wtorek, 31 sierpnia 2010

Offtop o wściekłości

Miałam dziś nic nie pisać. Przed stworzeniem tego posta także miałam opory, jednak - na swoje usprawiedliwienie walnę truizmem - "są rzeczy ważniejsze" niż perfumy, hedonistyczne przyjemności i powierzchowne wrażenia.

Jakiś czas temu poznałam człowieka, w sferze rodzinno-towarzyskiej. W końcu ciągle kogoś poznajemy. Młody mężczyzna około trzydziestego roku życia, niezbyt inteligentny maczo, na szczęście obdarzony poczuciem humoru. Typ "czarusia", sprawiający wrażenie uprzejmego. Wiedziałam, że gość niedawno wyszedł z więzienia, ale co z tego?? Nie należę do ludzi, którzy odwracają się od bliźnich tylko dlatego, że kiedyś się pogubili. Po tym jednym spotkaniu już nie miałam z nowym znajomym do czynienia, choć - dosyć sensacyjne - informacje o nim docierały do mnie przez cały czas (i nie miałam powodów, by mojemu źródłu nie wierzyć).

Dopiero kilka dni temu dowiedziałam się, za co ów dawny znajomy "siedział".
Otóż wiedzcie, że zgwałcił swoją nauczycielkę. Za karę. "Bo się suka uwzięła" na niego.

Po opuszczeniu zakładu penitencjarnego ów człowiek zamieszkał u swego znacznie starszego krewnego, którego ponoć regularnie okradał, urządzał w jego domu libacje i spędzał czas w towarzystwie mocno nieletnich dziewcząt.
Jakiś czas temu wyjechał do Anglii (w kraju znów miał na karku "kłopoty"), gdzie przez jakiś czas pracował uczciwie (tak przynajmniej twierdzi jego wuj). Jednak niedawno poznał kobietę.
...i zniknął razem z nią. Z dnia na dzień, bez słowa.

Przyjęłam to wszystko do wiadomości [bo co innego mogę teraz zrobić?], ale o sprawie trudno zapomnieć. Czemu? A kto z Was miał okazję pokonwersować z gwałcicielem?

Więc jak tu się dziwić, że przeczytanie kilku komentarzy pod pewnym artykułem zmusiło mnie do skreślenia kilku słów?

Można się spierać o przytoczone liczby, debatować nad faktyczną skalą problemu, ale właściwie nie merytoryka (lub jej brak) zlinkowanego postu mną wstrząsnęła, a treść komentarzy.
"Jak się pchała do wojska, to sama jest sobie winna"?
"wyraz 'żołnierka' oznacza faktycznie pułkową prostytutkę"?? [aha - a wyraz "studentka" pewnie kochankę studenta? W dalszym ciągu?]
czy wręcz:
"baby w wojsku są od tego, by im wsadzać w dziurę"???

A drugiej strony jakże cięte riposty typu:
"wojsko to banda chamów i prostaków" czy
"faceci to zwierzęta" [Że co??]

Zdumiewa skala przyzwolenia na przemoc seksualną, za wszelką cenę poszukiwanie usprawiedliwienia dla sprawców tejże [bo dla mnie ich "zezwierzęcanie" również pod tę kategorię podpada]. Uporczywe udowadnianie sobie samym i całemu światu, że "to ma sens" w iście makiaweliczny sposób wyjawia, że za przesadzonymi statystykami skrywają się realne zagrożenia, tkwiące w konstrukcji psychicznej przeciętnego użytkownika internetu.Czyli: może gwałty w armii nie są ani tak powszechne, ani tak akceptowane (choć tego nie wiem), ale - gdyby istotnie często do nich dochodziło - przypuszczalnie byłyby zamiatane pod dywan zgodnie z retoryką autora bloga Blizny świata.
Każdy, kto bywa na stronie Demotywatory.pl musi kojarzyć zabawę w "słoneczko", więc oszczędzę sobie przytaczania jej "zasad". W każdym razie chodzi o to, że krążyła sobie po świecie miejska legenda o "słoneczku", podobna historiom o czarnej wołdze czy innym Krwawym Mańkom; krążyła sobie i krążyła, będąc jedną z wielu takich opowieści, aż tu i tam znalazły się grupy kretynów, które wprowadziły ją w życie. I tak, poprzez durne zachowania, nabrała znamion prawdy, stając się wzorem rzeczywistej imprezowej "rozrywki" nastolatków.

Więc bardzo proszę oszczędzić mi steku bzdur o "prowokujących babach" czy armii, która "nie jest dla dzieci".
Bo czym mogła sprowokować mego znajomego jego nauczycielka, osoba znacznie odeń starsza i niezbyt atrakcyjna? Tym, że postawiła mu "niedostateczny" na koniec roku??
I czy jakakolwiek armia tego świata składa się wyłącznie z dorosłych jednostek, dojrzałych zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie, zdolnych w warunkach pozafrontowych utrzymać swoje emocje na wodzy? Śmiem wątpić.

Żeby nie było: dobrze wiem, co to znaczy "dać się ponieść"; tak pozytywnie, jak i negatywnie. Wiem też, jak to jest, gdy krew zalewa oczy, gdy wściekłość jest tak silna, że wręcz wszechogarniająca, gdy nie czuć już bólu ani zmęczenia, a ciało zdaje się być oddzielone od duszy, stając się nieczułą maszyną, którą kieruje "coś" niezależnego ode mnie i o wiele ode mnie potężniejszego. Tak, iż byłabym gotowa przysięgać, że "to nie ja" i każdy wykrywacz kłamstw potwierdziłby moją wersję. :) Wiem, jak trudno po takim przeżyciu wrócić do równowagi, jak wiele wysiłku trzeba w to włożyć. Wiem to świetnie; czasem myślę, że aż za dobrze.
A mimo to nikogo nie zabiłam, nie zgwałciłam, nie pobiłam nawet. Choć powstrzymywanie się wiele mnie kosztowało. ;)
Piszę to by zaznaczyć, że ciężki stres, a nawet szał wściekłości, można pokonać bez wyżywania się na osobach trzecich; że wszystko "mamy w głowach" i nad wszystkim da się zapanować, do czego wcale nie potrzeba kilkunastu godzin medytacji. Ergo: ŻADNE usprawiedliwienia gwałtu "silnie stresującą sytuacją" nie są w stanie mnie przekonać. A tym bardziej wizja gwałtu jako "kary", "zemsty" czy innego "prawa zdobywcy".

Z takiego właśnie powodu, po raz pierwszy w życiu, nabrałam wstrętu do kogoś poznanego zaledwie pobieżnie.

Co zaś do argumentu, jakoby "baby nie nadawały się do wojska", znów posłużę się własnym przykładem. :) [a, brońboże!, nie jestem członkinią armii; sama myśl o bezdyskusyjnym wypełnianiu rozkazów przyprawia mnie o mdłości ;) ] Otóż ostatni raz wzmiankowany szał przeżywałam jakiś rok temu, gdy musiałam udać się z rodzicami na ostry dyżur do jednego z wrocławskich szpitali, gdzie spotkałam się ze skandalicznym traktowaniem mojej naprawdę cierpiącej matki. Gdy wracaliśmy do domu, a moja dusza powoli na nowo spajała się z ciałem, tato stwierdził, że już wie, "dlaczego na wojnie kobiety nie biorą jeńców". To tyle w tym temacie.

Jutro będzie o perfumach. :)
___
Pachnę dziś sobą.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Słodkie kwiecie pastelowe

Znów "na tapetę" trafiła epoka, której nie znoszę; i to wydaniu, które uznania nie zyskało. No kurczę, o ile nie dorobię sobie jakiejś karkołomnej teorii (jak do mego ulubionego dzieła Cacharel), dziewiętnastowieczne nawiązania kojarzę niezbyt przychylnie. To chyba najpoważniejsze uprzedzenie, jakie we własnym charakterze odnotowuję. ;)
Dziś mam złe skojarzenia z zapachem perfum Eugénie marki Rancé. :)


Ich pierwotna wersja miała powstać specjalnie dla tej pani po lewej, czyli Eugenii de Montijo, żony Napoleona III, cesarzowej Francji. Kobiety słynącej z urody, świetnego rozeznania w sprawach mody oraz z angażowania się w feralne przedsięwzięcia polityczne [z których nieszczęsne usadzenie na cesarskim tronie Meksyku Maksymiliana Habsburga, brata Franciszka Józefa oraz wojna francusko - pruska są chyba najbardziej znane w świecie].

Eugenia była bez wątpienia barwną postacią, więc trudno uwierzyć, by perfumy sprzedawane dziś pod jej imieniem, wiernie oddawały charakter cesarzowej. Choć z drugiej strony...
Moja dzisiejsza bohaterka pozostawała wszak wiernym dzieckiem swojej epoki; oskarżana o oziębłość seksualną, nie mogła nie wiedzieć o licznych romansach małżonka. Co było przecież takie naturalne... W końcu to wiktoriańskie podręczniki dla dobrych żon nauczały, w jaki sposób "powściągać męskie chucie" oraz jak postępować, gdy wszystkie opisywane metody zawiodą (leżeć sztywno jak kłoda w nadziei, że mąż szybko się zniechęci - POWAŻNIE!).


