Ech, stare czasy polskiego blogowania o perfumach... :)
Kilka tygodni temu z pewnym rozrzewnieniem wspominałam chwile, kiedy blogowe recenzentki [ponieważ owe pięć czy sześć lat temu były to głównie kobiety] publikowały pełne opinie, opierając je o testy typu: "właśnie ukradłam pół kropli z sampla koleżanki-perfumoholiczki i dlatego mogę Wam napisać, co sądzę o zapachu X" lub "wczoraj w perfumerii psiknęłam na nadgarstek rzadko spotykaną nowość Y a teraz opiszę, co zapamiętałam". Kto z nas miałby dziś odwagę przyznać się do podobnych pobieżnych testów oraz poświęcenia danemu zapachowi równie mało uwagi? Obecnie, żeby porządnie poznać perfumy, trzeba albo przetestować je kilka razy w różnych warunkach, albo tylko jeden raz, traktując ów test bez mała jak pracę na pełen etat (bo trudno oderwać nos od własnej skóry).
Wbrew pozorom jednak ani nie narzekam na ciężkie życie współczesnej perfumowej blogerki, ani tym bardziej nie naśmiewam się z rzekomej ignorancji dawniejszych Koleżanek. Nic z tych rzeczy. Wspomnienie naprowadziło mnie bowiem na jedną mocną, wyraźną myśl: żyje nam się coraz lepiej.
Nieważne, że coraz ostrożniej inwestujemy w pełnowymiarowe flakony (bo kryzys), nieistotne, że nie mamy już szans na kurs dolara tak niski jak w 2006 roku, kiedy sample z Luckyscent latały do Polski w ilościach nieomal hurtowych (dzięki zjawisku, które było syrenim śpiewem prosperity albo pierwszym sygnałem kryzysu, zależy jak spojrzeć). To wszystko nie ma znaczenia. Wiecie, czemu?
Ponieważ owe rarytasy, które trzeba było sprowadzać aż zza Wielkiej Wody wypuszczały na rynek marki takie, jak... Comme des Garçons, Keiko Mecheri lub Parfumerie Generale, jak Frédéric Malle, Clive Christian albo Ginestet! :) Dziś wszystkie je mamy u siebie, ich próbki można kupić bez najmniejszego problemu, za złotówki - i to od co najmniej kilku lat. Współcześnie w ofercie polskich perfumerii niszowych - a jest ich coraz więcej - pojawiają się pachnidła zróżnicowane pod względem jakości, kompozycji, ceny; najczęściej ciekawe a niejednokrotnie będące zupełnymi rarytasami. Zaś marki dopiero debiutujące swoją premierę w Polsce coraz częściej mają dokładnie w chwili wchodzenia na bardziej stabilne, "starsze" rynki.
Istotnie nie mamy na co narzekać. :)
[Co jest również świetnym dowodem na to, że w Polsce AD 2013 zainteresowanie perfumami niszowymi żadną miarą i nikomu nie może zostać poczytane jako snobizm. ; ]
Właściwie jedynym, czego naprawdę mi tu u nas brakuje, są butikowe perfumy mainstreamowych marek.
Na przykład Chanel. Gdyby były dostępne, niechby nawet w selekcjonowanych perfumeriach, o swoją dolę 1932 nie musiałabym prosić Lucasai (którego oczywiście pozdrawiam i któremu bardzo dziękuję! :* ).
Może wówczas uniknęłabym uczucia, które od kilku dni towarzyszy mi za każdym razem, kiedy pomyślę lub wwącham się w najnowszą część Chanelowej kolekcji Les Exclusifs. Nie jest to co prawda straszliwy zawód ale rodzaj lekkiego, fatalistycznego rozczarowania - i owszem.
Choć kontakt ze współczesną interpretacją pachnideł sprzed kilku dekad mógł przewidzieć każdy, kto przynajmniej raz rzucił okiem na Fragrantikowy spis nut, jednak liczyłam na coś bardziej.. bo ja wiem? Intrygującego? Ciężkiego? Po prostu jakiegoś?
Tymczasem 1932 okazało się wariacją na temat kwiatowej słodyczy oraz jasnych, dosyć płaskich drewienek, podbijanych do góry na czystej, aldehydowej trampolinie. Co obiektywnie patrząc jest dosyć ciekawym efektem; ostatecznie współcześni miłośnicy perfum nie mogą spokojnie przejść obok zupełnie przeciętnych, nudnych kwiatuszków (wśród których prym wiedzie seledynowy i roślinnie słodziutki akord jaśminu wielkolistnego) wzbogaconych o mocne, utrzymane w duchu dawnego perfumiarstwa aldehydy.
