niedziela, 4 listopada 2018

Tam, gdzie mech jest nieśmiertelny

Kolejny powrót na blogowe łamy to kolejne podejście do perfum inspirowanych wschodnioeuropejską tożsamością.

A przy okazji kilka słów refleksji odnośnie tak przez nas nielubianych reformulacji; dziś bowiem zamierzam opisać na nowo pewien zapach - lub raczej "opisać" po prostu, ponieważ zmiana składu pachnidła przeobraziła je w sposób dosyć kategoryczny.
O tym jednak za chwilę.

Autor: Ikuru Kuwajima

Najpierw zapraszam Was w podróż na południowo-wschodnie krańce kontynentu europejskiego, w lasy pomiędzy Wołgą a Uralem, gdzie żyją ostatni prawdziwi rodzimowiercy Europy.
W rejon, gdzie wśród białych pni brzóz przechadzają się duchy, gęsi są czczone (oraz jedzone) a świat - choć pozornie znajomy i doskonale zrozumiały, bo czyż znajome i zrozumiałe nie są wielkoformatowe płachty reklamowe na budynkach oraz uzależnienie od smartfonów? - na drugi rzut oka okazuje się diametralnie różny od naszego.

Autor: Ikuru Kuwajima

Maryjczycy, nadwołżańscy kuzyni Finów, od momentu podbicia ich ziem przez Iwana Groźnego nie mieli w życiu łatwo. Najpierw ogniem i mieczem chrystianizowała ich cerkiew prawosławna, potem tłamsili nienawidzący duchowości komuniści, teraz zaś zmuszeni są balansować gdzieś pomiędzy marginesem, na który zepchnął ich oficjalny nurt rosyjskiej kultury a byciem ciekawostką turystyczną dla reszty świata.
Nie poddali się jednak, zachowali swój język i kulturę a teraz stopniowo, coraz bardziej jawnie, wracają od przyswojonych prawosławia i islamu do odwiecznych wierzeń.

Pomyślałam o nich, kiedy przyszło mi znaleźć skojarzenie do pachnidła, które musiałam poznać na nowo i które najpierw mnie rozczarowało a chwilę później zauroczyło.
Cuir marki LT Piver.

Autor: Ikuru Kuwajima

Pamiętacie moją recenzję poprzednika mojej dzisiejszej bohaterki, oryginalnej piverowskiej Cuir de Russie? Macie prawo jej nie kojarzyć, ponieważ powstała ponad osiem lat temu, u zarania dziejów tego bloga. :)
Skojarzyłam tamte perfumy z postacią z baśni i legend a prawdopodobnie prasłowiańską, przedchrześcijańską potężną boginią - Babą Jagą. Z kimś przerażającym, idealnie zadomowionym na styku Kultury z Naturą, doskonale znanym każdemu dziecku. Z postacią może i kiedyś w jakiś sposób należącą do tego świata ale teraz już całkowicie nierealną, bajkową. Bo przecież wierzyć w Babę Jagę to tak, jak wierzyć w Zeusa czy Thora [zwłaszcza ten drugi jest dziś raczej bohaterem jakiegoś tandentnego amerykańskiego komiksidła, w naszej części świata nieznanego, dopóki ktoś nie zafundował mu cyklu wysokobudżetowych hollywoodzkich filmów oraz twarzy Chrisa Hemswortha]. Możesz, jeżeli nie masz wszystkich klepek na swoim miejscu. ;P

Cuir de Russie było piękną, straszną, fascynującą baśnią z odległych czasów, czymś niedzisiejszym. Samo gołe Cuir natomiast okazało się cichą ale uporczywą, zdumiewająco stanowczą opowieścią o życiu doczesnym. Tym, które wiedziemy z mozołem, po cichu, z brudzie i pocie ale też z marzeniami i śmiechem. Gdzie wzniosłość sacrum często ginie pod prozaicznym ciężarem profanum, często jest w ogóle niewidoczna ale przecież stale nam towarzyszy.
Cuir bez Russie to nie tyle skóra z opowieści fin de siècle'owych perfumiarzy ale... mech. Mech i drzewa, i ziemia; i wszystko, co z tej ziemi wyrasta.

Autor: Ikuru Kuwajima

Mówiąc językiem mniej poetyckim: pozbawiwszy perfumy dodatku rosyjskiej skóry, tego popularnego w pierwszych dekadach XX wieku aldehydu, naprawdę zmieniono ich charakter.
Otwarcie pozbawiono świetlistej lekkości, zamiast niej stawiając na ostre nuty mszysto-drzewne, podbite akordami pikantnych przypraw oraz cytrusów, które jednak same rozjaśnić wstępu nie są w stanie. Wątlaczki z nich, przyzwyczajone raczej do śródziemnomorskiego słońca aniżeli do mroźnych rosyjskich, kontynentalnych zim; dlatego też w Mari El umierają bardzo szybko, dosłownie w przeciągu pięciu sekund.

Tu klimat jest wymagający, by nie rzecz, że brutalny. Od początku Skóra jest więc matowa i ciemna, z czasem natomiast staje się coraz bardziej dymna i... rzeczywiście skórzana. ;) Przy ognisku z brzozowych szczap ktoś nierozsądnie położył skórzany element odzieży, na który spadło kilka(naście) iskier za dużo. Po chwili więc skóra dymi i spala się z sykiem, kiedy języki ognia lizną śniegu pod tą rękawiczką czy kurtką.
Zwęgla się galanteria, zwęglają się białe gałęzie brzóz, pozostaje natomiast - mech. Suchy, aromatyczny, ciepły mech dębowy, którego opary dosłownie zatykają ludzkie nozdrza, szczelnie izolując je od powietrza, żeby następnie uwięzić w naszych głowach tłamszące aromaty dymu, teraz już tłustego od sadzy oraz pikantne, pozbawione jakiegokolwiek dodatku słodyczy przyprawy o niemożliwej do odkrycia proweniencji.

Czuję się tu jak w kurnej chacie. Muszę wyjść. Natychmiast.

Autor: Raffaele Petralla/Prospekt

Na szczęście głęboka baza Cuir dostarcza nam więcej świeżego powietrza. Pojawia się nawet aspekt ludzki, cielesny. Przy czym jest to cielesność bardzo ciepła i cywilizowana; ot, miękkie złociste labdanum, delikatnie pierzaste, suche piżmo, nawet bardziej orientalny akord drewna sandałowego ma w sobie coś ludzkiego i przyjaznego.

Po zimie nareszcie przyszła wiosna.