Programowej dziewiętnastowiecznej schizofrenii, zdecydowanie zbyt często ocierającej się o galopującą hipokryzję w dużej mierze zawdzięczamy współczesne (jakże bzdurne!) wizje "wojny płci": oto są sobie dwa światy, zupełnie do siebie nieprzystające, męski i kobiecy, a ich przedstawiciele - szczególnie we własnym gronie - uważają tę drugą grupę za osoby słabowite na umyśle, mocno ograniczone [co dotyczy także stereotypowej kobiecej wizji mężczyzn - kto choć raz czytał gazetkę typu Glamour, to wie ;) ].
A o, wynikającej z powyższego dwójmyślenia, dziewiętnastowiecznej pandemii chorób wenerycznych ledwie wspomnę, bo blog o perfumach nie jest miejscem stosownym do wylewania żółci, za której napływ odpowiadają idiotyczne realia dawnych epok. ;)

Jednak muszę odpowiedzieć, jaki jest bezpośredni związek pomiędzy środowiskiem ostatniej cesarzowej Francji a perfumami Rancé.
Otóż Eugénie to dość wyraźne potwierdzenie ówczesnej struktury społecznej, z podziałem mężczyzn na "birbantów", czyli ówczesnych playboyów i "pantoflarzy" a kobiet na "anioły" i "ladacznice". Dla tej pierwszej z kategorii kobiet perfumiarsko przeznaczono wszystkie lekkie kwiaty i owoce, drugiej pozostawiając wonie "kurewskie" czy "babciowe".
Eugenia to dobra żona, szacowna matrona, kobieta o zgwałconej osobowości. Pewna moja znajoma przyznała się kiedyś do stworzenia teorii, w myśl której wszelkie "oziębłe" kobiety to te, które stłumiły przyrodzoną zmysłowość, próbując zaprzeczyć istnieniu wszelkiej energii erotycznej. A miały to robić w wyniku osobliwego samogwałtu mentalnego, mającego za wszelką cenę postawić je w opozycji do figury "kurwy". Cóż, za każdym razem, gdy czytam o XIX wieku czy wącham choćby Eugénie, to jestem skłonna przyznać znajomej całkowitą rację.

Bo cóż mam powiedzieć o miksie owocków, z melonem (którego w perfumach nie trawię) i marakują na czele, do których z czasem dołączają osłodzone kwiatki, wykastrowane z całej ich mocy, skrócone o zmysłowość, pozbawione dusznego czaru? Jak można było zrobić COŚ TAKIEGO jaśminowi czy róży, które z reguły grzecznie się na mnie nie układają, a w rzeczonym przypadku zostały poddane serii intensywnych elektrowstrząsów, po których nie mają siły nawet do mnie mrugnąć?? No, jak, ja się pytam? Choć są wyczuwalne, to tak je uładzono, do takiego stopnia pozbawiono wszelkich kantów, fałd, naleciałości, że z ich pierwotnego charakteru nie zostało nic.
Nawet baza aromatu, chociaż zdecydowanie bardziej orientalna, nadal pozostaje mdła i przywalona tonami pudru irysowego; pastelowa do zgonu, perwersyjnie "słodziutka", notorycznie niewinna.

Uwaga, teraz będzie nieco drastycznie; osoby wrażliwe i/lub obdarzone żywą wyobraźnią proszone są o ominięcie akapitu!
Podobno w domach publicznych świadczących usługi o charakterze pedofilskim szczególnym "wzięciem" cieszą się dziewczynki "jeszcze nietknięte", którym po każdym, obficie opłaconym, stosunku restauruje się błonę dziewiczą. Dzieci o niewinnym wyrazie twarzy, urocze blondyneczki o dużych błękitnych oczach mogą "udawać" dziewice przez wiele lat do czasu, aż zaczną rosnąć im piersi. Wówczas jednak ich stan psychiczny często jest tak podły, iż jest im już wszystko jedno, jak dalej potoczy się ich życie. Nieszczęśliwe dzieci w permanentnej depresji, konsumowane przez okrutnych dorosłych; coś przeczącego wszelkim normom moralnym, chora perwersja niewinności - tym jest dla mnie Eugénie.

Za zaletę omawianych perfum niech będzie poczytana wysoka jakość ich składników; ponieważ nie wyczuwam w Eugenii nawet cienia laboratoryjnej syntetyczności. Cała jej słodycz i owocowość płyną z natury, dzięki czemu odrazę budzi wyłącznie dzięki skojarzeniu, nigdy z racji niskich standardów wykonania.
Lecz czy to wystarczający powód, by Eugenię rehabilitować? Nie w moich oczach.


Rok produkcji i nos: 2006, François Rancé

Przeznaczenie: zapach kobiecy, pudrowy, delikatny; trudno powiedzieć dla kogo tak, by nikt nie poczuł się urażony. ;)

Trwałość: od trzech do sześciu godzin, więc mogłoby być lepiej.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuty głowy: marakuja, melon, mandarynka, konwalia, bergamotka
Nuty serca: magnolia, kwiat pomarańczy, brzoskwinia, jaśmin, róża
Nuty bazy: sandałowiec, irys, ambra, wanilia, mech dębowy, wetyweria
___
Noszę Standard, czyli wspólne dziecko firm Artek i Comme des Garçons. :)

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje pochodzą z commons.wikimedia.org
Na pierwszej widzimy cesarzową Eugenię z synem; na fotografii zaś - z mężem.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Myju-myju

Dziś będzie (w miarę ;) ) krótko i na temat.
O Musc Bleu od Il Profumo.


To, że za nadmiarem piżma nie przepadam, dawno przestało być tajemnicą. Zatem dzisiejsza recenzja pozostaje w zasadzie efektem li tylko "dziennikarskiego obowiązku". :)
Omawiany dziś aromat to część firmowego cyklu Osmo, powstałego jako zbiór półproduktów, z których każdy może stworzyć autorski zapach. O celowość takiego wybiegu można by się spierać, więc zdecydowałam się skupić na pojedynczym produkcie (który przecież sam w sobie jest już gotową mieszanką, a nie "gołym" piżmem, co jeszcze bardziej upoważnia do indywidualnego traktowania).

Choć przecież o Musc Bleu wiele się ode mnie nie dowiecie: ot, mydło. Może niezbyt irytujące, miękkie, subtelne, aromatyzowane kwiatkami, ale jednak mydło. Masywna, zwarta, szarawa kostka o kształcie prostopadłościanu. Ani przyjemnie pachnąca, ani efektowna wizualnie; po prostu przydatna.
W pierwszej chwili jej moc jest najsilniejsza: pieni się, rozmywa, czyści ciało z brudu. Takie ciepłe mydliny, które dopiero po pewnym czasie nabierają kwiatowej subtelności (a raczej zapożyczają ją z otoczenia), stają się bardziej przestrzenne, trochę mocniej chropowate, w mniejszym stopniu obłe i agorafobiczne. Nieco bardziej przyjazne.
Gdzieś po drodze kwiatki zamieniają się miejscami z jakimś lekkim, świeżym drewnem (cedr? cyprys?), które, na moje nieszczęście, znika ze skóry równie szybko, jak się pojawiło. Zaraz po zaniknięciu nut drzewnych następuje triumfalny powrót piżma, bezczelnego w swej mydlanej dosłowności. Dopiero, kiedy wwąchać się w skórę, tu i tam mrugnie do nas przepędzone drewno; jednak, aby cokolwiek poczuć, potrzebuję sprzyjającej aury i dużej dozy dobrej woli - a tę w przypadku perfum mocno piżmowych przejawiam rzadko.

Więc Musc Bleu po prostu nie jest w stanie mnie do siebie przekonać. Nie mogę go lubić, przynajmniej na tym etapie życia. Czemu?
Bo to piżmo jest. ;)
A za piżmo to ja dziękuję.


Rok produkcji i nos: ??, Silvana Casoli

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, stworzony jako półprodukt, baza pod indywidualną kompozycję. Solo - typowe, lekko wydelikacone piżmo; dla miłośników gatunku.

Trwałość: mam wersję "wodną" [pachnidło występuje także w wydaniu oleistym, "Absolu"], która utrzymuje się na mojej skórze od sześciu do dziewięciu godzin; mniej więcej. :)

Grupa olfaktoryczna: piżmowo-kwiatowa



Skład:

Nuta głowy: piżmo
Nuta serca: czarne geranium, ylang-ylang, neroli, kwiat mchu [?]
Nuta bazy: biały sandałowiec, inne nuty drzewne, mech dębowy [???]
___
Dziś noszę Bois d'Ombrie marki Eau d'Italie.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z internetowego sklepu firmy Pollena Ostrzeszów. KLIK

piątek, 27 sierpnia 2010

Znalezione w rzeczach babci

Uwaga, uwaga!
"To śmierdzi jak ruskie perfumy!"
Będą ochy i achy.

No. Więc jeśli ostał się ktoś (ktokolwiek..?), kto nie przerwał czytania po powyższym stwierdzeniu, będącym wszak najcięższą, najbardziej obraźliwą obelgą, jaką perfumy mogłyby usłyszeć z polskich ust, to zapraszam dalej. :)


Pewnego razu oglądałam zabawną sezonową produkcję pt. Diabeł ubiera się u Prady [wybrana głównie z powodu zainteresowania modą oraz Meryl Streep, która nie musi się wcale męczyć, by stworzyć świetną kreację]. W pewnym momencie filmu jeden z pracowników prestiżowego magazynu o modzie, którego redaktor naczelna jest tyleż wielbiona, co nienawidzona, wygłasza jednej ze swych koleżanek z pracy (asystentce naczelnej, głównej bohaterce filmu, jawnie obnoszącej się ze swoim dystansem wobec dizajnu) kazanie, w którym padają takie mniej więcej słowa: "w tym budynku, w tym pomieszczeniu pokolenia przed tobą tworzyły legendy i strącały je w otchłań. To tutaj nabrały rozpędu kariery Chanel, Versacego, Halstona, Lagerfelda!" Wtedy oglądająca ze mną ów film koleżanka nachyliła się do mojego ucha by zapytać: "A kim jest Halston?".

To mi uświadomiło, że - jeszcze nie tak dawno temu - były czasy, w których Stany Zjednoczone, na dobrą sprawę, pozostawały prowincją wobec europejskich centrów kultury. O ile doskonale znamy takie nazwiska, jak Versace czy Lagerfeld (a obecność w tym gronie, w takim właśnie kontekście, Chanel wydaje nam się grubą przesadą), o tyle marka Halston jest przeciętnemu Europejczykowi niezbyt znana; podczas, gdy w USA nadal pozostaje legendą.

