niedziela, 27 grudnia 2015

Nie ma kolebeczki ani poduszeczki, czyli Orient w Europie



Boże Narodzenie to czas powrotu do dzieciństwa, przynajmniej dla mnie. Spotkanie z rodziną, wspólne gotowanie i późniejsze zajadanie, rozmowy, nasiadówy, wycieczki, degustacja wysokoprocentowych trunków... Wieczory w towarzystwie Władcy Pierścieni... Stosowna do czasu lektura oraz perfumy...
Jest do czego wracać. Powróćmy zatem i my, na chwilę.

Do pewnej poznańskiej Wigilii Anno Domini 1991, kiedy pewna zbuntowana licealistka wędrowała od mieszkania do mieszkania ze zbyt młodym Mikołajem (po poznańsku zwanym Gwiazdorem). ;)


Fanką twórczości Małgorzaty Musierowicz nie jestem już od lat, zniechęcona słabnącym warsztatem autorki oraz rosnącym sekciarstwem stworzonych przez nią bohaterów. Zawsze jednak gdzieś tam we mnie tkwi sentyment do tak zwanej Starej Jeżycjady, kiedy siostry Borejko oraz ich przyjaciele byli jeszcze młodzi, naprawdę (nie tylko w deklaracja odautorskich) pełni nadziei czy otwarci na rzeczywistość. Bodaj ostatnią częścią "jedynie słusznej" Jeżycjady jest właśnie Noelka, której główna bohaterka, Elka Stryba, jak efemeryda przelatuje przez cykl powieściowy, by już nigdy doń nie wrócić - choć powinna, bo staje się w końcu pasierbicą jednej z jego głównych postaci a jednocześnie ulubienicy samej Musierowicz.
Elka-Noelka, dziewczyna, którą odmienia wieczór wigilijny oraz noc Bożego Narodzenia, przyszła mi do głowy w zasadzie z jednego tylko powodu - identycznym imieniem nazwano pewne przesympatyczne perfumy. :)

Under My Spell Noelle marki Benefit, dzieło bożonarodzeniowe wyłącznie z racji tytułu, czy może jednak nie do końca...?


Mam wrażenie, że benefitowska Noelka idealnie oddaje klimat europejskiego Bożego Narodzenia, tego bliskowschodniego, semickiego święta z wieloma wiekami naleciałości kultury oraz mentalności typowych dla naszej poczciwej, po-rzymskiej Europy. Tutaj Wschód spotyka się z Zachodem i koniec końców tak się w niego wtapia, że po pewnym czasie trudno już uwierzyć, że to, co mamy za "własne" i "oswojone", faktycznie jest "inne" i "obce". Całość zamiast sztucznych podziałów - oto prawdziwy symbol świąt! ;)

Brzmi to może poważnie i nieadekwatnie do tematu ale dlaczego nie miałabym zastosować analogii? Przecież w tym konkretnym przypadku byłaby odpowiednia, jak rzadko! Zauważcie...

Kiedy słodkie owocowe soki spływają nam po palcach, kiedy odurza nas różany, nektarowy aromat, kiedy słodycz wanilii rozjaśnia cierpkość nasion borówki, czy ktokolwiek zawraca sobie głowę gęstymi, orientalnie wirującymi przyprawami eugenolowymi, przypominającymi kurzawę nad bliskowschodnim sukiem? Czy myśli się o pochodzeniu szafranowego ognia, spokojnie i miękko płożącego się po ludzkiej skórze? A oud? Czy zawracamy sobie głowę ciemnym, lekko metalicznym i żywicznym drewnem, które jak żaden inny składnik kieruje nasze europejskie myśli ku islamskiemu kręgowi kulturowemu?

Nie! Cieszymy się doskonałą jednością, ich nieznającym trosk ani pośpiechu hedonistycznym współistnieniem. Raduje nas mus z malin i orchidei waniliowej, przyprawiony kardamonem oraz szafranem, bezpiecznie otulony mięsistym oudem a owinięty gorzko-czekoladową paczulową pajęczyną. Obsypany płatkami róż niczym przedmiot naszej największej miłości.
Radosny i dziewczęcy ale jednocześnie wyrafinowany, skrywający w sobie nielichą głębię. Błogi i baśniowy.
Naiwny ale piękny. Pomimo a może właśnie dlatego...?


Rok produkcji i nos: 2013, ??

Przeznaczenie: kompozycja stworzona dla kobiet, słodka i gęsta ale jednocześnie w wyraźny sposób orientalna - co moim zdaniem czyni ją ciekawym, wypośrodkowanym uniseksem, podobnym zresztą do Rose Anonyme marki Atelier Cologne. :)
Na wszystkie okazje, nawet bardziej oficjalne z racji swojej skromnej projekcji.

