niedziela, 29 kwietnia 2012

Raport z działań twórczych


Album, a raczej reportaż słowno-fotograficzny, jaki dla National Geographic blisko piętnaście lat temu stworzyli Cathy Newman (słowa) oraz Robb Kendrick (obrazy), Perfumy. Podróż w świat zapachów, to pozycja niezwykle interesująca. W sposób jasny i klarowny, bez specjalistycznego naukowego  żargonu, bez ambicji bycia Poważną Lekturą, czyli w ramach popularnonaukowej literatury lekkiej, łatwej i przyjemnej przybliża nam światek osób, które - oględnie mówiąc - stoją między nami, użytkownikami a naszymi ulubionymi perfumami. Od nauczycieli w szkole perfumiarstwa i dostawców pachnidlanych komponentów, przez samych perfumiarzy po twórców promocyjnych 'eventów' oraz sprzedawców w sklepach perfumeryjnych. Od Coco Chanel po Ann Gottlieb. :)

Czy więc będziecie zdziwieni, gdy kolejny raz (po TYM, TYM, TYM oraz TYM) sięgnę po obszerny cytat z Podróży w świat zapachów? :) Zwłaszcza, że podjęty temat pomoże nam wyjaśnić kilka szczegółów odnośnie zakulisowej rzeczywistości tworzenia perfum.
Razem z dziennikarką Cathy Newman wybierzemy się bowiem do szkoły dla nosów, słynnej podparyskiej Givaudan. Gdzie zostaniemy... studentami. ;)


"Pewnego majowego poranka zajmuję miejsce w sali konferencyjnej, razem z kilkoma innymi osobami. To klienci Givaudan Roure, pracujący dla szwajcarskiej sieci sklepów pod nazwą Migros. nasz przyspieszony kurs został zaplanowany specjalnie dla klientów, by uświadomić im, na czym polega praca perfumiarza.
(...)

Jest dzień pierwszy. Zaczynamy ćwiczenia perfumiarskie: uczymy się zapachów różnych surowców. Dostajemy fiolki z różnymi olejkami i paczkę bibułek. Zaczynamy od najłatwiejszych zapachów. W pierwszym podejściu musimy się nauczyć dwudziestu siedmiu. By je zapamiętać, musimy je sobie z czymś skojarzyć i zapisać w małym notatniku.

Tuberoza: pasta do zębów - piszę.

Mech dębowy: wodorosty od tygodni zamknięte w szafie.

Zapach czarnej porzeczki sprawia, że odwracam się ze wstrętem. Czuć go starym moczem, ale Caroline, studentka drugiego roku szkoły mówi mi, że niewielka ilość kojarzy jej się z kirem - mieszanką cassis z białym winem.
(...)

Gdy dochodzę wreszcie do wetiweru (torebka fistaszków, cyrk), zapachy zaczynają mi się mylić. Ale czy Jean Carles, założyciel szkoły, nie powiedział, że taka męka 'jest absolutnie konieczna. Czy muzyk byłby w stanie napisać symfonię, gdyby nigdy nie ćwiczył gam?'.

Późnym popołudniem, gdy szwajcarscy klienci wychodzą, zostaję w laboratorium, by ćwiczyć z prawdziwymi studentami. Dziwna jest myśl, że w tak surowo wyglądającym miejscu można stworzyć tyle uczuć i piękna. Z trzech stron pokoju stoją puste stoły; czwartą zajmuje szklana szafka, zastawiona buteleczkami, dwiema wagami i pudełkami pełnymi maleńkich fiolek. Każde perfumy zaczynają się właśnie od tego: od pomysłu, kartki papieru, gromady buteleczek i wagi.
(...)


Drugiego dnia uczymy się akordów - harmonijnej kompozycji kilku nut, połączonych tak, że tworzą jedno wrażenia zapachowe. Różnica między nutą a akordem jest taka, jak w muzyce między G a gis.

Otrzymujemy cztery buteleczki wypełnione różnymi substancjami chemicznymi, wagę, zakraplacz i kilka pustych fiolek. Substancje - alkohol fenyloetylowy, Lyral, geraniol i Galaxolid - zmieszane w odpowiednich proporcjach dadzą zapach znany pod nazwą Rose de Noël 1267/B, syntetyczny akord różany.

Françoise [Marin, ówczesna dyrektorka szkoły - przyp. WzP] wyjaśnia, że głównym składnikiem akordu jest alkohol fenyloetylowy. To sama 'różaność' róży. Lyral daje świeżość, geraniol uzupełnia przyjemną, zaokrąglającą nutą, a dzięki Galaxolidowi, nucie piżmowej, akord będzie gładki i długotrwały.

Zostajemy podzieleni na dwa zespoły. Sami mamy dojść do właściwych proporcji i wyprodukować akord.
(...)

Trzeciego dnia Marin daje nam opis. W tym ćwiczeniu mamy grać rolę dostawców, starających się o zlecenie na nowe perfumy. Nasze zadanie - wyjaśnia Marin - polega na interpretacji opisu, skomponowaniu zapachu, znalezieniu dla niego nazwy, zaprojektowaniu opakowania i kampanii marketingowej. W poza tym, dodaje, wymyślcie nazwę dla swojej firmy.
Dzielimy się na dwa zespoły: mężczyźni i kobiety. W ciszy czytamy opis.

'Dla mężczyzny, który mieszka wszędzie i nigdzie - podają wytyczne - ma od 25 do 40 lat. Można go spotkać na Wall Street. Reżyserującego film. Prowadzącego farmę. Grającego w golfa w Portoryko tydzień po wspinaczce na Jungfrau. Lubi tańczyć macarenę [hmmm... ;) - przyp. WzP] ze sławną modelką Celią, ale równie chętnie spędza czas na lekturze w małym domku w górach Montany ze starym psem u boku. Dzień promocji - 14 lutego, Walentynki'.

W prawdziwym konkursie mielibyśmy kilka tygodni lub nawet miesięcy, by opracować propozycje. Marin daje nam 30 minut, ale przy pewnym ułatwieniu. By zaoszczędzić czas, a także z powodu naszego statusu debiutantów, otrzymujemy sześć fiolek z przygotowanymi bazami. (...) Nie będziemy się męczyć z tysiącami ingrediencji, bo mamy tylko sześć. Ale męczyć się i tak będziemy. Musimy zdecydować, których z sześciu komponentów użyć i w jakich proporcjach. Najpierw jednak musimy rozważyć opis.

 - Ten facet jest jakiś dziwny - ktoś mówi.
 - I opis jest pełen sprzeczności - dodaje ktoś inny.
 - Tak zwykle jest z opisami - wzrusza ramionami Marin.

Siadamy i przede wszystkim postanawiamy nazwać naszą firmę Avant Garde Fragrances. To łatwe. Potem staramy się zrozumieć opis, co jest już trudniejsze. To ranczo w Montanie, wspinaczka górska w Szwajcarii, weekendy spędzane na grze w golfa i wystrzałowa przyjaciółka. Nasz hipotetyczny klient-bohater jest najwyraźniej kawalerem, typem sportowym, obrzydliwie bogatym i chyba o nieco kiczowatych gustach.


Po gorącej dyskusji postanawiamy, że zapach powinien mieć świeżość lawendy, by oddać wrażenie przestrzeni, odrobinę hesperydów mówiących o swobodzie oraz odrobinę ciepła, zapewnionego przez piżmo, przemawiającego do playboyowatej natury naszego klienta.

Svati Balik, koleżanka z zespołu, odmierza krople z każdej fiolki, usiłując wyprodukować znośny zapach, natomiast ja, jako anglojęzyczny członek grupy, notuję proponowane nazwy.
 - Man About Town? - próbuję. Moje koleżanki odrzucają propozycję.
 - Wall Street? - w powszechnej opinii zbyt nudne.
 - Escape? - niestety, Calvin Klein już zaklepał nazwę.

W końcu proponuję Getaway ('zapach dla mężczyzny, który lubi szybkie samochody, szybkie życie, szybkie kobiety i szybkie wyjścia z sytuacji' - mówię). Akceptacja przychodzi w ostatnim momencie. Czas na prezentację.
Zostajemy wezwane do biura przylegającego do sali konferencyjnej, gdzie Françoise Marin, grająca dla odmiany rolę klienta, mówi: 'Co dla mnie macie?'. Przedstawiamy bibułkę z próbką naszego nowego, ekscytującego zapachu. (...)
 - Zbyt słodkie - wygłasza opinię Marin. Daje nam 20 minut na opracowanie modyfikacji oraz sensownej koncepcji opakowania.

Wracamy do sali konferencyjnej, tymczasowej siedziby Avant Garde Fragrances. Najpierw pracujemy nad zmianą formuły. Postanawiamy dodać nieco lawendy, co nada zapachowi więcej świeżości a ujmie słodyczy oraz ograniczyć nutę piżmową. A co z opakowaniem? Czy butelka powinna być z matowego czy z przezroczystego szkła? A może plastikowa flaszeczka z pleksiglasu? Zgadzamy się jednak, że to zbyt pospolite. Skórzany futerał? Za drogi, przekroczyłybyśmy budżet. W końcu uznajemy, że czyste szkło jest bardziej szykowne. Decydujemy się na przezroczystą butelkę, ale z zielonymi akcentami - może biegnące paski lub zygzaki? Ten sam motyw powtarzałby się na kartonowym opakowaniu. Ostatecznie nasz hipotetyczny klient lubi życie na świeżym powietrzu. Sama woda też będzie przezroczysta. Nie będziemy jej barwić. I zaoferujemy flakonik wielkości odpowiedniej na podróż, na te gorące, przesycone zapachem dni na polu golfowym w Portoryko.

