sobota, 29 sierpnia 2015

Tak się tworzy katastrofy!

W mojej głowie zatrzymał się taki oto obrazek: Jean Guichard, perfumiarz, który trzydzieści lat temu zadebiutował błyskotliwie genialnym Obsession, stworzonym dla marki Calvin Klein i nadal cieszącym się statusem bestselleru, twórca legendarnych Edenu oraz LouLou Cacharel, Concentré d'Orange Verte dla Hermèsa czy znakomitego Parfum de Peau dla marki Montana, siedzi w swoim jasnym dyrektorskim gabinecie Perfumiarskiej Szkoły Givaudan pod Paryżem, mówiąc: "Quentin nie ma bladego pojęcia o chemii". [Zainteresowani tematem w tym momencie uśmiechają się pod nosem, wiedząc świetnie, w którą stronę potoczy się dalej moja opowieść. ;P ]
Cięcie.
Młody, uśmiechnięty mężczyzna o żywej mimice i tak silnym, że niemal dotykalnym entuzjazmie z zaangażowaniem opowiada o procesie rekrutacji w poczet studentów szkoły, do której właśnie uczęszcza: "Rozmawialiśmy o kinie i o wielu innych rzeczach".
Cięcie.
"To była całkowita katastrofa", bezlitośnie podsumowuje Guichard.
Cięcie.

I choć nie założyłabym się o całkowitą wierność powyższych cytatów, to tak właśnie wyglądał urywek jednego z odcinków powstałego w roku 2011, trzyczęściowego filmu dokumentalnego BBC o wiele mówiącym tytule Perfume. Brytyjski nadawca publiczny pokazywał w nim wspaniały świat twórców, dystrybutorów oraz użytkowników perfum.
Dwa lata później swoją premierę miały pierwsze perfumy stworzone przez tego energicznego, ekspresywnego chłopaka, La Fin du Monde marki État Libre d'Orange.


Nie wiem, jaki wpływ na pomysł pierwszych perfum wykreowanych przez Quentina Bischa (bo o nim mowa) miał sposób, w jaki przedstawiono jego pasję oraz talent w brytyjskiej telewizji - prawdopodobnie jest to albo zbieg okoliczności, albo delikatny żart - jednak trudno nie zauważyć, że parę myśli przewodnich powtarza się w obu tych przypadkach. Odrobina abnegacji z jednej, zblazowania z drugiej strony (dyrektorskiego biurka albo kinowego ekranu), ogromny entuzjazm i radość, potrafiące zniwelować wszystkie drobne niedociągnięcia, sam motyw kina czy w końcu stwierdzenie o katastrofie.

Pewne jest jedno: Bisch w końcu musiał stworzyć perfumy oparte o motyw końca świata. Takiego, jakim go znamy, jakim mieliśmy okazję poznać już tysiące razy - końca świata zapisanego na taśmie filmowej, oglądanego w wielkiej sali z jeszcze większym ekranem, w ciemności i towarzystwie olbrzymiego tekturowego pojemnika z przesoloną prażoną kukurydzą. :)

Przyznacie, że jest to podejście do tematu tyleż oczywiste, co nieoczekiwane? ;) Przychodzące do głowy dopiero po zastanowieniu ale jednocześnie świetnie dopasowane do samego pachnidła. Bo też, co typowe dla produktów État Libre d'Orange czy paru innych marek ale w świecie selektywnego perfumiarstwa w rzeczywistości kompletnie nie praktykowane [poza działem marketingu, który takie opowiastki produkuje na pęczki i gotów jest je podłączyć pod dosłownie każdy produkt], tutaj u podstaw stworzenia danego pachnidła naprawdę legła pewna opowieść, plastyczny pomysł o najprawdziwszej fabule.

Poznajmy ją więc.


Początek la Fin du Monde zaskakuje. Jak może być inaczej, skoro zamiast spodziewanych wybuchów, morza ognia lub spiętrzonych fal oceanu, uderzających w wielkomiejskie drapacze chmur dostajemy suche, nieco zakurzone i ciepłe dwutlenkiem węgla, spokojne jeszcze wnętrze sali niewielkiego kina, do której przez uchylone drzwi dociera charakterystyczny, lekko maślany i słony zapach popcornu? Już początek mieszaniny uczy nas, że nie należy patrzeć na nią przez pryzmat łatwych, gotowych stereotypów.
Just sit down, think outside the box and enjoy! ;P

Później mieszanka, wciąż gładka, delikatnieje jeszcze bardziej, staje się gładka i jasna niczym tafla mlecznego szkła, starannie pokryta jasnym irysowym proszkiem oraz sypkimi, szarymi nasionami piżmianu, które to zestawienie przypomina mi inne perfumy osadzone w klimacie fantastyczno-przygodowym, tym razem wyłącznie przez mój umysł: Chanel N°18 z butikowej linii perfum marki. ;) Oba te pachnidła łączy pozorny wielki spokój, ponadzmysłowa, trudna do odszyfrowania przez zwykłego człowieka gra chłodu z ciepłem a także wyraźny odczyn zasadowy.
Koniec Świata jednak wyraźnie różni się od Osiemnastki ciągiem dalszym, gdzie do irysowego pudru, piżmianu i nasion marchwi dołączono tłuste, roztarte w moździerzu pojedyncze nasionka sezamu, rozgryzane ziarna czarnego pieprzu ale przede wszystkim mineralny, gorący i suchy akord prochu strzelniczego. Odrobinę metaliczny, zgrywający się w całość z pieprzem i ostatnimi oparami tłustawo-słonego popcornu, mocno oparty o frakcję irysowo-marchwiową, która nagle, ni z tego, ni z owego zaczyna mi pachnieć całkiem, jak stara klisza fotograficzna. Kurczę, oto jest siła sugestii! ;D