Bergamotka, jaśmin, sympatyczny irysowy chłód oraz pojedyncze frakcje bułgarskiej róży wydają się naturalnie współgrać z aldehydami we wcieleniu znanym z tysięcy innych zapachów, od Numeru Pięć po Poème marki Lancôme (one tam są i ja to wiem ;) ). Szybują dzięki chemiczno-mydlano-ostrym molekułom aż pod samo niebo całkiem gęste oraz słodkie w sposób roślinny. Po jakimś czasie jaśmin zyskuje na znaczeniu, spychając w cień wspomniane towarzystwo (poza aldehydami) a ujawniając, ze słodycz wynika z hojnego dodatku ylang-ylang. Wówczas najbardziej laboratoryjna ze wszystkich nut zaczyna schnąć, ujawniając swoje dwudziestopierwszowieczne pochodzenie i oddalać powolutku, ponaglana żywicami oraz drzazgami drzew. Kiedy pachnidło tężeje zaczynam rozumieć, że jaśminowa lekkość miała przygotować mnie na sympatyczny, aksamitny akcent drzewny, trochę śmietankowo-miękki, sandałowcowo-kaszmirowy a trochę odymiony czającymi się tuż za horyzontem kadzidłem o skórzanym tle.
W bazie całość staje się ciepła acz czysta, transparentna i delikatna; udanie sugerująca gładką woń rozgrzanego kąpielą ciała. Nie sposób jednak znaleźć weń ani odrobiny mocy sprzed lat. 1932 wydaje się bać zwracać na siebie uwagę, po krótkiej nadziei na ciekawszy rozwój kompozycji dając nam finał konwencjonalnie ładny ale tak nieśmiały, że potrzeba naprawdę dużej ilości dobrej woli, aby podjąć się zrozumienia wody.
Która chwilami przypomina co lepsze mainstreamowe premiery ostatnich lat - i gdyby marka zdecydowała się wypuścić coś tak pachnącego zamiast np. gniotu o nazwie Coco Noir, byłabym pełna uznania. Tymczasem jednak coraz wyraźniej daje się zauważyć, iż kolekcja butikowa staje się niejako listkiem figowym dla coraz straszniejszych, coraz bardziej fuszerowatych premier z ogólnodostępnej linii. Co raczej nie jest spostrzeżeniem podnoszącym na duchu.
I dlatego 1932 mówię głośno i wyraźnie: NIE.
Nie tym razem, Chanel; nie tym razem, monsieur Polge.
Rok produkcji i nos: 2013, Jacques Polge
Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach; o mocy początkowo znacznej, po kilku godzinach bliskoskórne.
Na okazje, jakie sobie wymyślicie. :)
Trwałość: w okolicach siedmiu-ośmiu godzin
Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-alehydowa
Skład:
Nuta głowy: aldehydy, bergamotka, neroli
Nuta serca: goździk (kwiat), ylang-ylang, jaśmin, róża, bez
Nuta bazy: opoponaks, kłącze irysa, wetyweria, drewno sandałowe, kumaryna, nasiona piżmianu, wanilia, piżmo, iralia (syntetyczna cząsteczka o zapachu irysowo-fiołkowym)
___
Dziś Kabul Aoud od Montale.
P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.uglytruthofv.com/2013/01/26/chanel-1932/
Nie znam jeszcze 1932 i chyba już nie poznam bo szkoda mi pieniędzy na całą dostępną 100 ale mam no 18 i... no właśnie nie bardzo wiem co mam o nim napisać bo od trzech miesięcy stoi u mnie na półce używany czasem, a poczułam go tak naprawdę tylko raz. W bardzo pochmurny i wilgotny dzień. Chyba nie ma urody i mocy Sycomora i Coromandela ale trudno mi to oceniać bo poza tym jednym dniem, kompletnie go na sobie nie czuję. Chętnie się z Tobą podzielę no18 bo szalenie interesuje mnie Twoja opinia. Podaj mi adres (marzenaborowska@o2.pl).
OdpowiedzUsuńCóż, na tego typu perfumy chyba nie sposób skusić się bez uprzedniego przetestowania; szczególnie, kiedy zapach jest dla kogoś ważny. [Bo jeśli nie jest, to przecież nosi się cokolwiek, byle nie śmierdziało ;) ].
UsuńNumeru Osiemnastego nie miałam jeszcze okazji poznać (bardzo chętnie do Ciebie napiszę w tej sprawie, skoro proponujesz :) ) ale spis nut sugeruje coś, co rzeczywiście może być dosyć delikatne i transparentne. Zaciekawiłaś mnie tą wodą, krótko mówiąc. :) Próbowałaś może obwąchać, jak No. 18 pachnie na kimś innym z Twojego otoczenia?
Za propozycję testów ślicznie dziękuję!
Oj, wiesz jak to jest, darowanemu koniowi nie ogląda się zębów:)) Osiemnastkę dostałam w prezencie od mojej francuskiej koleżanki. Wie,że u nas ta seria jest niedostępna bo kiedyś poprosiłam ją o Sycomora i teraz za każdą bytnością w Polsce ofiarowuje mi kolejny flakonik. Zebrałam już całkiem przyzwoitą kolekcję ekskluziwów :D
OdpowiedzUsuńOsiemnastką częstowałam tylko moich domowych mężczyzn ale chyba męska skóra nie nadaje się do testowania tak delikatnych perfum.
No, tak mówią. ;) A koleżanka-dostarczycielka Exclusifów to skarb! Nic, tylko cieszyć się razem z Tobą. :)
UsuńCzyli męska skóra odpada; ale to było do przewidzenia (choć trochę szkoda).