Rok produkcji i nos: reformulację przeprowadzono ok. roku 2011, nie wiem też, kto za nią stał

Przeznaczenie: zapach w starym stylu i to wciąż się czuje. Jeszcze trzydzieści-czterdzieści lat temu dedykowany byłby wyłącznie mężczyznom (bo też i przypomina dawne klasyki męskiej perfumerii, od starych Guerlainów po Égoïste Chanel). Dziś bardziej widzę w nim uniseks, równie dobry dla każdej osoby, która byłaby w stanie unieść jego ciężar.
Charakteryzuje się raczej umiarkowaną nośnością, z bliska jednak jest wyczuwalny bez najmniejszego problemu.

Trwałość: w granicach pół doby, a więc znakomita

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-skórzana

Skład:

bergamotka, mandarynka, miód, akordy drzewne i przyprawowe
___
Dziś noszę Patchouli od M.Micallef.

P.S.
Ilustrujące wpis fotografie to wyjątki z reportaży o Maryjczykach, które możecie przeczytać i obejrzeć tu:
1.-4. http://www.ikurukuwajima.com/blog/2014/09/mariy-chodyra/
5. https://www.washingtonpost.com/news/in-sight/wp/2016/02/11/the-forgotten-mari-pagans-of-the-volga/

niedziela, 22 lipca 2018

Perfumy dla Śpiącej Królewny

Kiedy spojrzeć na listę szkiców kolejnych recenzji, ten blog odżył na dobre i ma się rewelacyjnie: kilka pachnideł vintage, zapachy Jo Malone, wpisy porównawcze Cabotine de Grès i Tendre Poison Diora, Accord Chic Yves Rocher oraz Nu od YSL... Słowem cud, miód i orzeszki. ;) Tymczasem jak jest, każdy widzi.

Czasem jednak coś zagra mi w duszy na tyle mocno, że siadam, szukam, coś tam sobie skrobię i już trzy do sześciu godzin później możecie przeczytać kolejną recenzję. ;) Tak jest i dziś.
Dlatego dziś zapraszam Was do zaczarowanego lasu, gdzie ciepłe słoneczne promienie oraz migoczące, złociste cienie wywabiają ze swoich ukryć małe skrzydlate wróżki*. ;P Czy jakoś tak.

My magic moment, Claudia Dea

Ów las wyrasta dla mnie prosto z Fancy Nights amerykańskiej piosenkareczki i aktoreczki, niejakiej Jessiki Simpson. Piszę o niej trochę nieładnie ale przecież podpisanie się pod pachnidłem tak dalekim od słodziaczkowego legionu celebryckich soczków musiało wymagać od gwiazdy pewnego charakteru.
Wszak Fancy Nights - skądinąd od lat znane perfumowej społeczności (może za wyjątkiem największych olfaktorycznych pozerów, co to poniżej autorskiej linii Kurkdjiana nie spoglądają) - zapachem jest nietypowym. I nie tylko z perspektywy swojej rodziny.

Dla mnie to kompozycja-kompromis. Coś zatrzymanego dokładnie w połowie drogi pomiędzy głównorynkowymi bestsellerami a znacznie mniej szablonowymi kompozycjami dla klasy średniej (niszo- lub butikolubnej, bez różnicy). Kompozycja, w której mogłaby się odnaleźć zarówno wychowana na filmach wytwórni Disneya i zaczytana w morzu powieści o miłości wampirzo-ludzkiej nastolatka, jak i jej stawiająca pierwsze kroki w prawniczej karierze starsza siostra; a niewykluczone, że również i matka obu dziewcząt. W czym omawiany zapach przypomina inne wylatujące ponad poziomy perfumy celebryckie, Covet od Sary Jessiki Parker.

Fancy Nights rzeczywiście do pewnego stopnia są fancy, migotliwe i zwracające uwagę. W pierwszej chwili uderzające w nozdrza spieczoną, brunatną, spękaną ale przy tym miękką (?) paczulową ziemią, na której wylądowały równie aromatyczne połamane drobniutkie gałązki. W tym momencie mieszanina przypomina mi kompozycje w duchu Prady Amber albo wręcz muglerowskiego Angela w jego przytulnym, kocio-mruczącym wcieleniu.
Dopiero po chwili paczulowy monolit zaczyna się kruszyć i zmieniać w pył, z czasem coraz drobniejszy, dołączają doń słodkości w rodzaju ciemnej wanilii, maślano-śmietankowego sandałowca, krystalicznego, nieco pierzastego akordu ambrowego. Z czasem paczuli jest coraz mniej ale nie znaczy to, że znika; raczej pięknie wtapia się w olfaktoryczny krajobraz, jednoczy się z nim. Aż w końcu zamiera razem z resztą mieszanki; powoli, ledwie zauważalnie, na raty.

To nie są perfumy wybitne, w żadnym wypadku. Nie są nawet wyjątkowe w rozumieniu czysto sentymentalnym; istnieje zbyt wiele dzieł podobnych a powstanie ich jeszcze co najmniej drugie tyle. Fancy Nights okazały się jednak miłą niespodzianką. Może niekoniecznie jest to szypr, jak chciałyby perfumowe portale internetowe, jednak ciekawe damskie ujęcie perfum paprociowych i owszem. ;) W pewnym sensie.
Wakacyjna wizyta w zaczarowanym lesie rodem z psychodelicznie pokolorowanych dziecięcych kreskówek.


Rok produkcji i nos: 2010, Steve Demercado

Przeznaczenie: wiele osób uznałoby pewnie FN za perfumy idealne na wieczór lub chociaż zimniejszą część roku ale oczywiście nie jestem jedną z nich. :P Na mojej skórze zimą rzeczone pachnidło okazuje się raczej nudnawym, paczulowym otulaczem o quasi-orientalnej bazie i niczym więcej. Paczulowe drgania, miękka ziemia czy inne takie pojawiają się dopiero latem, kiedy powietrze wokół mnie jest nagrzane i woła o odrobinę cienia.

Trwałość: w granicach pięciu czy sześciu godzin wyraźnej egzystencji oraz kolejnych parę stopniowego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, papirus
Nuta serca: paczuli, róża, jaśmin
Nuta bazy: wanilia, drewno sandałowe, mech dębowy, akord ambrowy
___
Dziś noszę Gold od Donny Karan.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1.https://www.flickr.com/photos/135366503@N05/40000920094/

* "Gdy ci smutno, gdy ci źle, weź LSD i pokoloruj mnie" - Andrzej Rysuje o sowie z kolorowanki dla dorosłych w okresie szczytu popularności tychże. ;D

niedziela, 24 czerwca 2018

Książę Jednej Nocy

"Światło dnia zdmuchuje kwiatu płomień na wiele lat.
(...)
A pachnie tak jak piołun i wanilia - kwiat, biały kwiat"

A gdyby tak...