Trwałość: w zależności od dawki około ośmiu do dwunastu godzin wyraźnego, cichego życia

Grupa olfaktoryczna: owocowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: kardamon, czarny pieprz, borówka brusznica, malina
Nuta serca: jaśmin wielkolistny, fiołek, róża, orchidea waniliowa
Nuta bazy: paczuli, oud, benzoes, czarna ambra, wanilia
___
Dziś noszę Glorię marki Cacharel.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. kolaż mojego autorstwa z trzech Instagramowych fotek Noelki, za którymi stoją kolejno:
    Marta Mardyła: https://www.instagram.com/p/_uOIjCuqhJ/?taken-by=martamardyla
    Justine French: https://www.instagram.com/p/_lR9U-gFWg/?taken-by=justine_french
    Cinnabook16: https://www.instagram.com/p/_lq2d1iX0L/?taken-by=cinnabook
2. Mój telefon. ;)

czwartek, 24 grudnia 2015

Czar cichej nocy


Uwzględniając mój napięty ostatnio grafik, w tym widoczny w ilości wpisów brak czasu dla bloga, trudno było nie domyślić się, jakimi perfumami postanowiłam uczcić dzisiejsze odwieczorne święto. Wystarczyło w tym celu przeglądnąć czasem Instagram... ;)

Jednak czy jest co ukrywać? Ostatecznie możliwość świętowania Bożego Narodzenia wraz z perfumami, które dedykowano temu właśnie czasowi w roku nie wydaje się niczym szczególnie oryginalnym, prawda? :D Dlatego dość już niepotrzebnych wstępów! [Ostatecznie nie po to wstałam dziś przed świtem, żeby marnować czas na lanie wody]. Zajmijmy się nareszcie Nuit de Noël marki Caron; zapachem jak wieść niesie stworzonym specjalnie dla uwielbiającej zaczynające się o zmierzchu święta kochanki Ernesta Daltroffa.

Zamiast słodyczy, kadzideł czy delikatnego Orientu otrzymujemy zamkniętą we flakonie historię miłosną.


Nie jestem pewna, na ile i czy w ogóle (po tylu latach i reformulacjach) współcześnie żywa jest myśl przewodnia twórcy pachnidła, mnie jednak trudno od niej uciec. W Nuit de Noël naprawdę czuje się miłość, czułość czy namiętność. W przebiegu kompozycji wciąż tkwi coś mocno erotycznego - a płynąc z porównaniem można nawet zauważyć, iż można wyczuć nawet dalekie, osnute mgłą wspomnień ale jednak żywe, echo samego aktu miłosnego. :) Bo zastanówmy się...

Rozpoczyna tę mieszankę gładka, słodkawa i z pozoru niewinna słodycz kwiatów, szczególnie pyłkowego ylang-ylang, utrzymanego trochę w stylu sążnistych olfaktorycznych festonów rodem z przełomu lat 80. i 90. XX wieku. Kwiat jest aksamitny, nieprzesadnie deserowy ale już odurzający, niczym pocałunek. Później kompozycja, powoli, krok po kroku, przechodzi ku ciepłej orientalności drewna sandałowego, za którym jak cień podąża suchy mech dębowy. I teraz dopiero zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. :D

Bowiem staje się jasne, że co jak co ale serce to Nuit de Noël ma wielkie i gorące. ;) I chociaż na pozór nie dzieje się w nim wiele ponad grę dwóch składników, mchu oraz sandałowca, ich wzajemna relacja prowadzi do wykrzesania nawet nie kilku iskier, lecz od razu całego pożaru! Pod, nad, obok, pomiędzy,  przed i za. A to sandałowiec skrywa się za suchymi i ostrymi, niemal wgryzającymi się w drogi oddechowe człowieka oparami mchu, to znów mech daje się owionąć aromatycznym, czarownym sandałowcowym olejkom (w stylu drewna z Mysore albo dosłowniej: delikatniejszego, bardziej intymnego Tam Dao Diptyque lub Santal de Mysore Lutensa).
To, co czułe i duszne dzięki egzotycznym kwiatom staje się coraz gorętsze a jednocześnie doskonale zaaferowane sobą nawzajem: mech dębowy przywołuje suchość w ustach, którą natychmiast uśmierza obłędna cielesno-drzewna zmysłowość. I tak grają ze sobą, ku obopólnej radości, z cieniem dusznych kwiatów w tle a w mojej głowie Elton John wyśpiewuje na cały głos: Caan you feeeel the love toooonight? ;P Pojawiające się tu i ówdzie nieśmiałe zajawki korzennych przypraw lub tytoniu znikają po chwili, jakby czując swoją zbędność.
Tak, dzieje się i to dużo.