A odpowiadając na zadane przed laty pytanie koleżanki powiem, iż Halston był projektantem mody, którego szczyt popularności przypadł na lata 70. [XX wieku, rzecz jasna... ;) ]; szalonym powodzeniem cieszyły się wówczas jego długie, zwiewne sukienki, których właścicielki zadawały szyku na dyskotekach od Kalifornii po New Jersey. I na tym polu doczekał się mój dzisiejszy bohater morza naśladowców. W ślad za sukcesem zawodowym szła też popularność towarzyska: Halston był, między innymi, bywalcem legendarnego Studio 54 (na zdjęciu powyżej widać go w towarzystwie Lizy Minelli oraz Bianki Jagger, ówczesnej żony Micka Jaggera, modelki, aktorki, ikony stylu).
Uff, starczy tych biograficznych szczegółów!


Jak wiadomo, nie tylko tekstylne szczegóły ludzkiego stroju podlegają modom; zmienia się także nasz gust zapachowy. Więc coś, co w latach 70. mogło zostać uznane za perfumową żyłę złota, wielu współczesnym nam nosom po prostu śmierdzi. Ale, czego nietrudno się domyślić, mój nos ma gdzieś masowe mody i z chęcią wpycha się we wszystko, co stare. :)
Dlatego zapach sygnowany po prostu Halston (znany też jako Halston Halston) nie był w stanie szczególnie mnie rozczarować.

To aromat "w starym stylu", wzorowany na ówczesnych Chanelach czy innych ikonicznych pachnidłach. Ciężki, przytłaczający, głośny. Nie bawiący się w zabierające cenny czas subtelności, dosłowny. [krótka dygresja: na perfumach francuskich wzorowane były też zapachy radzieckie co, jak przypuszczam, jest głównym powodem niechęci Polek i Polaków do woni ciężkich i zmysłowych; po prostu zbytnio nawąchali się kiepskich falsyfikatów i dalej leczą traumę; ale to tylko teoria ;) ].
Od pierwszej chwili uderza w nas silnym podmuchem owocowo-kwiatowo-aldehydowym, potężnym prawym sierpowym prosto w nos, po którym niewytrenowane ciało leci prosto na deski, gdzieś po drodze tracąc przytomność.   :)

Z czasem owoce znikają, a na ich miejsce wskakuje potężny, niebezpieczny szypr. Nie rysowany subtelnymi kreskami ołówka, jak Mistress, nie magiczny i magnetyczny, niczym Soir de Lune oraz dość odległy od prostej bezpośredniości White Linen. Gęsty, porywający, ekstatyczny. Obawiam się, że nie chciałabym poczuć Halstona Klasycznego na "przeciętnej polskiej skórze", na której chętnie ukazałby swoje wulgarne oblicze, może nawet unurzane w ekskrementach. Uch, to byłoby doświadczenie traumatyczne!

Więc pozostaje mi radość z faktu, że właściwości rzeczonej skóry odziedziczyłam po tatusiu, zatem na mnie wulgarności i słodkawych smrodów brak. :) A co jest?
Poza wspomnianym ciosem zaczepnym mam jeszcze do czynienia z gęstą, trudną do pokawałkowania, mieszanką kwiatów oraz akcentów orientalnych z wetywerią, paczuli i piżmem na czele. A także czymś odświeżającym, co zazwyczaj mnie męczy, a w tym konkretnym przypadku przełamuje nudę i kruszy monolit wagi ciężkiej królestwa perfum.

Trudno mi mówić o rozwoju nut, o ewolucji zapachu, gdyż ilość składników jest dość znaczna, więc ich rozkład przybiera często odmienne oblicza. Jest trochę jak ludzie, którzy posiadają dziesiątki kolorowych peruk (o różnej długości włosów) i codziennie zakładają inną. Tak, dla zabawy; wówczas twarz może i pozostaje niezmieniona, ale trudno ją rozpoznać w tłumie, tak różne pierwsze wrażenia wywołuje.
Mogę jeszcze wyznać, iż baza pachnidła jest ciepła, szyprowo-piżmowa z silnymi akcentami upojnych kwiatów i wetywerii. Czasem do tego grona dołącza sandałowiec, ciągnąc za sobą, lekko się opierające, kadzidło - ale dzieje się tak stanowczo zbyt rzadko.
Reasumując, mamy do czynienia z typowym zapachem retro, głębokim i odurzającym, ale (niestety) obcym dzisiejszym gustom. Czy mogę mu coś zarzucić? Owszem, wtórność; nieznany perfumiarz (lub perfumiarka) tak się zapatrzył we francuskie wzorce, że otarł się o plagiat Chanelowej Piątki (oraz paru innych arcydzieł). Poza tym - wszystko inne jest całkiem poprawne. ;)

Halston umarł w roku 1990, ale jego dom mody działa nadal, więc pozwoliłam sobie zamieścić link do strony internetowej. Chcę też zauważyć, coby zamknąć recenzję w filmowych ramach, że sporo tamtejszych projektów trafiło ostatnio na ekrany kin za sprawą drugiego pełnometrażowego Seksu w wielkim mieście, ale wątpię, czy to dobra reklama...


Rok produkcji i nos: 1975, ??

Przeznaczenie: zapach uznany za damski, dziś nadaje się dla wytrwałych nosów płci obojga. :) Na dzień i wieczór.

Trwałość: posiadam wersję edt, która utrzymuje się na mnie od siedmiu godzin wzwyż (czasem oscyluje wokół doby).

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-szyprowa (i "aldehydową" bym jeszcze dorzuciła)


Skład:

Nuta głowy: melon, brzoskwinia, bergamotka, zielone liście, mięta
Nuta serca: jaśmin, ylang-ylang, róża, kłącze irysa, goździk, drewno cedrowe, nagietek
Nuta bazy: ambra, piżmo, paczuli, sandałowiec, mech dębowy, wetyweria, kadzidło
___
Dziś noszę Harissę od Comme des Garçons.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. nymag.com/daily/intel/2007/03/can_harvey_resurrect_halston
2. shrimptoncouture.blogspot.com/2008/11/prayer-to-fashion-gods

czwartek, 26 sierpnia 2010

Smutek słodyczy

Dziś będzie o Amour le Parfum od Kenzo. Zapach, jak wiadomo, całkiem inny od kwiatowo-orientalnej, dość lekkiej klasycznej wersji. A z czym (a raczej: kim) perfumową wizję miłości Kenzo skojarzyłam? Odpowiem jednym słowem.
Farinelli.


Odkąd pamiętam, jego postać budziła we mnie pełne smutku współczucie [a musicie wiedzieć, że jego historię poznałam jako niespełna dziesięcioletnia dziewczynka, dla której słowo "kastrat" całkiem jasne nie było :) ]. Podskórnie odbierałam tragiczność przekazu, płynący zeń dojmujący smutek.

Dziś mam natomiast kolejną okazję, by zadumać się nad zmieniającą się ludzką mentalnością, nad próżnością i okrucieństwem, które w tak drastyczny sposób odcisnęły piętno na życiu Carlo Broschiego i tylu przed nim.
Można sobie zadawać pytanie, dlaczego tak cynicznie okaleczano małych chłopców, składając ich męskość w ofierze Wielkiej Sztuce [dużych liter użyłam z premedytacją], skoro wokół tyle kobiet, które spokojnie mogłyby stać się śpiewaczkami, ale odpowiedź na nie byłaby chyba truizmem. Niestety.

Tak czy owak, pozostaje Farinelli symbolem swojej epoki, czasów, gdy "zwykły człowiek" (tj. taki spoza "klasy próżniaczej") był podrzędnym stworzeniem, zależnym od kaprysów osób lepiej odeń sytuowanych. Oczywiście, wszystko zależy od sytuacji i nic nie musiało stać na przeszkodzie, by można było stać się kimś prawie szczęśliwym ale, co wszyscy dobrze wiemy, "»prawie« robi wielką różnicę". ;)
Bo czy piękno, podobno olśniewającego, głosu mojego dzisiejszego bohatera było warte jego cierpień, fizycznych i psychicznych??


Podobnie odbieram Amour le Parfum: jako jeszcze jedną piękną, miękką, puchatą i cieplutką twarz perfumeryjnej wanilii (tym piękniejszą, iż doprawioną nutą kadzidła), ale pomimo to w pewnym sensie nieszczęśliwą, odartą z duszy. Z mocno zachwianą wyrazistością. Z lekko uszkodzoną delikatnością nawet. Biedną.
Oraz magnetyczną.

I pełna niespodzianek, ponieważ nigdy nie wiem, czym AlP mnie przywita: czy będzie słodkim ryżem na mleku, czy podwędzoną wanilią, a może ciepłym, okrągłym kadzidłem, rozproszonym przez pastelową mgłę? Bywa różnie.
Czasami zadziwia mnie wysoką jakością wykonania i niewątpliwą klasą, by po kilku dniach zaszokować chemiczną tanizną, wionącą odeń na kilometr. Często nie mam pojęcia, czego się po dzisiejszym aromacie spodziewać. Prawdziwy z niego gwiazdor, kapryśny i wymagający. ;)

Jednak najczęściej jest tak: w pierwszej chwili po aplikacji mieszanka jest bardzo miękka i mlecznie dziecięca, przypominająca słodki kleik ryżowy doprawiony wanilią. Delikatna i obłędnie słodka; choć tę słodycz można wytrzymać, głównie dzięki coraz silniejszym akcentom dymnym, mieszającym szyki niewinnemu dziecięcemu jedzonku.