Właśnie kończę szkicować butelkę, gdy Marin wzywa nas na drugą prezentację. Wysłuchuje nas z kamienną twarzą, a na koniec pyta: - A jaka cena?
(...)
 - Nasz zapach należy do ekskluzywnych (...). Osiemdziesiąt dolarów za funt. (...)


Kilka słów na temat ustalania cen. Dostawcy sprzedają klientom kompozycje zapachowe na funty. To cena za czystą kompozycję - klient może ją następnie odpowiednio rozcieńczyć (...). Zapachy do sprzedaży masowej kosztują około 30 dolarów za funt. Wytworne, prestiżowe kompozycje sprzedaje się w cenie 60-80 dolarów za funt. Kilka jest jeszcze droższych. Poza tymi nielicznymi wyjątkami, gdy funt kompozycji zostaje rozcieńczony do właściwego stężenia i zamknięty w butelce, faktyczna cena wynosi najwyżej kilka dolarów.

 - Weźmy na przykład samochód, którego cena sprzedaży wynosi 40 tysięcy dolarów - wyjaśnił kilka miesięcy wcześniej Geoffrey Webster z Givaudan Roure (...) - Stal, wykorzystana do produkcji tego samochodu, warta jest najwyżej 1300 dolarów, a przecież samochód to stal. Tylko, że jego cena nie dotyczy surowców, ale wszystkiego, co składa się na samochód. - sięgnął za biurko po opakowanie perfum Bijan. - Spójrzmy na przykład na to piękne opakowanie. Policzmy, ile to kosztuje: wyściółka, etykietka, zakrętka, wyściółka zakrętki, etykietka na butelce, samo szkło, podkładka, koszt produkcji butelki. W tej branży nie ma gigantycznych zysków.

Nasz czas minął. Dwa konkurujące ze sobą zespoły zbierają się w sali konferencyjnej, by wysłuchać werdyktu Françoise Marin. Dowiadujemy się, że nasi rywale, Chaotic Perfume Company, przedstawili zapach pod nazwą Rainbow Man. A zatem Getaway kontra Rainbow Man. Niech wygra najlepszy. - W tej branży mamy zwycięzców i przegranych, nie ma niczego pośrodku - wyjaśnił mi wcześniej wiceprezes Givaudan Roure. Teraz rozumiem, co miał na myśli. Ten konkurs jest udawany, ale i tak bez cienia litości mam nadzieję, że pokonamy rywali.

Françoise Marin zagląda w notatki i wydaje werdykt: wygrało Getaway, propozycja Avant Garde Fragrances. W rzeczywistym świecie w tym momencie zaczęłyby strzelać korki szampana. Ale jeszcze nie skończyliśmy. Marin zwołuje kolejną konferencję, uskarżając się na nasze ceny. Czy nie możemy trochę opuścić? A co z rabatem?
 - Nic z tego - odpowiadamy. - To zapach kosztowny w produkcji.

A potem, ku naszemu zdumieniu, żąda natychmiastowej dostawy 20 ton.

 - Musimy je mieć natychmiast. Natychmiast - mówi. - Kampania reklamowa już się rozpoczęła. Chcemy już wejść na rynek. Więc pospieszcie się. Pospieszcie się.
Czuję, że zaczyna boleć mnie głowa.

Dwadzieścia ton to wielkie zamówienie jak na tak krótki czas. Ale wygraliśmy kontakt. Pokryjemy zapotrzebowanie. Ostatecznie nasze zadanie polega na spełnianiu życzeń klienta.
 - Czy macie zapasy wszystkich surowców? - naciska Marin. - A co z certyfikatami, że składniki są zgodne z wymaganiami klienta i najnowszymi przepisami? Jeśli możecie nam dostarczyć kompozycję wcześniej...

Teraz mam, jak mawiają Francuzi, un grand mal de tête. Pomijając jednak moją głowę, odkrywam, że także mojemu żołądkowi brak w tej branży odporności. Świat biznesu - to nie dla mnie.
Jednak nie będę zmieniać zawodu".
Fragment pochodzi z książki uprzednio cytowanej, s. 59-64.


Co więc odróżnia pachnidło głównego nurtu od półamatorskiego dzieła stworzonego w kuchennym laboratorium perfumiarza, w niewielkiej liczbie egzemplarzy? Mniej więcej to samo, co gigantyczną korporację od maleńkiego rodzinnego sklepiku. ;)
___
Dziś była najpierw Buddha's Fig od Infusion Organique a teraz Pohadka marki Ys Uzac. 

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://clipdenoticias.com/images/aceites-esenciales
2. http://www.stephanieknaturals.com/perfumemaking.html
3. http://www.golearnto.com/travelblog/index.php/2010/08/22/beauty-junkies-perfume-courses-in-france/
4. http://blog.travelpod.com/travel-photo/carofoley/1/1283722633/1_perfume-making.jpg/tpod.html
5. http://artisperfumeshop.blogspot.com/
6. http://ldprnews.blogspot.com/2011/09/just-back-fromthe-french-riviera.html

sobota, 28 kwietnia 2012

Męska klasyka

...w wiedźmowej interpretacji. :) Co oznacza dwa świetne, uznane, po prostu bardzo dobre zapachy ze "starej szkoły" męskiego perfumiarstwa. Czyli z czasów jeszcze przed wynalezieniem pudrów i słodyczy. ;)
Znakomite nie tylko dla tradycjonalistów. No i zaskakująco miłe w użytkowaniu [choć, ze zrozumiałych względów, raczej przez mężczyzn].
Kouros YSL oraz Habit Rouge od Guerlain.
Na szybko, bo nie mam dziś zbyt wiele czasu.


Na początek Kouros. Czyli kolejny przypadek pachnidła od Yves'a Saint Laurenta, które zapamiętałam zupełnie inaczej (pierwszym jest klasyczne Opium, aczkolwiek wspomnienia dotyczącego jego są znacznie starsze ;) ). Spodziewałam się bowiem trudności poznawczych, silnego miksu cywetu z klasycznymi woniami paprociowymi, brudu z czystością. Czegoś tyleż silnego, co niekoniecznie strawnego. ;)
Tymczasem, choć testuję próbkę sprzed ostatniej reformulacji, pachnidło prezentuje się.. inaczej.

Jest przede wszystkim znacznie, znacznie grzeczniejsze niż to, które rozgościło się w moich wspomnieniach. W otwarcie świeże, przejrzyste i jasne. O aldehydach podpartych ostrawą wonią świeżo zmiażdżonych ziaren kolendry, gorzką bylicą oraz soczystym, aromatycznym tymiankiem (może szałwią?). Dopiero po krótkiej chwili wypływa delikatna nutka cywetu; znacznie bardziej wyraźne są aromaty skóry zmieszanej z pudrowo-piwnicznym paczuli.
Wyczuwalny dodatek geranium i wetywerii (w stylu równie klasycznym) nadaje Kourosowi lekkości i słonecznego blasku. Na szczęście ozonowa świeżość wody w czasach kreacji pachnidła nie była jeszcze znana. ;)
W ostatniej fazie ciekawe, staroświeckie skojarzenia odnośnie jasnego, świeżo pranego płótna [podobne tematy podejmuje także damskie White Linen od Estée Lauder, notabene w równie ciekawy sposób]. Odpowiada za nie... a zresztą, czy to ważne? ;) Grunt, że pojawiające się czasem kadzidło nie jest w stanie zmienić sympatycznej, świeżo-skórzanej, cywetowo-piżmowej gry suchości z cienistymi wariacjami.
Kouros jest zapachem szalenie ekspansywnym, interesującym, z klasą, życzliwym i żywym. Zaskakująco łatwym we współżyciu. Wystarczy trochę wprawy. ;)

Równie ciekawy - i równie użyteczny - jest mój drugi dzisiejszy bohater, Habit Rouge od Guerlain. Pachnidło nazwane na cześć klasycznej czerwonej marynarki do jazdy konnej a więc nawiązujące do "starych dobrych czasów", do dawnego porządku społecznego, do dziewiętnastowiecznego ładu, siłą rzeczy ie mogło tworzyć nowych metod ani zadawać pytań. No i przecież perfumy w czasach powstawania Habit Rouge nie zadawały żadnych pytań. Nie były kojarzone ze sztuką; jeszcze...

Dlatego właśnie, na tak zaprezentowanym tle, omawiany zapach prezentuje się co najmniej świetnie. Szykowny aromatyczny paprociowiec, który od ostrego, cytrynowo-bergamotkowo-ziołowego (bazylia i znów szałwia) otwarcia, zmąconego ostrym, dymno-ziołowym akordem palisandru, przez serce utkane z egzotycznych przypraw oraz wyschniętych kwiatowych płatków aż po rozjaśnioną, nieco wydelikaconą, bliższą skórze, jasną bazę z mchu dębowego, skóry, żywic, labdanum a także lekkiej słodyczy zachowuje się czytelnie i spójnie. Żadna z nut nie "ucieka", żadna nie stwarza dysonansu. Nawet przez chwilkę. Perfekcyjnie dostrojona orkiestra: drewna, przyprawy, zioła, akordy kwiatowe, odzwierzęce czy słodkie, szyprowo rozwibrowane wiedzą, że ich przeznaczeniem jest zagrać koncert, czysty i wirtuozerski. Bez szczególnego podkreślania talentu solistów. Razem.

Habit Rouge plasuje się niebezpiecznie blisko doskonałości w moim prywatnym rankingu pachnideł dla mężczyzn, szykowny, bezpretensjonalny oraz żywy. :) Jest naprawdę wysoko. I to w pełni zasłużenie.

Za dostarczenie materiałów do testów chciałabym podziękować Lorienie oraz Michałowi Enckiemu. :) Jesteście kochani!