Jednak już pojawia się baza, ciepła, dyskretna i delikatna. Ot, klasyczny miks miękkiego, delikatnie słonego akordu ambrowego z odrobinkę "brudnymi", ciemnymi piżmami. To właśnie na nich wyhamowują drewno z mchem, pozwalając sobie na oddech. Gdzieś nad nimi unoszą się ostatnie wspomnienia kwiatów, z których najwyraźniej czuję teraz klasyczny, naturalny jaśmin. Długi, spokojny finisz.

I choć wydawać by się mogło, że taki zapach musi być nielichym siłaczem o mocy zdolnej zniszczyć niewielkie miasto, w rzeczywistości Nuit de Noël okazuje się zaskakująco intymne, wiotkie i stanowcze jednocześnie ale przy tym unikające jakiejkolwiek wulgarności, którą silna projekcja mogłaby ujawnić. Tutaj nie ma absolutnie niczego niewłaściwego. Zarówno potężne emocje, jak i późniejsze uspokojenie rozgrywają się tuż ponad skórą uperfumowanej osoby.
Co nie dziwi. Wszak najpotężniejsze rodzaje magii nie są przeznaczone dla postronnych oczu a miłość to przecież [również,  między innymi] magia. Wierzmy w to nie tylko od święta. :)


Rok produkcji i nos: 1922, Ernest Daltroff

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach, lecz współcześnie  to raczej klasyczny, wyważony uniseks; no, może za wyjątkiem pierwszej fazy, która jednak absolutnie nie powinna zniechęcać mężczyzn lubiących akordy kwiatowe.
Na okazje, hm... powiedzmy, że bardzo uroczyste i podniosłe. Szczególnie, jeżeli po ich zakończeniu czeka Was przyjemnie tête-à-tête z ukochaną osobą. Oczywiście żartuję. ;) Chociaż faktycznie Nuit de Noël wydaje się być stworzona do upiększania okazji oficjalnych, jej skromna projekcja i skłonność do bliskoskórności równie dobrze mogą sprawić, że okaże się pachnidłem prawdziwie uniwersalnym, którym możecie pachnieć przede wszystkim dla siebie.

Trwałość: w granicach dziesięciu do ponad dwunastu godzin wyraźnego życia oraz dalszych kilka stopniowego zamierania.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-kwiatowa (i drzewna)

Skład:

Nuta głowy: ylang-ylang, róża, jaśmin
Nuta serca: drewno sandałowe, mech dębowy
Nuta bazy: wetyweria, piżmo, ambra
___
W tej chwili nie pachnę niczym.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://thomaskinkade.com/art/victorian-christmas/ [Autor: Thomas Kincade]
2. https://www.flickr.com/photos/mightyboybrian/13613243934/ [Autor: Brian Wolfe]
3. https://www.flickr.com/photos/bortescristian/6631101795/ [Autor: Cristian Bortes]
5. https://www.flickr.com/photos/31064702@N05/3128981067/ [Autorka: Dawn Huczek]


* * *


Korzystając z okazji chciałabym złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia świąteczne.

Zdrowia, spokoju, radości dla każdego, wytrwałości oraz nadziei lub odwagi dla tych, którzy tego potrzebują, a każdemu z osobna - spełnienia najskrytszych marzeń.
No i perfum pod choinką, jakżeby inaczej? ;)

Szczęśliwego Bożego Narodzenia!

wtorek, 22 grudnia 2015

Owoce na świąteczny stół

Kolejna szybka notka, skreślona pomiędzy myciem nieużywanych naczyń a lepieniem pierogów. ;) Które to czynności przypomniały mi, jak ważne w nadchodzących dniach obżarstwa mogą stać się zdrowe i lekkie owocowe posiłki. :) Na ich cześć zajęłam się dwoma owocowymi pachnidłami od Yves Rocher, pomyślanymi jako zeszło- i tegoroczne świąteczno-limitowane uprzyjemniacze przełomu jesieni oraz zimy.


Pierwsze niech będzie Pomme Délice, wciąż jeszcze dostępna w sklepach słodka, soczysta i - uwaga! - chrupiąca szarlotka. ;)
Nie wiem doprawdy, skąd w tym prościutkim i łatwym przecież zapachu tak wyraźne "chrrrup", rozlegające się w otwarciu, jednakże czuję je tak wyraźnie, że chwilami wręcz słyszę apetyczny odgłos wgryzania się w świeży owoc.
Za to nie dziwi mnie słodycz, jasna i aksamitna, w którą przyodziano gładkie jabłkowe soki a która ostatecznie sprawi, iż kompozycja uschnie na ludzkiej skórze, zmieniając słodziutki jabłkowy deser w przypudrowaną cukrem waniliowym szarlotkę na kruchym spodzie.