Jack and the fern flower, bugbug (fragment)

Wszyscy znamy baśń o kwiecie paproci: opowieść o wiejskim chłopaku, który pragnął bogactwa i władzy, więc w noc świętojańską wykradł z najdzikszych ostępów leśnej głuszy kwiat paproci i w zamian za dostatek wykazywał się egoizmem i bezwzględnością przez cały rok, aby na koniec jeden ludzki odruch doprowadził go do ostatecznej zguby.
Nie był idealistą, który marzył o lepszym świecie ani trawionym złością mścicielem bliżej niekreślonych krzywd. Był biednym i głodnym ale też wkurzonym na cały świat i przekonanym o swojej krzywdzie (czyli typowym...) nastolatkiem. Chciał zmienić swoje życie łatwym kosztem. I nawet wydawało mu się, że to osiągalne ale w końcu pojął, że nie ma czegoś takiego, jak łatwy koszt. Każde nasze działanie przynosi konsekwencje.

Nigdy nie było mi go żal.
Dzieciak okazał się chciwym samolubem i w końcu dostał to, na co zasłużył. Zamiast przeczekać okres nastoletniej "burzy i naporu", pozwolić własnej osobowości ukształtować się w spokoju, postawił na szybką karierę bez świadomości ceny, jaką będzie musiał za nią ponieść. Na marginesie: jak bardzo przypominał w tym nasze współczesne internetowe młodociane gwiazdki!

Zawsze jednak kusiła mnie taka wersja baśni, w której nasz bohater nie jest ubogim* i obrażonym na cały świat dzieciakiem ale równie młodym, chociaż bez wątpienia dostatnim marzycielem. Osiemnastowiecznym, przepełnionym ideałami Oświecenia, zaczytanym w dziełach Monteskiusza czy (bliższa ciału koszula) Hugona Kołłątaja z jednej a Jana Jakuba Rousseau z drugiej strony piętnasto- czy szesnastoletnim Jankiem Twardowskim. ;)
Dzieciakiem, którego wiara w lepszy świat, po nastoletniemu radykalna, odrzucająca wszelkie kompromisy, mogła doprowadzić do paktu z diabłem w oparach piołunu i miodu w pewną gorącą, czerwcową noc.

Antoine-Omer Talon Marquis du Boulay et de Tremblay-le-Vicomte, Antoine Vestier

Nasz Janek, czy raczej na ówczesną frankofilską modłę Jean-Louis, mógłby przed wymknięciem się z rodzicielskiego pałacu na organizowane za wsią sobótkowe obchody odruchowo uperfumować się święcącą wówczas triumfy, nowoczesną wonną Wodą Kolońską Fariny a następnie dać omamić słodkim zapachom kwiatów, kuszącym aromatom leśnych ziół oraz pierwszej młodzieńczej namiętności.
I właśnie te ostatnie wonie szybko i bez cienia żalu zdetronizowałyby nowoczesną zachodnią - ale na polskiej wsi kompletnie niezrozumiałą, wręcz dziwaczną - cytrusową rześkość tudzież lawendową krystaliczność, zastępując je ludowymi rządami polnych kwiatów, ziołowych dymów, trzaskającego w świętojańskim ognisku drewna, słodkiego miodu a przede wszystkim - czystych ale rozgrzanych emocjami ludzkich ciał.

Noc Kupały, Iwan Sokołow

Młodzieniec szybko poddałby się szalonej, dzikiej ale fascynującej atmosferze, czułby prawdziwą więź z ludem, a szczególnie z jego młodocianą żeńską częścią, w miarę rozwoju świętowania coraz łaskawszym (i coraz głodniejszym) okiem spoglądającą na bawiącego się wśród nich panicza z dworu.
Miód, gorzałka oraz inne dziwne substancje z ziół i grzybów, do których spożycia bez trudu namówiliby Janka jego nowi przyjaciele też pewnie zrobiłyby swoje i nie dalej, jak godzinę po zapadnięciu zmroku, tuż przed północą z błękitnokrwistego, elokwentnego, znającego biegle sześć języków (w tym dwa wymarłe), oczytanego, modnego, lubiącego nowoczesną muzykę Bacha oraz Vivaldiego Jeana-Louisa Alexadre'a de la Tour Twardowskiego (z matki burgundzko-francuskiej i ojca o niemieckich korzeniach Polaka) pozostałby jedynie nasz swojski, pozbawiony trzewików, atłasowego surduta i pantalonów Janek o potarganych włosach tudzież błędnym spojrzeniu. ;)

I naprawdę nie trzeba byłoby wielkich starań, żeby takiego zfraternizowanego ale w istocie niezaznajomionego z kontekstem kulturowym sobótkowej nocy i, co za tym idzie, będącego zabawką dla reszty uczestników obrzędu panicza przekonać do przebrania się w chłopską sukmanę i udania się wgłąb czerniejącej, złowrogiej puszczy po magiczny kwiat wiecznego szczęścia dla całego świata. Kwiat, który zakwita raz w roku, tylko w tę wyjątkową, magiczną noc...

W noc świętojańską (Kwiat paproci), Witold Pruszkowski

Jak wyglądały przygody Janka, w narkotycznym widzie doświadczającego niezwykłych przygód i pokonującego prasłowiańskie bestie, chroniące ukrytego w leśnej głuszy kwiatu, być może opowiem Wam innym razem. ;)
Na razie zdradzę tylko, że zapachem, który sprowokował mnie do stworzenia powyższej opowieści jest Antidote marki Viktor&Rolf. Czyli jedno z tych pachnideł, do których musiałam dorosnąć - a raczej doświadczyć wymiany atomów składających się na moją skórę. Kiedyś nijakie, słodko-pudrowe coś o delikatnie zielonym i sztucznie piżmowym wydźwięku, dziś barwna, wielowątkowa opowieść.

Kompozycja, która rozpoczyna się wspomnianym już wcześniej kolońskim akordem o prawdziwie oświeceniowych korzeniach. Ten jednak szybko zanika, ustępując pola łagodnej, pyłkowej zmysłowości: subtelnym nutom korzennym, bliżej nieokreślonym, wirującym ziołom, słodkiemu kwieciu ale nade wszystko - miękkiej, płożącej się dymnej ambrowo-labdanowej zmysłowości. Ciepłemu zamszowi oraz dosłownie odrobinie irysowo-paczulowego pudru, tak przecież nieodzownego osiemnastowiecznym elegantom z wyższych sfer. Ciepłym drewnom, niemal niezauważalnie zmieniającym się w popiół o podejrzanie waniliowym aromacie.
Igraszkom w malinowym chruśniaku całkowicie pozbawionym malin. ;)

Magicznej, trudnej do zdefiniowania beztrosce bez początku ani końca.
Czarownej chociaż podejrzanie realistycznej baśni. Takiej, która sama dla siebie potrafi być trucizną i Antidotum.