Yves Saint Laurent, Kouros

Rok produkcji i nos: 1981, Pierre Bourdon

Przeznaczenie: zapach męski, niezwykle silny i wyraźny (od początku do końca trwania na skórze), jakkolwiek wyzbyty pierwiastków męczących otoczenie. O dużym sillage, więc należy być ostrożnym.
Na skwarne lato oraz mroźną zimę. :)

Trwałość: kobieca skóra "trzyma" antycznego młodzieńca blisko dobę. Od mężczyzn odfruwa on nieco szybciej. ;)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-szyprowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, aldehydy, bylica,szałwia, kolendra
Nuta serca: jaśmin, goździk (kwiat), geranium, kłącze irysa, paczuli, wetyweria
Nuta bazy: piżmo, wanilia, bób tonka, ambra, mech dębowy, cywet, skóra, kadzidło, miód (w tamtych czasach?)


Guerlain, Habit Rouge

Rok produkcji i nos: 1965, Jean-Paul Guerlain
(od 2003 roku także jako woda perfumowana)

Przeznaczenie: spokojny, pewny swego zapach dla mężczyzn. O intensywności i sillage z początku dużych, z czasem coraz bardziej bliskoskórnym. Na wszelkie okazje.

Trwałość: w granicach dwunastu-szesnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz szyprowa)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, pomarańcza, cytryna, palisander, bazylia
Nuta serca: róża, goździk (kwiat), cynamon, drewno cedrowe, drewno sandałowe, paczuli
Nuta bazy: wanilia, ambra, mech dębowy, labdanum, benzoes, skóra, kadzidło
___
Dziś 7 od Loewe.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Teatro alla Scala


Czyli po prostu La Scala, słynna mediolańska opera, jedna z najbardziej rozpoznawalnych instytucji tego typu na świecie. Monumentalna, pełna przepychu, pamiętająca wielkie dni chwały jak i spektakularne porażki. Każda tamtejsza premiera jest wydarzeniem na skalę międzynarodową, dyskutowanym w światku miłośników muzyki klasycznej (o, jakże niesłusznie zwanej "poważną"!). Jest to również miejsce idealne dla pozerów; tu "wypada bywać" niemal od początków istnienia gmachu Teatru.
Ostentacyjne wręcz bogactwo, splendor, rozliczne złocenia i purpurowe aksamity wewnątrz nie wzięły się z przypadku. La Scala miała olśniewać nie tylko pięknem przedstawień operowych czy baletowych ale również i cieszyć oko rozmiłowanego w Pięknie osiemnasto- i dziewiętnastowiecznego estety. :)

Oszołomienie miało stać się codziennością mediolańskiej świątyni Polihymnii.


Trudno więc oczekiwać, by inaczej sprawowały się perfumy oficjalnie poświęcone słynnej operze. :) Teatro alla Scala marki Krizia to nic innego, jak olfaktoryczny przepych lat 80. XX wieku dostrojony do oczywistej, nieco przytłaczającej - choć zjawiskowej - urody pierwowzoru. Jak również bodaj pierwszy przypadek w historii mojego blogu, kiedy tytuł recenzji idealnie pokrywa się z nazwą jej bohatera. ;)

Próbkę zapachu poświęconego Nowemu Królewsko-Książęcemu Teatrowi alla Scala (czyli, pomijając szczegóły historyczno-fundacyjnych zawiłości, rodziny della Scala) dostałam dzięki hojności Aileen, której niniejszym dziękuję. :*

Usłyszałam przy okazji kilka słów o tym, jak rzeczone dzieło jest niemożliwe, ciężkie, zbyt masywne i ogólnie nienoszalne. ;) Którym, swoim starym zwyczajem, chciałabym niniejszym zaprzeczyć. ;)
Teatro alla Scala niezdatne do codziennego użytku? A w życiu! :D
Co pragnę wyjaśnić bardziej szczegółowo.

Otóż omawiane pachnidło idealnie pasuje do miejsca, po którym otrzymało nazwę. Ot, i wszystko; cały sekret. La Scala po prostu nie może pachnieć Un Jardin sur le Nil! ;) Ni niczym innym w podobnym stylu.
La Scala musi błyszczeć, zwracać uwagę, zachwycać dosłownością. nawiązywać do zamroczenia, które towarzyszy nam po silnym ciosie w głowę.
Słowem-kluczem do zrozumienia mego dzisiejszego bohatera jest "blichtr" oraz wszelkie jego synonimy.
Dzieje się weń dużo, aczkolwiek dokładnie w ramach jasno określonej estetyki.


Teatro alla Scala jest jak muzyka Verdiego, jak Aida, Nabucco czy Traviata. Oczywista, monumentalna, wpadająca w ucho; efekciarska, ikoniczna a z naszej perspektywy - radośnie igrająca z konwencją "muzyki poważnej". Jeden z pierwszych nowożytnych flirtów sztuki wysokiej z szeroko pojmowaną kulturą popularną [nadużycie na nadużyciu, wiem ;) ].

Dlatego też w zapachu marki Krizia nie mogło zabraknąć staroświeckiego uroku, blasku akordów kwiatowo-orientalnych, skupionych wokół nietypowej światłości, lekko pudrowej mieszanki nut wetyweriowo-paczulowo-"odzwierzęcych", obramowanych lekkim wiewem skórzanych żywic.
Od najciemniejszych chwil z początku, po monumentalnej uwerturze, będącej raczej ogłuszającym mocą, chwytliwym "wabikiem", kiedy główne role grają gęste, cieniste aldehydy, ostre kolendrowe ziarna oraz wyważona, skórzana bergamotka, przez asfodelowe łąki róż, geranium i tuberozy, ylang-ylang oraz jaśminu po gładką, nieomal pozbawioną marszczeń i kantów, idealnie satynową bazę, jakby pożyczoną ze zmysłowej atmosfery sypialni Damy Kameliowej Teatro alla Scala snuje nam opowieść równie piękną, co angażującą. Wciągającą nas bez reszty, dynamiczną i miękką. W początkach żywą, przykuwającą uwagę, później nieco bardziej nośną oraz nostalgiczną po finał majestatyczny lecz konkretny, nieco bliższy ciału (zarówno dosłownie: kastoreum, cywet i piżmo, jak i symbolicznie :) ). Spójność rozwibrowanej opowieści wprost z mediolańskiej Via Filodrammatici nie ulega wątpliwości.

Tu nie może być mowy o sakralnej ciszy i stoickiej kontemplacji. Czyż godzi się oczekiwać ich w świątyni muzyki?

Rok produkcji i nos: 1986, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet (dziś świetnie sprawdziłby się i na męskiej skórze), o dosyć wyraźnym sillage aczkolwiek niemęczący. Ciepły, zmysłowy ale nie "brudny", więc nadaje się na wszelkie okazje.

Trwałość: około dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-orientalna (oraz aldehydowa)

Skład:

Nuta głowy: kolendra, bergamotka, aldehydy, akordy owocowe
Nuta serca: jaśmin, tuberoza, ylang-ylang, róża, kłącze irysa, geranium, goździk (kwiat)
Nuta bazy: paczuli, piżmo, wetyweria, cywet, mech dębowy, kadzidło, benzoes
___
Dziś Tabac Aurea od Sonoma Scent Studio.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.resetdoc.org/page/00000000054
2. http://operachic.typepad.com/opera_chic/2012/01/tough-year-ahead-for-teatro-alla-scala.html
3. http://www.austin360.com/blogs/content/shared-gen/blogs/austin/seeingthings/entries/2010/08/18/la_scalas_aida_screens_for_fre.html

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Nie-szczęśliwego Światowego Dnia Książki!



Jak w tytule. :) Oby czytanie prędko Wam zbrzydło!
Dlatego, ooo:



A do perfum wrócimy, kiedy wykaraskam się z alergicznego dołka. :)
___
Mimo którego dziś wdziałam Cooper Square marki Bond No. 9.

P.S.
Ilustracja pochodzi z
http://swiatmrocznychksiazek.blogspot.com/2011_04_01_archive.html

niedziela, 22 kwietnia 2012

Nieistniejące opowiadanie

Shalimar waniliowy ze swoim genialnym rodzicem dzieli sporo genów, lecz z różowym, irysowym bliźniakiem już znacznie mniej. Pragnienie poznania Shalimar Ode à la Vanille zrodził we mnie sam fakt istnienia pachnidła. Lecz wiedziałam, że w tym przypadku pośpiech nie będzie moim sprzymierzeńcem. Dlatego nań czekałam, bez ponaglania, bez niecierpliwości, choć nie beznamiętnie. Wiedziałam po prostu, że mam czas.
Że mamy czas.
Czasu bowiem nam nie brakuje.
Nie w tym przypadku.