Pomme Délice to przyjemna, niewymagająca absolutnie żadnego wysiłku guilty pleasure dla nosa. W sam raz na Święta! :)


Nie inaczej ma się kwestia z Fruits Noirs, zeszłorocznymi jeżynami z tej serii kosmetyków marki, której wód toaletowych nad Wisłą nie uświadczymy. Tu również najważniejszą kwestią okazuje się prosta przyjemność ludzkich nozdrzy, żadne tam ambitne kreacje dla wymagających. ;)

Jednak, co ciekawe, w owocach tych wyczuwam więcej nut, aniżeli w rozkosznie głupiutkim Pomme Délice. Obok jeżyn zauważam także ciemną, lekko metaliczną słodycz jagód, słońce i rosę, schnącą powoli na leśnej polanie, oczywiście cień wanilii z suchą, kumarynową tonką (w ilości dosłownie marginalnej), natomiast w bazie lekkie i jasne nowoczesne drzewno-syntetyczne piżma.
Chociaż przed poznaniem kompozycji podejrzewałam, że mogę mieć do czynienia ze znacznie tańszą wersją l'artisanowskiego Mûres et Musc, ku swojemu zaskoczeniu na samym dnie bazy, już po ulotnieniu się wszelkich dowodów owocowości oraz słodyczy mieszaniny, odnalazłam spokojny, statyczny i filigranowy, iso-e-superowy szkielet nieodżałowanej Kashminy Touch marki Max Mara. Co okazało najprzyjemniejszym odkryciem spośród budżetowych pachnideł, jakiego ostatnio dokonałam. ;)
Warto było starać się o własny flakon. :D


Pomme Délice

Rok produkcji i nos: 2015, ??

Przeznaczenie: kompozycja dedykowana kobietom, wg mnie jednak pasująca wszystkim fanom olfaktorycznych słodkości. Spokojna i dyskretna aż do przesady.
Na okazje dowolne, byle niezbyt oficjalne.

Trwałość: nie większa, niż cztero- lub pięciogodzinna, łącznie z okresem stopniowego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-owocowa

Skład:

wanilia, jabłko


Fruits Noirs

Rok produkcji i nos: 2014, ??

Przeznaczenie: ponownie stworzony z myślą o kobietach i ponownie nie mogę się z tym zgodzić. Tym razem nawet silniej, choćby z racji drzewno-nowoczesnego charakteru mieszaniny (chociaż to słodycz długo trzyma się pierwszego planu). O projekcji dykretnej i stonowanej, aczkolwiek nie tak bardzo, jak w przypadku PD.
Na okazje dowolnie przez Was wybrane, choć i tym razem sugerowałabym skromniejsze.

Trwałość: około sześciogodzinna

Grupa olfaktoryczna: gourmand-owocowa (oraz drzewna)

Skład:

akord jeżyny (ponoć tylko on, w co rzecz jasna absolutnie nie wierzę).
___
W tej chwili nie pachnę niczym. Przedświąteczny detoks nocny. ;)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.freehdimages.in/wallpaper/desktop-apple-fruits-wallapapers/
2. http://www.thelovecatsinc.com/2015/12/easy-winter-apple-blackberry-and-blueberry-crumble.html [Autorką jest niejaka Helen, twórczyni bloga o tytule The Lovecats Inc.]

sobota, 19 grudnia 2015

Verba volant, scripta manent

Miała w tym miejscu pojawić się oda do piękna oraz nieśmiertelności słowa pisanego*, jednak najzwyczajniej w świecie nie mam czasu na jej stworzenie. Nawet teraz siedzę przy komputerze, ponieważ pod pozorem doglądania spraw niecierpiących zwłoki opuściłam odwiedzających mnie akurat gości [pisanie bloga, na którym w grudniu pojawiła się dotąd tylko jedna notka jest sprawą niecierpiącą zwłoki, prawda? ;)].

Dlatego niech za całą odę wystarczy Wam tytułowa sentencja: słowa ulatują, pisma pozostają. Tym, co zostawimy po sobie, nie są bynajmniej nasza magnetyczna osobowość, wspaniałe poczucie humoru, ogromna mądrość lub zaradność... przynajmniej dopóty, dopóki ktoś (na przykład my sami) nie zapisze ich przykładów, upamiętniając tym samym dla przyszłych pokoleń i unieśmiertelniając najlepszych z ludzi.