W bazie kompozycja nabiera jeszcze więcej przyprawowej ostrości ale i nieoczekiwanego ciepła, pochodzącego z czegoś, co spis nut pachnidła definiuje jako grę kminu z sandałowcem czy styraksem, na mnie jednak ów akord pachnie całkiem, jak coś żywo animalnego, cielesnego: złociste, ambrowe labdanum (skądinąd też słone), niczym srebrną nicią poprzetykane ciemną piżmową sierścią oraz dalekim echem głębokiego, dymnego zamszu. Nie wyczuwam tutaj słodyczy ale subtelne wspomnienie gładkości otwarcia i owszem, tym razem sporo miększe, odbijające światło i roztapiające się niczym dobra wersja ciekłokrystalicznego Terminatora z drugiej części filmowego hitu.
Zaraz jednak wracają ostre kanty, pierzaste nuty, zakurzone powietrze, dwutlenek węgla oraz półotwarta irysowa puderniczka, kryształki soli a także zbiorowy duch siedzących w kinowej sali ludzi. :) Trwają na skórze niezmienione przez cały okres powolnego, stopniowego zaniku mieszanki aż do jej ostatecznego zaśnięcia.

La Fin du Monde okazuje się naprawdę przyjemnym pachnidłem, stworzonym z werwą oraz pomysłem, mającym kolosalny potencjał twórczy a przede wszystkim niezwykle łatwym w użytkowaniu. Wdzięcznym dla dającej mu życie osoby, w pogoni za artyzmem czy oryginalnością nie zapominającym o jej przyzwyczajeniach olfaktorycznych. Zgodnym z aktualnymi trendami ale jednocześnie dodającym do nich zupełnie nową jakość i, jakby jeszcze było mało, zaopatrzonym w sporą dawkę luzu i zdrowego dystansu do samego siebie. :D
La Fin du Monde rzeczywiście zachowuje się, jak rasowy film katastroficzny: stworzony po to, by dawać radość (w zamian za sowite zyski ale to przecież zrozumiałe) oraz przyjemnie zaskakujący każdą wartością dodaną. Oto perfumy, które wcale nie pachną, jak debiut... przypominając w tym Obsession, pierwsze dzieło aktualnego dyrektora szkoły Givaudan i jednocześnie człowieka, który pierwszy przewidział narodziny katastrofy. ;)
Mamy więc kolejne podobieństwo między omawianą mieszaniną a brytyjskim filmem dokumentalnym.


Rok produkcji i nos: 2015, Quentin Bisch

Przeznaczenie: zapach uniseksualny czy raczej omniseksualny, absolutnie niezorientowany na żadną z płci, prawdziwie uniwersalny. Charakteryzuje się spokojną, wyważoną i skromną projekcją, skłonny przybierać postać delikatnej chociaż nasyconej aury, a później szczelnego, przylegającego do ciała kostiumu.
Niewyczuwalny z daleka, wyraźny dopiero kilka centymetrów ponad ludzką skórą, ma wszelkie cechy perfum idealnych na wszelkie okazje dzienne, kiedy nie chcemy epatować zapachem. Według mnie pasuje również do okazji nieformalnych, kiedy chcemy po prostu miło spędzić czas w przyjemnym towarzystwie, ludzkim i perfumowym jednocześnie. :) Na przykład wybierając się do kina na seans wakacyjnego blockbustera. ;)

Trwałość: nad podziw dobra, bo około ośmiu do dwunastu godzin wyczuwalnej obecności.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-przyprawowa (i kwiatowa)

Skład:

nasiona marchwi i piżmianu, popcorn, masło irysowe, frezja, kmin rzymski, czarny pieprz, sezam, akord prochu strzelniczego, drewno sandałowe, wetyweria
___
Dziś noszę Tea Rose od Perfumer's Workshop.

P.S.
Trzy pierwsze ilustracje to fotosy oraz "plakat zapowiadający" (teaser poster) jeden z kinowych hitów kończących się właśnie tegorocznych wakacji, katastroficznego San Andreas. Czyli Uskok Św. Andrzeja kontra jak zwykle prorodzinny Dwayne Johnson. ;) Oto ich bezpośrednie źródła:
1. http://www.smh.com.au/entertainment/movies/san-andreas-trailer-first-look-at-dwayne-johnson-disaster-movie-shot-in-queensland-20141210-1247t0.html
2. http://www.thehollywoodnews.com/2015/05/27/10-things-you-didnt-know-about-san-andreas/
3. http://www.wallbacks.com/san-andreas-2015-movie-wallpapers.html

piątek, 28 sierpnia 2015

Glamorous bohemian scent

Jak donoszą lepiej zorientowani, modowe trendy zbliżającej się jesieni zapowiadają się nad wyraz obiecująco: przytulna szkocka krata, miękkie szarości, kokardy pod szyją, bardzo w stylu vintage, spódnicospodnie, odcienie fioletu i purpury oraz - przede wszystkim - boho we wszystkich możliwych wcieleniach, z których mnie interesuje szczególnie połączenie hipisowsko-etnicznej kreatywności z kobiecym stylem glamour. Twórczy, nieco szalony luz, dziewczyńskie błyski i załamania światła, etniczne wzory i dodatki na szlachetnych tkaninach o najwyższej jakości; mnie tam do szczęścia więcej nie trzeba! ;)