W miarę narastania ilości oparów kadzielniczych waniliowy kleik usuwa się w tył tak, że mamy do czynienia z negatywem fazy pierwszej. Teraz to dym wiedzie cały korowód, a ciepła dziecięcość czai się gdzieś w tle. Aromat staje się bardziej charakterny, zmysłowy.
W ostatniej fazie na miejsce ponowna, dość niefortunna, wolta i na czoło ponownie wysuwa się nieszczęsny kleik; choć zdecydowanie mniej w nim mleka, a i wanilia zdążyła zespolić się z resztkami palonej żywicy. Tylko co z tego, skoro gdzieś po drodze kompozycja zatraciła możliwość dorośnięcia, stania się dojrzałą? Zamiast gęstego, efektownego i sensualnego, słodko-ostrego Orientu, otrzymałam zahamowaną w rozwoju istotę, dojrzałą duszę uwięzioną w niepełnym ciele. Poważnie zaburzoną równowagę.
I nie ma tu znaczenia fakt, że zimą dość wyraźnie czuć ambrę, że ogólnie w chłodne dni kompozycja staje się bardziej kadzidlana, nieco obficiej kopcąca, gdyż to właśnie wtedy początek jest nieznośnie sztuczny.

A kiedy dusza i ciało nie potrafią zespolić się w jedną, harmonijną całość, wtedy nieszczęście gotowe. Jakie...?
To już zależy od poranionej, chorej duszy.

Na zakończenie mam jedną, drobną uwagę: powyższe słowa nie oznaczają, że mam Amour le Parfum za zapach marny a jedynie, iż pH mojej skóry stanowczo nie jest dlań dopełnieniem. To tak tylko, jakby ktoś pytał. :)


Rok produkcji i nos: 2008, Daphne Bugey

Przeznaczenie: z racji skojarzenia nie polecałabym tych perfum mężczyznom. ;) Podejrzewam za to, że dobrze mogłyby poczuć się w nich osoby ciepłe, romantyczne i serdeczne. :)

Trwałość: nieco lepsza zimą; w sumie - od czterech do ok. ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: waniliowo-orientalna (ale o dodatek kategorii "drzewne" też bym się pokusiła)

Skład:
[niech to gęś!, znowu w ciągu]

wanilia, ryż, kwiat frangipani, olibanum, benzoes, paczuli, ambra

P.S.
Źródła dwóch pierwszych ilustracji:
1. www.toutlecine.com/images/film/0002/00023792-farinelli
2. DeviantArt; Venetian carnival mask autorstwa terraaprile, STĄD.

Widzieliście coś takiego?

Chyba dam sobie spokój z udawaniem, że moje myśli krążą wyłącznie wokół perfum. ;)

Zajrzałam dziś na bloga o nazwie Bad Astronomy i przekonałam się, że tornado może powstać nawet z ognia. [!!]

LINK DO FILMU (ze źródła)

Widzieliście to?
Słyszeliście o czymś takim??


Prawdziwie "diabelski ogień".

___
Dziś noszę Ambre Russe Porfirogenetkę.  ;)

środa, 25 sierpnia 2010

Zmierzch na Karaibach

...to nie romantyczny widoczek z zachodzącym słońcem, oceanem i całującą się/przytuloną parą. Ani tym bardziej tamtejsza wersja koszmarka o "kolesiu, co się w kotlecie schabowym zakochał" [przyjaciółki Małej Siostrzyczki streszczenie Zmierzchu S. Meyer ;) ]. Niee, to zdecydowanie inna bajka...

Zaskoczę Was czy nie, kiedy wyznam, z czym kojarzę męską wersję Black XS od Paco Rabanne'a? Ciekawam bardzo. :)


Voodoo, santeria czy oxala, aby wymienić tylko te bardziej znane; Black XS to kapłan którejś z afroamerykańskich religii synkretycznych w ekstatycznym transie. Pijany boskim szałem, dzięki substancjom narkotycznym i mantrowemu bębnieniu wchodzi w stan opętania, pozwalając loa (duszom zmarłych o boskich konotacjach) wejść w swoje ciało.

Postronnemu obserwatorowi włosy na karku odstają od skóry pod kątem 90°, a po plecach biega pół mrowiska, gdy kapłan bądź kapłanka, spojrzy na nich strasznymi, niewidzącymi oczami i... uśmiechnie się. W sposób dziki, bezlitosny, kpiący. Zahipnotyzowani nie jesteśmy w stanie oderwać wzroku od tej strasznej, nieludzkiej twarzy, od oczu, które zaglądają prosto do naszej duszy i przeglądają nasze najmroczniejsze sekrety. Chcemy odwrócić wzrok, ale nie potrafimy, jesteśmy na to zbyt słabi. Bo nie my trzymamy w dłoni wszystkie atuty, nie od nas zależy rozwój tej gry; jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę tego dziwnego człowieka, który patrzy na nas tak, jakby sam Bóg zszedł na ziemię i zajrzał nam w czeluście duszy. Z wrażenia nie jesteśmy w stanie nawet oddychać. Po prostu tkwimy w jednej pozycji, skamieniali, uwięzieni kpiąco-lodowatym spojrzeniem kapłana czy kapłanki. Rozedrgani od emocji, pocimy się jak szczury, właściwie już żegnając się z życiem.
I wtedy w oczach opętanej osoby coś się zmienia: dziwny blask na chwilę gaśnie, mętnieje na tyle, byśmy zdołali raz mrugnąć powiekami. W ułamek sekundy później okazuje się, że gałki oczne kapłana wywędrowały gdzieś ku górze, a może do wewnątrz jego ciała, które posłusznie podąża za nimi, na nowo podejmując przerwany taniec.
Uff!
Wracamy zza grobu.
Chwila, która nam zdawała się być wiecznością, trwała może pięć sekund.
Choć kapłan już więcej się nami nie zainteresował, jakoś odechciewa nam się dalszych flirtów z nieznanymi kultami. Lepiej udać się z powrotem do klimatyzowanego hotelu.

Zainteresowanym voodoo oraz historią Karaibów (i całej reszcie także) polecam pewien znakomity, podzielony na dwie części artykuł o rozgrywaniu wielkiej polityki w sposób wyjątkowo niecny za pomocą kultu. Rzecz miała miejsce na Haiti w czasach, gdy złoty wiek tego kraju nieodwołalnie miał się ku końcowi... KLIK


Wracając do rzeczy, tym razem postaram skupić się już tylko na zapachu Black XS. ;)
Otóż mam wrażenie, iż perfumy te powstały przez odejmowanie jako, że z początku czuję w zasadzie wszystko [naprawdę WSZYSTKO], a z czasem liczba woni stopniowo się zawęża, aż do cichej, ciemnej i ciepłej bazy.
Z początku aromat jest żywy do nieskończoności, wibrujący w świetle stroboskopowym, ekstatycznie nieograniczony. Wszystko miesza się ze wszystkim, tworząc szalony, kolorowy wir, w którym zatracają się nawet granice między światłem i cieniem. I naprawdę nie mam pojęcia, co tu jest cytryną a co praliną, co przyprawami a co drewnami. ;) Wiem tylko, że mieszanka jest niezwykle żywa (o czym już wspomniałam) oraz gęsta. Bardzo gęsta, choć dość przejrzysta. I ciemna z rozbłyskami światła, rozjaśniającymi tu i ówdzie widnokrąg.
Piękne szaleństwo.

Z czasem mieszanka nieco słabnie, zabawa spuszcza z tonu, jednak nie na tyle, by zaryzykować jakiekolwiek przypuszczenia o rychłym jej końcu. Prawdopodobnie najpierw zniknęły gdzieś owoce, uwypuklając tolu, przyprawy i czekoladową słodycz. W tle natomiast czuć gęsty i ciężki mahoń oraz heban, a także jakąś niemal czarną żywicę i paczuli w jej piwnicznym odcieniu.
Ostatnia faza to przede wszystkim paczuli czekoladowa, zmieszana z drewnem hebanowym i lekko różanym palisandrem, silnie wsparta na przewiewnej, ale i tak zmysłowej ambrze. A to wszystko bywa czasami osnute delikatną, ledwie wyczuwalną kadzidlaną mgiełką.

Mieszanka niebezpieczna i zachwycająca. Wciągająca, by po pewnym czasie odepchnąć; zmienna i kapryśna. A jednak od dłuższego czasu nie potrafię się od niej uwolnić. Bo pięknie opływa moje ciało, bo pozostawia po sobie długą smugę, bo uwielbiam pachnieć jak skomplikowani, pełni niespodzianek mężczyźni. ;)
Coraz poważniej zastanawiam się nad zakupem, ponieważ im dłużej o niej myślę, tym silniej wsącza się w mój mózg, stopniowo mnie opętując.
Więc jeśli kiedyś, przypadkiem, spotkacie na swojej drodze dziwną brunetkę średniego wzrostu o oczach, które "wiedzą", wtedy możecie być pewni, że to ja, prosto po inhalacji ze stumililitrowego flakonu. ;)


Rok produkcji i nos: 2005, Olivier Cresp

Przeznaczenie: zapach programowo męski, ale spokojnie może zostać uznany za uniseks. Co jednak ujmy mu nie przynosi! Dla osób stanowczych, zdecydowanych, silnych. Kategorycznie zakazany dla maczo czy różowych panienek "w panterkę".

Trwałość: na mojej skórze znacznie lepsza zimą; w sumie - od sześciu do blisko szesnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: kalabryjska cytryna, owoc kalamanzi
Nuta serca: praliny, cynamon, balsam tolu, czarny kardamon
Nuta bazy: heban, palisander, paczuli, czarna ambra
___
Dziś noszę to, o czym powyżej. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. www.costumzee.com/tag/voodoo
2. DeviantArt; The Wizzard autorstwa sm00keh. KLIK

wtorek, 24 sierpnia 2010

Był sobie raz...

