czwartek, 30 grudnia 2010

Co Wam powiem, to Wam powiem, ale Wam powiem

Nadszedł czas na kolejne życzenia. :)

Życzę Wam więc wszystkiego, co najlepsze, pomyślności, serdeczności i humoru. Oby szczęście zawsze Wam dopisywało!
Życzę także kolejnych doniosłych odkryć perfumowych, zachwytu nad nowo poznanymi pachnidlami i radości z tych, ktore już posiadacie. Oraz (prawie) samych udanych premier zapachowych. ;) Niech omijają nas wszystkich zawody i rozczarowania.
Szczęśliwego Nowego Roku 2011!



Mam też nadzieję, iż w sobotni poranek [albo później..] obudzicie się bez silnego bólu głowy i suchości w ustach. ;)
___
Dziś noszę Scottish Shortbread z Biblioteki Demeter. :)

P.S.
Ilustracja pochodzi z http://ilm.com.pk/education-news/happy-new-year-wishes-2011/

Edycja, godz. 23:26.

Planowałam, co prawda, napisać o tym później, ale nie wytrzymałam. ;)
Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą: kochani, na wtorkowe przedpołudnie szykujcie przydymione szybki, lornetki ze specjalnymi osłonami albo chociaż porządne słoneczne okulary. Ponieważ szykuje nam się częściowe zaćmienie słońca! :D W momencie kulminacyjnym zakryte ma być 80% tarczy słonecznej.
Na zlinkowanej stronie znajduje się tabela z godzinami, w jakich możliwa będzie obserwacja zjawiska astronomicznego z poszczególnych miast Polski.
Tak więc powtarzam: 4 stycznia 2011 roku, około godziny 9:30. Bądźcie przygotowani! I módlcie się o bezchmurne niebo. :) Oraz pod żadnym pozorem nie patrzcie na słońce przez jakiekolwiek urządzenia powiększające pozbawione osłon!! Chyba, że zmysł wzroku uważacie za mocno przereklamowany i zbędny do szczęścia. ;)

środa, 29 grudnia 2010

W poszukiwaniu Króla Błaznów


Powyższa ilustracja przedstawia flagę Najjaśniejszej Republiki Weneckiej, republiki kupieckiej i najdłużej istniejącego państwa działającego w ramach rzeczonego ustroju. Głową Republiki Weneckiej był, jak wiadomo, doża. Do tytułu weneckiego władcy odwołuje się zapach o wdzięcznej nazwie Baume de Doge marki Eau d’Italie.

Balsam Doży to aromat dokładnie taki, jak wenecka flaga: jaskrawy, wystawny, pełen jawnego i świadomego przepychu, ale przecież niepozbawiony klasy. Doprowadzony do granic przesady i skazany na wieczne balansowanie między kiczem a klimatem. Oraz, co najważniejsze, doskonale wywiązujący się z powierzonego zadania.


Jak spora część miłośników perfum ma słabość do dzieł Olivii Giacobetti, tak u mnie na kredyt zaufania zawsze liczyć może Bertrand Duchaufour, człowiek, którego wizja jest mi bodaj najbliższa, niebezpiecznie zbieżna z intymną poufałością. Choć B. D. to Wagner współczesnego perfumiarstwa. ;) [O. G. zaś - raczej Debussy :) ] Niemal każde z jego dzieł gotowa jestem przyjąć z otwartymi ramionami. Taki typ...

Nic więc dziwnego, że i BdD mnie urzekło. Jakżeby inaczej?
Szalony, łączący w sobie najbardziej reprezentatywne dostatnie klimaty średniowiecza, renesansu, baroku oraz Europy, Afryki i Azji aromat urzeka niemal rozpustną feerią woni zamorskich przypraw, kadzideł czy szlachetnych drzew, których dystrybucja żywiła Wenecjan oraz ich kontrahentów. Uderza do głowy, bez pardonu łamiąc opory co bardziej ascetycznych jednostek. ;) Hurtowo sprowadza na złą drogę.
Pod osłoną karnawałowej maski pozwala dosłownie na wszystko – co w prawdziwym życiu miewa często bardzo złe strony. Lecz w idealistycznym świecie perfum, w zakamarkach, w których nic nam nie grozi zapomnienie jest nie tylko tolerowane, ale wręcz pożądane. Tam szaleństwo staje się modlitwą wznoszoną ku chwale dawnych bogów.

Okej, pora zejść z obłoków. :) Starczy na razie tej poezji.
Balsam Doży przede wszystkim jest szalonym przyprawowcem z mocnym kadzidlanym zapleczem. Zaraz po aplikacji w nozdrza bije woń cynamonu, kolendry, pieprzu, goździków, kuminu i nie wiem czego jeszcze. Po prostu potężna, rudo-brązowa chmura pyłu, gęsta niczym mgła i zadrażniająca chyba wszystkie narządy zmysłów po kolei.


Dopiero po chwili spod korzeni zaczyna wyłaniać się „brudne”, mocno podrasowane najdziwniejszymi drewnami oraz żywicami kadzidło: najpierw delikatną, cienką smużką, później silniejszym, wszędobylskim strumieniem, by w końcu zamienić się w kolejną chmurę, pędzącą przed siebie z bazyliki św. Marka prosto w objęcia przypraw składowanych w jednej z kupieckich faktorii. Obłoki zderzają się ze sobą gdzieś nad Canale Grande, tworząc fantastyczną mieszaninę; ni to kulinarną, ni sakralną. Podejrzanie słodką, mirrowo-cytrusową, urzekającą i orgiastyczną. Zaprawioną bardziej subtelnymi – w porównaniu do takich zachłannych potworów, jak kmin i cynamon – akcentami kardamonu i szafranu.
W ostatniej fazie zesładzanie kompozycji postępuje, jednak wonie ostre nie pozwalają się zdominować (i bardzo dobrze!). Także kardamon nabiera mocy, ujawniając swoje lekko kremowe, niemal mleczne oblicze, dzięki któremu przyprawy zyskują zupełnie nowy wyraz. W „kadzidlanej części” rządy sprawuje zgodny tandem wibrującej mirry i nieheblowanego, niepokornego sandałowca [nieujętego w składzie]. Tu i ówdzie pokaże się wanilia lub wetyweria „po pożodze”.

Jest zamieszanie, może nawet lekki chaos, dookoła panuje harmider i kakofonia setek dźwięków. W powietrzu łatwo da się wyczuć zaaferowanie gawiedzi, niecierpliwe wyczekiwanie nieoczekiwanego, podniecenie niecodzienną sytuacją. W końcu to karnawał.
Pozostaje tylko wybrać Króla Błaznów i oddać mu hołd.
Niech nam żyje!


Rok produkcji i nos: 2008, Bertrand Duchaufour

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla miłośników nieortodoksyjnych kadzideł oraz Jungle Elephant od Kenzo. Na wszelkie okazje: pasuje zarówno na górską wycieczkę, jak i na wieczór w operze. :)

Trwałość: od dziewięciu do ponad trzynastu godzin (a może i dłużej...?)

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, pomarańcza, cynamon, kolendra, kardamon, kmin, czarny pieprz
Nuta serca: mirra, kadzidłowiec, goździki, drewno cedrowe, szafran
Nuta bazy: wetyweria, wanilia, benzoes
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.fragrantica.com/news/Eau-d-Italie-Baume-du-Doge-509.html
2. http://travel.nationalgeographic.com/travel/city-guides/venice-photos-1/#/venice-cafe-florian_2697_600x450.jpg
3. http://www.destination360.com/europe/italy/venice/venice-carnevale

wtorek, 28 grudnia 2010

Grudzień miesiącem małej formy :)

...się był okazał. Ponieważ moje zbiory powiększyły się o kolekcję perfumowych miniatur [choć nie tylko, ale o tym później; gdy dotrą do mnie wszystkie flaszki].

Oto ona:

Od lewej: Yves Rocher Nuit d'Orchidee, Yves Rocher Miel d'Oranger, Hermès 24 Faubourg, Theorema od Fendi, Rose Ispahan marki Yves Rocher, Ysatis Givenchy oraz Rose Noire od Giorgio Valentiego [która uświadomiła mi, co ludzie widzą w irysie ;) ].
Nadreprezentacja jednej z marek aż nadto rzuca się w oczy. :)

No i jak?
___
Tym razem noszę Eau Duelle od Diptyque.