Co jednak, gdyby połączyć ów "glamorous bohemian trend" ze wspomnianymi oczko wcześniej fioletami oraz purpurą...?
Wtedy otrzymalibyśmy Oud Satin Mood, najnowsze pachnidło marki Maison Francis Kurkdjian a przy okazji fantastyczny przykład wymienionego stylu. :D Jednocześnie pomysłowy, luzacki i luksusowy, komfortowy oraz przytulny ale niepozostawiający nawet cienia wątpliwości co do swojego oficjalnego charakteru. Oj, trafiła mi do serca ta kompozycja! :)

Dosłownie pierwsze sekundy jej pobytu na skórze to połączenie do bólu klasyczne, bo róża na oudowej podstawie, brutalnie zmiażdżony czerwony pąk w otoczeniu suchych, dymno-metalicznych nut drzewnych z ledwie zauważalnym cieniem oudowego lizolu w tle. Co jest piękne, jednak absolutnie nie wyjątkowe. Naprawdę ciekawie zaczyna robić się dopiero później, po tych kilku czy kilkunastu sekundach.
Wtedy oud  zyskuje na drzewnej wytrawności i aż zaczyna skrzyć, zachowując się niczym suchy i ciepły, zaczarowany mech a róża wycofuje się w cień, ustępując miejsca czarownemu, pyłkowemu i drzewno-słodkiemu fiołkowi. Wyobraźcie sobie, proszę, ocienione tym fantastycznym, mieniącym się, baśniowym oudowym mchem pierwsze Féminité du Bois, jeszcze od Shiseido, dzwonowe Bois Oriental Lutensa, może też Insolence od Guerlain czy - jeżeli znacie - Silk Noir od Kat Burki. Taki właśnie fiołek mieszka w Oud Satin Mood, nadając ton całej kompozycji, od pierwszych chwil na skórze aż po najgłębszą bazę.

Paradoksalnie rozdaje karty nawet wtedy, kiedy jest już zbyt słaby, aby wciąż stanowić najwyraźniejszy punkt całej kompozycji. Gdy cichnie powoli, na jego miejsce znów wraca róża tym razem traktowana już mniej brutalnie, zatrzymana gdzieś pomiędzy powidokiem pachnącego upojnie różanego ogrodu a potpourri. Towarzyszy jej ciepła słodycz wanilii, z którymi to akordami łączy się nasz fioletowy przyjaciel i nadając całości kolorytu przytulnego, błogiego ale też zmuszającego do zachowania podwyższonej ostrożności, pochłaniającego światło ale i transparentnego jednocześnie. Tymczasem ja, moi Drodzy, uwielbiam przecież wszelkie perfumowe oksymorony! :)
Co ciekawe, gdzieś na skraju bazy Oud Satin Mood zaczyna układać się na mojej skórze w aromat luksusowej pomadki do ust! I choć nigdy nie byłam fanką perfumowych interpretacji tego akordu (wystarczy wspomnieć nieszczęsną Lipstick Rose), tym razem wyjątkowo przypadł mi do gustu. :) Jest zbyt śmiały, kobiecy i głęboki, jednocześnie wyraźny oraz dosłowny ale nie nachalny, żebym mogła przejść obok niego obojętnie. Z czasem w mieszaninie pojawia się coraz więcej niejadalnej słodyczy oraz suchych, cienistych drzewnych drzazg, opadających bez pośpiechu na schnące kwiatowe olejki a całość zaczyna przypominać coś pomiędzy pierzastym, fioletowo-fuksjowo-szarym dymem a zastygającymi w skorupkę drobnymi, kruchymi kryształkami o podobnej gamie kolorystycznej. ;)

Oud Satin Mood to marzenie. A może nawet sen...? Nie wypowiedziane do końca, zatrzymane w pół słowa a jednak skończenie piękne i absolutnie doskonałe rojenie o pewnym typie kobiecości, elegancji czy nawet stanie umysłu. Rodzaj zwiewnej ale ciepłej kreacji; co ciekawe, na mojej skórze dużo bardziej jedwabnej i kaszmirowej, niż Oud Silk Mood i Oud Cashmere Mood swego czasu [chociaż satyna również jest całkiem trafnym skojarzeniem. ;) ]. Mam wrażenie, że do moich ciepłych, mięciutkich, eleganckich jesiennych szali perfumowych, w tym roku dołączy jeszcze jeden. ;)


Rok produkcji i nos: 2015, Francis Kurkdjian

Przeznaczenie: pachnidło skierowane do przedstawicieli wszystkich płci, jednak z wymienionych wyżej względów nie sądzę, żeby swobodnie czuli się w nim mężczyźni niepewni swojej męskości. ;P
Naprawdę uważam, iż ten ciepły, głęboki i zamaszysty zapach wyjątkowo zgrywa się z (przynajmniej niektórymi) kobiecymi tożsamościami, opisuje je, dopełnia albo nawet podkolorowuje w razie potrzeby. ;) Do tego świetnie nada się na wszelkie okazje oficjalne, zarówno wieczorem i w nocy,  jak i za dnia; tylko uważajcie, żeby w ostatnim przypadku nie przesadzić z dawkowaniem, bo OSM* w pierwszych fazach moc miewa iście diabelską. :> A i później do ułomków nie należy, chociaż promieniuje na nasze najbliższe otoczenie jako intensywna i ruchliwa, raczej wąska aura.

Trwałość: blisko doba wyraźnego trwania na skórze, rzecz jasna stopniowo słabnącego

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-drzewna (i aromatyczna)

Skład:

Nuta głowy: fiołek
Nuta serca: róża bułgarska i turecka, oud laotański
Nuta bazy: wanilia, akord ambrowy, benzoes
___
Dziś noszę Méchant Loup od l'Artisan Parfumeur.

P.S.
Pierwsza ilustracja to kolaż mojego autorstwa, sklejony z fotografii wykonanych podczas Mediolańskiego Tygodnia Mody a prezentujących kolekcje jesienne na rok 2015 takich oto domów mody: Alberta Ferretti, Aigner oraz Etro.