Albo "dawno, dawno temu", albo "za siedmioma górami, za siedmioma lasami" albo po prostu "pewnego razu" - baśń rozpocząć można na kilka sposobów, grunt, żeby każdy z nich był dobrze słuchaczom znany (nie lekceważmy mocy powtarzalności formuły!), nawet ciąg dalszy powinien dawać nam do zrozumienia, iż nie po raz pierwszy mamy okazję zetknąć się z konkretną opowieścią. Z tej prawdy doskonale zdają sobie sprawę autorzy epickich filmów, natomiast filmowi krytycy kompletnie ją ignorują, od każdej historii oczekując nowatorstwa i "moralnego niepokoju" [po powyższe zapraszam za rok do Wrocławia na Erę Nowe Horyzonty, a nie do centrohandlowych multipleksów! ;) ]. Bo Rejsowy inżynier Mamoń przez przypadek wyraził jedną z największych prawd kultury: ciągłe powtarzanie archetypicznych opowieści zapewnia nam poczucie bezpieczeństwa oraz to, co górnolotnie nazywamy "sensem istnienia". I już! :)

Lekceważenie marzeń i idei "szarego człowieka" nigdy dobrze się nie kończyło, o czym uczy nas historia. Dlatego, jeśli już wprowadzamy nowatorskie rozwiązania, powinny one w jakimś stopniu nawiązywać do modeli tradycyjnych. Nie inaczej jest w światku perfum: aby się sprzedawać, mrok musi być równoważony pogodą, demoniczność rubasznością, czarny, skórzany metal różowym i plastikowym popem. Zasada zachowania energii jest ważna nie tylko w fizyce. Dlatego dziś opowiem Wam o pewnym filmie i dobranych podeń perfumach.


Kojarzycie film, który w Polsce był rozpowszechniany jako Nieustraszeni bracia Grimm? Matt Damon, Heath Ledger i Monica Bellucci w kiczowatej, świadomie przerysowanej opowieści o dwóch cwanych oszustach, którzy - w wyniku chwilowego załamania karmy - popadają w naprawdę nieliche tarapaty. Wiem, że nie jest to dzieło wybitne, a ledwie poprawne, ale niewątpliwie spełniające powyższe wymogi: tutaj ckliwość równoważona jest ironią, cynizm marzycielstwem, gotycki charakter złośliwym nonsensem, a to wszystko podano w niezwykłej otoczce wizualnej, przywodzącej na myśl klimat opowieści prawdziwych niemieckich braci - zbieraczy baśni.

A jaki zapach ubrałabym z okazji seansu Braci Grimm? Encens Flamboyant z orientalistycznej serii Annick Goutal.
Wyczuwam w nim podobny dystans do własnej idei: graniczący z autosarkazmem, ale nigdy nie popadający kupletową śmieszność [kto miał okazję obejrzeć dziełko Baza Luhrmanna Australia, wie już, czego się wystrzegać ;) ].


Encens Flamboyant to kadzidło niestandardowe, zupełnie inne od typowych wyobrażeń: choć niezwykle gęste i obficie kopcące, to jednak jakieś takie... ziołowe. Jakimś cudem wyczuwam w nim piołun (może dzięki dodatkowi jodły?). Jest "złe"; choć na sposób, w jaki polskie podania zwykły przedstawiać diabły, z dystyngowanym szlachcicem Borutą oraz chłopskim satyrem Rokitą na czele. Nie potrafi obudzić negatywnych wizji, przynajmniej nie w wyżej podpisanej. ;) Bo jakoś nie lękam się swojskich diabłów, które - w sumie - zawsze udawało się i przechytrzyć, i zrozumieć.
Tak EF pozostaje aromatem gęstym, w pierwszej chwili znacznie bardziej przyprawowym niż żywiczno-drzewnym, skondensowanym, gorącym. I lepkim, przyklejającym się do skóry, zatykającym jej pory niczym, nie przymierzając, dziegieć (kolejna wizja: tak musiał wyglądać usmarowany dziegciem Bohun w Ogniem i mieczem; a jak nie Bohun w powieści, to przynajmniej Domogarow w jej ekranizacji. ;) ). Dopiero po pewnym czasie mieszanka staje się przejrzysta, podobna do "typowego" kadzidła.
W tej odsłonie przyprawy lekko cichną, odsłaniając bardzo przestrzenną, wirującą ku górze, nieco mroczną kombinację; przypomina to trochę wieżę, w której uwięziono demoniczną Królową Luster z Braci Grimm. Wiadomo, że w środku czai się "coś", ale żądza wiedzy i przygody każe ignorować wszelkie ciche protesty rozsądku.
Baza to jeszcze mniej przypraw (właściwie ostał się tylko kardamon i różowy pieprz) i zwiększona ilość kadzidła. Oraz blednąca na skórze poświata mroku. Kończy się noc, demony idą spać. Wszelkie komplikacje zostały zawieszone aż do następnego zmierzchu.

Pamiętam, że Nieustraszeni bracia Grimm pojawili się w polskich kinach na krótko przed grudniem, miesiącem "magii Bożego Narodzenia". Ze strony dystrybutorów był to znakomity chwyt marketingowy: wszak takie klimatyczne opowiastki, bajki z dreszczykiem, to doskonały pomysł zarówno dla szykujących się do świąt rodzin z dziećmi, jak i dla tych wszystkich, którzy od bożonarodzeniowego amoku pragną uciec.
Dlatego jestem zdania, że w Encens Flamboyant niemal każdy może poczuć i magię, i dreszczyk. A jeśli jednak nie...?
Zawsze pozostaje bojkotowanie inżyniera Mamonia. ;)


Rok produkcji i nos: 2007 lub 2008, Isabelle Doyen i Camille Goutal

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla silnych, nieco wrednych, choć lubiących domowe ciepełko osobowości

Trwałość: na mnie im cieplej, tym dłuższa - od siedmiu do blisko 24 godzin.

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna

Skład:

Nuty głowy: esencja z kadzidła, czarny pieprz, różowy pieprz
Nuty serca: żywica kadzidlana, kardamon, gałka muszkatołowa
Nuty bazy: kadzidło kościelne, balsam z jodły, drewno mastyksowe
___
Dziś noszę Bois Oriental Serża L. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. www.impawards.com/2005/posters
2. www.nytimes.com/imagepages/2005/08/14/arts/14mcgr.2.ready

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Lubię lubieć

..a mimo to nie jestem przekonana, czy odpowiada mi idea łańcuszków. Z pewnością są sympatyczne, ale też nieco męczące.
Więc zawsze, gdy ktoś proponuje mi udział w tego typu zabawie, jestem w kropce: zgodzić się czy nie? Na szczęście - dla mnie - tym razem temat jest miły, bo któż nie lubi opowiadać o sobie...? ;) Poza tym zabawa ma za zadanie generować pozytywne emocje, więc już dłużej nie wybrzydzam, tylko grzecznie przechodzę do sedna. :)

Należy:
po pierwsze - napisać, przez kogo zostało się wyróżnionym/ną oraz przytoczyć zasady zabawy,
po drugie - wymienić 10 lubianych przez siebie rzeczy (osób, miejsc, czynności itp.) i
po trzecie - wytypować 10 kolejnych blogowiczów oraz poinformować ich o tym za pomocą komentarza.

Tak więc za język pociągnęli mnie Skarbek oraz Fqjcior.

Oprócz podstawowych informacji o tym, że lubię:
1. Perfumy
2. Seks (bo kto nie?)
3. Żywe poczucie humoru
wyznam Wam, iż nie wyobrażam sobie życia bez:
4. Czytania (wszystkiego i o każdej porze)
5. Dobrej muzyki (bez specjalnego rozróżnienia na gatunki, po prostu dobrej)
6. Jedzenia i picia (niby oczywistość, ale dla mnie kolejna okazja do celebrowania drobnych przyjemności :) )
7. Obserwowania bliźnich, szczególnie w miejscach publicznych
8. Oglądania głupich filmów w świetnym towarzystwie i głośnego, acz dowcipnie złośliwego, komentowania akcji
9. Astronomii (nie mylić z astrologią! ;) )
10. Kolekcjonowania kolczyków

Fala uderzeniowa łańcuszka walnie zaraz w:
1. Sabbath of Senses (wiadomo, dlaczego... ;) ) [dziewczyno, ale będziesz miała rozbudowany punkt pierwszy! :) ]
2. Podróż w świat zapachów (niedawno odkryta; za ciekawy rozstrzał zainteresowań perfumeryjnych i indywidualizm zapachowy :) ) [niestety okazało się, że aby dodać komentarz, muszę mieć konto w bloxie. Więc mam nadzieję, że Paulinaa jakoś się o otagowaniu dowie. :) ]
a spoza "branży" zapraszam:
3. Backwards in High Heels (blog Anny Marii zamieszkałej w Anglii: trochę o modzie szeroko rozumianej, trochę o kulturze, trochę własnych przemyśleń)
4. Haderech, czyli droga (kolejny blog emigrancki, niestety powoli odchodzący do Krainy Swobodnych Serwerów; ;) refleksje najpierw z Midwestu amerykańskiego, później waszyngtońskie, a teraz znów środkowozachodnie. :) Za przystępne objaśnianie zawiłości judaizmu oraz ciekawe spojrzenie na świat)
5. Raspberries and cream (blog kulinarny; ostatnio mam wrażenie, że gotuję głównie według przepisów Eweny... :) )
6. W ramach patriotyzmu lokalnego Sudety (o najpiękniejszych, najbardziej magicznych i niezwykłych górach w tym kraju ;) - to było świadomie nieobiektywne)

I na tych sześciu zakończę, coby zdążyć z komentarzami przed następną burzą. :)
___
A noszę dziś Incense Normy Kamali (od wczorajszego wieczoru).