Rok produkcji i nos(y): 2006, Alienor Massenet oraz Pierre Wargnye

Przeznaczenie: zapach dedykowany mężczyznom; i rzeczywiście, pierwsze pięć do dziesięciu minut jego obecności na skórze to klasyczne męskie pachnidło w stylu Habit Rouge od Guerlain lub Chacharel pour Homme, jednak kompozycja szybko i konsekwentnie nabiera jednoznacznie uniseksowego charakteru. Staje się bliska klimatom stereotypowo rozumianej "niszy" a przy tym niezwykle cicha i delikatna.

Trwałość: zbyt krótka; w granicach trzech, czterech godzin wyraźnego trwania oraz kolejnej raczej gwałtownego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna (i aromatyczna)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, mandarynka, grejpfrut, mięta, kardamon
Nuta serca: lawenda, jaśmin, frezja, kwiat pomarańczy, geranium, fiołek, gałka muszkatołowa, cynamon
Nuta bazy: drewno cedrowe, sandałowe, gwajakowe, mech dębowy, bób tonka, wanilia, paczuli, zamsz, kadzidło, irys, akordy ambrowy i piżmowy
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://bubug.deviantart.com/art/Jack-and-the-fern-flower-428969487
2. https://en.wikipedia.org/wiki/Antoine_Omer_Talon#/media/File:Antoine-Omer_talon.jpg
3. https://pl.wikipedia.org/wiki/Noc_Kupa%C5%82y#/media/File:Соколов_Ночь-на-Ивана-Купалу_1856.jpg
4. http://cyfrowe.mnw.art.pl/dmuseion/docmetadata?id=4894

*A choć to we współczesnej Polsce niepopularne i nawet już niebezpieczne, wciąż przyznaję rację pewnemu dziewiętnastowiecznemu Niemcowi, który stwierdził, że "byt kształtuje świadomość". ;) Bo kształtuje, jeszcze jak!

niedziela, 29 kwietnia 2018

Sielskoanielskość

Kiedy pomyślę o wyrażeniu la vie de château, to w pierwszej chwili przychodzą mi do głowy sielsko-zielsko-anielskie perfumy Patricii de Nicolaï: urocza wizja francuskiej arystokratki na temat beztroskiego życia na wsi. Najlepszy z możliwych, mocno wyidealizowany obraz własnej grupy społecznej.* Dlatego moje dzisiejsze skojarzenie perfumowe może w pierwszej chwili wydawać się nieco na wyrost.

Otóż dla mnie takim wyobrażeniem prostej wiejskiej radości życia - ale co ważne w ujęciu sprzed kilkudziesięciu lat - okazuje się Chique, niegdyś od Yardleya, dziś produkowany przez nieznaną nikomu markę Taylor of London. Bowiem wbrew nazwie, perfumy te mają w sobie lekkość, bezpretensjonalność i luz rodem ze starego wiejskiego domu, prosto ze wspomnień z czasów dzieciństwa.
Ze świata (z polskiej perspektywy) babć, cioć i sąsiadek, które w kwiecistych sukienkach i koralach tudzież perłach oraz z nieodłączną kuferkową torebką udawały się do kościoła na letnią poranną mszę aby potem zamienić odświętną kremplinę na koszulową bluzkę i płócienne spodnie/wełnianą spódnicę, lordsowate buty na wygodne trzewiki, papilotopochodne loki przesłonić chusteczką w pastelowym kolorze - i wyjść w pole, bo przecież dzień święty dniem świętym ale żniwa są najważniejsze. ;)

Harvest Time in Imaginaria, Mikael Colville-Andersen

Jednak nie zmywały ulubionych, aldehydowych lub szyprowych perfum, co przecież nie miałoby sensu (w końcu i tak umyją się wieczorem, po pracy). Wkrótce zgodnie pozwolą, aby goszczący na ich ciałach a wystrzelony pod niebiosa dzięki niewielkiej dawce aldehydów, naturalistyczny mech dębowy rozgrzały mocarne promienie letniego słońca sprawiając, iż cała suchość Chique wędruje niemal w kumarynowe, stricte wakacyjne i sianokosowe rejony. Lekkość zapewnia mu niewielki dodatek kolońskich w wydźwięku cytrusów a za dodatek elegancki służy retrobukiet niemożliwy do rozłożenia na poszczególne kwiaty.

Również finał pachnidła w niczym nie odstaje od prawideł rządzących perfumiarstwem przed laty, jest bowiem nieco bardziej drzewny, spokojniejszy, pyłkowy ale nie pudrowy. Wyciszony ale nie płaski. Stopniowo, po kawałku zamierający ale przy tym w żaden sposób nie słabszy (an dosłownie, ani tym bardziej metaforycznie). Chique zanika jak letni dzień, stopniowo matowiejąc, dyskretnie srebrząc się, w miejsce dziennej duszności podstawiając wieczorną przestrzeń i głęboki oddech.

Chyba również i te perfumy w jakiś sposób odpowiadają mojej potrzebie poszukiwania zapachów słowiańskich (lub szerzej: wiejsko-etniczno-sielskich) jako kompozycja "zatrzymana w czasie", w jakiś sposób odpowiadająca strzępom doświadczeń lub resentymentów poprzednich pokoleń.
To jakby zapachowe odzwierciedlenie jednej z miliona twarzy jungowskiej synchroniczności:
"zdarzenie(...), w którym pojawia się szczelina w strukturze tego, co zwykliśmy traktować jako rzeczywistość, i przez tę szczelinę zaczyna »krwawić« natura wyższych wymiarów, spoza granicy czasu. I jest to coś, czego nie da się objąć rozumem".
[Iza Michalewicz, Zbrodnie prawie doskonałe. Policyjne archiwum X, Wyd, Znak, Kraków 2018, s. 82-83].
Retropocztówka z równoległej rzeczywistości... gdzie Chique nie oznacza wcale "kleszcza", jak w znanej nam francuszczyźnie ale rzeczywiście "szyk" i "klasę". ;D


Rok produkcji i nos: 1976, ??

Przeznaczenie: zapach dedykowane kobietom ale z perspektywy czasu odległy od wszystkiego, co dziś bywa kojarzone z "kobiecymi" zapachami. To szypr prawdziwy a nie "nowy", znany również jako mocz cukrzyka. ;P Jako taki jest więc Kleszcz silny, twardy i nie do zdarcia. ;) Na okazje raczej nieformalne - chyba że dysonujecie luksusem tolerancyjnych olfaktorycznie współpracowników (moi póki co jeszcze się nie skarżyli).
Dodam jeszcze, że niewielka popularność perfum pomogła im podczas nieuchronnego procesu reformulacji; wie o nich niewielu pseudoalergicznych psycholi, dlatego podejrzewam, że kompozycji zapachowej nie dosięgła seria radykalnych kastracji a co najwyżej dyskretny lifting.