Skoro tę część mamy za sobą, proponuję abyśmy przeszli do opisu pachnidła, które kazało mi wznieść pean ku czci daru słowa, umiejętności uwieczniania go za pomocą alfabetu a także pewnego materiału, bez którego trudno byłoby wcielić ów pomysł w czyn.
Mortal Skin marki Stéphane Humbert Lucas 777, zapach pogrążonej w literacko-twórczym szale... kobiety. Chociaż stworzono go nie tylko dla kobiet. :)


Mortal Skin - gra słów z wyrażeniem "mortal sin", czyli "grzech śmiertelny" ale dosłownie Śmiertelna Skóra - nazwą i zawartością flakonu idealnie wpisuje się w mój temat przewodni. Kiedy przeminie ciało jedynym naprawdę wartościowym, co po nas pozostanie, będą namacalne odbicia naszych dusz. Nasze wnętrze, którego ślady pozostaną trwałe dzięki spisaniu myśli.
Perfumy mogą trafić do dowolnego pojemnika, co w niczym nie zmieni ich piękna. Zewnętrzna powłoka nie ma znaczenia, liczy się krew i dusza; a przy okazji również posoka, którą zapisujemy swoje pomysły, refleksje albo wspomnienia - atrament.

W Mortal Skin jest on wyraźny, ciemny, chłodny i metaliczny, silny dzięki słodko-wegańskiemu, nienachalnie zmysłowemu akompaniamentowi soku z jeżyn, systematycznie upiększanego ciepłymi, wdzięcznymi nutami łagodnych kadzideł czy przypraw. Początkowo ciemny i głęboki, z czasem ogrzewa się i roztapia niczym cenne żywice. Najpierw strzelisty dzięki popielatym strużkom kadzidła frankońskiego i odrobinie wytrawnych ziół, po jakimś czasie zaczyna płożyć się na skórze w ciepłych, słodkawych oparach mirry oraz labdanum. Towarzyszą im pojedyncze ale wyraźne szczypty egzotycznych, eugenolowych przypraw z kuszącym dodatkiem gorącego szafranu i słodkiego kwiatu. Jednak w pierwszych fazach najważniejszy pozostaje dwugłos atramentu z jeżyną.

Ponieważ to waśnie ostatnia z wymienionych, wspierana przez ciepłe i słodkie kadzidła, łagodne nuty drzewne czy kuszącą, słonawą szarą ambrę odpowiada za wrażenie "kobiecości" tych perfum. Chciałoby się powiedzieć, że tak pachnie pisarka; poetka; twórczyni; artystka lub rzutka reporterka; mistrzyni sztuki słowa. W Mortal Skin symbolizuje ją nawet baza, stworzona z jasnych, przytulnych i gładkich nut drzewnych, z sandałowca oraz cedru oprószonych przyprawami a omywanych najmiększymi z kadzideł, ułożonych na postumencie okrytym najjaśniejszym i najdelikatniejszym, pyłkowym zamszem.

Perfumy takie, jak Mortal Skin nie mają siły rażenia bomby ani mocy oddziaływania wszechpotężnej propagandy. One szepczą. Nikogo do niczego nie zmuszają. One po prostu są. Istnieją gdzieś obok brutalnego, chaotycznego świata, pozornie nierozerwalnie z nim związane ale tak naprawdę niezależne, niezdolne do schylenia karku, pewne, niezniszczalne.
Przeciwstawiane zarówno ulotnej mowie, jak i słabemu, śmiertelnemu ciału. Rękopisy nie płoną, jak stwierdził kiedyś pewien pisarz w swym najgenialniejszym dziele. ;)

I tego się trzymajmy.


Rok produkcji i nos: 2015, Stèphane Humbert Lucas

Przeznaczenie: wbrew mojemu skojarzeniu jest to zapach uniseksualny; początkowo śmiały, skłonny do pozostawiania za sobą wyraźnego śladu, z czasem redukuje się do wąskiej ale wyraźnej, praktycznie nieprzejrzystej aury. Wydaje się bardzo nowoczesny, dzięki czemu mnie idealnie pasowałby do okazji zawodowo-profesjonalnych (jednak z drugiej strony pasowałby nawet na Wielki Bal ;) ).

Trwałość: wyśmienita, bo sporo ponad pół doby wyraźnej projekcji.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz orientalna)

Skład:

Nuta głowy: atrament, jeżyna, kadzidło frankońskie, labdanum, galbanum
Nuta serca: irys, szafran, kardamon, dawana, opoponaks, mirra
Nuta bazy: drewno sandałowe, drewno cedrowe, brzezina, styraks, cywet, szara ambra, piżmo
___
Dziś noszę Under My Spell Noelle marki Benefit.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z https://www.flickr.com/photos/pedrosimoes7/2394843377 [Autor: Pedro Ribeiro Simões]

*To nie przypadek, że największą niechęcią do słowa pisanego szczycą się osoby o najwęższych horyzontach poznawczych, najbardziej ograniczone.

niedziela, 13 grudnia 2015

#My, #ekshibicjoniści

Nieprawdopodobne, że ostatni wpis na blogu ukazał się równo miesiąc temu! [A ten dzisiejszy miał mieć premierę w Andrzejki. ;) ] Cóż, tak czasami w życiu bywa. Najważniejsze, że blog wciąż się dla mnie liczy, nadal jest ważny i ani myślę o nim zapominać.
Tylko czasu brak...