Edycja (godz. 23:48)
Właśnie załatwiłam sobie maleńką zabawkę. Nie wiem, jak Wy, ale ja uwielbiam dosłowne tłumaczenia! Uch, jakież one są śmieszne! :) Przy okazji okazało się, że używam zbyt wielu nieprzetłumaczalnych słów i zwrotów (albo przetłumaczalnych w sposób dość niespodziewany). ;)
Dlatego, jeśli tylko macie czas i chęci, to pośmiejcie się razem ze mną. Zapraszam. :)

niedziela, 22 sierpnia 2010

Zapachy lasu

Perfumowo jest ich kilka... i w większości - ładne.
A jednak nie o perfumach chciałabym dziś napisać. [wiem, wiem; obiecywałam powstrzymywać demona dygresji, dlatego zaczynam od zapachów. ;P ]

Ktoś kiedyś powiedział, że muzyka jest najwspanialszym zjawiskiem na Ziemi, a piękniejsza od niej jest tylko cisza. Parafrazując to można zauważyć, iż od perfum piękniejsze są tylko zapachy stworzone przez Matkę Naturę.
Dlatego, gdy wchodzę do lasu, staram się nie mieć na sobie niczego, co byłoby w stanie zakłócić moją percepcję tamtejszych woni. Zresztą, nie tylko o węch tu chodzi: widok leśnych ostępów pieści nasz wzrok, dźwięki wydawane przez skrzypiące drzewa, latające wokół owady czy przez większych przedstawicieli królestwa zwierząt to najprawdziwsza muzyka. Możliwość chodzenia po miękkim mchu, a nawet położenia się bezpośrednio na jego suchej, puchatej zieleni (dodatkowy plus: uszy toną nam w roślinności, co stanowi doskonałą izolację dźwiękową) jest czystą radością. Natomiast nos jest bezustannie "narażony" na bezpośredni kontakt w aromatami żywicy, szyszek, owoców, świeżo pociętego drewna, ziemi, grzybów, wilgoci, przestrzeni, wiatru, słońca czy deszczu z delikatnym tłem w postaci ostrej woni zwierząt.

Czasami zastanawiam się, czy jestem stworzeniem bardziej miejskim, nastawionym na wygody i hedonizm, czy wiejskim, cywilizowanym, ale marniejącym bez kontaktu z naturą. Efektu rozmyślań nie znam.
Wiem za to, że wczoraj wypoczęłam za wszystkie czasy oraz, że tego nie dałyby mi nawet miesięczne wakacje w popularnym kurorcie. Byłam na grzybach. Naładowałam akumulatory.

Bory Dolnośląskie przywitały upalną, letnią pogodą.





Zawsze zadziwia mnie, jak wspaniale przyroda potrafi naśladować otoczenie. Na zdjęciu poniżej nie znajduje się liść ani kawałek kory, tylko grzyb. :)



Trochę pasteli z okazji pory kwitnienia wrzosów:



...i nareszcie coś jadalnego! ;)



Morze traw [porównanie tyleż banalne, co adekwatne] w Dolinie Kwisy:



"Jestem Polakiem, mam gdzieś zakazy!" ;)



Kawałek cywilizacji (nieużywana wieża ciśnień, tuż przy dawnej stacji kolejowej w Świętoszowie).



W całości prezentuje się tak:



Trochę impresji z jedynej uznawanej przeze mnie formy polowań. Mam nadzieję, że Wam się podobają? :)

A na koniec odpowiedź na jedno fundamentalne pytanie: "Czy były grzyby??"
Owszem, było ich całkiem sporo. Problem w tym, że tych nadających się do spożycia jakoś nie stało... ;)
___
Noszę Amethyst marki Lalique.

piątek, 20 sierpnia 2010

Kadzidło dla Czerwonego Kapturka

...i Wilka, i Babci; ale przede wszystkim dla pierwszej dwójki.


Blisko trzydzieści lat temu Pierre Péju, francuski pisarz, eseista i filozof podjął polemikę z głośną psychoanalizą klasycznych baśni autorstwa Brunona Bettelheima. Swoje przemyślenia zebrał w (rewelacyjnej) książce Dziewczynka w baśniowym lesie, kapitalnie zrecenzowanej na przykład TU. Dzięki tej pozycji postfreudowskie "grzebanie kijem w mrowisku" w poszukiwaniu atawizmów seksualnych przestało być tak ekscytujące. Nareszcie - czyż nie po raz pierwszy od lat? - oddano sprawiedliwość procesom socjalizacji małych dziewczynek, także za pomocą klasycznych opowieści, unikając śmiesznego wmawiania im zazdrości o penisa, a chłopcom ciągot edypalnych. I za to książkę Péju kocham! :)
W jego interpretacji Czerwony Kapturek nie jest tylko bierną miągwą, ostrzeganą akuratnie przed tymi strasznymi, brutalnymi erotomanami - mężczyznami, ale mądrym, otwartym dzieckiem, któremu rzeczona baśń ma uzmysłowić piękno i naturalność seksu, płynącą zeń wolność [choć nie z znaczeniu libertyńskim; prędzej jako niezbędny składnik procesu indywiduacji]; coś jednocześnie zachwycającego i przerażającego.
Na nieszczęście, obcując ze światem współczesnej kultury popularnej, przebywając w społeczeństwie łatwo uzmysłowić sobie, że lekcję płynącą z klasycznych baśni mało kto odrobił.

A jak to wszystko ma się do perfum?


Czerwony Kapturek to, w moim odbiorze, oficjalna twarz Zagorska z kadzidlanej serii Comme des Garçons. :) Urocza, prostolinijna dzieweczka, która bardziej przeczuwa, niż wie, że coś jej w życiu umyka; ale nie na długo... W końcu, kiedy ona zamyka za sobą drzwi i zmierza ścieżką wgłąb lasu, pewien Wilk z oddali uważnie śledzi jej kroki. I wie już dokładnie, jak powinien postąpić.

Zagorsk to aromat dziwny: niby typowo kadzidlany, ale... Niby cedrowo świeży, ale... Niby swobodnie frunący w przestworza, ale...
No właśnie. Taka dziewica, która już dłużej nie chce nią być. :)

Z początku wyczuwam z zasadzie tylko kurz, dawno osiadły na wykonanych z drewna cedrowego ławkach, jasnych, odbijających zimne, zimowe światło słoneczne. Czasem tu i ówdzie śmignie nutka dymu kadzidlanego zmieszanego z aromatem woskowych świec. Na domiar złego, nasza dzieweczka co chwilę przystaje, by zerwać dla kochanej babci fiołki i irysy. Wtedy kompozycja podoba mi się najmniej - może nie brak jej stylu, ale zdecydowanie zapomniano o tajemnicy, o grze światła i cienia, o zmysłowości.
Dopiero później,kiedy dymu przybywa, a cedr traci trochę ze swej bezczelnej świeżości, gdy do głosu dochodzi gęstawy aromat brzozy (równie rześkiej, ale za to nie irytującej) i sosnowych igieł, mogę chcieć takim czymś pachnieć.
Po kolejnej chwili perfumy robią się nieco zadziorne, co chwilę lekko szczypiąc w nos i puszczając oko, nie przestając się do nas uśmiechać. Tak zachowuje się na mnie pimento, równie piękne chyba tylko w Piment Brûlant Artisanowym. Wokół kadzidło nieco się przerzedza, ale kto by to teraz zauważył...? ;)
Dzięki ożywczej czerwieni nawet powrót cedrowego soku nie robi na mnie większego wrażenia. Przeciwnie, dodatek hinoki oraz sosnowego drewna sprawia, iż mieszanina okazuje się całkiem przyjemna w odbiorze. Całość cichnie powoli, bardzo płynnie i dyskretnie. Przechodzi w stan uśpienia.

A Kapturek uśmiecha się do siebie.
Bo, jakby się tak zastanowić, babcia właściwie nie miałaby jej tego za złe, prawda? :)


Rok produkcji i nos: 2002, Evelyne Boulanger

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, bardzo - jak na kadzidło - nietypowy, bo świeży i orzeźwiający. Dzięki temu wydaje się być stosownym za dnia.

Trwałość: do siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna

Skład:

olibanum, drewno cedrowe, drewno hinoki, drewno sosny, brzezina, papryka pimento, irys, fiołek
___
Dziś pachnę Victrixem marki Pro Fumum Roma.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. commons.wikimedia.org [jest to grafika Czerwony Kapturek autorstwa Gustava Doré]
2. www.singingfalls.com

czwartek, 19 sierpnia 2010

Las, co w ramki oprawiony

...i na ścianie powieszony. ;)
A jest nim jeden z zapachów "córki swojego ojca", czyli pani Céline Ellena - konkretnie Un Parfum des Sens et Bois The Different Company.


W ogóle, to mam z zapachami TDC pewien kłopot: otóż spora część z nich nie jest w stanie mnie do siebie przekonać: lubię Rose Poivrée czy Sel de Vétiver (choć do zakupu jakoś mnie nie ciągnie), ale reszta? Niee, to nie to. Czegoś im brakuje.

Nie inaczej sprawa ma się z Un Parfum des Sens et Bois; odnoszę wrażenie obcowania z takimi miłymi, namalowanymi za pomocą pasteli landszaftowymi drzewkami, idealnymi do powieszenia na ścianie pokoju pensjonarki (żeby za jakieś pięć lat miała się czego wstydzić ;) ). Spomiędzy mięciutkich drzewek nieśmiało wygląda słoneczko, aby oświetlić polanę, zarośniętą pluszowymi kwiatuszkami. Brakuje tylko motylków, hasających beztrosko po pierwszym planie. Brr!