Trwałość: posiadam identyczną jak na fotografii fiolkę gazowego sprayu w iście niedzisiejszym stężeniu parfum de toilette i oceniam jej zawartość jako sprężystą i co najmniej dwunastogodzinną. Na ubraniach Chique potrafi przetrwać nawet dwa prania.

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-kwiatowa (oraz aldehydowa)

Skład: 

mech dębowy, akordy kwiatowe, owocowe i drzewne, cytryna amalfitańska, pomarańcza

P.S.
Źródła ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/16nine/2260249384/
2. http://www.stylecraze.com/articles/best-yardley-perfumes-for-women-our-top-10/

*Na polskim podwórku wyraźnie nadreprezentowany, aczkolwiek w czasach cwaniakujących, szwindlujących w blasku fleszy a następnie, latynoską modą, robiących z tego telenowelową dramę Czartoryskich. Pojawia się pewne urozmaicenie. ;>

niedziela, 15 kwietnia 2018

Księżycowa kołysanka

Najpierw muzyka, co prawda banalna ale niezwykle adekwatna:




Kiedy dawno temu otrzymałam próbkę perfum do przetestowania coś we mnie drgnęło. Po raz pierwszy od dawna poczułam chęć zalogowania się na blogowy serwer i napisania kilku zdań o sympatycznym, niezwykle kojącym zapachu.
Pamiętam, że wracałam wtedy późnym wieczorem do domu; było już ciemno a srebrzyste światło księżyca wyczyniało na niebie niezwykłe czary. Uderzyła mnie wówczas zbieżność pomiędzy testowanym akurat pachnidłem a tym, co widzą moje oczy. Wyciągnęłam z torby telefon i zrobiłam zdjęcie nocnego nieba, na którym odbite od księżyca słoneczne światło zamieniało chmury w koronkę chantilly. [Jaki był tego efekt, możecie się chyba domyśleć ;) ].
W każdym razie był to jeden z momentów, kiedy czuje się nieodpartą potrzebę głośnego, przeciągłego oraz pełnego zachwytu westchnięcia.

Moonlight, Nicolas Valdes

Wczorajszego wieczoru to wrażenie wróciło do mnie, kiedy po przesympatycznym ale dosyć męczącym górskim rajdzie wzięłam szybki prysznic i szukając perfum na noc, zamiast jak zwykle ostatnio sięgać po Eau de Narcisse Bleu Hermèsa, zawędrowałam do pudła z próbkami i zmęczoną ręką, niemal bez udziału mózgu wyjęłam czarno-granatowo-srebrzysty kartonik Moonlight in Heaven Kiliana.
Bang!, jak to mówią anglojęzyczne dzieci epoki internetu. ;)

Z miejsca wrócił do mnie zachwyt, którego doświadczyłam dwa lata temu. Ten sam spokój, błogość, zasłużony odpoczynek po zdrowym wysiłku, ukojenie. Szczery i głęboki oddech prosto z samych płuc. Tym bardziej zdumiewający, że wspomniane perfumy wcale ani zdumiewające, ani tym bardziej odkrywcze nie są.
Jednak ów bezpretensjonalny, pastelowo-aksamitny tropikalny mleczny koktajl z fig, mango, kokosa i cierpkawych cytrusów pomysłowo przełamano suchym, matowym, lekko drapiącym akordem wetywerii a następnie oprószono hojnie ryżowym pudrem. Ten zaś wyciągnął z owoców wszystkie soki, pozwalając im wyschnąć w miękkich promieniach srebrnego księżycowego światła [i bardzo proszę, nie pytajcie, jak to jest możliwe ;P Nie odpowiadam za własną synestezję]. Czasem pojawia się dalekie, cichuteńkie echo kwitnącego nocą jaśminu, sugerującego, iż ten księżyc stanowczo nie świeci nad polskim niebem (czego zresztą po Kilianie trudno byłoby się spodziewać).
Bardzo miękka i poetycka to kompozycja, prawdziwie senna.

I tu chyba tkwi sedno doświadczeń z Moonlight in Heaven: trudno zachwycać się tymi perfumami za dnia, kiedy dookoła nas tyle innych bodźców, dzieje się tysiąc rzeczy jednocześnie a umysł pracuje na pełnych obrotach. Natomiast nocą, gdy świat dookoła cichnie, adrenalina zdążyła już opaść, powieki zaczynają ciążyć, gdy potrzeba nam czegoś delikatnego, nieangażującego, przyjaznego i kojącego jednocześnie, wtedy pojawia się Moonlight in Heaven. :) Raczej kołysanka niż serenada.
Pełen zachwytu, głęboki wydech (a może i wdech?), po którym można po prostu... zapaść w sen.


Rok produkcji i nos: 2016, Calice Becker

Przeznaczenie: pachnidło uniseksualne, pasujące bardziej do humoru - czy może raczej temperamentu - aniżeli do konkretnej płci. Jak napisałam wyżej, dla mnie wybitnie relaksujące i niezajmujące głowy, więc pasujące raczej do okazji nieformalnych. Bardzo bliskie skórze.

Trwałość: znaczna; około ośmiu, może dziesięciu godzin wyraźnego, choć cichego olfaktorycznego mruczenia.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-owocowa

Skład:

Nuta głowy: różowy pieprz, cytryna, grejpfrut
Nuta serca: kokos (lub mleko kokosowe), ryż, mango, jaśmin wielkolistny
Nuta bazy: bób tonka, wetyweria
___
Dziś nie noszę jeszcze nic ale na mojej skórze zamiera właśnie Moonlight in Heaven. :)

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z https://www.flickr.com/photos/vonfer/27760507139

niedziela, 8 kwietnia 2018

Ballady i romanse, czyli preludium wakacji

Autor: Kamil Polak

Pamiętacie, jak pół roku temu (przedwcześnie) obwieszczając swój triumfalny powrót do blogowania wyznałam, że poszukuję perfum, które pachniałyby "słowiańsko"? Co prawda ideału wciąż nie odkryłam, trafiłam jednak na kompozycję, która w jakiś sposób spełnia moje oczekiwania. Tyle tylko, że zamiast Słowiańszczyzny sensu stricto dostałam magiczne, klimatyczne, niezwykle romantyczne* wyobrażenie bliżej niesprecyzowanego wschodnioeuropejskiego "dawno, dawno temu...".

