowsko-kadzidlany, ale nie będę. Bo też jest świetnie; czuję ziemię, taką żyzną i wilgotną, zgoła nie prowansalską oraz tego małego cytrusowego zakapiora, któremu się wydaje, iż jest panem świata. [Prawem dygresji: nigdy nie lubiłam lal z gumą balonową w gębie, siedzących na murku. Mój świat to pola, lasy, rozłożyste drzewa, niewielki krąg przyjaciół i zabawa w kreowanie rzeczywistości, a nie trywialny bunt nihilistyczny] Później aromat nabiera pewnej łagodności, mości się na skórze, otula ciepłym, wygrzanym w południowym powietrzu jedwabiem - to geranium weszło do spółki z lawendą. Całość, jakoś tak się złożyło, lekko trąci aromatyzowanym mydełkiem, ale to nawet miłe. Taka przypadkiem skomponowana linia zapachowa. :) W fazie trzeciej zapach zaczyna dymić: niegroźnie, bardzo delikatnie, ale na tyle wyraźnie, bym mogła rozpoznać niewielkie ognisko dogasające na skraju pola lawendy.

Powrót do lat dzieciństwa zdarza się tylko w filmach sci-fi, ale od czasu do czasu można pokusić się od odtworzenie własnego ówczesnego ego; może nie będzie to wierna kopia, ale w mojej opinii bardziej liczy się klimat całości. Kiedy ognisko gaśnie całkiem, a lawenda staje się zasuszonym bukiecikiem wiszącym kwiatami w dół wiem już, że znowu się udało. :) Lubię ten stan...


Rok produkcji i nos: 2008, ??

Przeznaczenie: spokojny, dość przewidywalny zapach typu uniseks. Do podróży w czasie i przywracania wewnętrznej równowagi (wszak zapach lawendy ma właściwości kojące :) ).

Trwałość: od pięciu do dziewięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład:
[w ciąąguu! :/ ]

lawenda, petit grain, geranium
___
Dziś pachnę Cuir Ottoman od Parfum d'Empire (i jest ciekawiej, niż zimą!).

P.S.
Ilustracja pierwsa pochodzi z DeviantArta, nosi tytuł Josee en Provence, a jej twórcą jest użytkownik o pseudonimie ZeFrenchM Źródło TUTAJ.

czwartek, 15 lipca 2010

Tabu na opak

A, co mi tam! Pójdę na łatwiznę, po części spowodowaną wypalającym mózg upałem. :) Bo cóż to jest za wyzwanie: zjechać tanie perfumy? Kilka razy upominałam samą siebie, by odpuścić i już dać Taboo Men Currary spokój [Niektórzy wiedzą, o co chodzi... ;) ], ale zawsze, gdy tylko sobie pomyślę, jak koncertowo można było spieprzyć zapach, to szlag jasny mnie bierze i chęć sięgnięcia po "broń blogową" drastycznie wzrasta.
W tym miejscu chciałabym zaznaczyć, że nie jestem "z tych" co to tylko nisza, ewentualnie jakieś Diory czy inne Gucie - jeśli coś ma zapach, występuje pod postacią cieczy i służy do perfumowania ciała, warte jest jakiejś uwagi. [Inna sprawa, że różnica między "zwykłym zapachem" a "Perfumami Naszej Firmy" aż nazbyt często uwydatnia się dość szybko... ;) ] Ale w sumie nadziei nie tracę.

Wróćmy jednak do meritum. :)

PWN-owski internetowy Słownik Wyrazów Obcych podaje, iż Tabu to:

1. według wierzeń ludów pierwotnych: zakaz stykania się z pewnymi przedmiotami, osobami albo zwierzętami lub zakaz dokonywania pewnych czynności; także: przedmiot, osoba, zwierzę objęte tym zakazem


2. nietykalna świętość; także: temat, którego nie wolno poruszać itp.


Natomiast strona drogerii internetowej e-styl.com proponuje nam taką oto przygodę:

Udaj się w podróż w głębi dżungli. Odkryj zapach, który przeniesie Cię tam gdzie czas i magia żądzą się swoimi prawami.