W opowieści snutej przez Ode à la Vanille czas płynie niespiesznie, dyskretnie przesączając się przez kolejne warstwy rzeczywistości, rozsnuwając wokół mgłę ciszy, wspomnień, dawnej miłosnej gorączki oraz szczerości. Opleciona ciepłym woalem pachnidła niczym miękkim kaszmirowym szalem, mam chęć napisać opowieść, której akcja rozgrywałaby się na przełomie wieków dziewiętnastego i dwudziestego wieku gdzieś na północy Indii, w porze pomonsunowej, na społecznym obszarze "ziemi niczyjej", w świecie zapomnianym przez bogów i ludzi (jak chcieliby kolonizatorzy) bądź zdominowanym przez siły, dla których człowiek jest tylko pionkiem na szachowej planszy, na każdym kroku naznaczonym boskim porządkiem (zgodnie z przekonaniami ludności miejscowej). Bez wielkich emocji, które w tej specyficznej sennej rzeczywistości można tylko wspominać lub o nich marzyć ale również bez pragnienia, by namiętności budzić.
Świat w moim nieistniejącym opowiadaniu zdominowałyby spokój oraz oniryczność, poczucie zawieszenia między tym, co realne i tak prawdziwe, jak numer Times of India sprzed czterech miesięcy, przywieziony kiedyś przez starego lekarza z najbliższego większego miasta a tym, co nierzeczywiste, sprawiające wrażenie zapożyczonego ze świata pradawnych mitów; niczym tygrys-ludojad przed pięcioma laty grasujący po okolicznych osadach, powrotu którego wyczekują i obawiają się zarazem tak Indusi, jak i wpasowani w senny klimat nieliczni Brytyjczycy. W tę rzeczywistość nie zawita nigdy Wielki Świat z jego kolorami, hałasem, nieznośnym wszędobylskim jazgotem. Nawet Wielka Historia, której tryby już uruchomiono i która niedługo, za niecałe pół wieku wypędzi europejskich marzycieli z powrotem do ich świata Rozumu, Światła i Logiki, Platona, Kanta i Goethego pojawi się później, niż finał mojego nieistniejącego opowiadania. Najwyżej zamajaczy tylko na horyzoncie, pokotłuje się trochę tuż za ramą mego obrazu, by zniknąć po chwili, rozpłynąć się w tej samej ciężkiej mgle, z której przybyła.
Shalimar Ode à la Vanille symbolizuje rzeczywistość, której już nie ma, która nie wróci a może nawet - której nigdy nie było. Prostą codzienność wsi przytulonej do ściany Himalajów lub Karakorum, w której czas, jego sens i upływ, są pojęciami względnymi.


W świecie ciszy i zadumy, gdzie popołudniowa filiżanka herbaty znaczenie ma równie wielkie i równie małe jak poranne błogosławieństwo, gdzie opozycje binarne jednocześnie nie istnieją oraz motywują każde ludzkie działanie starość i młodość, miłość i nienawiść, swojskość i obcość, życie i śmierć przenikają się wzajemnie staranie siebie unikając, trwają ponad czasem i przestrzenią jednocześnie trwaniu swemu zadając kłam. Tu okazuje się, że radość i smutek, bieda i zamożność, słodycz i gorycz w końcu - to jedno i to samo. Niedająca ująć się w słowa Pełnia.
W moim nieistniejącym opowiadaniu świat okazałby się zaświatami a zaświaty realną rzeczywistością. A może wcale nie...? Wszak to nie człowiek tworzy sztukę czy literaturę, tylko "coś", jakaś tajemna siła wewnątrz istoty ludzkiej kreuje nowe światy niejako poprzez nią. Podobny sposób istnienia charakteryzowałby również bohaterów niepowstałego opowiadania: żyliby oni poprzez "coś"; poprzez herbatę serwowaną w porcelanowym serwisie w łączkę oraz modły wznoszone do Kumari Dewi; przez niebosiężną ścianę gór oraz poprzez mgłę, spowijającą wszystko co było, co jest i co będzie tą samą odwieczną, miękką, kaszmirową zasłoną.

Shalimar Ode à la Vanille odpowiada za rzeczywistość, w której sen i jawa trwają w ramach kontinuum. Jest poetycki znacznie bardziej, niż mój poprzedni bohater, japońska jesień Aki. Dzięki temu przemawia do mnie głównie za pomocą obrazów i emocji, niekoniecznie zaś dzięki nutom, poszczególnym składnikom czy chłodnemu rozumowaniu chemika w białym kitlu. ;)
Waniliowy Shalimar to poezja w czystej postaci. ;) Choć może odrobinę zbyt refleksyjna, za mało energiczna.


Trudno napisać coś konkretniejszego, bardziej "namacalnego" o zapachu wywołującym tak silne obrazy a do tego tak podobnym do jednego z moich faworytów. Ponieważ klasyczny Shalimar, czy to pod postacią wody toaletowej, perfumowanej czy też ekstraktu od lat budzi mój niesłabnący zachwyt. A jego waniliowe dziecko (czy może młodsze rodzeństwo?) przejawia wiele doń podobieństw. No i czy wypada poprawiać coś, co już jest doskonałe?
Na szczęście okazało się, iż w miejsce poprawy otrzymałam uzupełnienie; niejako erratę do klasyka. Piękniejszą i daleko bardziej wartościową, niż w przypadku Shalimar Parfum Initial. Całe szczęście. :)

Różnice między wersjami podstawową i waniliową widać przede wszystkim na początku kompozycji. Kiedy "pierwszy" Shalimar ściele się na skórze miękko, cytrusowo-balsamicznym woalem, Oda do Wanilii zaznacza swój silny charakter; nieco bardziej nowoczesny, lekko metaliczny, irysowo chłodny a dystansujący [w miejscu, w którym po sobie spodziewałam się zachwytu, spotkało mnie zaskoczenie; coś jak nieoczekiwany bunt]. To już drugi taki przypadek, drugie podejście Thierry'ego Wassera do Shalimarowego irysa, podkreślonego skórzaną bergamotką, mętną, dymną wanilią oraz sandałowcowym ciepłem różanych i jaśminowych płatków, roztartych w dłoni. Nie jest jednak ani lepiej ani gorzej; ot, po prostu inaczej. Nieco przekorniej, odrobinę żywiej. Zresztą wkrótce zniknie i to, ustępując miejsca wszystkiemu, co znam z wersji podstawowej.
Do której omawiane pachnidło w miarę upływu czasu upodabnia się coraz bardziej. Jest tylko nieco bardziej wycofane, skupione na wnętrzu, poetycko zamyślone. Dymne, drzewne, kwiatowe, opatulone lekką, zielonkawo-zwęgloną słodyczą (w stylu znanym choćby z Eau Duelle od Diptyque), oprószone przyprawami, złożone między wonnymi żywicami, drzazgami ostrego sandałowca, uschniętymi płatkami szkarłatnej róży oraz kilkoma ziarenkami podwietrzałego już eugenolowego kardamonu. Lekko przypudrowane jakąś nieznaną substancją (czy popiół może pachnieć dojrzałą słodyczą?) i zapalone.
W chwili, gdy znad domowego ołtarzyka zaczyna unosić się pachnący dym pojmujemy, że na nas już czas. Kiedy kadzidło budzi się do życia my odchodzimy, powoli rozpływamy się w nieustępującej, odwiecznej mgle, gęstej i przyjemnej.
Czas płynie ponad nami i poza nami. Nas zresztą też już dawno nie ma. Rozpłynęliśmy się. We mgle oraz we własnych snach.


Rok produkcji i nos: 2010, Thierry Wasser

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet [aczkolwiek, niczym klasyk, winien spodobać się także i wielu Panom :) ], niezbyt bliski skórze. Bardzo ciepły i przyjazny; nie powoduje efektów ubocznych, więc świetnie nadaje się na wszelkie okazje, jakie tylko zdołamy wymyślić. :) Na wieczór i na dzień, na mroźną zimę oraz skwarne lato. Jak to Shalimar... ;)

Trwałość: w granicach dziewięciu-dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-waniliowa

Skład:

Nuta głowy: cytryna, bergamotka
Nuta serca: wanilia majotyjska, jaśmin, róża
Nuta bazy: wanilia madagaskarska, kadzidło frankońskie, bób tonka, irys, opoponaks
___
W tej chwili pachnę Praline de Santal od Parfumerie Generale a wcześniej tym, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1.  http://121clicks.com/inspirations/the-beauty-of-india-incredible-photos
2. http://jssgallery.org/Paintings/Cashmere.htm
3. http://shahidul.wordpress.com/2008/07/11/paradise-found/

piątek, 20 kwietnia 2012

Senne pejzaże

Dziś będzie o jednym z najcieplejszych oraz najmniej typowych orientalnych pachnideł, jakie ostatnimi czasy dane mi było poznać. Aki od Tann Rokka; woń ciepła, delikatna, czuła i wyrazista. O miękkiej sylwetce, oplecionej smugami poetyckiego, przytłumionego, złotego światła.


Aromat ów kryje w sobie tyle poetyczności, że doprawdy trudno byłoby przed nią uciec. :) Jest równie przyjemny i "noszalny" co niesztampowy. Jego delikatność i ciepło nie wynikają bowiem z rozwiązań konwencjonalnych, oscylujących wokół kwiatów czy słodkości różnego rodzaju. Czułość (nigdy: czułostkowość!) Aki pochodzi od interesującego choć enigmatycznego przemieszania akordów paczuli i ambry (w stylu Ambre Sultan, Ambre Fétiche czy Ambre Orient), wysuszonych i smukłych, wiotkich oraz dosyć statycznych. Towarzyszy im łagodna, cienista drzewność; przemieszanie nut chłodnego, starego cedru z palisandrem przywodzącym na myśl egzotyczne żywice i potpourri (oraz Palisander od Comme des Garçons ;) ). Zresztą Aki nawet moc do pomienionego CdG ma podobną: równie stoicką, pewną, pozbawioną przymusu dominacji.
Intrygująco przedstawia się ostatnia warstwa omawianego dzieła, łagodnie pudrowa, piżmowo-anyżowa, delikatnie słodka. Niezbyt przymilna, za to klasy odmówić jej nie sposób. :)

Kompozycję oparto o schemat nie piramidy lecz swobodnego falowania nut w przestrzeni (jak w przypadku elektronów poruszających się wokół jądra atomu), rozpościerania się ich na czystej acz chropowatej płaszczyźnie. Całość przypomina oniryczny pastelowy malunek na surowym płótnie.
Wyrafinowany, spokojny i bardzo nietypowy. Rozgrywający kobiecość uperfumowanej osoby [bowiem tylko o niej mogę pisać bez cienia wątpliwości] w sposób nie budzący prostych transdżenderowych podejrzeń, za to szalenie niekonwencjonalny. Sposobem kreacji przypominający słynną fotografię Marleny Dietrich w surducie, cylindrze oraz z papierosem w ręku. W pewien sposób więc - podstępny. ;)
Żywy, ale statyczny. Spokojny. Pozorny. Niczym fotografia lub pejzaż, będące "zapisem chwili", czytelnym dowodem ale i odbiciem życia.
Jedynie - odbiciem.