Świat ballad Adama Mickiewicza. Wizyta w zatopionym mieście Świteź. Przepiękny film Kamila Polaka, będący adaptacją utworu o takim samym tytule.
Potężne, piękne, odrobinę mroczne lelije; chociaż niekoniecznie te, obok których "pani zabija pana", przy okazji - i za pomocą lilii właśnie - rzucając klątwę na samą siebie.
Gold od Donny Karan.

Kamil Polak

Perfumy te szybko zniknęły z rynku i właściwie trudno się dziwić. Ostatecznie pojawiając się w sprzedaży w roku 2006 niechybnie musiały rozczarować wszystkich: od pierwszych miłośników niszowych drzazg oraz dymów (w tym również fanów legendarnego Black Cashmere tej samej marki), przez oddane zwolenniczki ciężkich i dojrzałych klasyków w rodzaju Opium czy pierwszego Poison, do których Gold zdawało się nawiązywać choćby reklamą a już szczególnie wieczne dziewczynki kochające powstałe dwa lata wcześniej Be Delicious DKNY oraz jego liczne późniejsze mutacje.
Na ich tle Gold** nie mogło zachwycić żadnego perfumowego inżyniera Mamonia. ;)

Tak się bowiem składa, że poza monumentalnym otwarciem, rozgrzanym strzelistym dymem kadzideł dobiegających gdzieś z cerkwi, czystą energią towarów wystawionych przez kupców korzennych na rynku średniowiecznego miasta oraz wszechpotężną, dusicielsko-kusicielską urodą białych kwiatów, pyszniących się w centrum komnaty książęcej kurtyzany Gold to przede wszystkim - zieleń. A nawet niedosłowna świeżość. Oczywiście jest zieleń mocno liliowa, intensywna od pierwszych do ostatnich chwil życia zapachu, świeżość oraz młodość w cieniu jakiegoś bajkowego, olbrzymiego liliowego drzewa - ale jednak jasność i gładkość mieszanki nie podlega dyskusji.

Za jasne dla mrocznych niszolubów, zbyt dosłowne dla dystyngowanych pań w pewnym wieku, szokująco poważne i trudne dla żujących gumę lolitek. Tak, Gold nie miało szans i musiało odejść. I naprawdę marnym pocieszeniem jest kiełkujące podejrzenie, że dziś zniknęłyby z perfumeryjnych półek jeszcze szybciej lub nawet nie pojawiły się na nich w ogóle, jako zbyt mało rynkowe. ;)

Kamil Polak

Złota lilia nie trafiła w swój czas. Kto wie, może nigdy takiego nie było...? Pyszne, mieniące cienie szybko ewoluujące w aromat rozwijających się młodych listków a następnie kojąco blednące w aksamitnym, paczulowo-ambrowym, złocistym świetle poranka, dzieło o żywotności legendy, klechda o wielkiej, przepotężnej lilii o złożonej osobowości od razu trafiła tam, gdzie od początku miała: do świata baśni i Opowieści.
Gold Donny Karan w stężeniu wody perfumowanej [edt nie znam lub nie pamiętam] to dla mnie jedna z historii, jakie słyszy się od przewodników po zabytkach, które odwiedzamy na wakacyjnych szlakach albo historia opowiedziana przy dogasającym ognisku w noc, gdy wiosna powoli przeistacza się w lato. To zapach zbliżającej się procesji w dzień Bożego Ciała, aromat świętojańskiej randki na świeżym powietrzu, wędrówek z dala od utartych szlaków, gdzieś na pograniczu Polski Z oraz tamtego świata, marzeń oraz odrobiny lęku, wolności z delikatnym cieniem trosk codzienności. Takiej trochę lepszej, spokojniejszej wersji naszego zwyczajnego życia. Bardziej słonecznej.

Słowiańszczyzny wyrafinowanej, w kolorze Gold. :)


Rok produkcji i nos(y): 2006, Yann Vasnier, Rodrigo Flores-Roux oraz Calice Becker

Przeznaczenie: jak już parokrotnie wspominałam, pachnidło posiada olbrzymią, iście morderczą moc; ciągnie się za uperfumowaną osobą kilometrowym śladem, nawet dobrych kilka godzin po aplikacji i nawet pranie przesyconym Złotem ubrań go nie zmoże. ;) W związku z czym raczej nie nadaje się na oficjalne spotkania biznesowe lub choćby w okresie maturalno-sesyjnym. ;) Chyba, że w ilości dosłownie jednej kropli.
I, chociaż pisze to nadzwyczaj rzadko, pachnidło nadaje się przede wszystkim dla kobiet; no chyba, że moje słowa przeczyta jakiś oddany białym kwiatom, odważny mężczyzna, kto wie? ;)

Trwałość: dobowa

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: akacja, biały goździk (kwiat), lilia
Nuta serca: pyłek kwiatowy (?), złoty pył (??), liść fiołka
Nuta bazy: paczuli, nuty ambrowe oraz żywiczne
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Grafiki ilustrujące wpis to fotosy z przepięknej krótkometrażowej animacji pt. Świteź, w reżyserii Kamila Polaka z roku 2010. Ich źródła bezpośrednie to:
1. i 2. http://www.switez.com/gallery.html
3. http://dkf16.blogspot.com/2013/11/filmowy-kalejdoskop.html

*Romantyczne w znaczeniu historyczno-literackim. UWAGA!, NIE MYLIĆ z przesłodzonym, tandetnym sentymentalizmem w stylu jedzących sobie z dzióbków zakochanych gołąbeczków. :>

** UWAGA 2!, NIE MYLIĆ z Golden Delicious z 2010 roku ani z Women Gold z 2011 (co zdarzyło się dwóm konsultantkom z popularnych perfumerii, które kilka miesięcy temu zapytałam o "to" Gold; żadna z nich go nie kojarzyła, za to obie gorliwie zaczęły mnie kusić soczkowatą, infantylną chałą spod znaku Jabłuszek DKNY).

sobota, 3 marca 2018

Zanim zaczęła się pasja


Powstały w roku 2002, kiedy o perfumach niszowych jako takich nikt jeszcze nie słyszał. Owszem, istniały szacowne domy perfumeryjne w rodzaju Diptyque czy l'Artisan Parfumeur ale już np. własne marki Frédérica Malle i Serge'a Lutensa miały zaledwie po dwa latka. W tym samym roku na świat przyszła marka Parfumerie Générale, dziś znana pod nazwiskiem założyciela (jakie to oryginalne!), Pierre'a Guillaume'a, natomiast Montale nie zdążyło jeszcze powstać. Perfumoholickie społeczności internetowe - o ile w ogóle istniały - gaworzyły radośnie w powijakach i na pewno nie robiły tego po polsku. ;)