Taa... A juści, dobrodzieju. Jeśli mamy do czynienia z tabu, to najwyżej dotyczącym wydarzeń, które doprowadziły do tego:



..oraz do ich konsekwencji. :) I, jak to zwykle w przypadku "libacyjnych przygód", wszystko zaczyna się wielce obiecująco.

Mianowicie, moja skóra od pierwszej chwili wybija aromaty głębokie, orientalne, możliwie najbardziej zmysłowe. Tak też było i tym razem, co doprowadziło mnie do największego rozczarowania całokształtem kompozycji. Od pierwszego momentu czułam mocny, choć nie krzykliwy, pieprzowy akord, zmieszany z mroczną, lekko przyschniętą wetywerią, wciąż zieloną, żywcami, sandałowcem, a delikatny akcent kardamonu dodawał mieszance lekkości. Jest tak pięknie, że podczas pierwszego testu w jednej z popularnych drogerii (chyba nigdy nie zapomnę miny stojącego przy perfumach ochroniarza, gdy ten zobaczył, jak sięgam po męskie pachnidło i spryskuję nim swoją skórę. ;) ) miałam chęć zawrócić, by wrzucić flachę do koszyka. Ale "nie ze mną te numery" - w końcu o taki właśnie efekt chodzi producentom większości perfum. :) Więc poczekałam.

I dobrze zrobiłam, gdyż po godzinie aromat najpierw wygładza się, traci nawet śladowe ilości dawnego charakteru, głównie dzięki ingerencji cytrusów i jakiegoś szurniętego stolarza-fanatyka, który tak długo hebluje deski, aż znikają całkowicie. Jest nudno, ale nadal jakoś; w sumie da się wytrzymać. Jednak po kwadransie znika nawet to znudzenie przemożne, przewidywalne cytrusy oraz nędzne resztki pieprzu, a ich miejsce zajmuje czysta, niczym nie zmącona chemia. Cała taniość kompozycji (i, na bogi!, nie o cenę flakonu mi idzie!), cała laboratoryjna tandeta, cała aseksualna pustota najmniej kosztownych zamienników pachnących ingrediencji sprawiają, iż mam ochotę iść na barykady albo rzucać się na progu niczym, nie przymierzając, Tadeusz Rejtan, poseł ziemi nowogródzkiej na warszawski Sejm Rozbiorowy. Z podobnym, co on, skutkiem. Bo powinno-się-zakazać-sprzedaży-złych-perfum! ;)

Ktoś powie: no a czego się spodziewałaś? A ja na to: ale po takim otwarciu?! A przecież jest jeden zapach marki Currara, który nawet lubię. O nim innym razem. Dziś jestem zdegustowana.
Idę się upić. ;P


Rok produkcji i nos: ??, Emile  Emilie Bouge

Przeznaczenie: zapach podobno męski; i pewnie niektórym panom nawet się spodoba - ale ja ich nie chcę poznawać. :) A może się mylę (choć liczne testy na skórze osób różnej płci upewniły mnie, że raczej nie)? Ewentualne alternatywne opinie proszę zgłaszać pod postem. ;)

Trwałość: od trzech do sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (hahaha)(własna wariacja na podstawie opisu z linkowanej powyżej drogerii)

Skład:
[też za wspomnianym źródłem]

Nuta głowy: pieprz, mandarynka, bergamotka
Nuta serca: drewno sandałowe, kardamon
Nuta bazy: żywica, wetyweria
___
Aktualnie noszę Magot od Etro.

P.S.
Fot. nr 1 pochodzi z christopherdessi.files.wordpress.com/2009/05/drunk-guy-funny
Swoją drogą, zauważyliście, że dzień po dniu u mnie wariacje okołoalkoholowe? Czy to coś znaczy?? ;)

środa, 14 lipca 2010

Statek na pełnym... lądzie


Właściwie zdjęcie po lewej nie potrzebuje żadnych dodatkowych objaśnień - wystarczy na nie patrzeć i chłonąć klimat. ;) Każdy kto, niczym wyżej podpisana, ledwie znosi temperatury powyżej 30ºC doskonale wie, w czym rzecz [a i reszta nie powinna być obojętna :) ].
Jako, że mamy aurę taką, jaką mamy, nie bardzo mam ochotę na długaśne wstępy i godzinne kręcenie się obok tematu niczym przedwojenny chłop proszący o przysługę; walnę więc (niemal) prosto z mostu: Comme des Garçons Series 2 Red: Sequoia. I dodam za wieszczem: "To lubię!"