* Nie mylić z Okręgową Spółdzielnią Mleczarską. ;P

wtorek, 18 sierpnia 2015

I jak tu nie zastrzelić pana młodego?

Po prostu; wystarczy na ślub i wesele nie zabierać ze sobą żadnej broni. ;P

Głupi dowcip, wiem. Kiedy jednak wpadł mi do głowy pomysł na taki a nie inny tytuł dzisiejszego wpisu poczułam, że jest zbyt dobry, aby go zmarnować. :D Zresztą... czy za używanie Don z xerjoffowskiej serii Join the Club naprawdę można chcieć kogoś ukarać, przy pomocy celnego strzału w głowę [tudzież inną wrażliwą część ciała] lub w jakikolwiek inny sposób? ;)
Nie sądzę.


Don i tak jest zbyt przyjemną, komfortową i leniwie błogą kompozycją, aby budzić w kimkolwiek negatywne uczucia. A przynajmniej absolutnie nie jest w stanie wzbudzić ich we mnie. :)
Za bardzo lubię podobne, klubowo-kawiarniano-barowo-biblioteczne klimaty, aby nie dać im się uwieść. Dlatego tak moco przypadła mi do gustu wytrawna, smakowita mieszanka suchych tytoniowych liści, głębokiego słodu drzewnego, ciemnych, wypolerowanych na wysoki połysk nut drzewnych oraz metaliczno-ozonowo-kamiennego, kojarzącego się z tufem wulkanicznym akordu prochu strzelniczego.

Lubię sposób, w jaki to wszystko układa się na skórze - bardzo naturalny i prosty, paradoksalnie (pomimo raczej gwałtownego charakteru poszczególnych składników) spokojny, niemal wyciszony. Very well Don. ;)
To coś pomiędzy błogim Light My Fire Kiliana a pozbawioną nieprzyjemnych skojarzeń Fougère Bengale od Parfum d'Empire, komfortowo opatrzonych wyraźnym akordem beczki po dojrzewającym alkoholu a w bazie - złocistą i delikatnie słodką, ambrowo-woskową nutą melasy, nierozerwalnie skojarzonej z gęstą ciepłą oraz nasyconą, cienistą słodyczą dwutlenku węgla. Trochę też omawiana kompozycja przypomina Tobacco Oud z Prywatnej Kolekcji Toma Forda, wyzuty jednak z lizolowej drzewności.

Właściwie jedyne, czym Don mógłby zgrzeszyć, to nieoryginalność. Powstało bowiem wiele perfum - rzecz jasna w domyśle męskich - dedykowanych woniom cywilizowanego relaksu w wyłącznie męskim gronie, od szacownego klubu dla dziewiętnastowiecznych wiktoriańskich dżentelmenów po aromaty intensywnego clubbingu w oparach wódki oraz muzyki techno. W tym gronie podgrupa "gabinet pana domu wieczorową porą", której częścią zdaje się być Don, reprezentowana jest wyjątkowo licznie. :]
Lecz to i tak mój jedyny zarzut wobec mieszanki. Kto lubi podobne perfumowe klimaty, niech spróbuje i tego gagatka.


Rok produkcji i nos: 2013, Chris Maurice

Przeznaczenie: wbrew skojarzeniu a zgodnie z nieśmiertelnymi zasadami perfumowej "niszy" [cudzysłów niepzypadkowy :P ] mieszaninę targetowano ku obu płciom biologicznym (i zapewne wszystkim istniejącym na świecie płciom kulturowym :> ). Rzecz jasna całkowicie się z tym zgadzam, ponieważ na skórze kobiety Don to przeuroczy, spokojny, lekko senny mruczek o gładkiej, nieco naelektryzowanej sierści.
A mówiąc bardziej przyziemnie: kompozycja okazuje się spokojna, stonowana, nieskora do wycieczek poza obszar powietrza bezpośrednio przylegający do ludzkiej skóry ale jednocześnie posiadająca wyraźny charakter, zachęcająca do badania woni co chwilę; błoga, lecz i pobudzająca umysł do działania.
Idealna na wszelkie okazje, ze szczególnym uwzględnieniem albo tych Bardzo Ważnych i Oficjalnych, albo zupełnie nieformalnych.

Trwałość: bywało lepiej; Don wytrzymuje zaledwie cztery lub pięć godzin wyraźnego życia a przez kolejnych parędziesiąt minut stopniowo zamiera.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna

Skład:

akord prochu strzelniczego, tabaka, whisky, melasa, (nuty drzewne)
___
Dziś noszę Gris Clair marki Serge Lutens.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z https://www.reddit.com/r/pics/comments/vh4k9/my_groomsmen_photo_i_think_you_can_guess_my/
Niestety nie udało mi się odnaleźć jej autora.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

O sale mio!


Morze Martwe to akwen o niemal największym stopniu zasolenia na Ziemi - a wszystko dlatego, że pewnego pięknego dnia wziął i postanowił, że zostanie jeziorem. ;) Dziś posłuży mi za ilustrację opisu dwóch kolejnych charakterystycznych pachnideł marki Angela Ciampagna, których najważniejszym punktem wspólnym okazał się, cóż za niespodzianka, akord soli, który zestawiono z bardzo niestereotypowymi ujęciami kwiatów czy szerzej: zieleni.

Największą zaletą obu wód jest ich niezaprzeczalna łatwość w użytkowaniu oraz uroda, jednocześnie łatwa do zaakceptowania oraz charakterystyczna, każąca zatrzymać nos ponad pachnącą substancją i przez chwilę zadumać się nad nią. Omawiane mieszanki są też ciekawymi, niekonwencjonalnymi propozycjami perfum pasujących do fal upałów, nękających obecnie naszą biedną Europę. :) Urocze, nieco dziwne ale bez trudu dające się lubić: takie są Kanat oraz Nox.