Perfumy, które sprowokowały mnie do odkurzenia blogowych łam właściwie można było porównać wyłącznie do pachnących dzieł marki Comme des Garçons - prostej i nowoczesnej, skierowanej do młodego użytkownika Wielkiej Mody, która wzorem starszych i nobliwych domów haute couture postanowiła rozszerzyć asortyment o pachnidła. Charakterem zbliżone do odważnych, futurystycznych projektów przełomu tysiącleci, którym wciąż jeszcze żyła cała ówczesna popkultura. A perfumy stanowiły jej nieodłączny element. Czyste, proste, klarowne, szokujące, młode, odważne. Wówczas każda młoda marka modowa widziała w sobie następców Coco Chanel i jej stylu, dlaczegóż by więc nie pokusić się o wynalezienie Piątki na miarę Millenium?
Niewykluczone, że takie właśnie ambicje mogły towarzyszyć zarówno twórczyni wspomnianego Comme des Garçons, jak i osobom zarządzającym marką Costume National, inicjatorom powstania Scent oraz Scent Intense. :) [zagadka wyjaśniona]

Eternel, Yann Cœuru

To były czasy, kiedy naprawdę jedynym liczącym się dystrybutorem pachnideł były wielkie sieciowe perfumerie. I naprawdę - chociaż dzisiaj może to wydawać się nieprawdopodobne - właśnie w "swojej" Sephorze większość ówczesnych polskich miłośników perfum miała okazję poznać zarówno legendarną kadzidlaną (oraz inne serie) Comme des Garçons, jak i oba Scenty CN. Właśnie tak rodziły się pierwsze olfaktoryczne zauroczenia osób, które dziś kojarzymy jako miłośników takich marek, jak D.S. & Durga czy Unum. ;)

Dla części z nich zapachem, od którego wszystko się zaczęło był Scent, krystaliczna, dosłowna ale klarowna kompozycja o prowokacyjnie minimalistycznej nazwie. Cielesne ciepło, delikatne drapanie suchego powietrza, przesyconego wonią abstrakcyjnych ciepłych drzew, miękka, bliżej nieokreślona słodycz, o kilometry odległa zarówno od nut deserowych, jak i od tak dziś popularnych paczulowych oranżadek, w końcu pojawiające się na niektórych (nie na mnie) odwzorowanie akordów zielonej herbaty jaśminowej; jasność, stopniowo osuwająca się w ciemne, nieomal skórzane rejestry; przedziwna, roślinno-zwierzęca forma życia, pokojowa nastawiona, łagodna jak baranek hybryda flory z fauną, jakiś stan pośredni.
Scent już chyba na zawsze pozostanie dla mnie symbolem pierwszych miłości, szczerych i trochę jeszcze naiwnych. Z perspektywy czasu myślę o nim własnie jak o pierwszych romantycznych porywach serca: wspomina się je z uśmiechem i westchnieniem żalu za utraconą młodzieńczością ale - gdyby przyszło co do czego - raczej nie byłabym zainteresowana odświeżeniem znajomości.

The Gloaming, collective nouns

A ponieważ jestem miłośniczką perfum silnych i dosłownych, Mocarzy przez duże M., inaczej ma się kwestia ze Scent Intense, głównie dlatego, że jest Intense. ;) I wcale sie tego nie wstydzę: tam, gdzie jaśniejsze z pachnideł jest drzewno-ambrowym jasnym pyłkiem lub kremem, Scent Intense płonie. Ognikiem delikatnym i niemal błękitnym ale bez wątpienia gorącym. Więcej jest nie tylko dymu ale i cielesności; zwykłej ludzkiej zmysłowości. Jest tym, co najbardziej kocham w perfumach określanych jako ambrowe oraz drzewne, aż gęste od złocistego, lejącego się labdanum (tak, jak kocham i wyobrażam sobie tę nutę), delikatnie zaprawione sandałowcową miękkością.

Z czasem jednak woń osuwa się w prawdziwie rozkoszne, gęste i przyprawowe akcenty. Przypomina wszystkie piękne pikantne ambry w rodzaju nieodżałowanych Ambre Fétiche od Annick Goutal, Miyako od Annayake, Ambre Sultan Lutensa czy Obsession od Calvina Kleina. Możliwe, że przyczyniło się również do popularności pachnideł i tego typu. Oraz jeszcze jednego, ponieważ bywają dni, kiedy Scent Intense na moje skórze pokazuje kły i pazury, zmieniając się w typowo bliskowschodnią, zwierzęcą wersję... oudu. :D Oudu gęstego, ciemnego i tłustego, który - trzeba przyznać - pokazał mi się dopiero teraz, gdy moja skóra osiągnęła balzakowski wiek lat trzydziestu a przy okazji stała się sucha. Zachwycającego ale jak na razie zbyt słabo znanego, bym mogła powiedziecć o nim więcej.
W bazie natomiast mieszanina ukazuje ciepłe i suche, spokojne paczulowo-drzewno-ambrowe drgania.

Niezwykłe perfumy. Scent otworzył drzwi do świata pachnideł "innych", "dziwnych", "odważnych", natomiast Scent Intense trafnie przewidział większość liczących się nurtów perfumerii artystycznej z przyszłości. Wyznaczyły kierunek, w jakim zacząć zmieniać się świat.
Jeżeli to nie jest wyznacznikiem prawdziwej wielkości, w takim razie nie wiem, czym ona jest.


Rok produkcji i twórca obu kompozycji: 2002, Laurent Bruyère

Przeznaczenie: pachnidła skomponowane z myślą o kobietach ale z powodzenie mogą stosować je także mężczyźni. Na wszelkie okazje, pory dnia oraz roku, bo to przecież nie charakter pachnidła ale gust noszącej je osoby powinny decydować o "misji" oraz celu perfum. Scent trzyma się blisko ciała, otaczając je skromną chociaż mieniącą się aurą, natomiast Scent Intense wiruje wokół uperfumowanej osoby w gęstej, dymnej chmurze a przy odpowiedniej dawce (to znaczy przekraczającej ilość jednego psiku z atomizera) ciągnie się kilometrowym śladem.

Trwałość: dla obu zapachów zbliżona, około pół doby wyraźnego trwania oraz dalszych kilka godzin stopniowego rozpadu.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Scent: herbata, jaśmin, hibiskus, ambra
Scent Intense: herbata, hibiskus, jaśmin, akord ambrowy oraz drzewny, drewno sandałowe, paczuli, ambra
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://eu.movieposter.com/q/Perfume:+The+Story+Of+A+Murderer_posters.html
2. https://www.flickr.com/photos/yann07/24890756793/
3. https://www.flickr.com/photos/collectivenouns/4487500359/

wtorek, 27 lutego 2018

Wszystko płynie (również perfumy), czyli kilka słów o niewchodzeniu dwa razy do tej samej rzeki

Nie jest łatwo, przyznajcie. Miał być wielki powrót do pisania, nowe recenzje, wpisy przekrojowe, poszukiwanie perfum dostosowanych do moich specyficznych zachcianek, miało być super. Tymczasem na blogu panuje marazm jak w całym roku 2017.