Co sieje popłoch i ryje mózg

Kojarzycie początek pierwszej części Piratów z Karaibów, gdy Jack Sparrow [pardon: kapitan Jack Sparrow ;) ] stoi z dumną miną na maszcie swojego okrętu? Tonącego okrętu, dodajmy. I dokładnie w momencie, gdy statek ostatecznie chowa się w karaibskich głębinach, nasz bohater robi duży krok, stając nogą (prawie) na stałym lądzie?
Albo te wszystkie stare amerykańskie filmy sensacyjne, w których bombę udaje się rozbroić dosłownie w ostatniej sekundzie, zaś dramatyczna ucieczka domowego pupila przed rozszalałym żywiołem kończy się szczęśliwym ocaleniem nieomal „rzutem na taśmę”?
Owszem, można się z podobnej dramaturgii naśmiewać (i będzie się miało sporo racji), tylko po co? W końcu zasiadając do oglądania takiego właśnie filmu z góry godzimy się na pewien, dawno ustalony i uświęcony tradycją Fabryki Snów, schemat. A jedynym warunkiem, który musimy spełnić, by móc beztrosko cieszyć się widowiskiem, jest „złapanie konwencji”. Bez niego zamiast radości mamy zagwarantowane podirytowanie czy wręcz nerwicę [„co za idiota pozwolił, żeby Herkules posługiwał się kuszą!?” ;) ]. Jak od filmu katastroficznego nikt nie oczekuje drobiazgowości w dostosowywaniu scenariusza do praw fizyki, tak musical po prostu musi operować kiczem i przerysowaniem. Takie są, moi Państwo, prawa srebrnego ekranu. :)



O czym wspominam, by uzmysłowić – Wam i sobie samej – że czar, jaki po świecie sowicie roztaczają opary perfum Escada Collection, nie jest niczym niewłaściwym. Że nigdy i pod żadnym pozorem nie będzie to grzeszna przyjemność, którą wypada cieszyć się po cichu i najlepiej w dantejskich ciemnościach, byle tylko nikt się nie dowiedział. :) Nie, nic z tych rzeczy.

Escada Collection to mieszanka szalona: jednoznacznie słodko-owocowa, ale także słona, alkoholowa (w odcieniu.. rumowym!), nienachalnie kwiatowa, kremowa i kanciasta, subtelnie orientalna. A wszystko to dzieje się naraz: wyczuwam trudną do podzielenia maź, dziwaczne kontinuum owocowo-słone z wyraźnym „procentowym” tłem. Ach, jakie to jest przerysowane! ;) Jakie szalone, nurzające się w kiczu, doprowadzone do granic przesady. Ad absurdum. Spadające prosto w przepaść. I jakie czarujące! :)



Dziwaczne – to chyba jest najbardziej odpowiednie słowo na określenie ducha EC. Zdziwaczałe, udziwnione, przedziwne; a każde z powyższych jest strzałem w dziesiątkę. Co ciekawe, żaden wyraz nie powinien być postrzegany jako zarzut. :) Bo oskarżać omawianą woń o brak umiaru, bezczelne prostactwo i hałaśliwość to dowieść całkowitego braku dlań zrozumienia.
Po początkowym uderzeniu owocowo-alkoholowym aromat ogrzewa się, nabierając lekkiej, niesztampowej eteryczności, którą zawdzięczamy kwiatom zazwyczaj ciężkim i dusznym: jaśminowi oraz tuberozie. W tym samym momencie mój umysł rejestruje frapującą, lekką i prawie morską słoność, zmieszaną z prostą słodyczą bobu tonka. Dwa ostatnie wrażenia dominują w finale, którego jasną, kremową otoczkę uzyskano dzięki puchatemu sandałowcowi.
Nie mam pojęcia, jaki dokładnie udział w całości kompozycji brały orzeszki cola (rum i sól?), ale jestem pewna, ze były wyraźne. Gdybym tylko wiedziała, jak one pachną... ;)

Escada Colection to już legenda; i można łatwo odnieść wrażenie, że upadłam przed nią na kolana, rozpływając się w zachwytach. Lecz tak nie jest, uwierzcie; to po prostu kapitalny, bazujący na idealnie wyważonym dualizmie, zapach. Jedna z ciekawszych perfumeryjnych interpretacji yin i yang. Ot, po prostu.
Żeby to dostrzec wystarczy jedynie... „złapać konwencję”. ;)


Rok produkcji i nos: 1997, Françoise Caron

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach; lecz przypuszczam, zże spokojnie mogą przetestować go również ci mężczyźni, którzy nie zawsze traktują siebie poważnie. Zresztą, identyczną rekomendację kieruję także do kobiet. :)

Trwałość: do dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, orzeszki cola
Nuta serca: jaśmin, tuberoza.
Nuta bazowa: drewno sandałowe, aster, bób tonka

___
Dziś mam na sobie Body Silk marki La Perla.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.hometheaterspot.com/showtopic.php?tid/140803/
2. http://buzzingbride.wordpress.com/2011/05/03/bengali-wedding-the-engagement-party/
Kto bez podglądania zgadnie, z jakich filmów pochodzą zdjęcia? ;)

wtorek, 21 grudnia 2010

Święta bez piernika

"Noc padnie z wrażenia. Chłopcy również", jak głosił slogan reklamowy Belle de Minuit od Niny Ricci. Co pozwala wysnuć przypuszczenie, jakoby aromat ów stworzono przede wszystkim dla podkreślenia żywiołowej natury, stworzenia nastroju szampańskiej zabawy oraz rzucenia na kolana wszystkich wokół.
A to by się marketingowcy Niny R. zdziwili! :)



Jak wspomniałam w poprzednim poście, Belle jest kompozycją staranną, sprawną i robiąca jak najlepsze wrażenie. Skomponowaną w oparciu o spójną i dokładnie przemyślaną ideę, co w przypadku perfum mainstreamowych nie jest wcale normą. Lekkie, arcyprzyjemne (choć nigdy banalne), miękkie pachnidło urzekło mnie swoją glamourową aurą.

Chodzą po necie plotki. O zapachu Bożego Narodzenia, o gęstości oraz, przede wszystkim, o pierniczkach; praktycznie co recenzja na Wizażu, to skojarzenie z korzenno-miodowymi ciasteczkami. Z czego wynika, że pochorowało się albo moje powonienie, albo całej „reszty świata” [do jakości próbki zastrzeżeń nie mam]. Bo na mojej skórze piernika się nie uświadczy. Wcale – to – a – wcale. Zamiast niego pojawia się... zieleń. :)


Belle de Minuit jest aromatem grzecznym, wyważonym, spokojnym; nieskorym do płatania brzydkich figli, choć nie sposób zarzucić mu miałkości czy braku kręgosłupa. Nic z tych rzeczy – woń jest taktowna i delikatna, ponieważ tego właśnie chce (a raczej: ponieważ takie było życzenie jej twórców ;) ).
Otwarcie, w interpretacji osoby, dla której Idole od Lubin jest świeżuchem wprost idealnym na upalne dni [czytaj: dziwnej ;) ], to niezwykle gładka, przejrzysta, jasnozielona poświata wypełniona aromatami słodkich cytrusów, czarnej porzeczki w odcieniu znanym z crème de cassis w stanie czystym oraz niecodziennej, bardzo miękkiej interpretacji odurzających zazwyczaj kwiatów, takich jak jaśmin czy konwalia. Później, kiedy kompozycja spokojnie osiada na skórze, zgrywając się z jej pH, całość mięknie jeszcze bardziej, a do grona zaproszonych gości dołącza kwiat pomarańczy oraz lejąca się, miodowa w barwie i zapachu słodycz. Czasem lekkie ożywienie wnosi subtelny powiew gorzkiego grejpfruta.
Gdy minuty mijają, cytrusy stopniowo wyparowują, ustępując miejsca beżowej, nienachalnej nutce kawy, której towarzyszy kremowy sandałowiec oraz... lekko słonawy bób tonka. To naprawdę nad podziw ciekawe jego oblicze: słodkie, ale też wyraźnie słone. Cudne! Bywa, że w nosie zakręci charakterystyczna nutka mirry, ale nie doświadczam jej zbyt często. Trudno powiedzieć, czy to dobrze, czy źle: mieszanka o częstszym mirrowym akcencie byłaby wprost hipnotycznie zniewalająca, lecz teraz mogę spać spokojnie, bez konieczności przekupywania węża drzemiącego w kieszeni. ;) Dodam jeszcze, że podejrzewam, iż to właśnie mirra może odpowiadać za tak częste przyprawowo-piernikowe skojarzenia zauroczonych nosicielek; jednak głowy za to nie daję.