Więc stało się: wreszcie jedna z perfumeryjnych chłopięco-kelnerskich propozycji doczekała pierwszej recenzji na tym blogu. :) Dodajmy, że propozycja ze wszech miar interesująca, więc warta dłuższej uwagi - przynajmniej wg mnie. Jako, że takim "świeżakiem" to ja mogę pachnieć! Choćby co drugi dzień.

Zapach rozpoczyna się silnym chlańskiem u wybrzeży Kuby; jest późny wieczór, słodkawy rum leje się hojnie, pijani marynarze coraz ciekawszym i coraz mętniejszym okiem spoglądają na zebrany na plaży wokół sporego ogniska tłumek, niecierpliwie wypatrując niewieścich sylwetek. Rozochoceni przykładem najmocniej wstawionego ryzykanta kolejno wskakują do wody, by do stałego lądu dotrzeć wpław. Alkohol i prądy morskie spowodują, co prawda, że dopłynie może co siódmy, ale przecież zabawa i tak jest świetna! :) A mnie zastanawia jedno: gdzie, do cholery, jest kapitan tej czeredy!?


Bo na mój nos musiał mieć miejsce jakiś straszny błąd biurokratyczny bądź wyjątkowo wredna ironia losu i kapitan albo nie został zaokrętowany, albo okazał się "szczurem lądowym" i zwyczajnie zwiał. Siedzi sobie teraz przy kominku, w klasycznie urządzonym gabinecie swojego domu gdzieś w północnoamerykańskich lasach, sączy, podobnie jak niedoszli podwładni, rum (tylko kilka klas lepszy) i spogląda przez okno. Do tego lasu i do tego domu ogranicza się dziś jego świat, a on jest z tego powodu bardzo zadowolony. Nic więcej mu nie trzeba.

Na mojej skórze Sequoia w pierwszej chwili prezentuje zwalające z nóg, pijackie oblicze, co bardzo mi odpowiada. Jeszcze piękniej staje się może z pięć minut później, gdy do oparów alkoholowych dołącza aromat płonących bierwion, wciąż jeszcze nasączonych żywicą. Niedługo potem aromat czernieje - i to nie tylko z racji zwęglonego drewna; głównie za sprawą gęstego, szlachetnego mahoniu zmieszanego z niepowtarzalną wonią oudu, jednocześnie kadzidlaną i drzewną w najbardziej klasycznym rozumieniu. Ostatecznie całość zostaje wzmocniona solidną porcją wytwornej, świetnie wyprawionej skóry. Mamy zatem ciemne drewno, ciemną skórę niczym z obić klubowych foteli, szlachetny alkohol i szczyptę wytrawnej egzotyki (wzbogaconej silną nutą kadzidła): oto, moi mili, dżentelmen w każdym calu! :) Jeśli gdzieś pośród nut przebywa karo-karoundé to dobrze się, paskudztwo, przede mną ukrywa: podczas żadnego z Sekwojowych testów nie zjawiło się ani na moment; ale nie narzekam. Dobrze mi z tym, co mam.
Ech, wydała się tajemnica: ten kapitan, to ja... ;)


Rok produkcji i nos: 2001, Bertrand Duchaufour

Przeznaczenie: zapach typu uniseks i to niemal wzorcowy - dokładnie ze środka skali. W mojej opinii ciekawy i odświeżający, odpowiedni na obecne upały, ale ja nieco dziwna osoba jestem. :P "Przeciętniakom" pewnie wyda się stosowny do pracy i na niezobowiązujące spotkania towarzyskie.

Trwałość: na mnie od sześciu do dziewięciu godzin, zatem nie zachwyca - niestety

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna


Skład:
[niestety, znów w ciągu]

rum, oud, mahoń, karo-karoundé, skóra
___
Zapach na teraz to Rose Aoud M. Micallef, a wcześniej Rush for Men Gucciego (bo się twardo przymierzam do recenzji :) ).

P.S.
Fot. nr 1 pochodzi z DeviantArta - autor: FantasyStock, źródło TU
Fot. nr 2 również zaczerpnięta z DeviantArckich zasobów - autor Dilznacka, źródło TU