Jako pierwsza stawiła się przyjemniejsza memu powonieniu Nox, czyli balsamiczne, zielone i lekko cierpkie nuty drzewne, pozornie świeże a jednak konsekwentnie tkwiące w cieniu (może słonawym i lekko oleistym ale jednak cieniu ;) ).

Najważniejszym składnikiem kompozycji jest hinoki i, uwierzcie, to od razu się czuje; wystarczy odpowiednio wcześniej poznać i polubić choćby Hinoki od Comme des Garçons, w którym składnik ten potraktowano z identyczną atencją. Tutaj jednak towarzyszą mu jasne cedrowe deski, miękkie, zmiażdżone igiełki cyprysowe oraz gęsty, szuwarowo-ziemisty cień, jednocześnie ciemny i ciepły, suchy ale kryjący w sobie silną sugestię wilgoci. Co w pewnym sensie przypomina założony na ternach pustynnych, znakomicie irygowany ogród lub oazę. :)
I nie jest to skojarzenie od rzeczy, ponieważ w sercu mieszaniny pogłębia się charakterystyczna gorycz czy niestereotypowa świeżość soków roślinnych a jednocześnie zauważam coraz więcej kwiatów, jasnych i lekkich, całkowicie pozbawionych pretensjonalności, nieco egzotycznych. Ich słodycz czy ewentualna ozoniczna delikatność cały czas trzymają się drugiego planu, chwilami mniej wyraźne nawet od subtelnej, różowopieprzowej pikanterii ale jednak są obecne, dodając czaru temu wonnemu krajobrazowi, łagodząc jego kanty oraz prowokując uśmiech na ludzkich twarzach.

A ponad tym wszystkim, gdzieś hen, wysoko, powiewa się rozgrzany słońcem i niemiłosiernie suchy, słony wiatr od Morza Martwego... Jak rama spinający w całość wonną opowieść o wonnej izraelskiej Nocy. :)


O dniu, również letnim ale zdecydowanie słonecznym, opowiada kolejne okołosolne pachnidło Angeli Ciampagna, noszące nazwę Kanat, co po turecku ma oznaczać "skrzydło". Ciekawe, gdyż w mieszance nie wyczuwam więcej przestrzeni, niż w Nox czy którymkolwiek innym dziele marki. ;) Przeciwnie: wszystkie te pachnidła opowiadają raczej o zamkniętych przestrzeniach, miejscach intymnych ale zawsze ogrodzonych; i tu o wiele bardziej pasuje mi przyjęta dziś perspektywa ogrodu botanicznego założonego na terenie pustynnej oazy, gdzieś na zachód od Morza Martwego. :)

W każdym razie drugi z opisywanych dziś soczków okazał się mieszanką prawdziwe miłą i ładną, w artystyczny, ambitny sposób dziewczyńską. Tutaj kwiatów jest znacznie więcej, niż w poprzednim przypadku ale ich charakter okazuje się niemal taki sam: są lekkie, niesztampowe, słodkie i wodne, lecz tym razem możemy podziwiać je z bliska, zauważając pominięte wcześniej szczegóły.
Wiem już, że w Kanat występują słodka mimoza, słoneczne nagietki, wodna magnolia oraz niezbyt gęsta ale wyraźna, bardzo kobieca lilia. Wyczuwam również charakterystyczny aromat ociekającej sokiem brzoskwiniowej skórki a nawet niewielką szczyptę egzotycznych przypraw, nadających opisanym wyżej składnikom pikantnej głębi, oddalając pachnidło od banału.
Jednak w tym przypadku możemy spać spokojnie, ponieważ do tego ostatniego nigdy nie dojdzie. Dominujące w bazie suchy paczulowy cień, delikatne drzewne piżma czy bliżej nieokreślone roślinne pyłki skutecznie przeciwstawią się wszelkiej ewentualnej sztampowości, walcząc z nią za pomocą grudek soli, rzucanych między przejrzewającą roślinną słodycz a rozmywające się syntetyczne akordy kwiatów. Wszystko jest w porządku, dzień w oazie to wciąż radość dla ludzkich zmysłów. :)


Nox

Rok produkcji i nos: 2015, Angela Ciampagna

Przeznaczenie: klasyczny drzewny uniseks z samego środka skali, układający się wokół ciała w całkiem wyraźną aurę - w pierwszych minutach od aplikacji lubiący wręcz tworzyć zamaszysty sillage - jednak później oczywiście projektujący znacznie skromniej.
Całkowicie uniwersalny, świetnie nadaje się na wszystkie okazje, pory dnia oraz roku.

Trwałość: około sześciu do ośmiu godzin wyraźnego trwania oraz jeszcze parę dosyć szybkiego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i przyprawowa)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cyklamen, mimoza, ylang-ylang, lilia
Nuta bazy: hinoki, bylica, czerwony pieprz, sól
Nuta bazy: drewno cedrowe, wanilia, paczuli, białe piżmo


Kanat

Rok produkcji i nos: 2015, Angela Ciampagna

Przeznaczenie: mieszanka również stworzona dla przedstawicieli wszystkich płci, co rzecz jasna ma spore uzasadnienie; w końcu nie istnieje żadne prawo, które zabraniałoby mężczyźnie pachnieć brzoskwinią (Allure pour Homme od Chanel) albo mimozą (Burberry London for Men lub une Fleur de Cassie od Frédérica Malle'a). ;P Uważam jednak, że Kanat mógłby okazać się idealną propozycją perfum dla kilkunastoletniej dziewczyny, którą chcielibyśmy uwrażliwić na mniej popularne piękno artystycznych perfum. :) Potrafi bowiem być i klasycznym, transparentnym fruityfloralem, i niszowym dziwakiem.
Na pewno zaś trzyma się blisko ciała, odskakując odeń jedynie w pierwszych fazach rozwoju, odbijając się od skóry i wracając, niczym jojo. ;) [Dziwna właściwość]. Dobry na wszystkie okazje, jakie tylko wymyślicie.