Podsumowując: gęstość – tak, Boże Narodzenie – czemu nie...?, ale piernik – żadną miarą. Co nie znaczy, że Belle de Minuit nie jest warte uwagi.
Naturalnym tropem [Blu Notte pour Femme < Belle de Minuit < ...?] prowadzi do kolejnej uroczej, typowo kobiecej oraz niesztampowo słodkiej kompozycji zapachowej. Jest nią Escada Collection, również nieobecna już na półkach perfumerii. Lecz do niej wrócę dopiero po świętach. :)


Rok produkcji i nos: 2000, Cecile Matton

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, ale polecałabym go także ciekawym świata (perfum) mężczyznom. Świetny zarówno na Wielkie Wyjścia, jak i zupełnie bez okazji.

Trwałość: od sześciu do ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: czarna porzeczka, pomarańcza bergamotka, grejpfrut
Nuta serca: jaśmin, konwalia, hiacynt, kwiat pomarańczy
Nuta bazy: bób tonka, mokka, drewno sandałowe, mirra
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.


* * *

A ponadto...

Wiem, wiem, składanie życzeń to nader często nuda, banał i obłuda, męczący obowiązek do spełnienia czy pusta formułka do odklepania, bo „tak wypada”, ale ja pozwolę sobie zignorować wszelkie obiekcje oraz trendy panujące wśród bodaj wszystkich polskich blogerów perfumowych.
Albowiem wierzę w moc sprawczą wypowiadanego słowa, o ile wzmacnia je szczera myśl i czysta intencja osoby mówiącej. Oprócz złych klątw mamy dobre błogosławieństwa oraz miłe życzenia. Skupię się na tym ostatnim. ;)


Kochani!
Z okazji świąt Bożego Narodzenia życzę Wam spełnienia marzeń, radości z życia, zachwytu codziennością, niewygasającej nadziei. Oraz zdrowia. Abyście nie musieli się kłopotać niczym poważnym lub by wszelkie przeciwności losu spotykały w Was na tyle godnych przeciwników, by czym prędzej uznawały się za pokonane. :)
Wesołych Świąt!

Na zakończenie swobodny cytat z weekendowego, podróżniczego dodatku do Gazety Wyborczej: podobno w jednym z libańskich chrześcijańskich kościołów przeczytać można takie oto napomnienie: „jeśli jesteś wierzący – módl się. Jeśli jesteś ateistą – podziwiaj. Jeśli jesteś GŁUPI – podpisz się na ścianie”. ;) Idąc tym tropem pragnę podkreślić, że osoby, które Bożego Narodzenia nie obchodzą, również proszone są o przyjęcie moich życzeń. W końcu admiracja architektury sakralnej jest nie mniej ważna od najbardziej oczywistych celów pielgrzymowania. ;) Liczy się zachwyt.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.shropshirestar.com/lifestyle/beauty/2010/11/19/from-computer-screen-to-party-queen/
2. http://www.flowersbywalter.com/christmas.htm
4. http://christmas.pinger.pl/p/2

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Kwiaty, łakocie i procenty

...czyli stereotypowy upominek dla pani i pana domu. Tym razem ujęte w nawias i włączone do niezwykle sympatycznych oraz przytulnych damskich perfum. Blu Notte pour Femme od Bulgari.


Od razu przyznam, iż nie dane (jeszcze) było mi poznać męskiej wersji kompozycji, więc nie jestem w stanie stwierdzić, która jest bardziej godna uwagi. O kobiecej Blu Notte wspominam zaś głównie z racji gładkiego charakteru kompozycji oraz czasu, który zbliża się ku nam coraz większymi krokami. Bo to "taka świąteczna kompozycja". ;)

Spokojna, wyrafinowana, bezpieczna. Sympatyczna i bardzo "noszalna". Wyważona. Aksamitna. Bardzo przyjemna.
Jednym słowem: użyteczna.

Czasami każdy z nas ma ochotę zaszyć się w jakimś przytulnym kątku, gdzie jest cicho i panuje półmrok, kiedy w miłej atmosferze oddajemy się jakiemuś przyjemnemu zajęciu [wyjątkowo nie o seks mi chodzi ;) ], aż zaczyna ogarniać nas błogość, z czasem ustępująca miejsca ciepłej, bezpiecznej senności. Mnie z takimi chwilami zazwyczaj kojarzy się Boże Narodzenie.
Dlatego uznałam, że w klimat niniejszych świąt idealnie wpasuje się omawiana kompozycja.


Dziwny zapach z tej damskiej Blu Notte: niby daleki od erotycznych klimatów, a jednak nastraja przychylnie; raczej nie jest to też typowy jadalniak, a mimo to miałoby się chęć go schrupać; a to wszystko w ramach jednej, całkowicie bezpiecznej i pełnej miłego ciepła, bez mała dziecęj, mieszanki. Tak więc szykuje nam się kolejnaa niejednoznaczność i to w miejscu, którego raczej byśmy o nią nie podejrzewali. Już sam tem fakt przydaje BNpF nastroju oraz wydatnie wpływa na atrakcyjność mieszanki. :)

Uwertura urzeka dziwnym pudrowym akcentem, w którym lekka słodycz miesza się z subtelną nutą cytrusów oraz przygaszoną, lekko pastelową - co może wydawać się dziwne - wódką. Choć raczej urozmaiconą jakimś dodatkiem smakowym, niż czystą. Mnie to akurat odpowiada, bo fanką wódki sauté raczej nie jestem [choć zdarzało się pić i czysty spirytus (jak wiadomo, nic tak nie znieczula jamy ustnej i przełyku! ;) )].
Dopiero po pewnym czasie dołącza aksamitna, lejąca się, choć chłodna, czekolada. A wraz z nią delikatne wspomnienie tytoniu, labdanum, kremowy sandałowiec oraz frapujące, lekko przyprawowe, nęcące kwiecie (akacja).
W miarę upływu czasu zanikają akcenty świeżo-kwiatowe, a na znaczeniu zyskują słodkie, chociaż stonowane, kuszące utrwalacze: sandałowiec, labdanum, czekolada oraz ambra. W tej odsłonie ujawnia się nawet cieniutka, acz wyczuwalna strużka kadzidła. Mniam! :) Czasem da się także wyczuć sypkie, przypudrowane, syntetyczne piżmo, nadające kompozycji jeszcze większej puszystości.

Całość jest zatem przyjemna, przydatna i przytulna. Idealna dla podkreślenia wyjątkowo błogich chwil lub na odtrutkę w czasie zimowej depresji. Rozczulająca swą niezamierzoną nieporadnością. Warta poznania i przetestowania, choć o szczególnie silną emanację trudno ją posądzić [dla mnie to wada; w tym przypadku na szczęście maleńka :) ]. Opisywana mieszanka przywodzi mi na myśl inną, nieco bardziej zaskakującą i sprawniejszą technicznie, niestety już nie produkowaną: Belle de Minuit od Niny Ricci.


Rok produkcji i nos: 2004, Alberto Morillas

Przeznaczenie: zapach dedykowany kobietom, ale nie widzę powodów, dla których mężczyźni mieliby zaniechać testów. :) Świetny na wszelkie okazje nieformalne.

Trwałość: latem jakieś cztery do pięciu godzin, zimą - do siedmiu; więc mocno średnia...

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, bergamotka, dziki kardamon (łac. Alpinia galanga), anyż
Nuta serca: irys, akacja, kwiat tytoniu, wódka
Nuta bazy: sandałowiec, ambra, piżmo, gorzka czekolada, labdanum, kadzidło

P.S.
Tym razem źródeł fotografii nie podam. ;P

Spacer po uroczysku


To żadna sztuka stworzyć słodkie ambrowe perfumy. Nie jest także szczególnie wybitnym osiągnięciem skomponowanie na jej podstawie zapachu jednoznacznie cielesnego, dosadnie człowieczego. Na głębszą uwagę zasługuje w mojej opinii nieoczekiwana, zaskakująca interpretacja wspomnianego składnika - gorzka, wilgotna, ziołowa. Taka jest Ambra włoskiej marki Santa Maria Novella.