Rok produkcji i nos: 2005, Azzi Pickthall

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, bliski skórze. Dzięki spokojnemu przebiegowi potrafiący nawet nieść ukojenie, więc idealny podczas wszelkich sytuacji potencjalnie stresujących.

Trwałość: w granicach czterech lub pięciu godzin, więc naprawdę nie ma się czym chwalić. :)

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

wetyweria, paczuli, drewno cedrowe, ambra
___
Dziś noszę Lavande Royale marki Roger & Gallet.

P.S.
Pierwsza ilustracja to dzieło amerykańskiego malarza nazwiskiem F. Michael Wood; nosi ono tytuł A Warm Farewell, podpatrzyłam je tutaj:
http://christopherqueengallery.com/a-warm-farewell/

środa, 18 kwietnia 2012

Dlaczego nie mam konta na Facebooku?

I mieć nie zamierzam.
Głupota? Lekkomyślność? Brak asertywności? Lenistwo?
Dlaczego pewna wiedźma nie znosi portali społecznościowych?


Mniej więcej z TEGO powodu. Uważam, że im mniej wiadomo o mnie w Sieci, tym lepiej. ;)
Myślicie, że permanentna inwigilacja to melodia przyszłości? Błąd.
Ona już trwa w najlepsze.

"(...) – Ale to nie koniec – ciągnąłem. – Powiedzmy, że chcę dziś na mieście poderwać jakąś laskę. Powiedzmy, że pójdę do Independenta naprzeciwko. Więc mogę sprawdzić go sobie zawczasu. Podoba mi się Zoe – wygląda na laskę, którą mógłbym spróbować zaciągnąć dziś do łóżka. Klikam na jej zdjęcie, żeby dowiedzieć się o niej więcej.

Kliknąłem na Zoe. Girls Around Me szybko załadowała pełnoekranowe zdjęcie z jej profilu na Facebooku. Aplikacja powiedziała mi, gdzie Zoe ostatnio widziano (w Independencie) i kiedy (15 minut temu). Duży zielony przycisk u dołu nosił napis „zdjęcia i wiadomości” i aż się prosił, żeby tam wejść. Gdy w niego kliknąłem, zostałem z miejsca przeniesiony na facebookowy profil Zoe.

– Oto Zoe. Większość informacji o niej jest ogólnie dostępna, więc teraz wiem też, jak ma na nazwisko. Widzę, że jest singielką, że ma 24 lata, że chodziła do liceum w Stoneham i do Bunker Hill Community College, że lubi podróże, że jej ulubiona książka to „Przeminęło z wiatrem”, a jej ulubiona piosenkarka to Tori Amos, i że ma przekonania liberalne. Znam już też imiona członków jej rodziny i znajomych. Widzę, kiedy ma urodziny.

– To wszystko jest dostępne na Facebooku? – zapytała jedna z dziewczyn.

– Nawet więcej, zależnie od tego, jak ma się skonfigurowane ustawienia prywatności. Na przykład mogę też obejrzeć zdjęcia Zoe.

Kliknąłem na album foto i ściągnąłem na telefon zbiór setek publicznie dostępnych zdjęć. Szybko je przejrzałem.

– Wygląda na to, że z Zoe bym się dogadał. Z jej albumów ze zdjęciami wynika, że jest imprezowa, a z liczby facetów, z jakimi fotografuje się w barach i klubach wnosić można, że robi się rozrywkowa, kiedy się napije, a jej ulubiony drink to margarita. Zdaje się, że niedawno była w Rzymie. Poza tym, ponieważ w jej albumie są też jej zdjęcia z plaży, wiem, jak Zoe wygląda w bikini… a wygląda no no, całkiem nieźle.

Moja dziewczyna zabiła mnie wzrokiem. Zapewniłem ją, że Zoe w bikini nie dorasta jej do pięt i relacjonowałem dalej.

– Czyli teraz już wiem wszystko o Zoe. Wiem, gdzie teraz jest. Wiem, jak wygląda zarówno w ubraniu, jak i bez. Wiem, jak ma na nazwisko, jak nazywają się jej rodzice i brat. Wiem, co lubi pić. Wiem, gdzie chodziła do szkoły. Wiem, co lubi, a czego nie lubi. Teraz wystarczy, że pójdę do Independenta, zagadnę ją, czy pamięta mnie z liceum w Stoneham, zapytam, jak się miewa jej brat Mike, postawię jej mrożoną margaritę i zręcznie przemycę w rozmowie wspomnienia ze wspaniałych wakacji, które spędziłem w Rzymie.

Podczas całej prezentacji reakcje moich znajomych dzieliły się mniej więcej równo wzdłuż linii podziału płci. Faceci wydawali się rozbawieni albo (...) filozoficznie usatysfakcjonowani własną opinią o portalach społecznościowych. Kobiety, z drugiej strony, wyglądały na przerażone.

I właśnie wtedy macki dręczącego je niepokoju – głęboko empatycznej obawy o to, że ktoś inny znajduje się w niebezpieczeństwie – zaczęły oplatać całą naszą grupę.

– A jeśli nie uda się z Zoe – zakończyłem, ostatni raz zaglądając do aplikacji – w Independencie jest dziś wieczorem… zobaczmy… dziewięć innych dziewczyn".

ŹRÓDŁO PODANE WYŻEJ


Zanim napiszecie mi, że wystarczy być osobą przewidującą lub mieć odrobinę wyobraźni, by nie donosić innym o każdym swoim poczynaniu, zastanówcie się: ile razy informowaliście znajomych gdzie, kiedy, na jak długo jedziecie na wakacje i kto w tym czasie będzie pilnował Waszego domu? Czy nigdy w Waszym życiu nie zdarzyło się, by "złapano" Was na obecności w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze [choćby w szkole; nawet taką miłą i pilną uczennicę, jak wyżej podpisana, w czasach licealnych na ewidentnym wagarowaniu przyłapała jej nauczycielka francuskiego ;) A to tylko pierwszy przykład z brzegu]? Czy nigdy nie wypytywaliście wspólnych znajomych o chłopaka/dziewczynę, którymi aktualnie byliście zainteresowani? Czy w końcu nigdy nie chwaliliście się bliźnim własnymi osiągnięciami czy przeżyciami ani nie zwierzaliście się z problemów?

No to teraz wyobraźcie sobie, że wszystkie tego typu informacje pojawiają się publicznie, w dodatku  za pośrednictwem "twardych danych" (typu fotografia czy zapis rozmowy), w różnych miejscach Sieci. I że ktoś postanowił, dla dziwnie pojmowanej "wygody", zebrać je w jednym punkcie.
Kto tylko zechce, będzie mieć Was podanych jak na tacy. Wystarczy, jak w przypadku zagrożeń związanych z ACTA, odrobina złej woli.

Orwell? 1984?
Witajcie w nowym, lepszym świecie! ;>
___
Aktualnie noszę Rose Oud marki Illuminum a wcześniej były Roots od Sary Horowitz.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://crankitmedia.com/index.php/the-dangers-of-the-social-media-check-in-infographic/
2. http://philbradley.typepad.com/phil_bradleys_weblog/2010/02/please-rob-me-a-danger-of-social-networking.html


* * *


Lubicie zapach jaśminu? A może choć doceniacie? Albo, jak ja, macie sentyment do wszelkich wyrazów, które w jakiś sposób kojarzą się z perfumami? ;) Jeżeli tak, to miałabym do Was ogromną prośbę. Naprawdę ogromną. A dokładniej taką w rozmiarach dorosłego konia. Dawniej wyścigowego, dziś prawie-salami.
Pomóżcie mu, proszę!



„Tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono”. Słowa Wisławy Szymborskiej pobrzmiewają nam w uszach echem, kiedy brniemy przez starą oborę gospodarza. Jaśmin, bo tak go nazwaliśmy, stoi u kresu korytarza. Z głowy zwisa mu za duży, skórzany kantar, przypięty do łańcucha. Małe, przerażone ślepia wibrują w ciemności. Wzdryga się na nasz widok, zaczyna trząść. Odsuwamy więc rękę.

Wiemy, czemu tu jesteśmy - Jaśmin był kiedyś championem. Kiedyś wygrywał. Ktoś gdzieś się dowiedział, że kontuzja ścięgien wykluczyła go z kariery - przyjechał ponoć do Polski na rzeź aż z Czech. Bo tu kilogram mięsa jest więcej wart. W końcu chociaż z tego słyniemy - wiedziemy prym w Europie.

A mówi się, że koń człowiekowi przyjacielem. Mówi się, że pochodzenie i charakter gwarantują koniowi godne życie, a u jego końca, godną śmierć. I może wydaje nam się, że tak właśnie jest. Racja - "wydaje się". Bo czas zweryfikuje wszystko.

Jaśmin decyduje się poskubać rękaw, wsuwa malutkie folblucie chrapy w nasze ręce i patrzy na nas wielkimi, ciemnymi oczyma błagając o ratunek. Wilgoć panująca w oborze przyprawia o dreszcze, Jaśmin zaczyna walić kopytem o beton, pobrzękuje łańcuch. Wyprowadzamy go na lince do zdjęcia. Zadziera wysoko głowę, nerwowo biega wkoło, rozpaczliwie rży. Łzy cisną nam się do oczu. Iluż takich championów, tych minionych, i tych, co nie doszli, wystaje dziś na łańcuchach w oczekiwaniu na to, co im człowiek zgotował. Ileż ukochanych koni, ileż sportowców i zasłużonych w hodowli.