Prawda jest taka, że w dalszym ciągu brakuje mi albo czasu, albo chęci, albo cierpliwości bądź uwagi, jaką należałoby poświęcić rzetelnemu testowaniu perfum. Zresztą jeżeli chodzi o to ostatnie, w dalszym ciągu nie mam się czym chwalić, ponieważ jakiekolwiek pojęcie mam wyłącznie o tych najłatwiej dostępnych nowościach, selektywnych soczkach z Sefor i Daglasów, gdzie czasem jeszcze zdarza mi się zaglądać. Natomiast jeżeli chodzi o nieco trudniej dostępne perfumy... ech, szkoda gadać.

David Chen, Chanel 05

I chociaż po powyższym wstępie może to wydać się dziwne - nie narzekam. Nie mam na co :) Moja szafka z perfumami mieści w sobie dobrych kilkadziesiąt flaszek i wciąż puchnie [potrzeba mi nowej szafki] a jej zawartość nareszcie cieszy niżej podpisaną dokładnie tak, jak powinna - na co nie miała szans wtedy, gdy zajęta byłam przede wszystkim testowaniem nowości z próbek i odlewek. Mogę też skupić się na klasykach perfumiarstwa, ku którym ostatnio coraz wyraźniej się skłaniam.
Słowem: coś się zmienia.

Chociaż perfumy artystyczne, od twórców niezależnych czy - z braku lepszego słowa - niszowe wciąż są ważnym elementem mojej olfaktorycznej garderoby, w przypadku kontaktów międzyludzkich bez porównania częściej wybieram Shalimar (oczywiście w starszych wersjach), Jil Sander No. 4 czy opisywane tutaj relatywnie niedawno [cztery miesiące to przecież nie jest szmat czasu, prawda? ;) ] Voile d'Ambre od Yves Rocher, niż oudy od Montale albo M.Micallef tudzież ekscentryczną Habanitę. Chyba się starzeję. ;)
Albo to, albo wpłynęło na mnie środowisko pracy.

Pomimo faktu, że wciąż bezskutecznie szukam dla siebie idealnych perfum słowiańskich - a bezskuteczność ta wynika przede wszystkim z mojej bierności w tej kwestii - kiedy wydaję pieniądze na pachnidła, zdecydowanie chętniej stawiam na jeden flakon, niż na morze próbek. I jest to buteleczka np. wspomnianej Jil Sander albo Anaïs Anaïs Cacharel w jednej z pierwszych wersji, niż wymarzone od lat Irish Leather od Memo czy Oud Satin Mood od Kurkdjiana. No cóż, możliwości finansowe też już nie te a chyba przy okazji wyrosłam z pomysłu odkładania pieniędzy na perfumy.

Okazuje się więc, że upływ czasu zrobił ze mnie jeszcze większą indywidualistkę wśród rodzimych perfumowych blogerów, niż do tej pory. ;)

Curtis Garbutt, Princess

Natomiast co zaś się tyczy blogów, to mam do powiedzenia w zasadzie tylko dwa słowa: pantha rei. :) Natura nie znosi próżni i w miejscu jednego "pachnącego" miejsca w Sieci wyrastają kolejne. Również polska społeczność perfumowa Anno Domini 2018 jest już inna niż ta, którą znałam i którą opuszczałam w roku 2016. Kiedy jakieś dwa tygodnie temu zajrzałam do rodzimych forów i fejsbukowych grup o perfumach, byłam w stanie rozpoznać może z piętnaście procent nicków udzielających się tam osób - a tych, które potrafię skojarzyć z prawdziwymi nazwiskami i/lub twarzami było oczywiście jeszcze mniej. Poczułam się obco.

Jednak wiecie co? Niezbyt mnie to obeszło; nie zdobyłam się na nic więcej poza lekkim westchnieniem nostalgii za czasami, kiedy od wizyty na Wizażu (gdy jeszcze było tam po co zaglądać, jak wspomniała niedawno jedna z osób, które wciąż kojarzę ;) ) zaczynałam i kończyłam bez mała każdy dzień. Troszkę bardziej mi żal... "kolorowych jarmarków" ;P czyli naszych dyskusji, niekiedy bardzo żywiołowych ale też kompletnie niezwiązanych ze światem perfum czy "blaszanych zegarków" w postaci nowości, z którymi wiązały się moje ambicje poznawcze. To były czasy, kiedy znałam nazwę, producenta, kompozytora oraz główne nuty nowych perfum jeszcze zanim te pojawiły się na polskim rynku - a kiedy trafiły na rodzime półki potrafiłam biadolić, że już laboga! dwa miesiące od premiery, a ja ich nie obwąchałam. ;) 
Natomiast jeszcze wcześniej były czasy, gdy wszelkie liczące się perfumowe premiery trzeba było sprowadzać zza granicy, najczęściej z Niemiec albo USA (dzięki przedkryzysowemu fenomenalnemu kursowi dolara). Wszystko po to, by taka cenna próbka mogła następnie przedefilować w przesyłce poleconej pół Polski w pół roku, bez wytchnienia zadowalając kolejne żądne nowinek nosy rodzimych pasjonatów. ;) Jednak dziś to już perfumowa prehistoria a przynajmniej kombatanckie wspominki.

Czy więc dam sobie spokój z blogowaniem, podziękuję za wspólnie spędzone lata tym wszystkim, którzy wciąż tu zaglądają, zamknę Pracownię i na rączym rumaku udam się w stronę zachodzącego słońca? Nie wiem. Szczerze: nie mam pojęcia.
A najlepszym dowodem niech będzie fakt, że dziś przygnała mnie tutaj nagła potrzeba zrecenzowania pewnych wspaniałych, klasycznych (już) perfum, istnego kamienia milowego dla wszystkich kadzidlano-drzewno-oudowo-ambrowych niszolubów. :) I choć z całej recenzji jak na razie wybrałam tylko ilustrujące wpis fotografie, to jestem dobrej myśli.
Ostatecznie został mi jeszcze dzień zwolnienia lekarskiego. ;) Wszystko się może zdarzyć. Również i to, że w końcu niczego nie zrecenzuję. Sprawdźcie sami, co tu się będzie działo. ;)
___
Dziś noszę... właśnie ów wspomniany pod koniec wpisu zapach.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/kszchn/37455240584
2. https://www.flickr.com/photos/kjgarbutt/5470233919