Wilgotna, niekoniecznie piwniczna ziemistość, wyrazisty aromat ziół oraz lekka nuta słodyczy, osnuta wokół eterycznego sedna kompozycji przywiodły mi na myśl szekspirowską Ofelię. Oraz dwie mieszanki o bardzo zbliżonym, może nawet pokrewnym, chrakterze - Shalimar marki Guerlain oraz Habanitę od Molinard. Tworzą one słodko-gorzką triadę o wiedźmowo-obłąkańczych konotacjach, ni to mędrczyń, ni wariatek; ani żywych, ani umarłych - takie 'Dziadowskie', snujące się wciąż po łez padole, zagubione w czasie i przestrzeni zjawy. Niepewne siebie, bogów, ludzi i świata. Wiecznie skołowane, niedzisiejsze, dziwaczne. Rozumiane w zasadzie tylko przez wąską garstkę współplemieńców. ;) I jak tu im nie ulec?

W Ambrze SMN, oprócz wspomnianego nawiązania do Habanity oraz Shalimar, zauroczyła mnie niejednoznaczność; owa trudna do uchwycenia aura złożona z piołunu, rozmarynu, paczuli, kolendry i kilku innych elementów składowych, które zręcznie oddają atmosferę błądzenia po zagubionym wśród lasów uroczysku, w mglisty, zimny, późnojesienny poranek, kiedy zacierają się granice między "wczoraj", "dziś" i "jutro", kiedy, zupełnie tego nieświadomi, możemy wędrować przez stulecia, w ciągu jednej wyprawy "zaliczając" czasy średniowiecza, pierwszej wojny światowej, jekiejś bliżej nieokreślonej przyszłości, by ostatecznie ponownie zawitać w dzień, miesiąc i rok, kiedy to postanowiliśmy zwlec się z łóżka i pójść do lasu. A - co najciekawsze - o podróży nigdy się nie dowiemy; w końcu las jest wieczny, "nie było nas, gdy był las; nie będzie nas, zostanie las". ;)

Pierwsze minuty po aplikacji mieszanki to jednoznacznie gorzkie, choć suche wspomnienie wyprawy w nieznane, zręcznie manipulujące naszymi zmysłami. Bo po chwili zapach zaczyna się ogrzewać, schnąć jeszcze mocniej, nabierając bardzo cielesnej słodyczy [z gatunku tych daleko spokrewnionych z wonią rozkładających się tkanek]. Z czasem ciemnej, sypkiej słodkości jest coraz więcej, choć umiejętnie równoważy ją zapach brzozowej kory, tej najmilszej memu powonieniu jednoznacznej świeżynki perfumowej. :) Dzięki oparom kory brzozy (a może to jednak drewno...?) Ambra balansuje pomiędzy oczywistością a zagadką, między znajomym ciepełkiem i "motylami w brzuchu" oraz zimnym, przyprawiającym o świdrujący ból głowy, do cna pierwotnym lękiem.
Finał to przezacny, piękny, przykuwający uwagę koncert brzozy, paczuli oraz tytułowego składnika przy dyskretnym akompaniamencie ziół. Chciałoby się słuchać go ciągle.

Tylko jak znaleźć dlań najlepsze miejsce [oraz jak przed samą sobą usprawiedliwić jej zakup? ;) ], kiedy ma się pod ręką zarówno Shalimar, jak i Habanitę? W końcu Ambra, choć niezwykłej urody, jest tylko wodą kolońską, więc trwałością nie zachwyca.
Może kiedyś...?



Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dla miłośników horrorów psychologicznych oraz niesztampowych perfum. Na wszelkie okazje.

Trwałość: do pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład: nieupubliczniony
___
Dziś noszę Baume du Doge marki Eau d'Italie.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://invitrofertilitygoddess.com/2008/08/16/fertility-drugs-vs-fertility-herbs/

piątek, 17 grudnia 2010

Lady in Red


Pewnego razu dokonałam zakupu w ciemno. Całkowicie, bo wcześniej obok zamawianej flaszki chyba nawet nie przechodziłam. Zachciało mi się czegoś orientalnego i wyrazistego, z silnym akcentem sandałowca oraz róży. Takim oto sposobem w moje dłonie trafiło piętnaście mililitrów perfum Rouge Hermès.
Kompozycja swą nazwę zawdzięcza barwie, którą w latach 30. XX w. stworzono specjalnie dla Hermèsa: silnej, zdecydowanej i bezkompromisowej czerwieni. Nic więc dziwnego, że zawartość flakonu musiała być nie mniej charakterna od pierwowzoru. Zacznijmy jednak od początku...

Wyczytałam, iż rzeczona mieszanina pojawiła się na rynku w 2000 roku; kiedy jednak dotarła do mnie zamówiona paczka stwierdziłam, że coś tu się nie zgadza. Takiej mocy, takiego stężenia aldehydów, tak jednoznacznie „niedzisiejszej” interpretacji kwiatowych oraz orientalnych składników w życiu nie dopuszczono by do masowej dystrybucji w roku 2000! A już nigdy – jako perfumowej premiery, która dopiero musi wyrobić sobie markę. To po prostu nie było możliwe.
Z pomocą przyszła nieoceniona Fragrantica: to z niej dowiedziałam się, iż pierwotnie aromat nosił nazwę Parfum d’Hermès i powstał szesnaście lat wcześniej. Dopiero teraz układanka zaczęła nabierać logicznych kształtów. ;) Na przełomie milleniów zapach ponownie powołano do życia, pod zmienioną nazwą oraz wyretuszowanym składzie. Hmm... Wiadomo, że na hasło: „reformulacja” większości perfumoholików na usta odruchowo cisną się wyrazy powszechnie uważane za obelżywe, ale – perfumy powróciły na rynek po latach nieobecności, a to oznacza, że mogły skończyć dużo gorzej, na przykład jako bliskie psiapsióły limitowanych edycji Escady, tych rokrocznych kwiatowo-owocowych potworków, które przekonują, by nigdy, za żadne skarby świata nie używać wyrażenia: „gorzej być nie może”. ;) Ludziom od Hermèsa należy się uszanowanie za rezygnację z dyktatorskich zapędów i nawiązanie do ducha oryginalnej kompozycji, bez chodzenia na kompromisy z tym wszystkim, co „się sprzedaje”.


Tak więc moją radość, całkowicie polską, czy też słowiańską, w charakterze [„a mógł zabić!” ;) ] budzi woń, której otwarcie, pierwsze chwile pobytu na skórze, często niełatwo odróżnić od setek innych wód z lat „okołozimnowojenych”, tej epoki rozszalałych aldehydów, szklistych, srebrzystych, transparentnych do bólu. No i ocierających się o kicz. Szczęśliwie Rouge Hermès szybko przeistacza się w woń potężną i trudną do poskromienia, istnego wampa na eleganckim przyjęciu. Wyczuwam przede wszystkim duszne, przyciężkie kwiaty, wśród których dominuje róża w swym przytłaczającym, delikatnie pudrowym odcieniu; taki sproszkowany palisander. :) Niewiele później dołącza ostry, nieheblowany, pełen drzazg sandałowiec, czyli takie wcielenie rzeczonego drewna, które – dla odmiany – lubię najbardziej. I trwają: róża z drewnem sandałowym pospołu, a cała reszta jedynie służy im za tło.
Po jakimś czasie mój nos zaczyna wychwytywać przyprawy, trudne do jednoznacznej identyfikacji; na pewno jest w RH kolendra, cynamon, nieco kardamonu, odrobina pieprzu, wawrzyn, może jeszcze anyż. Oraz kilka innych ingrediencji, których nie udało się rozszyfrować. Gdzieś od dołu przebija ostry, świdrujący, lekko kadzidlany zapach mirry zmieszany ze świeżym cedrem, jednak ta para znika równie szybko, jak się pojawiła. Baza to lekka, przypudrowana (irys) słodycz wanilii oraz ciepła jedność drewna sandałowego i ambry, delikatnie zmysłowej, drażniącej powonienie, miękkiej tudzież bardzo, bardzo przytulnej. Pojawia się także wspomniana pudrowa róża rodem ze staroświeckiego potpourri, choć jej moc jest, naturalnym biegiem rzeczy, znacznie ograniczona.

Rouge Hermès to kompozycja urodziwa, starannie złożona, szykowna. Warta co najmniej testów. W każdym razie, ja tam zakupu w ciemno nie żałuję. :) Co nie znaczy, że taką formę zapachowej ruletki polecam.


Rok produkcji i nos: (1984) 2000, (Akiko Kamei) ??