Powinien Jaśmin wiedzieć, że wdzięczność umiera pierwsza. Ale wie, co mówi się o nadziei. Więc wypatruje, przez swoje małe okienko, choć nie wie czego. Chociaż jego zegar tyka, tli się w nim marzenie. Marzenie zielonych pastwisk, i galopad w tabunie. Marzenie bezpiecznego skrawka ziemi, tylko jego, Jaśminowego skrawka, którego już nigdy nikt mu nie zabierze. Nawet jeśli już nigdy dla nikogo nie będzie championem, to przecież on, zwykły już Jaśmin, też chce żyć.

Bez nas Jaśmin nie ma szans. Możemy ofiarować mu życie i zapewnić godną emeryturę w stajniach Fundacji pośród 450 ocalonych koni. Gospodarz zgadza się, abyśmy zabrali Jaśmina ze sobą po zostawieniu zadatku. On ufa bardziej nam, niż my jemu - kiedy słyszymy o planach wzięcia konia do bryczki jeszcze wieczorem, natychmiast wyciągamy zadatek. Zabieramy konia słysząc złowieszcze "jak go nie spłacicie, przepadnie to ścierwo i Wasz zadatek!".

Cena jego życia to 2500 zł.
Mamy czas do końca kwietnia.
Prosimy Was o pomoc.
Możesz pomóc go ocalić dokonując wpłaty na nasze konto zbiórkowe z tytułem "Jaśmin".

wtorek, 17 kwietnia 2012

Ekskluzywne zbratanie

Ekskluzywna inkluzywność, wyłączające włączanie. Czyli produkt który, choć powstał dla ograniczonej liczby klientów (najczęściej tych z zasobniejszym portfelem, odwiedzających firmowe salony wielkich marek) równie łatwo potrafi zdobyć przychylność szerokiej publiczności. W zasadzie nic dziwnego, wszak upodobania olfaktoryczne ludzi zwykle nie różnią się od siebie. Więc co odróżnia opisane niżej pachnidła od, powiedzmy, największych bestsellerów Avonu czy Oriflame? Poza ceną, otoczką handlową i - mimo wszystko - jakością? Zastanowimy się za chwilę. 


Armani/Privé, Pierre de Lune 

Trochę pudru, trochę szklanego pyłu, nieco kwiatowej słodyczy, drzewny sznyt oraz ambrowa pełnia, szybko zresztą znikająca pod naporem pozostałych bohaterów. Czyli lekko ziemisty, sympatyczny fiołek, pudrowo-ostry irys, niekonwencjonalna świeżość liści i pąków krzewów porzeczkowych (akord w perfumiarstwie coraz popularniejszy) przełamane wiotką, suchą drzewnością.
Kompozycja sympatyczna i dosyć trwała, choć bliska skórze. Typowo kobieca, o całkiem przyjemnym współczesnym, mało inwazyjnym charakterze. Dla wyrafinowanych elegantek, dzienną porą. ;)

Skład:
nuty zielone, irys, fiołek, kwiaty i liście porzeczki (chyba czarnej, ale nie ręczę), nuty drzewne i ambrowe


Chanel, Les Exclusifs: Bois des Îles

Zapach skomponowany pierwotnie przez Ernesta Beaux, twórcę kultowej Piątki, w roku 1926. Czym współczesna wersja Bois des Îles różni się od poprzedniczki trudno powiedzieć. Podejrzewam jednak, że odmienności jest sporo. ;)
Przejdźmy do rzeczy. Wariacja testowana przeze mnie otwiera się słodko-pudrowymi (aczkolwiek w sposób mało dosłowny) kwiatami, pełnymi i pięknymi, połączonymi z akordem... czystości. :) A dokładniej ręcznie robionego marsylskiego mydła. Czy to aldehydy czy może kłącze irysa, nie wiem. Nadmienię więc, że kompozycja lekko rozczarowuje. Ponieważ, choć bez wątpienia świetnej jakości, nadal pozostaje bardzo banalna. Taka współczesna i mało inwazyjna. Zbyt dobrze wychowana. :)
Aha. Nic nie zmienia się później, gdy kwiecie wypierane jest przez jednolitą drzewną pastę.

Skład:
aldehydy, kolendra, neroli, bergamotka, brzoskwinia, róża, ylang-ylang, jaśmin, kłącze irysa, gorzkie migdały, opoponaks, bób tonka, piżmo, benzoes, wetyweria, drewno sandałowe, ambra


Guerlain, Élixir Charnel: Oriental Brûlant

 Ostrożnie, niebezpieczeństwo! [jeśli mogę pozwolić sobie na zacytowanie portalu, z którego wzięłam fotografię flakonu ;) ]
Kompozycja Christine Nagel oraz Sylvaine Delacourte z roku 2008 niczym nie uprzedza o olfaktorycznych rozkoszach, których nam nie szczędzi. ;)
Oriental Brûlant to kolejne, niezwykle głębokie kwiatowo-słodkie kadzidło. Złożone z nut doprawdy tak niespodziewanych, że niepodobna opisać rozwoju pachnidła. Wiedziałam tylko, iż jest cytrusowo-słodkie, delikatnie orzechowe, pogłębione dodatkiem kwiatu pomarańczy, może też piwonii; sandałowca, benzoesu, mirry oraz kilku grudek żywicy olibanowej, łagodnie spalanych podczas radosnej, pełnej światła uczty (nigdy libacji). Tymczasem moja misterna teoria padła. ;) Szybciuteńko.
Zaś Pikantny Orient okazał się być kompozycją równie piękną, co przewrotną. Podkreślającą piękno chwil wyjątkowych; a jednocześnie kokietującą kobiecą cząstkę każdego mężczyzny oraz męską każdej kobiety. :) Naprawdę niezwykły zapach.

Skład:
klementynka, migdały, bób tonka, wanilia, styraks [sic! :D ]


Hermès, Hiris

Jedyny spośród omawianych dziś zapachów, którego nie stworzono dla potrzeb butikowej linii danej marki [jako usprawiedliwienie mogę podać brak próbek pachnideł Hermessence :) ]. Hiris, stworzony w 1999 roku przez Olivię Giacobetti, w pewnej chwili zniknął ze sklepowych półek, by powrócić nań w zeszłym roku. Wiele osób odetchnęło z ulgą. :)
 Powodowana ciekawością nabyłam więc niewielką odlewkę słynnego irysa. I cóż?
Niestety. Staranny i delikatny, ale nadal spod ręki Olivii. Więc w kontakcie z moją skórą mydli się, brudzi, zanika. Staje się nijakim brzydactwem; Brzydkim Kaczątkiem, z którego nigdy nie wyrośnie łabędź. Zauważyłam jeszcze coś: zanim królować zacznie mydło, na skórze panoszy się obrzydliwa, stara, pokryta ziemią marchewka, znana mi z I Love les Carottes tej samej twórczyni (choć marki innej). ;)
Triumfalny powrót Pana Marchewy. ;>

Skład:
marchew, kolendra, ślaz piżmowy, irys, neroli, siano, róża, drewno cedrowe, migdałowiec, wanilia, miód


Serge Lutens, Les Salons du Palais Royal: Sarrasins

Czyli Saraceni jaśminowi. ;) A właściwie to jaśminowo-tuberozowi, silni, wytrwali, zdeterminowani by zawładnąć całym otoczeniem.
Aromat to przemożny, delikatnie miodowy (albo może woskowy?), okrywający ciało z dokładnością ciężkiego aksamitnego płaszcza w barwach nocy. Moc kwiatów na piżmowej, pudrowo bladej podstawie o delikatnych, ledwie zasugerowanych drzewnych konotacjach.
Wszystko to zdaje się być stworzone do podziwiania wieczorową porą, podczas Naprawdę Ważnych Okazji... o ile macie mocne głowy. :) Choć piękne jest niewątpliwie.

Skład:
goździk (kwiat), jaśmin, inne nuty kwiatowe, piżmo


Co więc różni powyższe pachnidła od seforowo-daglasowskich bestsellerów? Myślę, że marketing.
W czasach, kiedy perfumiarstwo głównego nurtu nakierowane jest na jak najszybsze osiągnięcie maksymalnego sukcesu komercyjnego, kiedy perfumiarze pracują na lichym materiale oraz z terminem wyznaczonym "na wczoraj", kiedy około 80% budżetu nowych perfum pochłania kampania reklamowa, na skupianie się na szczególe zwyczajnie nie ma czasu. Ani przyzwolenia, ani możliwości, może też i ochoty. Pachnidła butikowe stanowią więc kompromis między sztuką a rzemiosłem (czy wręcz partactwem).
Nawet, jeśli ich charakter nie odbiega od współczesnej konwencji. :)
___
Dziś noszę Ambre Orient z prywatnej linii Armaniego.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Reinterpretacje

Reinterpretacja (re- + łac. interpretatio objaśnianie’) powtórny komentarz do czegoś, nowe odczytanie; ponowna interpretacja czegoś.
Cytat za WIEM, darmową encyklopedią



Zainspirowała mnie krótka rozmowa z Trzema Rybami, jaką odbyłyśmy pod Jej ostatnią recenzją. :) Zgodziłyśmy się w niej, że nasz los dwóch reinterpretatorek-feministek, namiętnie drążących znane wątki i zgrane motywy, podważających "uznane prawdy" i analizujących popularne konteksty, z góry skazany jest na porażkę. A kara za zadawanie niewygodnych pytań czeka nas dotkliwa; co najmniej tak, jak to miało miejsce w przypadku Sokratesa [a właśnie.. Ksantypa to kolejny przykład kobiety stłamszonej tysiącami lat obiegowego czarnego PR]. ;)
I co z tego? Wiem, że racja jest po naszej stronie. ;) Bo rozwój kultury zależy nie od bezdyskusyjnego przyswajania sobie kolejnych schematów, lecz od ciągłego poddawania ich w wątpliwość [czasem znajdującą logiczne potwierdzenie, czasem nie; ważne, by w ogóle pytać], poszukiwania nowych połączeń bądź sensów. I choć zwykli odbiorcy kultury najczęściej tego nie widzą, z perspektywy łatwo okazuje się, iż - mimo, że mentalność zmienia się w żółwim tempie - kultura jako taka jest tworem dynamicznym, w którym uaktualnienia dokonują się bez ustanku.