I myślę sobie... czy aby w tym moim pisaniu i w tych tłumaczeniach nie chodzi w równej mierze o mnie, co i o Was, lub raczej - o Waszą o tym miejscu opinię. Ostatecznie, jak głosi jeden z moich ukochanych cytatów, podczas tworzenia tekstu chodzi nie tyle o to, żeby zapisać własne myśli ale o to, że ktoś inny te myśli odczytał. ;)
W końcu, jak wszystkie małpy z rzędu naczelnych, jesteśmy ekshibicjonistami. Uwielbiamy ideę samych siebie jako pępka świata i znamy miliardy sposobów, by wcielić ją w życie. Natomiast odkąd staliśmy się społeczeństwem cyfrowym, liczba ta wciąż rośnie w trudnym do przewidzenia czy opanowania tempie.

Facebooki, Instagramy, Twittery, Snapchaty, tysiące innych aplikacji bądź portali do chwalenia się przed światem swoją codziennością oraz dniem świątecznym, radościami oraz troskami, rozsądkiem tudzież kolejnymi popełnianymi głupstwami - oto pokusa, której nie jest w stanie oprzeć się niemal żaden człowiek, bez różnicy wieku, płci, wykształcenia, orientacji seksualnej, trybu życia, poglądów politycznych czy wyznawane religii. Odkąd sama eksploruję powoli kolejne platformy społecznościowe, przekonuję się, jak ciekawie wszystkie nasze kultury zlewają się w całość i ujednolicają za pomocą globalizacji, jak twórczo potrafimy obchodzić nieraz polityczne bądź religijne zakazy, jak potężna i niepowstrzymana okazuje się siła, pchająca nas do wystawiania samych siebie na widok publiczny, do zabierania głosu w sprawach najważniejszych ale i zupełnie niepoważnych.

Cały czas jesteśmy jednak ludźmi o emocjach i instynkcie niezmiennych od paleolitu a pewnie i jeszcze starszych. W końcu czym najchętniej chwalimy się na takim na przykład Instagramie? Przede wszystkim udowodniamy światu, w jaki sposób zaspokajamy swoje podstawowe potrzeby: głód i pragnienie (szukajcie pod: #foodporn, #omnomnomnom, #ilovecoffee), bezpieczeństwo (w tym sen i brak napięcia: #cozy, #relax itd. ;) ), pożądanie oraz pęd ku reprodukcji. Dalej są potrzeby szacunku i przynależności (np. #workhard, #motivation, #friends, #mylove), natomiast sam szczyt piramidy potrzeb to zdecydowanie mniej pojemne hasztagi. Chociaż czy na pewno...?

Istnieje bowiem pewien wyraźny wyjątek, odpowiadający ludzkiej potrzebie poważania, poczucia własnej wartości oraz zaufania do samych siebie. Taki, którym bombardujemy świat ze zdumiewającą intensywnością oraz kreatywnością; realizowany tak konsekwentnie, że aż trudno traktować go w kategoriach mody. To już raczej element ludzkiej tożsamości, prosty i tani sposób zaspokojenia emocji.
Wyjątkowi temu na imię...

Selfie


Krytykowane, wyśmiewane, parodiowane ale i praktykowane przez całą ludzkość ze zdumiewającą gorliwością [odkąd odkryłam na Insta słitfocie w wykonaniu muzułmanek w nikabie nie zostawiam już nawet marginesu swobody dla osób, którym uwieczniania ludzkich sylwetek zabrania ich religia]. Ich pseudopsychologiczne analizy z kolorowych czasopism podkreślają, że "modzie na selfie" ulegają nawet najważniejsi politycy czy najwięksi artyści świata; zapominając nadmienić, że skoro popularność takich osób zależy od łaski przeciętnego widza/słuchacza/wyborcy - a przeciętny widz/słuchacz/wyborca strzela sobie focie co pięć minut - to ów znany człowiek musi zachowywać się identycznie, aby przypadkiem nie wypaść z łask. [Plus: to przecież również są ludzie i nieobce są im ludzkie emocje, więc czemu im miałoby się odmawiać ochoty na selfiaczki? ;P ]. Większość podobnych analiz łączy konkluzja, poparta zdaniem jakiegoś psychologa lub medioznawcy, iż żyjemy w czasach niespotykanego wcześniej ekshibicjonizmu; otoczeni przez zakochanych w sobie, bezkrytycznych egocentryków prędzej czy później sami się nimi stajemy.