Przeznaczenie: zapach idealny na wszelkie okazje formalne, choć nie jest to normą. Dla kobiet oraz mężczyzn, których Chanel No. 5 nie odstrasza. :)

Trwałość: latem do siedmiu godzin, zimą nawet dwanaście

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: ylang-ylang, róża, irys
Nuta serca: drewno cedrowe, drewno sandałowe, wanilia, ambra
Nuta bazy: mirra, labdanum, przyprawy
___
Dziś noszę Anaïs Anaïs od Cacharel.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Dama w czerwieni autorstwa Tarasa Lobody: http://storylet.org/tag/taras-loboda/
2. Dama w czerwieni pędzla Giovanniego Boldini: http://www.canvaz.com/gallery/13766.htm

środa, 15 grudnia 2010

Nowe szaty kardynała



"...i choć niektórzy z was będą musieli zginąć, jest to poświęcenie, na które jestem gotów [czy jakoś tak ;) ]” – powiedział Lord Farquaad, teatralnie ocierając łzę. Tak, należę ludzi zarażonych Shrekiem, choć mój entuzjazm ogranicza się do dwóch pierwszych części. A do roli zapachowego odzwierciedlenia animowanej kanalii, nikczemnika i szui pierwszego sortu, o wzroście odwrotnie proporcjonalnym do ambicji, wybrałam perfumy o sugestywnej nazwie Cardinal, marki Heeley. :) Oto, co czarujący megaloman miał mi do powiedzenia.

Kiedyś wspominałam, że kadzidlane perfumy – nawet te najcięższego kalibru – nie wywołują we mnie negatywnych uczuć. Żadnych demonów, żadnych łajdactw ani horrorów. Tak też jest i w przypadku Kardynała. Zapach to kapryśny, wymagający (od innych) oraz bezczelny w swym jawnym braku kompleksów. Odważny. Niełatwy. I fascynujący.
Otwarcie potrafi zwalić z nóg dymno-mdłą aurą, stworzoną na bazie srebrzystych, obłych aldehydów i jagód jałowca. Chwilę później dołącza chmura pieprzowego pyłu, która pojawia się i znika z prędkością tornada – przybywa nie wiadomo skąd, przez chwilkę miota się po skórze, zawłaszczając dla siebie całą przestrzeń i przepada, szczęśliwie nie pozostawiając szkód równych klęsce żywiołowej. :)
Kłopotów nadmiernych nie powoduje, za to przygotowuje grunt dla głównego bohatera kompozycji, czyli kadzidła. Pięknego, typowo rzymskokatolickiego, rzeczywiście blisko spokrewnionego z Avignonem CdG. Oba zapachy myszkują po tej samej spiżarni: tu religia, pycha i polityka w jednym i tu; tu ciemne grzechy kościoła [Kościoła] i tu; tutaj jechanie po najniższej linii skojarzeniowego oporu i tam; tu Kardynał, tam Awinion. Nie bardzo podoba mnie się wspomniana taktyka. Jednak oskarżeń o plagiat za żadne skarby bym nie wysunęła. Bo mamy do czynienia z pokrewieństwem równoległym, a nie klonowaniem. ;) Aldehydy, jałowiec, mydlano-rumiankowe konotacje mijają się z wprawą doświadczonych tancerzy na zatłoczonym parkiecie.
Subtelny akord labdanum „cywilizuje” kadzidło zmieszane z przyprawami, stopniowo wyciszając te drugie, by ostatecznie przejść bo ostatniej fazy. W tej święte opary mieszają się z dymną, osmaloną wetywerią w stylu Chaman’s Party czy męskiego Encre Noire oraz piwnicznym wcieleniem paczuli. Gdzieś z oddali dociera ku nam akord ambrowy; wystarczająco wyraźny, by nie mieć żadnych wątpliwości co do jego istnienia, jednakże na tyle cichy, że nie zdominowuje mieszanki, a jedynie zręcznie ją ociepla, nadając bardziej „ludzkiego”, tolerowalnego wymiaru.

Cardinal to kompozycja egocentryczna, ewidentnie zakochana w sobie, ale też hipnotyczna. Niebezpieczna. Frapująca i zagadkowa. Ludzka; bo, cytując profesor Barbarę Skarga, „człowiek to nie jest piękne zwierzę”. Równie celna jest też konstatacja Philipa Zimbardo o banalności zła, którą od stuleci równoważy banalność dobra. Takie są w mojej opinii cechy perfumowego Jego Eminencji, Gandhiego i Mansona (Charlesa, nie Marylina ;) ) w jednym.

Byłabym zapomniała: lubię ten silny, wyrazisty charakter perfum, ich moc, kardynalską siłę przebicia, jakże trudną do przeoczenia. Piękną. W bardzo moim stylu. Po miesiącach testów i kilku wahaniach wiem na pewno: flaszka musi być moja!


Rok produkcji i nos: 2006, James Heeley

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla bezkompromisowych polityków bądź rekinów finansjery. Oraz dla całej reszty, która myśląc o sobie nie lubi używać zdrobnień. :)

Trwałość: od dziesięciu do ponad szesnastu godzin, wiec godna pozazdroszczenia

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna

Skład:
Nuta głowy: aldehydy, jagody jałowca, czarny pieprz
Nuta serca: kadzidło frankońskie, labdanum
Nuta bazy: paczuli, wetyweria, ambra
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1.http://imageshack.us/photo/my-images/828/vlcsnap2010072820h19m56.png/

2. Kardynał Richelieu pędzla Władysława Bakałowicza: http://artyzm.com/e_obraz.php?id=2997

wtorek, 14 grudnia 2010

Jak pachnie jarmark adwentowy?

... nazwany przez wrocławskich włodarzy (?) równie celnie, co nieporęcznie "jarmarkiem bożonarodzeniowym"? Ładnie pachnie. :)
Udowadnia, że mróz na swoich skrzydłach niesie zapachy równie niezawodnie, co noc dźwięki. Kiedy temperatura spada poniżej zera, jarmark można wyczuć już z daleka: z ulicy Oławskiej, Kuźniczej, z Placu Solnego lub tuż po wyjściu ze, znanego Wrocławianom, przejścia podziemnego na Świdnickiej. Im bliżej do kolorowego wesołego miasteczka, rozlokowanego pod ratuszem oraz rozlegających się z głośników „piosenek z dzwoneczkami”, im bliżej, charakterystycznego dla średniowiecznych targowisk, wielojęzycznego rejwachu, tym silniejsza staje się konsumpcyjna woń. Słodycz wielobarwnej waty cukrowej i karmelu, w którym wylądowało kilka gatunków orzechów, korzenny aromat ogromnych, zdobionych kolorowym lukrem pierników, typowy, słodko-kwaśny bukiet winnego grzańca, zapach grillowanych niewielkich oscypków [a raczej: wyrobów oscypkopodobnych], oleju, na którym dzierżawcy jednego ze stoisk smażą placki ziemniaczane [sic!], autentycznych, „niechrzczonych” wyrobów wędliniarskich czy serów (na przykład koziego). Można poczuć zapach ziół i egzotycznych przypraw, niedawno wyprawianej skóry, świerkowego lasu, który wyrósł w pobliżu pomnika Aleksandra Fredry; a także ludzi, rozgorączkowanych i zblazowanych, pogodnych i znudzonych, pełnych nadziei lub zdołowanych: po prostu zwyczajnych.
Ludzi, dla których „to wszystko”jest dowodem na niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju klimat miasta. Turyści i tubylcy, wszyscy pospołu kupują ręcznie robioną biżuterię albo kapcie, żywo dyskutują, spacerują między straganami popijając grzaniec.