Dlatego "opowiadanie na nowo" historii powszechnie znanych siłę ma nie byle jaką. Z tej właśnie przyczyny jest piękne, twórcze i motywujące. Zmusza nas do pracy intelektualnej, nieustannie ożywiając to, co większości z nas wydaje się "naturalnym" i "odwiecznym" porządkiem.
Jest to również powodem, dla którego z niekłamaną fascynacją obserwuję trwający właśnie renesans herstorii, oddawanie postaciom kobiecym należnego im w dziejach świata i kultury miejsca, połączone z lamentami odnośnie "kryzysu męskości".


W ramach dygresji dodam, że ów stosunek społeczeństwa euroatlanckiego do zmiany kontekstów społecznego wizerunku "kobiety" i "mężczyzny" warto przyrównać do poczucia utraty, czyli po prostu żałoby. Daje się wówczas zauważyć zbieżności między obecnym pełnym pasji rumorem (najczęściej męskiej) części społeczeństwa a dwoma lub trzema pierwszymi stadiami cierpienia po stracie bliskiej osoby. Lecz to tylko dygresja. ;)

Dokonywanie powtórnych interpretacji odbywa się od tysiącleci [wystarczy spojrzeć, jak np. dzieje Eleonory Akwitańskiej opisywali i objaśniali dziewiętnastowieczni historycy]. Czasami trzeba wspomóc się analizą materiałów z epoki przedhistorycznej, z czasów poprzedzających rewolucję neolityczną a nawet jeszcze starszych. Aby to wyjaśnić, potrzebuję pomocy naukowej. ;)
Pozwólcie więc, że posłużę się cytatem z Rytuałów krwi Barbary Ehrenreich:

"Nie wiemy czy - i ewentualnie co - te dzikie boginie [jak Kybele, Sechmet, Artemida, Inanna, Asztarte, Kali... - przyp. WzP] mogą nam powiedzieć na temat pozycji kobiet w kulturach, które je czciły. Nam jednak chodzi o postawy ludzkie wobec przemocy - jest zadziwiające, że wyobrażenia związane z rozlewem krwi i drapieżnictwem były 'przyporządkowane płci' w odwrotny sposób niż obecnie, to znaczy istniał czas, w wielu różnorodnych kulturach, kiedy wyobraźnia nadawała bestii postać kobiety. (...) Dane są skąpe, a literatura albo opiera się frustrujących domysłach, albo jest przepojona romantycznymi koncepcjami kobiecości z czasów historycznych [:> WzP]. Wydaje się prawdopodobne, że po uzyskaniu przez 'ludzkość' statusu drapieżnika nastąpiła, w czasach bliskich historycznym, przemiana kobiety przebiegająca w odwrotnym kierunku - z kogoś obdarzonego śmiercionośną siłą przemieniła się ona w istotę przypominającą ofiarę".
Barbara Ehrenreich, Rytuały krwi, przeł. Piotr Kołyszko, wyd. Jacek Santorski & Co, s. 101

I to jest właśnie, moi Drodzy, świetny przykład wstępu do reinterpretacji. :) Zastanowienie nad materiałami, podjęcie wyzwania rzuconego nam nieświadomie przez millenia dominacji jednej płci nad drugą. Opis "starego" i "oczywistego" w sposób, który jawi się jako bez mała rewolucyjny. Nieustanne poszukiwanie kontekstów, tak nowych jak i dawnych lecz skrytych.
Reinterpretować można także sztukę. W tym - perfumiarstwo. ;) Ukazując strukturalną swobodę schematów powszechnych i popularnych, nawet na przykładzie pachnidlanych nowości. :D

Ów wywód przyszedł mi na myśl podczas testów (ciekawe, czy zgadniecie? ;) ) Qessence, jedynej jak na razie firmowej kompozycji perfumerii Pp. Missala.
Dziwne, prawda? ;)


Otóż nie do końca.
Albowiem zapach, przez wielu uważany za "przedobrzony", niepoukładany, zbyt mocny, zbyt "na siłę", ogólnie zbyt, na mojej skórze układa się niezwykle klarownie, wyraziście oraz konsekwentnie. Gdzie wiele osób czuje kakofonię nut lub hegemoniczna różę, mnie pozwolono zauważyć wyzwanie rzuconej konwencji. Schematom którym, z bliżej niesprecyzowanych powodów, winniśmy cześć i wdzięczność. ;) A jednak ni czci, ni wdzięczności bezzasadnej nie okazujemy. W zamian grając popularnym kontekstom na nosie.
Czy to właśnie jest powód, dla którego Qessence w mojej interpretacji brzmi spójnie, może lekko wyniośle lecz przede wszystkim: świeżo? Ożywczo oraz ujmująco pogodnie?

Czy zapach Quality Missala oddaje ducha nowej-starej kobiecości, nawet traktowanej z przymrużeniem oka? Tego nie wiem [pewno nie]. Jednak zdecydowałam się połączyć oba wątki dzięki czarującej zabawie konwencją, jakiej dopuściła się rodzina przy fachowej pomocy Jean-Claude'a Astier. Ponieważ tak w modzie, jak i w perfumiarstwie przyzwyczailiśmy się do wyszukanej elegancji w stylu Coco Chanel; zmieniają się nasze doń podejścia, ale nie sam jej sens. Czyli: zasadą nr jeden jest całkowite unikanie ostentacji oraz dosłownego przepychu. Szykując się na Wielkie Wyjście należy przed wielkim lustrem nałożyć na siebie całą zaplanowaną biżuterię czy inne dodatki, następnie wykonać obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, ponownie spojrzeć na swoje lustrzane odbicie i - bez cienia żalu zdjąć tę błyskotkę, która jako pierwsza rzuci nam się w oczy. :) Wówczas już wszystko jest w porządku, już jesteśmy eleganckie. ;) Ale co, jeżeli tego nie zrobimy? Jeśli postawimy się estetycznym smakom ogółu?
Myślę, że podobnie działa współczesny nam odbiór sztuki olfaktorycznej: ma być lekko, gładko, z klasą. Bez charakteru.
Wszak reinterpretacje w chwili publikacji niemal zawsze spotykają się z masowym oburzeniem, zaś poważnie zaczyna się je traktować dopiero, kiedy nabiorą "mocy ustawowej". :)

Reinterpretowana koncepcja perfum nie może liczyć na żadne względy. ;) Dopiero czas pokaże, czy rezygnacja z minimalizmu była krokiem właściwym. Jeśli chodzi o mnie - twórcy lepiej postąpić nie mogli. ;) Ułożenie kompozycji wieloskładnikowej i arcybogatej wymagało odwagi (albo lekkomyślności; w ogniu bitwy czasem trudno je rozróżnić). A co otrzymaliśmy w nagrodę?


Początkową lekkość, jasność, krystaliczną, nieco Molvizarowską pogodę. Przyjemny, letni słoneczny świt na zielonej polanie. Lecz uwaga! Nie za wiele w nim słodyczy. Prędzej znajdziemy intrygującą, gorzko-korzenną mszystość, bogatą grę szafranu (a raczej kardamonu) z kolendrą, rumiankiem, nutami żywicznymi i czymś, co może być tatarakiem. Dopiero po chwili uaktywnia się akord skórzany, cytrusowo-sprężysty, z lekka osłodzony jaśminem i różą.
W tej chwili Qessence zaczyna dryfować w stronę barokowego, nieco mrocznego Orientu. Lecz jest to tylko pozór, w istocie przekornemu uniwersalizmowi pachnidła nic nie zagraża. Zaś balsamiczna mięsistość płatków róży, "przybrudzonych" lekkim tchnieniem skóry (niczym w Lyric Man od Amouage), oudu i odrobiny ostrego irysowego masła, powoli wyrasta na główną bohaterkę dzieła. Pozornie.
A to dlatego, iż wieloznaczność omawianego dziś aromatu szybko przekierowuje moją uwagę na kolejne dziwo. Czyli słodkie, przypudrowane... kadzidło! :) Przenika ono przez różano-balsamiczną pastę stopniowo, jakby z namaszczeniem. Rozświetla napotkane po drodze szyprowe gęstwiny i sandałowcowe zapory, rozdziela papirusowe zarośla oraz wetyweriowe łąki (wyobraźcie sobie ostrzejszy, podrasowany różą i kadzidłem Vetiver od Guerlain). Z czasem osiada spokojnie na skórze, pyszniąc się w towarzystwie wanilii, upojnych kwiatów, palących się mieszanek kadzidlanych, mości się na mnie niczym na tronie; w tym przypadku z różanego drewna. :) Trwa wśród paczuli i piżma, wśród mchu dębowego oraz zaskakująco słodkiego, łagodnego, czystego labdanum. Zadziwia. Opowiada nam niesamowitości. Baje.

Rzucając tym samym wyzwanie społecznemu przymusowi "powagi" osób dojrzałych, nakazującemu okazywać rezerwę czy wręcz niechęć wobec nieposkromionego fantazjowania, snucia dziwacznych opowieści, jawnej wędrówki przez nieistniejące światy. Tymczasem przecież...