I chociaż raz po raz odczuwam potrzebę przyklaśnięcia podobnym opiniom*, zauważyłam zupełnie inną cechę fotograficznych autoportretów. Otóż selfie są nie tyle wyrazem naszego narcyzmu i patrzenia na rzeczywistość z góry, ile zręcznym kamuflażem. Kostiumem, pod którym chowamy zupełnie inną twarz; tę, której współczesność nie pochwala i którą każe nam zwalczać - naszą wrodzoną niepewność, nieśmiałość, lęk. Kto cyka słitfocie, ten boi się spojrzeć samemu lub samej sobie prosto w oczy. Bez wyjątków.
Selfie to nie odbicie rozdętego ego poszczególnych osób, lecz raczej łaszenie się do (w większości) obcych ludzi, proszenie o komplementy, chęć usłyszenia, że jesteśmy znacznie lepsi, piękniejsi, mądrzejsi niż w rzeczywistości. Selfie to wyraz bardzo ludzkiej ale jednocześnie smutnej wiary w to, że ilość (komplementów) będzie przechodziła w jakość (nas samych).

Selfie to bolesny dowód niepewności i zagubienia człowieka w potężnym oraz brutalnym wszechświecie. Skoro zabiliśmy po kolei wszystkich swoich bogów, dotychczasowych tradycyjnych obrońców przed złem i chaosem, cóż innego nam pozostaje, jeżeli nie my sami...? Nawet pomimo faktu, że wciąż jesteśmy tak samo niepewni i słabi, jak przed milionami lat.
Oto self-made man w wydaniu dosłownym. "Umiesz liczyć? Licz na siebie".

Podobne rozważania towarzyszyły mi podczas testów Selfie marki Olfactive Studio, zapachu naprawdę bardzo podobnego do fotografii, które obrał sobie na patronki. Z pozoru przyjemnego dla oka, wystudiowanego, pewnego siebie, w istocie jednak fasadowego i przygnębiającego.
Przede wszystkim jest to dla mnie niemal wierna kopia Fougère Bengale marki Parfum d'Empire. Łączy je taka sama drapiąca suchość, żywiczno-tytoniowa męcząca kwasota, przetrawiona i nadająca ludzkiej ślinie charakterystycznej goryczy.Przykra. I nawet jeśli Selfie z czasem słabnie, nabierając pastelowej jasności, łagodniejąc dzięki drewnom czy labdanum, wciąż czuję przede wszystkim kumarynę w denerwującym połączeniu z ziołami, żywicami oraz tytoniem.
Całość okazuje się świetnie znana i nadmiernie męcząca; jak ciężki dzień, który chcielibyśmy z siebie zmyć. Jak świadomość, że tak naprawdę, w głębi serca zawsze byliśmy i będziemy samotni.

Czasem jednak mamy szczęście nie odczuwać tej samotności; na przykład z drugim człowiekiem u boku. Kiedy jesteśmy z nim tak blisko, że bliżej już się nie da.
Wtedy tak, mamy złudzenie. Bardzo kuszące zresztą, urodziwe i pełne wdzięku. Często patrząc na zupełnie obcą osobę, nawet bez ochoty wcielania myśli w czyn, pytamy samych siebie:

Czy chciałabyś pójść z nim do łóżka?


No cóż, skoro Panicz Kilian tak bardzo lubuje się w trochę dziecinnej grze podstawowymi emocjami człowieka, pewnie nie miałby nic przeciwko, gdyby to nim zagrano? Szczególnie za pomocą fotografii sprzed kilku lat, kiedy był jeszcze nieco bardziej wyględny, niż współcześnie [mówcie co chcecie ale dla mnie Kilian Hennessy z wiekiem brzydnie]. ;)
Z pewnością spogląda się na niego przyjemnie chociaż bez szczególnego zaangażowania. Ot, ładny obrazek, na który można sobie popatrzeć. I patrzeć, i patrzeć, i w dalszym ciągu patrzeć, bo dlaczego nie? :P Aż nagle okazuje się, że w tym, co ładne ale niezbyt fascynujące zauważamy coraz więcej ciekawostek, na których warto zawiesić wzrok. Na przykład taki pieprzyk poniżej prawego kącika ust... albo gra niemal prostej linii brwi z wydatnym nosem. Nawet nie wiesz, kiedy się wkręcasz.
Wszystko dzieje się jakby przypadkiem; samo, bez szczególnego zaangażowania z naszej strony. Jak często bywa z fascynacją o podłożu erotycznym.