A wygląda to tak:
[wybaczcie jakość fotografii; aparat odmawiał współpracy, więc wolałam nie wydziwiać nad ujęciami :) ]





                                                            Wyjątki ze słynnej bolesławieckiej ceramiki:


                                                                     Jarmarku "wizerunek flagowy":


                                                                  ...bo Wrocław to miasto krasnoludków ;)


                                                            Pan z kasztanami (są dwa stoiska), na dowód :)


Mój napitek, czyli grzaniec wrocławski [wino z nutką rumu ;) ]; za kubek starym niemieckim zwyczajem uiszcza się kaucję, której - kolejnym starym niemieckim zwyczajem - nie należy odbierać, zatrzymując ceramiczne cacko na pamiątkę. :)


                                                                             Wrocławska eko-choinka:


                                                                          Nasza gotycka duma sauté:


                                                                                         Turyści w akcji:



___
Dziś noszę Theoremę marki Fendi.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Pysznościowy grzaniec


Zaryzykuję uogólnienie. Statystycznie rzecz ujmując, głodny olfaktorycznych wrażeń maniak perfumowy prędzej zwróci się w kierunku "niszy" niż sieciowych sklepów oferujących kosmetyki oraz perfumy o niskim pułapie cenowym. Prędzej będziemy czekać na paczki z Luckyscenta czy paradować po mieście z torbami Quality lub GaliLu, niż z drżeniem serca wyczekiwać tegorocznych premier L'Occitane, Yves Rocher czy Body Shopu. I właściwie trudno wspomniane wyżej postępowanie ganić ["kto jest bez winy, niech pierwszy..." etc. ;) ]. Pułapka tkwi gdzie indziej: czasem tak się zapędzimy w poszukiwaniu wszelkich zapachowych dziwactw czy niesamowitości, że hurtem ignorujemy to wszystko, co mamy niemal pod nosem. A to błąd. I moim dzisiejszym celem jest, po raz kolejny, dać mu odpór. Bo "dobre" nie zawsze musi pokrywać się z "drogie". :)

Lubię zapachy Yves Rocher [czemu często daję wyraz na łamach Pracowni ;) ]: nie są może Everestem perfumiarstwa, ale często pretendują do miana Mont Blanc, albo chociaż Rysów. ;) Są porządnie zrobione, przemyślane, spójne; oraz nie udają "licho wie czego", nie przytłacza ich kilometrowa bzdura marketingowa o inspiracji Tadź Mahal, jakąś nieistotną powiastką zapomnianego pisarza czy czymkolwiek innym. Po prostu ; i to jest ich kolejnym atutem.
A teraz do rzeczy.


Do sklepu YR trafiłam jakieś półtora tygodnia temu. Moją uwagę zwróciła tegoroczna świąteczna limitowanka tamtejszej serii Les Plaisirs Nature o dźwięcznej nazwie Miel d'Oranger, oznaczającej miód z kwiatu pomarańczy. Oczywiście nie omieszkałam skropić sobie nadgarstków, jednocześnie zgarniając z półki pełną fiolkę, która miała stać się świątecznym prezentem dla mojej ciotki - pszczelarki. Zapłaciłam, wyszłam, powąchałam nadgarstek.
O rety!
Jak perfumy mogą być jednocześnie słodkie i orzeźwiające, zakrzepłe w kryształkach oraz bystre niczym górski strumień, zmysłowe i niewinne, ciężkie i lekkie? No jak?? Jeśli jeszcze dodać do tego charakterystyczny dla miodu, lekko korzenny oraz ziołowy aromat, to jasne staje się, że od takiej kompozycji łatwo się nie odczepię. ;) Jeszcze tego samego dnia, po wieczornym prysznicu, zrobiłam porządny, pełnowymiarowy test.

Zauroczenie zmieniło się w zachwyt. Bo gorące, złote, półpłynne i półkrystaliczne otwarcie wwierca się w przegrody nosowe, drażniąc je dualistyczną jednością woni pomarańczowego kwiecia oraz czystego, całkowicie naturalnego, ekologicznego miodu. Nieco później, kiedy kompozycja nagrzewa się, miód staje się jeszcze bardziej gęsty, zaś neroli znika, ustępując pola sokom z pomarańczowej skórki. Wszystko to zaś podbite zostało delikatnym akcentem korzennym, trudnym do zidentyfikowania, a jednak wyraźnym. Frapującym.
Ostatnia faza to lekki, jasny miód ze skromną dawką słodyczy, z całą pewnością nie-miodowej. Oraz wspomniane przyprawy;jeszcze bardziej wycofane, ale nadal stanowiące śliczne tło. Czasami na wierzch wypłynie akcent pomarańczowy z domieszką innych cytrusów (to o bergamotkę chodzi).

Ogólnie mamy do czynienia z kompozycją uroczą, radosną, bezpretensjonalną. Bardzo przyjazną zarówno dla osoby ją noszącej, jak i dla otoczenia. Delikatnie zmysłową, ale też uroczo niewinną. No po prostu dwulicową, choć nigdy w negatywnym tego słowa znaczeniu. ;)
Co ciekawe, Miel d'Oranger nie ma wiele wiele wspólnego z klimatami perfum smakowitych (gourmand), co jest paradoksalne, bo przecież składa się w zasadzie z samych "jadalnych" nut. Choć po zastanowieniu stwierdzam, ze właściwszym słowem byłoby: "przewrotne", bo wspomniany efekt wygląda na zamierzony. Tak czy siak, M d'O polecałabym nie tylko w czasie świąt czy - ogólniej - zimy; właściwą dlań porą wydaje się być lato, chociaż raczej nie to potwornie upalne. Mam wrażenie, że wówczas omawiana kompozycja byłaby skłonna pokazać swoje mniej niewinne oblicze; oraz nie przybliżać się do skóry tak raptownie, jakby ze strachu przed zimnem (albowiem po pierwszych fazach zapach traci na sile wyrazu, wtulając się w ciało wyperfumowanej osoby).

Od dnia zakupu zaliczyłam jeszcze trzy testy, a zawartość flakonu podejrzanie się skurczyła. Trudno, ciocia dostanie coś innego. ;) Ten miodek biorę ja.


Rok produkcji i nos: 2010, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach, ale polecałabym go także mężczyznom; na ich skórze wszelki ślad po gourmand powinien zaginąć. ;) Kompozycja świetna na wszelkie okazje nieformalne.

Trwałość: do sześciu (może siedmiu) godzin

Grupa olfaktoryczna: gourmand-owocowa [dla porządku]

Skład:

Nuta głowy: kwiat pomarańczy
Nuta serca: pomarańcza, bergamotka
Nuta bazy: biały miód
___
Dziś noszę Organzę od Givenchy.

Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.channel4.com/food/recipes/healthy/cinnamon-orange-honey-and-rosebud-tea-recipe_p_1.html
2. http://www.greygoose.com/#/canada/fr-ca/cocktails/allcocktails/eveningnectar

sobota, 11 grudnia 2010

Mydło i kadzidło - wizja druga

...bo pierwszą już popełniłam, choć tyczyła się całkiem innego zapachu. :)

Od razu chciałabym poprosić o wybaczenie poniższych słów wszystkich fanów omawianej dziś kompozycji. Próbowałam. Naprawdę się starałam i miałam nadzieję. W gotowości bojowej stali już Dante z Rodinem pospołu, chętni do pomocy w osadzeniu mej wizji w szerszym kontekście kulturowym. I co?
Jajco.
Passage d'Enfer od L'Artisan Parfumeur odmawia pokazania mi swego piękna w całej okazałości. Jeśli kiedykolwiek miał coś wspólnego z piekłem, to najwyżej takim, jak jego poniższy przedstawiciel:


No właśnie. :) Bramy Piekielne nie są aromatem brzydkim czy przykrym; niestety, równie daleko im do deklarowanej głębi czy zmysłowości oraz oczekiwanego kontrolowanego mroku. To po prostu miłe, urocze, perfumowe dziwadełko. Nic ponadto. [pisałam już, że przepraszam ;) ]

Otwarcie to przedziwna mieszanina lekkiej zielonej świeżości z czymś potwornie animalnym, wręcz cywetopodobnym. Nie mam pojęcia, jakie konkretnie składniki dają na mojej skórze ów efekt - lilia z imbirem, a może lilia, cedr i róża? Albo kora aloesowa z czymś-tam...? Czort (ten zielony ;) ) wie. W każdym razie uwertura P d'E była dla mnie całkiem zaskakująca. I napawała nadzieją zmieszaną z ciekawością.


Niestety, w miarę upływu minut od aplikacji pachnidła, coraz mniej było ludzkiego potu, a coraz więcej jego zdeklarowanego przeciwnika. ;) Rozwinięcie kompozycji niebezpiecznie przypomina mi... perfumowane mydełko! Takie najwyższej jakości i bardzo eleganckie; ale jednak mydło. Ech, co też to piżmo ze mną wyrabia.
Wiem, iż to wyłącznie cecha mojej skóry; mam świadomość, że na sporej części ludzkości "wychodzi" urocze, miękkie i puchate kadzidło, mnie jednakże go poskąpiono. Co jest okrutne i niesprawiedliwe. Choć, co trzeba uczciwie przyznać, czasami aromat ogrzewa się wystarczająco silnie, by mydło było skłonne usunąć się na dalszy plan, ustępując pola leciutkiej, ledwie dostrzegalnej smużce różanego kadzidła zmieszanego z mlecznym sandałowcem. Lecz to dość rzadkie zjawisko.
Stanowczo: za rzadkie.
Szczęśliwie finał jest dość grzeczny i spokojny, bliskoskórny oraz przewidywalny (chociaż ostatnie to, po bliskim spotkaniu z fikuśnym mydełkiem, akurat zaleta). Delikatna żywica benzoesowa, a może labdanum, nieujęte w spisach nut, miesza się z drewnem sandałowym, tworząc na ciele półprzejrzystą skorupę ledwie skrystalizowanej mazi o tajemniczej proweniencji. Czyżby owa legendarna maść czarownic, z ziół i tłuszczu niemowląt? Jeśli tak, to chyba mocno chrzczona, bo na mnie coś nie działa. Ja chcę więcej!