"Surowy dorosły to ktoś, komu udało się niemal całkowicie zdławić w sobie szansę na fantazjowanie, zabić lub utracić towarzyszące mu dziecko. Istnieje taki niemal wyniosły sposób uważania się za dorosłego i pana władczych rozgraniczeń między wyobraźnią a rzeczywistością, które pomagają utrzymać na dystans dziecięce pomieszania. Naturalna choroba, choroba banalności, która wydaje się uodparniać, ale czyni również bardziej wrażliwym na pęknięcia. Przeciwnie, prawdziwe bogactwo życia zależy od tych dokonujących się w nas od dzieciństwa otwarć, które pozwalają najróżniejszym fikcjom i opowieściom swobodnie napływać, wnikać w nas. W ten sposób pozostajemy otwarci na marzenia, na te rozsnuwane i snujące się mrzonki, na pewne 'łagodne szaleństwo', które stanowi jeden z wymiarów baśni i warunek życia".
Pierre Péju, Dziewczynka w baśniowym lesie. O poetykę baśni: w odpowiedzi na interpretacje psychoanalityczne i formalistyczne, przeł. Magdalena Pluta, wyd. Sic! Warszawa 2008, s.99

W tym ujęciu widać, że Qessence to baśń zaklęta w płynnym zapachu; zabawa, wyzwanie i reinterpretacja w jednym. Zagadka. [Także w teorii; np. tej głoszącej, jakoby Q. miało być odzwierciedleniem woni perfumerii jako sklepu. ;) Co również wydaje się mieć uzasadnienie. I tak jest fajnie! :) ]
A kryzys męskości? Także i w tym punkcie muszę zgodzić się z Łukaszem Kielbanem. :) Kultura, choć to człowiek ją tworzy, świadomej woli ludzkiej nie podlega. Świetnie radzi sobie sama; bo jest od nas mądrzejsza, czego dowodzi na przykład jej względność. :) Pozwólmy zatem by działała w przyrodzonym rytmie. Obserwując, co wyniknie z tego wszystkiego.

Rok produkcji i nos(y): 2011, Jean-Claude Astier we współpracy z rodziną Missala

Przeznaczenie: zapach raczej uniseksualny, trudny do rozgryzienia. I, jak się okazuje, nie dla wszystkich. ;) O dość dużym sillage. Wyrazisty i mocny.

Trwałość: kilkunastogodzinna (choć do doby raczej nie dociąga)

Grupa olfaktoryczna: orientalno-szyprowa

Skład:

Nuta głowy: szafran, kolendra, rumianek, cynamon, aksamitka, cedrat, pomarańcza
Nuta serca: irys, jaśmin, ylang-ylang, absolut róży damasceńskiej, tatarak, elemi
Nuta bazy: drewno cedrowe, drewno sandałowe, oud, kaszmeran, olibanum, paczuli, mech dębowy, piżmo, wetyweria, wanilia, benzoes, labdanum, cypriol
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.digitalspy.co.uk/movies/news/a365711/kristen-stewarts-snow-white-and-the-huntsman-in-pictures.html
2. http://1.fwcdn.pl/ph/00/46/46/240921.1.jpg?l=1307595551000
3. http://www.whatmyworldslike.com/blog/2010/03/monday-motivation-have-you-lost-your-muchness/
4. http://www.kultura.banzaj.pl/galeria/snow-white-and-the-huntsman-6-galdok-39500-417312-png.html

sobota, 14 kwietnia 2012

Fiolet i purpura

Wiosną naszła mnie chęć na analizę porównawczą dwóch pachnideł opartych na nucie owoców późnego lata i jesieni. Chodzi, Drodzy moi, o śliwkę. :) Niby owoc, niby słodki ale jednak zawiera w sobie pewną ciemną, balsamiczną mroczność.
Jako reprezentantów mniej "typowego" śliwkowego uniwersum wybrałam sobie Réjouissance marki Yes for Lov oraz Boxeuses z pałacowej serii Serge'a L.
W obu przypadkach owoc ten, choć niezwykle ważny, nie jawi się jako szczególnie dosłowny, tylko trwa spleciony w uścisku z pozostałymi składnikami wód. Dlatego też uciekłam od skojarzeń.. bardzo dosłownych. :) Ograniczając się do odcieni, w jakich objawiają się obydwie kompozycje.


Jako pierwsza pojawi się Réjouissance - 'rozradowanie' ale i 'uciecha', co w kontekście profilu marki wydaje się nazwą idealnie dopasowaną. ;) Do tego stopnia, że podejrzewam, iż najpierw powstał tytuł, potem dopiero same perfumy. Szczęśliwie równie glamourowe i wysmakowane, co reszta produktów Yes for Lov. Dzięki czemu kompozycja uciekła od najbardziej przaśnych pościelowych (czy raczej "klubowo-toaletowych" ;> ) klimatów.

Lecz przejdźmy już do rzeczy. Kompozycja zachwyca skomplikowanym, trudnym do ujęcia otwarciem: jasnym i optymistycznym a jednak złożonym. Unikającym trywialnych skojarzeń oraz banalnych, łatwych do zrozumienia przez tłumy rozwiązań. Nawet owocowo-przyprawowa, waniliowa słodycz trzyma dystans wobec perfumeryjnych bestsellerów, każąc nam węszyć i zastanawiać się. Trzymać w gotowości zmysły oraz rozum.
Wszak "piękne" i "proste" nie musi wcale oznaczać także "głupiego". :)

Na uwagę zasługuje również delikatny, żywy i złocisty akcent szafranu, wirującego w śliwkowo-waniliowej przestrzeni, okalającego lekkie wątki kwiatowe (w stylu orchidei lub hibiskusa, znanego choćby z klasycznego Scent). Zresztą za powyższym, luźnym zresztą skojarzeniem, opowiada się także akord ambrowy; słodko-drzewny, jasny, kremowy i strzelisty, zmysłowy dosłownie acz bez nachalności. Pierwsze kilkadziesiąt minut pobytu Réjouissance na ludzkim ciele to czysta poezja. :)
Która na nieszczęście kończy się... dziwnie. W aromatach gorzkiej ziołowej skóry, przykrywającej niestrawną pastę z cukru, wanilii, suszonych węgierek oraz bliżej niezidentyfikowanych przypraw korzennych. Z czasem jest coraz gorzej. Pasty jest coraz mniej, natomiast ziołowa skóra wpada w akcenty rdzawo-metaliczne, stopniowo coraz bardziej mdłe. Jak napisałam: dziwne to i raczej mało erotyczne. ;) Nic, doprawdy nic niezwykłego.
Co jednak, po opisanym początku, rozczarowuje zdecydowanie zbyt łatwo.
Nie tędy droga.


Dlatego zwracam teraz Waszą i swoją uwagę na Boxeuses. Którym nie straszne mroki ni dosłowności. Być może dlatego kompozycja Christophera Sheldrake'a działa na moją wyobraźnię oraz wyczucie estetyki z mocą kilkukrotnie większą. Gdyż, mimo krótszej listy oficjalnych składników, okazują się Bokserki zapachem gęstszym, bardziej ciepłym, bogatym i hedonistycznym niż przypadek opisany wyżej. :) Mimo wszystko.

W Boxeuses ponadto dzieje się dużo więcej, niż w recenzyjnym poprzedniku. Śliwki są bardziej mięsiste, uwędzone w aromatycznym dymie, podrasowanym kilkoma szczyptami kadzidlanej mieszanki; skóra nadaje pachnidłu głębi, nie zagłuszenia; słodycz także naznaczona jest lukrecjową ciemnością w miejsce waniliowej chmurki; zamiast przyjemnej ambry zaś - otrzymujemy głębokie, nasycone labdanum. [Chociaż ambrę uwielbiam zauważam także stopniowy jej zwrot ku łagodności mainstreamowego puddingu, co raczej mnie nie cieszy. :> ]
Wszystko zaś leży na słynnej już lutensowkiej "ta-bazie", olfaktorycznym podpisie twórców marki, stanowiącym o wszystkim, co w zawartości ich uroczych flakonów najlepsze. :) To oznacza, iż piękna wariacja na temat skóry, słodkich śliwek i dymu w miarę upływu czasu nie dewaluuje się ani nie znika całkowicie, niczym klasyczne Poison Diora (o czym wspominałam w recenzji tegoż). Żywe i wielowymiarowe dzieło trwa na mojej skórze proste, masywne i piękne. Dosłowne tak, jak lubię oraz w identyczny sposób sprzeczne.
Proste w swym skomplikowaniu, skromne w przesyceniu i majestatyczne w prostocie. Zachwycające jednolitą strukturą, płynną sferycznością nut [dzięki, Wizażu! ;) ]. Radosne i melancholijne w tych samych momentach. Żywe oraz magiczne.
Niczym większa część dzieł marki. ;)

Yes for Lov, Réjouissance

Rok produkcji i nos: 2012, Mathilde Bijaoui

Przeznaczenie: zapach chyba jednak damski [rzecz jasna w teorii, w praktyce wszystko zależy od prywatnych upodobań zapachowych], dosyć bliski skórze. Na wiele okazji, do których jednak niekoniecznie warto zaliczać spotkania łóżkowe (o ile Wasza skóra również eksponuje dziwaczną bylejakość).

Trwałość: około sześciu lub siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalna

Skład:

limonka, wanilia, kandyzowana śliwka, lilia, szafran, ambra


Serge Lutens, Boxeuses

Rok produkcji i nos: 2010, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; słodki w sposób tak mało dosłowny, że spokojnie można uznać go za "bezodchyłowca". :) O pokaźnym sillage, ale na wszystkie okazje (chyba, że boicie się jego mocy; wtedy tylko na wieczór).

Trwałość: od dwunastu do przeszło piętnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: skórzano-orientalna

Skład:

lukrecja, śliwka, skóra, nuty drzewne
___
Dziś noszę... znów tajemniczą 'Boską Herbatkę'. ;)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.spoki.lv/stilsmode/Pictures/526418/1/4
2. http://f100ctw.blogspot.com/2012/01/lakes.html