Trwałość: na mojej skórze, niezbyt łaskawej dla pachnideł lekkich, wytrzymuje nie dłużej, niż cztery, może pięć godzin.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa (oraz piżmowa)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, brzoskwinia, morela, czarna porzeczka, szafran
Nuta serca: ylang-ylang, magnolia, cyklamen, mimoza, lilia, sól
Nuta bazy: paczuli, wanilia, piżmo
___
Dziś noszę Harmatan Noir z asortymentu Parfumerie Générale. Też pustynnie. ;)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://stunningplaces.net/swimming-in-the-dead-sea/
2. Fotografia przedstawiająca Międzynarodowy Ogród Botaniczny, założony w kibucu Ein Gedi, tuż przy izraelskim brzegu Morza Martwego. Prawda, że ogród botaniczny na pustyni to jest osiągnięcie? :)
3. A tu kolejna ilustracja Ogrodu, podobnie jak poprzednia wypożyczona z Wikimedia Commons.

sobota, 8 sierpnia 2015

Orientaliści w Egipcie


Kilkanaście lat temu telewizja Planete zrealizowała cykl filmów dokumentalnych pod tytułem Wyprawa do starożytnego Egiptu, którego bohaterami uczyniono  pierwszych nowoczesnych Europejczyków, którzy zawitali do Egiptu i zachwyciwszy się jego starożytnościami postanowili nie tylko rozkradać je i wyprzedawać na cały świat ale również pilnować oraz chronić. Dbać, aby zabytki epoki faraonów wciąż pozostały na egipskiej ziemi i nawet po latach zdumiewały czy zachwycały kolejne pokolenia podróżników. :)

Od przybyłego z armią Napoleona założyciela Muzeum w Luwrze, przez człowieka, który rozszyfrował treść słynnego Kamienia z Rosetty, dzięki któremu nauczyliśmy się czytać hieroglify, szereg pierwszych (pół)profesjonalnych egiptologów oraz niestrudzonych wojowników o ocalenie staroegipskiej spuścizny kulturowej przed grabieżą* aż po legendarnych odkrywców grobu Tutanchamona czy współczesnych badaczy najdawniejszej historii nadnilowej, już rodowitych Egipcjan - całe to towarzystwo opowiada nam o fascynującym okresie w dziejach nowożytnego Egiptu, kiedy na nowo odkrywaliśmy pradawną, niezwykłą i zapomnianą rzeczywistość. O tych czasach, które w Europie znamy przede wszystkim przez pryzmat empirowych mebli, proszku mumiowego lub olśniewającego popiersia Nefretete, które dzięki działalności dawnych przedsiębiorczych złodziei (czy raczej "dzikich prywatyzatorów" :] ) dziś możemy podziwiać w Muzeum Egipskim w Berlinie.

Wspomniany film - lub raczej ludzie i czasy, o których opowiadał - przyszedł mi na myśl, kiedy poznałam kwintet perfum nowej marki Atelier des Ors. Jego cechami charakterystycznymi okazały się wysoka jakość poszczególnych kompozycji, klasyczna "staroniszowość" (w czym przypomina dzieła opisywanego niedawno brandu Angela Ciampagna) a także niemały procent łechcącego ludzkie ego blichtru w postaci pływających w soczku drobin złota. Cóż, oto kolejny przypadek marki skierowanej do oddanych miłośników perfum niszowych oraz bogatych snobów jednocześnie. ;) Nice try, Jean-Philippe Clermont, nice try. ;P
Dziś chciałabym zając się trzema mieszaninami, które z różnych powodów szczególnie mocno zapadły mi w duszę (co nie znaczy jednak, że dwie pozostałe są mniej ciekawe albo ładne).


Najprzyjemniejsza niespodzianka spotkała mnie, olfaktorycznego inżyniera Mamonia, pod postacią czegoś, co od dawna nie tylko świetnie znam ale też uwielbiam. ;) Jak zapewne nietrudno zgadnąć, nosi ona nazwę Larmes du Désert i jest opowieścią o kadzidlanych dymach, snujących się pomiędzy drzazgami cennego drewna, niewielkimi kopczykami wonnej masali oraz ścielącymi się ponad postumentem z pikantnej ambry oraz złocistego, półpłynnego, cielesnego labdanum.

Rozpoczyna się czymś świetlistym i ciemnym jednocześnie, delikatnie świeżym, jednak szybko zmierzającym w stronę gęstego ale smukłego dymu z olibanum ale też czegoś znacznie bardziej gorzkiego i suchego (trochę jak elemi, trochę jak mirra a trochę jak benzoes). W tym miejscu pojawia się pikantna, przyprawowo-paczulowa, ciemna i drapiąca, brunatna ambra w typie Ambre Sultan Lutensa, Amber Absolute od Toma Forda czy wielu innych pokrewnych im kompozycji: gęsta, wyrazista, głęboka.
Co wyróżnia opisywane Łzy Pustyni, to zdecydowana kadzidlaność mieszanki, niepodzielność "kościelnych" dymów w sercu oraz powracająca systematycznie woń gęstego, miodowego w strukturze (nie w słodyczy) czystka rodem z Labdanum Donny Karan; które i tak kojarzę tematycznie ze starożytnym Egiptem, zatem cały czas jesteśmy w domu. ;)