Identycznie wygląda moja przygoda z najnowszym Kilianowym dziełem, perfumami o nazwie Voulez-vous coucher avec moi? - gładziutkim, delikatnym, mlecznym zapachem o bardzo konwencjonalnej urodzie, regularnych rysach twarzy, magnetycznym spojrzeniu oraz skórze muśniętej promieniami słońca. Testowanym najpierw wyłącznie z kronikarskiego obowiązku, z lekkim westchnieniom znużenia Kilianową przewidywalnością (wszak to przecież czysta komercja w luksusowym ubranku po raz nie wiadomo który), które w miarę upływu czasu, właściwie nie wiadomo, jak i kiedy przeistaczały się w fascynację a potem zauroczenie. Kiedyś, sama nie wiem kiedy, zaczęłam traktować je poważnie. :] Wsłuchiwać się w nie, interesować ich grą na mojej skórze, zwyczajnie i po ludzku podziwiać. Nawet, jeżeli cały czas jestem świadoma ich koniunkturalnego, czysto komercyjnego charakteru; to przecież w niczym nie przeszkadza zauroczeniu, prawda? :)

Tutaj słodycz i aksamitna, jasno-pastelowa miękkość kwiatów z wanilią stopniowo osuwają się w ciepłe, mleczne tony, paradoksalnie wciąż pozostając zieloną i świeżą. Proste, smukłe sandałowcowo-cedrowe plecy zapewniają kompozycji pożądany, delikatnie orientalizujący sznyt a wraz z wanilią gwarantują nieustanny dopływ życiodajnego słonecznego ciepła. Dzięki temu ostatniemu kwiaty w ogrodzie rosną piękne i bujne, kuszące ale też stopniowo zlewające się w jednolitą całość. Baza to już schludny, suchy kwiatowy pyłek z modnych drzewno-ogrodowych, syntetycznych piżm, które jednak nie są w stanie mnie zniechęcić.
Tak się bowiem składa, że kiedy kompozycja osiąga ten najgłębszy - ale i najmniej oryginalny - etap, już od dawna jestem pod jej całkowitym urokiem. I na pytanie Voulez-vous coucher avec moi? nie mogę odpowiedzieć inaczej, jak twierdząco. :)

Okazało się, że mam do czynienia z materiałem idealnym na krótki, spontaniczny i czuły romans ale nie na wielką miłość. I bardzo dobrze! Od perfum Kiliana nie oczekuję niczego więcej, niż kilku przyjemnych, niezobowiązujących chwil a Voulez-vous coucher avec moi? nie jest w tym względzie wyjątkiem.



Olfactive Studio, Selfie

Rok produkcji i nos: 2015, Thomas Fontaine

Przeznaczenie: zapach uniseksualny dla miłośników gęstych i suchych paprociowców z wyczuwalną żywiczno-tytoniową nutą. Raczej cichy oraz dyskretny, szczególnie w późniejszych etapach rozwoju.
Na wszystkie okazje, jakie tylko dla nieco wymyślicie.

Trwałość: nie większa, niż pięcio- czy sześciogodzinna, łącznie z okresem zaniku.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: anyż gwiaździsty, imbir, elemi, kadzidło, arcydzięgiel
Nuta serca: lilia, cynamon, drewno cabreuva, akord syropu klonowego
Nuta bazy: styraks, zamsz, bób tonka, mech dębowy, drewno sandałowe, paczuli, labdanum



Kilian, In the Garden of Good and Evil: Voulez-vous coucher avec moi?

Rok produkcji i nos: 2015, Alberto Morillas

Przeznaczenie: uniseks - bo wszystkie perfumy to piękno dostępne dla każdego, bez różnicy płci - o spokojnej, łagodnie falujące strukturze, układający się wokół ludzkiego ciała w łagodną, półprzejrzystą aurę. W miarę upływu czasu coraz bardziej cichy i opadający miękko na skórę.
Zapach idealny na niemal wszystkie okazje, odpowiedni do tańca i do różańca. Chociaż, co podkreślam, konwencjonalnie urodziwy, zatem fani co większych niszowych dziwaków konieczni powinni go najpierw porządne przetestować. ;)

Trwałość: śmiało dobija do pół doby a w odpowiednio ciepłym powietrzu żyjący nawet kilka godzin dłużej.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (i waniliowa)

Skład:

gardenia, tuberoza, ylang-ylang, róża, drewno sandałowe, wanilia
___
Dziś noszę Tabac Tabou od Parfum d'Empire.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/129659132@N05/16522941831/ [Autor: Ashraf Siddiqui]
2. https://www.flickr.com/photos/nedaandel/18367133303/ [Autorka: Neda Andel]
3. http://www.cafleurebon.com/the-lost-interview-kilian-hennessy-on-back-to-black-and-arabian-nights/

* W końcu sama nie jestem fanką selfie, stąd naturalną powinna być dla mnie chęć do ich krytykowania, zamiast brania w obronę. No ale od czego to moje antropologiczne zacięcie do wyjaśniania rzeczywistości, zamiast traktowania jej pobieżnie? ;]