Może jestem wredną jędzą o zapędach snobistyczno - narcystycznych, ale dla mnie perfumy zbudowane na bazie nut drzewnych nie mogą być "milusie"; po prostu im nie wolno! Muszą mieć w sobie jakąś zagadkę, pewną tajemnicę i mroczność; muszą stymulować moją wyobraźnię. Nic więc dziwnego, że gdy stykam się ze "słodziutkimi zapaszkami" dla córek Neostrady, to ukradkiem sięgam po nóż sprężynowy (dowód TU). Denerwuje mnie to poszukiwanie zapachu lasu w domku dla lalki Barbie [rodzice mieli nosa, gdy w dzieciństwie chronili mnie przed tym paskudztwem ;) ], jakby nie było innych możliwości, by zaprzyjaźnić rzesze kobiet z drewniakami perfumeryjnymi. Ale to temat na dłuższą rozprawę jest; nie czas tu nań ani nie miejsce. :)


Miało być w końcu o Un Parfum des Sens et Bois.
I powiem Wam, że chciałabym ten zapach zjechać od góry do dołu, bez krzty litości; ale nie potrafię. Bo nie jest to pachnidło obiektywnie płaskie i banalne, jak She Wood. Po pierwszym negatywnym wrażeniu okazuje się bowiem, że zwyczajnie jest ono brzydkie subiektywnie, tj. nie podoba się mojemu nosowi.
Wyczuwam w nim tę samą chłodną ironię, co w Light Blue od D&G. Jednak zacznę od początku.

Kompozycja rozpoczyna się miękką puchatą drzewnością, zmieszaną z pieprzem oraz nutami żywiczno-kadzidlanymi - a wszystko to osnute gęstą, jasnofioletową mgłą. I już wiem, co mnie od UPeSeB odrzuca: to fiołek, z którym mam kłopoty równie duże, co z irysem oraz nadmiarem piżma. A fiołków w dzisiejszej mieszance jest dużo i nawet przyjemne powiewy kadzielnicze nie są w stanie ich przesłonić. Z czasem sytuacja się pogarsza, gdy do leśnego kwiecia dołączają rześkie cytrusy, wspierane przez werbenę i nadzwyczaj ostry imbir.
Finał to przede wszystkim jednowymiarowy, obłędnie świeży cedr, którego nadmiar również mi nie służy, oraz cytrusy i rozrzedzona mgła fiołkowa. Gdzieś w oddali, na horyzoncie czai się kadzidło [a ja zachodzę w głowę, czemu się kryguje i nie podejdzie bliżej?]. Zastanawia mnie jeszcze, gdzie się podziało paczuli, deklarowane w spisie nut - gdyż nigdy nie miałam okazji go wyłapać.

Tak czy owak na mojej skórze omawiane perfumy mają irytujący zwyczaj maksymalnego upraszczania rozwoju nut do trzech składników: fiołek - cytrusy - cedr. A to stanowczo nie jest moja bajka.
Za dużo świeżości.


Rok produkcji i nos: 2006, Céline Ellena

Przeznaczenie: zapach raczej uniseksualny, dość grzeczny; wydaje się być stworzony dla osób delikatnych i wrażliwych, choć ceniących w perfumach mocny powiew świeżości

Trwałość: na mnie żadna - w porywach do czterech godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna





Skład:

Nuta głowy: bergamotka, werbena, czarny pieprz
Nuta serca: imbir, fiołek, elemi, nuty zielone
Nuta bazy: kadzidło, paczuli, chiński cedr
___
Dziś noszę Mitsouko od Guerlain. :)

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje to dzieła amerykańskiej malarki o swojsko brzmiącym nazwisku Christina Orlikowski:
1. Forest Cathedral
2. Pansies in Pots
Oba można znaleźć na stronie artystki.

środa, 18 sierpnia 2010

Mowa - trawa


Bardzo lubię wetywerię: jest jednocześnie świeża i mroczna, wodna oraz ziemista, wydaje się być bardzo plastyczną substancją (w kontekście tworzenia substancji zapachowej). Ma w sobie urok przygody, jednocześnie pozostając bardzo dystyngowaną. Dość trudno ją rozgryźć. Na mnie niemal zawsze prezentuje swoje mroczniejsze oblicze i za to właśnie ją lubię - jest mniej dosłowna od paczulowej "piwnicy", choć i tej ostatniej sympatii nie poskąpię. :)
Pozostaje więc wetyweria [inaczej nazywać jej nie mam zamiaru] roślinką dającą ekstrakt dość skomplikowany i przekorny: często gadatliwy, a czasami zachowujący się niczym ponury mruk. A jeśli już opowiada, chyba nigdy nie jest trzpiotowatą paplą (więc nie bierzcie sobie do serca tytułu postu).

Spośród dziesiątek, a może i setek, perfumiarskich oblicz mojej dzisiejszej bohaterki zdecydowałam się opowiedzieć o jednym z głównonurtowych, bardziej przystępnych. O Vetiver od Guerlain.

W tym przypadku mamy do czynienia z pachnidłem gładkim, w archaicznym tego słowa rozumieniu. Oto prezentuje się nam kolejny olfaktoryczny śliczny chłopiec: może i ma zadatki na dzielnego odkrywcę, niezłomnego poszukiwacza przygód, niestrudzonego kochanka, ale... niech najpierw skończy szkołę. ;) (i jakieś studia by się przydały).


Z początku wyczuwam mrok, moją wyczekiwaną tajemnicę. Nie grzeczne cytruski, ale ekstatyczne przyprawy, nuty drzewne, tytoń, może też coś z pieprzu...? Cóż, w mainstreamie pierwsze znaczy najważniejsze, do czego warto jak najszybciej się przyzwyczaić. Jednak dalej również jest całkiem interesująco; gdy cichną nuty ciężkie, na krótki moment o głosu dochodzą łatwe cytrusy, wzbogacone szałwiową goryczką, by po chwili ustąpić miejsca tytułowej bohaterce.
Wetyweria obejmuje panowanie, wnosząc ze sobą akcenty wilgotnej ziemi i papirusu (oj, lubię to!), dosyć kanciaste, ale wszak nie jestem mężczyzną [bo na męskiej skórze kantów z zasadzie brak]. ...ale geometria daje się lubić i szybko wtapia w moją skórę, głównie dzięki cedrowo-sandałowym odwodom, zapewniającym przytulne ciepło oraz łagodną świeżość. Natomiast w finale następuje dziwne przemieszanie wszystkich poprzednich składników z mchem, lekką słodyczą tonki i arcyanimalistycznym cywetem, który jednak nie zdominowuje całości, a dyskretnie dba o dyscyplinę. Czasami wyczuwalne są nuty skórzane.
Bocznymi drzwiami wraca smuga dymu tytoniowego, miękko ścieląc się wśród mchu oraz "zalatującej" miętą pieprzową mirry. Dziwne.

Lubię ten aromat, jego klasę, czar, wyuczoną powściągliwość. Bo gdzieś pomiędzy sercem a finałem chłopiec dojrzewa, dość niepostrzeżenie przeistacza się w dorosłego mężczyznę. A dzieje się to niejako przypadkiem, gdy my, zaaferowani spokojnym, acz frapującym rozwojem nut, nie mamy czasu skupić się na czymkolwiek innym.
Dopiero, gdy nasz niedawny urwis wchodzi pewnym krokiem do pokoju, spoglądam nań ze zdziwieniem by, po krótkiej, bezgłośnej chwili zapytać: "to Ty??"


Rok produkcji i nos: 1956, 1959 albo 1961 (na pewno wznowiony w roku 2000), Jean-Paul Guerlain

Przeznaczenie: zapach męski, choć jestem dowodem na to, że i kobiet nie rozczarowuje. :) Ciekawiej prezentuje się chyba jednak za dnia i podczas wszelkich swobodnych spotkań towarzyskich (ale tu przecież decyzja należy do osoby noszącej).

Trwałość: na mnie dobra - od sześciu do ok. dziewięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna



Skład:
[kompilacja własna, wedle dwóch z powyższych źródeł]

Nuta głowy: bergamotka, mandarynka, cytryna, neroli, kolendra
Nuta serca: wetyweria, drewno cedrowe, drewno sandałowe, szałwia, goździk
Nuta bazy: tytoń, gałka muszkatołowa, cywet, mech (dębowy?), bób tonka, pieprz, mirra, skóra
___
Aktualnie noszę to, o czym powyżej, a wcześniej była Wazamba.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z Pachnącej Salamandry: TU KLIKAĆ

wtorek, 17 sierpnia 2010

Luksusowy snobizm

Jak Wam wyjawię, z czym kojarzę Guerrillę 1 od Comme des Garçons, to mnie połkniecie bez przegryzania. ;)
Jako, że pachnąc nią mam wrażenie przebywania w którymś z tych luksusowych hoteli typu bed & breakfast, utrzymujących się dzięki kochankom, wielkim korporacjom, urządzającym w nich konferencje oraz organizatorom balów (i wesel). Poważnie.


Co nie znaczy, że Pierwszej Guerrilli nie lubię. W końcu to są naprawdę sympatyczne miejsca!
I co z tego, że sztuczne, że wymuskane do bólu, że zawsze takie irytująco poprawne? Mnie przekonują; nie zawsze ważne jest miłe domowe ciepełko. Czasem potrzeba nam splendoru, blichtru i hiperestetyzacji. Pozornej grzeczności, pod którą ukryto profesjonalizm oparty na żelaznych regułach.
A póki jestem gościem, to chrzanię ich reguły! ;)

I nie przeszkadza mi chłodna uprzejmość ukryta w dzisiejszej Guerrilli; stalowe kwiatuszki mnie nie uwierają. Przeciwnie, jest w nich coś perwersyjnie przyjemnego, jakaś chłodna gładkość, intrygująca obojętność, od początku wściekle miotająca się po skórze. Z czasem cichnie (jak to u mnie) i wydobywa akcenty ciepłe, przyprawowe, których moc wzrasta wraz z temperaturą powietrza. Wtedy goździki rekompensują nam brak czułości, a pieprz zapewnia żywe emocje. Natomiast w dni chłodniejsze wyczuwam jedynie wielką, lekko pieprzową przestrzeń. Baza jest świeża i miękka.