Na pewno za to im bliżej bazy, tym kadzidło robi się potężniejsze, jakby z czasem zasnuwało całe sanktuarium, schowane w grubych kamiennych murach przed morderczymi promieniami pustynnego słońca. Tuż przed zaśnięciem pachnidła na krótko ożywia je delikatna, drzewno-żywiczna słodycz, rejestrowana przeze mnie niemal w ostatnim przedsennym świadomym odruchu; podziwiam, jak pięknie łączy się ona z gęstym kadzidlanym dymem oraz trzymającym się drugiego planu cieniem pikantnej ambry.
Larmes du Désert to ten sam porządek artystyczny, co wszystkie wspomniane zapachy ale też Sahara Noir Toma Forda czy Ceremony Normy Kamali. To, co najpiękniejsze w istnym tańcu siedmiu zasłon niszowej orientalności zostało tutaj złożone w fascynującą, porażająco piękną całość.
I cóż, że niezbyt oryginalną? ;)


Kolejna z kompozycji, Cuir Sacré, opowiada o chłodnej ale suchej, przesypującej się ciemności, o drażniącym, nieporuszanym od lat ale zupełnie pozbawionym życia powietrzu a także o odrobinę niepokojącej atmosferze pradawnych niezwykłości, których odkrywanie to jednocześnie ryzyko, szansa ale i niezaprzeczalna przygoda.

Mieszankę rozpoczynają ostre, wirujące w nozdrzach akordy suchych przypraw, tym razem jednak zestawionych z ciemną, delikatnie podwędzoną (a może nadpaloną żarem ogniska) skórzaną galanterią. Początkowo jest w nich coś świeżego i zielonego, podbijającego pierwsze molekuły skóry a jednocześnie ofiarowującego im więcej życia: europejskie żywice, odrobina dębiny a także jagody jałowca, wnoszące do mieszanki leśny, pikantny chłód. Dopiero później skóra ogrzewa się, przy okazji zmieniając otoczenie w sposób drastyczny i niezauważalny jednocześnie [jak ja uwielbiam perfumowe oksymorony!], otoczona przez żywy, zielonkawy olejek kardamonowy, daleką woń cypriolu czy wetywerii a skontrastowana miękkim i ciepłym, złocistym promieniem szafranu, którego gra z ciemną galanterią tak bardzo przypomina Tuscan Leather Forda czy Cuirs marki Carner Barcelona.
Lecz skóra z szafranem oraz kardamonem to serce kompozycji - bijące miarowo, spokojnie, czułe i łaskawe - a zaznaczone przez pikantną zieloność wonie suchotrawiaste, ostre i papirusowe powracają w bazie pachnidła. Stopniowo przysłaniają składnik tytułowy, jak popołudniowy cień nasuwając się na jego masywną bryłę; wiadomo, że i tak nigdy nie zdominują dymnej skóry, jednak są w stanie wyraźnie ją naznaczyć. Narzucają ten fascynujący rodzaj świeżości, który każe mi pomyśleć o chłodnej, brzozowej rosyjskiej skórze w wydaniu orientalnym, skręcającym w stronę skórzanej wariacji na temat Timbuktu od l'Artisan Parfumeur.

Zanikają, pozostawiając za sobą wysuszone słońcem nilowe szuwary oraz, co za niespodzianka!, pojedynczą kadzidlaną smużkę. :) Wyobrażam sobie, że w butach z takiej skóry można byłoby przemierzyć osiemnasto- i dziewiętnastowieczny Egipt wzdłuż i wszerz co najmniej pięć razy, odkrywając kolejne tajemnice historii...


Szczęśliwie robiąc to w sposób znacznie bardziej cywilizowany, niż przygnani do mojej głowy przez synestezję (a może jedynie wyobraźnię?) bohaterowie ostatniego z opisywanych dziś pachnideł Atelier des Ors, zafascynowani egipskimi starożytnościami napoleończycy. :) Ich zapachem jest dla mnie Lune Féline, czyli Koci Księżyc.

Już podczas pierwszego testu okazało się, iż jest to znakomity przykład, dlaczego nowe perfumy obowiązkowo należy testować na własnej skórze. :) To, co z próbki oraz blottera pachniało jak kolejna ciemna, lekko dymna, klasycznie niszowa wanilia w rodzaju Eau Duelle od Diptyque albo guerlainowskiej Spiritueuse Double Vanille, na skórze dosyć szybko pokazało tyleż ostre, co niespodziewane pazury.

Chociaż z początku rzeczywiście czuję charakterystyczną, ciemną i słodką woń wanilii, do której momentalnie dołącza dyskretna chmura korzennych przypraw, tuż za nimi czai się jednak niespodzianka. Ponieważ kiedy tylko opadną molekuły otwarcia, do tłustych ziarenek skrytych w lekko gumowatej laseczce dołączają intensywne frakcje odzwierzęce (przynajmniej w teorii). Ciemne, tłustawe piżmo, sucha agresywność cywetu oraz słona ambrowa ślina. Nie goszczą na skórze długo ale skutecznie zmieniają odbiór całej kompozycji, już na stałe łącząc się ze wspomnieniem o Lune Féline a mnie każąc pomyśleć o chaotycznej eksploatacji Egiptu przez całe dekady od końca osiemnastego stulecia.
Tutaj chciwość i chęć ochrony, naiwny zachwyt ale też cyniczna kalkulacja przyszłych zysków to często dwa oblicza jednej i tej samej osoby. Oto krótki wgląd w skomplikowaną ludzką psychikę z całą jej ambiwalencją, niepewnością, rozdarciem albo hipokryzją. Gorączka poszukiwania, szabru, chęci zrozumienia oraz tysięcy małych i dużych zachwytów. Wspomnienie tego, co udało się ocalić dla przyszłych pokoleń ale i ból spowodowany świadomością, ile wiedzy zostało przez ludzką chciwość bezpowrotnie obróconej w pył, zniszczonej z powodu głupoty albo lekceważenia poszukiwaczy-złodziei, tak czy inaczej pierwszych znanych z nazwisk badaczy dziejów starożytnego Egiptu. Ich namiętność do złota i kultury kraju faraonów, ich pot, mocz oraz ślina odcisnęły niezmywalne piętno na pozornie prostej i konwencjonalnie ładnej słodyczy Lune Féline.