Na zakończenie ciekawostka: Passage d'Enfer to także nazwa uliczki w Paryżu; całkiem niewinnej. Może właśnie tam narodził się pomysł na omawiane dziś perfumy...? Przejście Piekielne jest ślepym zaułkiem, co mogłoby rzucić całkiem nowe światło na mój odbiór zapachu. ;P


Rok produkcji i nos: 1999, Olivia Giacobetti

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla miłośników (bardzo) nienachalnego kadzidła; dość bezpieczny dla otoczenia :)

Trwałość: do sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: róża, imbir
Nuta serca: biała lilia, drewno cedrowe, kora aloesowa, kadzidło
Nuta bazy: benzoes, sandałowiec, piżmo
___
Dziś noszę: Bois d'Ombrie marki Eau d'Italie.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.dreamstime.com/stock-photography-green-likable-devil-image1971692
2. http://www.flickr.com/photos/24069019@N00/409494194/

czwartek, 9 grudnia 2010

Smak, brat zapachu

Kurczę, czasu brak na recenzję, a pisać by się chciało. :) Dlatego podzielę się z Wami kolejnym cytatem z pozycji teoretycznie traktującej o jedzeniu, ale w istocie zbieżnej z pokrewnym zmysłem. Interesujący fragment znalazłam w książce niegdysiejszej recenzentki kulinarnej New York Timesa, Ruth Reichl, noszącej tytuł Czosnek i szafiry, wcześniej wspominanej TUTAJ [jak tematyka interesująca, a styl pisarski lekki i żywy, tak tłumaczenie makabryczne; zaś redakcja oraz korekta praktycznie nie zaistniały]. O subiektywnym odczuwaniu:

Wydawało mi się, że wszystkie restauracje otwierane w tym sezonie znajdowały się w centrum. Za każdy razem, gdy jechałam na Bond Street (...), mijałam po drodze stare mieszkanie moich rodziców, zaglądając w ich okna i zastanawiając się co powiedzieliby na temat mojego obecnego stylu życia. (...)
To było raptem kilka bloków od mieszkania moich rodziców i mimo, że żaden duch nie nawiedził mojego stolika za każdym razem, kiedy przychodziłam do tej restauracji [o nazwie Babbo - przyp. WzP] wydawało mi się, że powietrze wibruje. Jedzenie także było dziwne - niezależnie od tego, co jadłam - eteryczne ravioli z mózgów, ostry gulasz z ośmiornic czy wędzone anchovies z bagna cauda [rodzaj pikantnego sosu] - wszystko smakowało mi jak zupa z czarnej fasoli.
"Myślę, że jedzenie był wspaniałe", napisałam [w prywatnych notatkach - WzP] po pierwszej wizycie, "ale trudno było mi je odróżnić. Cóż za dziwne uczucie! Zastanawiam się, co się dzieje?"
Za drugim razem, kiedy powietrze stało się bardziej naelektryzowane rozejrzałam się i nagle zrozumiałam. Jak za nią tęskniłam! Babbo znajdowało się w małym budynku z cegły, gdzie kiedyś znajdował się Coach House. To była ulubiona restauracja moich rodziców, miejsce gdzie czcili ważne urodziny, specjalne okazje, rocznice. Minęło trzydzieści lat od mojej ostatniej wizyty, a nowi właściciele odnowili pomieszczenie, ale udawało mi się odtworzyć w pamięci kontury od dawna nieistniejącej restauracji. Nic dziwnego, że czułam smak zupy z czarnej fasoli! Słynęła z tego przecież restauracja Coach House.

Dzieło wspominane, s. 307-308.



Kiedy przeczytałam powyższy fragment pomyślałam rzecz jasna o zapachach. Przecież i one poddają się silnej, niemal zupełnie nieuświadamianej, sugestii. Ileż fałszywych tropów, błędnych skojarzeń, zbyt swobodnych interpretacji powstało dzięki zawodności zmysłów! Choć to przecież nic złego, w końcu historia kultury (a raczej literatury.. :) ) zna tylko jedną postać o węchu absolutnym. Tego nie sposób uniknąć i chyba nawet - nie należy.
Co stoi za podobnymi "rojeniami"? Ciekawe, czy opisana zagadka łącząca ludzkie zmysły z wariującymi neuronami (a może synapsami..?) zostanie kiedykolwiek rozwiązana?
Jeszcze jeden temat do rozmyślań w długie zimowe wieczory.
___
Noszę Impérial Opoponax od Les Néréides. Coraz bardziej kręci mnie ta mirra. :)

P.S.
Ilustracja pochodzi z http://www.adinnerguest.com/60-minutes/how-does-smelling-affect-your-weight/

wtorek, 7 grudnia 2010

Ognicho zmyśl(o)nego arystokraty

Honoré des Prés, znany wojażer i bon vivant miał zawitać do lasów Amazonii, gdzie dane mu było doświadczyć "wspomnienia początków świata" oraz nauczyć się odróżniać od otoczenia "czysty oddech wilgotnej ziemi naszych przodków, ich lasów i korzeni". Produktem nawiązującym do opisanego powyżej wymyślonego przeżycia nieistniejącego nigdy człowieka miała być kompozycja zatytułowana Chaman's Party.


Piękna to nazwa: chwytliwa, wpadająca w ucho, ale też bardzo adekwatna. Choć kłóciłabym się, czy rzeczony szaman faktycznie pochodzi z Amazonii; bowiem dla mnie nadal pozostaje Amerykaninem tyle, że północnym.  :) A nawet bardzo północnym: takim, którego życie przebiega w klimacie z czterema wyraźnymi porami roku. Bo w Chaman's Party wyczuwam znany (i lubiany!) krajobraz oraz ewidentny przełom jesieni i zimy.

W pierwszych chwilach po aplikacji wychwytuję aromat, którego nie sposób pomylić z jakimkolwiek innym: to woń zwęglonych bierwion wyciągniętych z ogniska, sugestywna, ostra, bezkompromisowa i bardzo dynamiczna. Polana wciąż jeszcze się tlą, więc prędko skrapia się je wodą. Na tym etapie nie widzę istotnych różnic między omawianą kompozycją a finałem męskiego Encre Noire od Lalique.
Dopiero później, kiedy swąd znika z porannym wiatrem, a po ognisku zostały jedynie spalone szczapy [co następuje zdecydowanie za szybko ;) ], CP ewoluuje w stronę wilgotnej, ciemnej i chłodnej paczulowej ziemistości; do cna organicznej. Istotnie pełne jest szamańskiej jedności z duchami Ziemi i przodków, którzy stopili się z przyrodą w jedną, nierozerwalną całość. Finał to delikatna, ledwie wyczuwalna świeżość (bazylia) oraz lekki korzenny, goździkowy woal, miękko układający się na sylwetce osoby noszącej perfumy, wchłaniający ją w siebie, zacierający wszelkie granice niczym poranna mgła w pochmurny, późnojesienny dzień. Każdy, kto miał okazję obserwować ciepło ubranego człowieka brnącego się przez mleczną mgłę i oddalającego się od naszego punktu obserwacyjnego wie, o co mi chodzi. :)
I podobnie, jak znikający w półprzejrzystym obłoku przechodzień staje się coraz bledszy, coraz mniejszy, aż zniknie całkiem, rozpływając się w Przyrodzie [porwany przez duchy do krainy zmarłych ;) ], tak Chaman's Party oddala się, cichnie i słabnie. Zanim się obejrzymy, jego już nie ma. Dosłownie; co jest moim największym wobec dzisiejszej mieszaniny zarzutem.