Mam jeszcze jedno - też, jak mniemam, niezbyt pochlebne - skojarzenie. Guerrilla 1 leży niebezpiecznie blisko "mojego" Anaïs Anaïs Cacharel: wyczuwam w niej tę samą fakturę, styl i smak. Zbliżony typ urody. A już na pewno identyczne pole oddziaływania; oba zapachy maskują prawdziwą naturę, ukrywają wszelkie wady, chwilowo - w iście makiaweliczny sposób - zagłuszają indywidualizm, jednocześnie go uwypuklając [dla wrażliwego obserwatora; reszta będzie urzeczona ;) ]. Pozwalają osobom postronnym poczuć się bezpiecznie, jednocześnie cierpliwie czekając na choćby jeden fałszywy ruch takiej osoby. Okrutnie potulne i zimnokrwiście czułe.
La Belle Dame sans Merci.

Wcześniej wspominałam, że baza omawianych perfum jest jednocześnie świeża oraz miękka. I zdanie to podtrzymuję. Czyż można wyrazić się inaczej o połączeniu upojnych kwiatów z drewnem cedrowym i żywą wetywerią na miękkiej poduszce z piżma?
A jednak nie potrafię zapomnieć o obu powyższych skojarzeniach. Bodaj większość polskojęzycznych blogerów perfumeryjnych jest przekonana o smutku i okrucieństwie zawartych w Incense Normy Kamali; ale ja do nich nie należę - dla mnie przygnębiająca jest właśnie Guerrilla Pierwsza.
I w swoim okrucieństwie uzależniająca [co odróżnia ją od Anaïs Anaïs, którego dusza jest w istocie nieskalana].


Rok produkcji i nos: 2006, Marie - Aude Couture

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, idealny dla miłośników mięsożernych roślin. ;) Poważnie zaś, polecałabym go ludziom, na których zawodowy wizerunek musi składać się budowanie dystansu do otoczenia.

Trwałość: jak to CdG na mojej skórze - od pięciu do ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: gruszka, szafran, goździki, pieprz
Nuta serca: pieprz, kwiat champaca
Nuta bazy: drewno cedrowe, wetyweria, piżmo
___
W dalszym ciągu noszę Incense Kamali - ta sama aplikacja (a po drodze był prysznic...).

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. strona hotelu o nazwie Blythswood Square z Glasgow;
www.townhousecompany.com/blythswoodsquare/dining/breakfast_menu
2. www.appliques.com/a_white-and-pink-flower_appliques

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

O próbach ujarzmiania i o tym, co z nich wynika

Znów za punkt wyjścia recenzji obrałam sobie Indie, ale spokojnie: to jeszcze nie obsesja; zresztą, o poniższym skojarzeniu już wspominałam. :) Dodatkowo do Indii dotrę wedle planów Kolumba. A teraz do rzeczy.

Wojciecha Cejrowskiego można lubić albo nie (ja go nie znoszę), można mu zarzucać wiele, ale zwyczajnie nie mogę go nie błogosławić za wprowadzenie pod polskie strzechy tzw. "wyobraźni socjologicznej", a lepiej: "w. antropologicznej". Dzięki jego programom podróżniczym przeciętny tutejszy telewidz ma szansę nie tylko zobaczyć obce kraje i mieszkających tam "dzikusów", ale też - co najważniejsze - postarać się ich ZROZUMIEĆ. Odłożyć na bok swój, wypracowywany przez lata schemat myślowy i, w pewnym sensie nago, wejść w świat człowieka, którego postępowanie nie zawsze wydaje się nam logiczne i/lub zrozumiałe. A takiego sposobu myślenia w naszym pięknym kraju w zasadzie brak.
Po raz kolejny zdałam sobie z tego sprawę jakieś dwa lata temu, gdy pewnego niedzielnego przedpołudnia oglądałam w TV program Cejrowskiego.

Ów akuratnie "nadawał" gdzieś z Półwyspu Jukatan, z dawnego miasta Majów, chcąc przybliżyć Polakom tę starożytną kulturę, której kres położyła konkwista. Więc łaził sobie facet po ruinach, opowiadał o strukturze społecznej, o życiu codziennym prekolumbijskich miast-państw oraz o religii, która przecież do bezkrwawych nie należała.
Zapamiętałam jeden z konceptów pana Cejrowskiego, który opowiadał akurat o istnych krwawych bachanaliach, orgii bolesnego upuszczania krwi własnej i wyrywania serc cudzych (w ilościach tysięcznych), co miało być ofiarą na przebłaganie grzechów, prośbą do bogów, by nie zsyłali na świat ognia i jeszcze go nie kończyli. :)
Kiedy widz miał już okazję zaznajomić się z podstawą mitologii i obrzędowości, nasz dzielny podróżnik zauważył, że gdy europejscy konkwistadorzy postawili swoje podkute stópki na ziemi Majów i zobaczyli tłumy prowadzone na rzeź i krew, obficie lejącą się ze stopni świątynnych, w pierwszym odruchu rozpędzili całe towarzystwo, wyrżnęli kapłanów i starali się zniszczyć wszelkie dowody okrucieństwa "dzikich".
A tymczasem - gdyby trochę pomyśleli - mogli poprosić o pomoc grupkę rzutkich misjonarzy, którzy w rozmowie z kapłanami Majów potrafiliby powiedzieć, że to, co oni [czyli Majowie... ;) ] raz na kilka lat wyprawiają, jest bez sensu, że nie ma potrzeby poświęcać już tylu ludzi, bo przecież "u nas" był już jeden taki, który przelał własną krew i odkupił wszystkie grzechy tego świata. I wtedy cały proces ewangelizacji dla jednych, indoktrynacji dla drugich (jak zwał, tak zwał), miałby spore szanse odbyć się niemal bezboleśnie, bez karczowania wszelkich śladów zastanej cywilizacji.
Czemu o tym piszę?


Ponieważ jednym z pierwszych rejonów Indii, w który trafili Brytyjczycy, był Zachodni Bengal, główny ośrodek kultu bogini Kali. Więc wyobraźcie sobie, proszę, jaka musiała być reakcja szacownego angielskiego dżentelmena (kupca, żołnierza - co za różnica), gdy ten wszedł do jakiej świątyni i zobaczył wizerunek w stylu tego po lewej. :) I tak, dzięki etnocentryzmowi oraz brakowi dystansu i wyobraźni, szacowna bogini - matka, władczyni czasu, życia, śmierci i miłości stała się głównym symbolem hinduskiego "barbarzyństwa". Niezła ironia, co nie? ;)
Do dziś Kali to jedno z najbardziej rozpoznawalnych bóstw hinduistycznych na świecie, tyleż fascynujące, co odrażające [jeśli komuś nie chce się istoty jej kultu zrozumieć]. Uchodzi za symbol dziwnej, niezrozumiałej "babskiej" agresji. Cóż, z pewnością mydłkowata zachodnioeuropejska Najświętsza Panienka toto nie jest... ;)

A dla mnie Kali to czyste odzwierciedlenie Incense Normy Kamali, o czym zresztą już wspominałam. Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, gdy o Kadzidle Kamali myślę, to słowa: "nieujarzmione", "wszechpotężne", "majestatyczne". Pozornie dzikie, ale z całą pewnością niezbyt skłonne do kompromisów. W sposób oczywisty dominujące nad otoczeniem. Zachłanne.

Początkowo wściekle dymiące, czatujące przy drogach niczym najsłynniejsi wyznawcy Kali z sekty zwanej przez Brytyjczyków thugs, pragnące pozbawić życia niczego niespodziewających się wędrowców; budzące grozę, czasami graniczącą z histerią. Dzikie. Niebezpieczne. Niezrozumiałe. Fascynujące.


Bywa, że na "dzień dobry" serwuje silne uderzenie prosto w splot słoneczny, roztaczając wokół woń palonej wygarbowanej skóry z akcentami żużlu. Takie też było moje pierwsze z Incense spotkanie. Myślałam wtedy, że raczej się nie polubimy. Ale bogini Kali nie pozwoliła mi długo czekać na audiencję. Gdy tylko stanęłam przed jej obliczem okazało się, że swąd ulatuje w ciągu pierwszej minuty, odsłaniając obficie wypełnione kadzielnice, znad których unosi się dym zdolny osłonić całą armię. :) Zrozumiałam wtedy, że mam cholerne szczęście: kadzidlana Norma odkryła przede mną swoje bodaj najpiękniejsze oblicze. Które kopci przez wiele, wiele godzin, by w pewnym momencie (dość gwałtownie) zamilknąć. Wówczas ukazuje się ambra, równie piękna i potężna, co poprzednio dym. Ambra gorąca, zmysłowa, mrocznie cielesna. Obca europejskiemu rozumieniu świata oraz naszym konwenansom. Niebezpiecznie zmienna.
Wszak cała kompozycja do statycznych nie należy i zawsze, ale to zawsze, należy mieć się na baczności. Bo nigdy nie wiadomo, gdzie czają się thugs. ;)

Na zakończenie ciekawostka: teraz, gdy jestem chora i mam gorączkę, Incense rozłożyło nade mną płaszcz bezpieczeństwa, stając się opiekuńczą i bezpiecznie ciepłą mieszanką. Nie przypuszczałam, że będę mieć aż tyle szczęścia. Widać bogini chroni "swoich". ;)


Rok produkcji i nos: 1983, ??

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla seryjnych morderców albo demonologów. ;) A poważnie, to trudno ustalić, bo mam wrażenie, że to Incense wybiera sobie "nosiciela", a nie na odwrót.

Trwałość: poza wszelką konkurencją; aromat wydaje się wieczny

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna

Skład:

żywica kopal, labdanum, żywica sosnowa, galbanum, mirra, opoponaks, żywica świerkowa, cynamon, kardamon, pieprz, sandałowiec, kumin, elemi
___
Zgadnijcie, co noszę...? Tak, Incense. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. www.saisathyasai.com/baba/guruphiliac-jody-radzik
2. Profil użytkownika Goddess Kali na portalu Myspace.com KLIK