Z czasem jednak mocne, wyraźnie "gruczołowe" (inaczej nie potrafię tego nazwać) wonie zanikają, ponownie zawracając pachnidło w stronę kurzawy eugenolowych przypraw z cynamonem i zielonym kardamonem na czele, by pod koniec stać się niemal archetypiczną niszową cienistą wanilią o zdecydowanym, przytulnym ale też odrobinę ziemistym odcieniu, za którego powstanie można podziękować wspomnianym przyprawom czy balsamowi peruwiańskiemu. Kiedy Koci Księżyc zachodzi w łagodnym, słodko-różowym świetle świtu, znów jest subtelną, kaszmirową, niepozbawioną głębi słodyczą. Jednak ja już swoje wiem. ;)



Larmes du Désert

Rok produkcji i nos: 2015, Marie Salamange

Przeznaczenie: zapach typu uniseks o łagodnym, bliskim ciału przebiegu; intensywny z bliska, otacza ludzkiego nosiciela bardzo wąską ale intensywną i komfortową aurą.Dopiero z czasem dosłownie wtapia się w skórę.
Pasuje za to do niemal wszystkich okazji, do jakich tylko zechcemy Łzy dopasować. ;) Wbrew przekonaniu części z Was, latem jest naprawdę świetny, bardziej gęsty i namacalny, chociaż nieodmiennie dyskretny.

Trwałość: bez trudu wytrzymuje dziesięć do dwunastu godzin wyraźnej emanacji oraz dalszych parę stopniowego zamierania. Co oznacza, że mieszanka znakomicie pasowałaby do mojego cyklu o perfumach ślubnych. ;)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i orientalna)

Skład:

Nuta głowy: kadzidło, cyprys (elemi, mirra)
Nuta serca: drewno cedrowe, drewno gwajakowe, paczuli
Nuta bazy: inne akordy drzewne, cytrusy, akordy ambrowy, (labdanum) oraz benzoes



Cuir Sacré

Rok produkcji i nos: 2015, Marie Salamange

Przeznaczenie: również klasyczny uniseks, chociaż stanowcza woń skóry i przypraw pewnie skieruje myśli części z Was raczej w stronę płci niesłusznie uważanej za brzydszą. ;) Co na pewno będzie uzasadnione, aczkolwiek kobietom w omawianej wodzie również bardzo do twarzy, czego jestem żywym dowodem. :D
W odróżnieniu od poprzedniczki Święta Skóra jest zapachem głośnym i bardziej zdecydowanym, śmiało projektującym na otoczenie a w pierwszych fazach rozwoju lubiącym zostawiać za sobą nieprzesadnie długi ale gęsty ślad, który z czasem zamienia się w luźną, żywo wirującą aurę.
Na wszelkie okazje, ze szczególnym uwzględnieniem wszelkich wieczorowo-oficjalnych.

Trwałość: identyczna, co w przypadku LdD.

Grupa olfaktoryczna: skórzano-przyprawowa (i orientalna)

Skład:

Nuta głowy: jagody jałowca, cyprys, kardamon
Nuta serca: kadzidło, drewno cedrowe, szafran
Nuta bazy: cypriol, wetyweria, skóra



Lune Féline

Rok produkcji i nos: 2015, Marie Salamange

Przeznaczenie: kolejny uniseks z pazurem, również o niemałej mocy, z case redukującej się do wąskiej ale gęstej aury. Pasujący do większości swobodnych, nieformalnych okazji, jakie przychodzą mi na myśl. :D Oraz do paru formalnych, szczególnie z zabawą, tańcem i wysokoprocentowymi trunkami w tle. ;)

Trwałość: zbliżona do dwóch poprzednich pachnideł; może o godzinkę czy dwie dłuższa.

Grupa olfaktoryczna: waniliowo-piżmowa (a także przyprawowa)

Skład:

Nuta głowy: różowy pieprz, kardamon, cynamon
Nuta serca: drewno cedrowe i inne nuty drzewne, akord zieleni, styraks, szara ambra, (cywet)
Nuta bazy: orchidea waniliowa, nasiona wanilii, balsam tolutański, piżmo
___
Dziś noszę opisane wyżej Cuir Sacré. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Napoleon w Egipcie, znany również jako Napoleon przed Sfinksem, czyli dzieło stworzone przez Francuza, Jeana-Léona Gérôme'a.
2. Świątynia Abu Simbel autorstwa Davida Robertsa.
3. Wewnątrz świątyni Abu Simbel, którego to dzieła autorem również był David Roberts.
4. Wyprawa do Egiptu pod dowództwem Bonapartego pędzla Léona Cognieta.


* W tym twórców Egipskiej Służby Starożytności, bez której zgody za połaszenie się nawet na wydobyty z piasku kawałek glinianej skorupy i próbę wywiezienia go w postaci pamiątki na sto procent otrzymacie unikatową możliwość długoletniego studiowania fascynującej i egzotycznej kultury egipskich więzień ;>