Rok produkcji i nos: 2008, Olivia Giacobetti

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; idealny dla mistyków i ekologów. ;) Oraz dla wszystkich, którzy cenią sobie trudne, organiczne kompozycje. Dopasowanie CP do okazji wydaje się być sprawą ściśle indywidualną.

Trwałość: jak wszystkie kompozycje Olivii Giacobetti, które mogłabym nosić, tak i ta raczej nie jest zbyt żywotna - utrzymuje się na skórze w porywach do czterech godzin.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład:

wetyweria, drewno gwajakowe, goździki, bazylia
___
Dziś noszę Cioccolato Mon Amour w wydaniu Bianco Classico.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.ingles.babylon-idiomas.com/esp/blog/

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Smakuj, nie pożeraj

Myślę, że - od czasu do czasu - będę wracać do kulinarnej tematyki, nawet w sposób mniej dosłowny. Tzn. zamieszczając na blogu nie przepisy, a najróżniejsze wariacje okołokulinarne; jak dziś.

Niedawno dostałam w prezencie książkę - swoisty manifest Carlo Petriniego, twórcy i guru ruchu Slow Food, który uważam za jedno z najdonioślejszych osiągnięć cywilizacyjnych naszych czasów [tak, tak - internet niech się schowa ;) ].


Carlo Petrini, Slow Food. Prawo do smaku, przeł. Jan Jackowicz, wyd. Twój Styl, Warszawa 2007.

No właśnie... Ci z Was, którzy słyszeli o tej książce, którzy widzieli ją na eksponowanych stoiskach w sieciowych księgarniach lub też czytali w prasie popularnej czy codziennej jakiekolwiek recenzje, zachwyty bądź polemiki, proszeni są o podniesienie ręki do góry. ;)
No właśnie. Dlaczego ta pozycja przeszła przez rodzimy rynek niemal bez echa, dlaczego wyszło tylko jedno jej wydanie, które i tak często zalega księgarniane półki, pokrywając się kurzem? To proste. Bo to książka o jedzeniu. Czyli, jako taka, nie jest warta tego, by za nią zapłacić choćby połowę żądanej ceny. Błaha. I pewnie jeszcze nudna.
W końcu żyjemy w kraju Ludzi Poważnych, którym takie błahostki jak sztuka, moda, "gary" czy perfumy nie w głowie; bo my-przecież-tacy-Ważni-i-Poważni i do głupot zniżać się nie będziemy. A fe!

No, nieważne. Nie chciałam generować złości, tylko przytoczyć fragment wstępu do wydania polskiego, autorstwa Jacka Szklarka, prezesa tutejszego oddziału Slow Food. Coś o Polakach i ich doświadczaniu świata za pomocą zmysłów [wstawcie sobie "węch" zamiast "smaku" oraz "perfumy" w miejsce "jedzenia", a tekst nie straci niczego ze swej aktualności, niestety]:

I właśnie wówczas [podczas pierwszego spotkania polskich baców z europejskimi smakoszami na największych w świecie targach żywności regionalnej; dziennikarze kulinarni i zwykli miłośnicy regionalnych kuchni zgotowali polskim góralom gorącą owację za ich talent (oraz fenomenalne sery ;) ); rzecz miała miejsce w Turynie w 2000 roku - przyp. WzP] pomyślałem sobie, że niekiedy bez wielkiego wysiłku można komuś i sobie trochę umilić życie. Powód jest prosty: i my, i nasza Ziemia jesteśmy jedyni w swoim rodzaju. Właśnie ten prosty smak radości, obok nieopisanego smaku samych produktów, chyba najbardziej mnie fascynuje w idei Slow Foodu.
Niestety żyjemy w kraju, który nie złapał pełnego oddechu po blisko 50 latach komunizmu; w tym czasie narzucono nam ten sam chleb od Szczecina po Kraków, tę samą kiełbasę podwawelską czy zwyczajną produkowaną w każdej masarni, te same gatunki wódki wytwarzane we wszystkich państwowych polmosach czy też ten sam rodzaj masła. Ta monotonia i powtarzalność produkcji spowodowała, że jeszcze dzisiaj większość Polaków rozróżnia dwa "rodzaje" sera: żółty i biały. Co gorsza, nieustannie odchodzą w zapomnienie nasze tradycje kulinarne. Po prostu nie mamy czasu na wspólne gotowanie i zasiadanie razem do stołu, a kostka rosołowa, gotowe sosy, gorące kubki i pizza na telefon stały się dla wielu jedynym sposobem żywienia. Ba, na naszych oczach, lecz bez naszej wiedzy, giną pewne rasy zwierząt hodowlanych: kto dzisiaj jada jaja od kur zielononóżek lub pije świeże mleko od polskiej krowy czerwonej? Kto choć raz widział owcę olkuską, królika popielskiego, świnię złotnicką, gęś zatorską, pomorską, rypińską i garbonosą czy wreszcie rodzimego pstrąga tęczowego? Dlaczego kronselki, landzberskiej, koszteli, grafsztynka, malinówki, bojkena czy cesarza Wilhelma nie można nigdzie kupić, nawet w tradycyjnie słynących z jabłek okolicach Grójca czy Tarczyna?
Jednak problem tkwi chyba w naszej świadomości. Pamiętam wizytę w Polsce jednego z największych ekspertów w dziedzinie serów na świecie, Piera Sardo, którego w Krakowie ktoś zapytał, kiedy w końcu w naszych sklepach będziemy mogli dostać prawdziwy parmezan, mozzarellę czy ryż do risotta. Otóż Włoch, wbrew narodowej dumie, odpowiedział, że: "tak naprawdę, to nie jest to takie ważne, ponieważ zachwyt nad smakami innych kuchni rodzi się ze znajomości własnych produktów. Jeśli nie wyrobisz sobie smaku na dobrej polskiej zupie, wspaniałych wędlinach i chlebie - puentował Sardo - będziesz narażony na powtarzanie pustych czy wręcz reklamowych opinii o zagranicznych produktach. To nie odświętne wizyty w restauracji i wakacyjne wyjazdy, lecz codzienność kształtują poczucie smaku" - zakończył. [wytłuszczenie mojego autorstwa - WzP]

Dzieło wzmiankowane, s. 6-7.


Nic dodać, nic ująć. Jeśli nie wyrobimy w sobie umiejętności cieszenia się samym faktem jedzenia (czy nawet przygotowywania jedzenia), jeśli nie zdołamy wzbudzić w sobie entuzjazmu dla prostej radości spożywania smacznych, regionalnych produktów, to nigdy nie będziemy wiarygodni w swoim zachwycie nad paellą, szynką parmeńską czy sushi.
Nigdy.

Link do strony Slow Food Polska: KLIK.



Podsumowując: radujmy się posiłkiem, radujmy się zapachami naszego najbliższego otoczenia, radujmy się faktem, że mamy (oby wszystkie sprawne) zmysły. I w ogóle, radujmy się. :)
___
Dziś noszę Fever Pour Homme od Celine.

niedziela, 5 grudnia 2010

Złapane w Sieci (i nie tylko)

Wczoraj jedna z czytelniczek [niniejszym pozdrawiam i dziękuję! :) ] przysłała mi mejla z informacją, bym szybko "przestawiła się" na częstotliwość radia TOK FM, ponieważ trwa akurat audycja na temat perfum. Niestety, wiadomość odczytałam o wiele za późno. Nie tracąc jednak nadziei na ewentualne nadrobienie zaległości, szybko weszłam na internetową stronę rozgłośni i sprawdziłam w ramówce, cóż to mógł być za program. Choć nie dane mi było go posłuchać, to przypomniał mi, że nie przeglądałam jeszcze najnowszych Wysokich Obcasów, w których musiał znajdować się artykuł sprzężony z audycją.
I się znajdował. :) Słów kilka o perfumach na zamówienie.

Oto on:
[mam nadzieję, że nie zostanę pożarta za łamanie praw autorskich dzięki zamieszczeniu skanów aktualnego numeru. ;) Na swoje usprawiedliwienie powiem, że usilnie szukałam w serwisie gazety rzeczonego tekstu, by móc zamieścić doń linka. Z marnym efektem. :) ]
Tekst, jak zwykle, można powiększyć klikając nań.





Mam również dwa inne artykuły, tym razem zlinkowane. :) Wyszperałam je w czeluściach internetowego archiwum Wprost.

O guerilla stores: KLIK

Oraz o płci zapachu: KLIK

Miłej lektury! :)
___
Dziś noszę Eau Duelle od Diptyque.