czwartek, 31 stycznia 2013

Skarpety w romby

Ich związki z perfumami możecie obczaić TUTAJ. ;)
___
W tej chwili dogorywa po-nocny Botrytis.

środa, 30 stycznia 2013

Raz, dwa, trzy...

...krótkie recki piszesz ty! ;)
Czyli ja. :D Co oznacza, że przed Wami kolejna porcja recenzenckich skrótowców.

Armani, Privé: Vétiver Babylone

Pachnidło lekkie, przejrzyste oraz słoneczne.
Akordy krystalicznych, niezbyt słodkich cytrusów oraz świeżego drewna cedrowego lub cyprysowego niebezpiecznie zbliżają perfumy do jednej z moich zapachowych traum, damskiego Light Blue od Dolcego i Gabbany. A nie jest to zbyt dobra rekomendacja. ;]
Choć oczywiście miłośnikom jednoznacznej, modernistycznej świeżości może się spodobać. Nawet później, kiedy rośnie rola akcentów przyprawowych, głównie różowego pieprzu oraz dziwnie łagodnego kardamonu. A wszystko to okala ciemna, wąska rama z "czystego" paczuli.
Ot, konwencjonalne męskie perfumy.
O przyzwoitej trwałości choć projekcji ograniczonej.

Skład:
bergamotka, mandarynka, cedrat, kolendra, różowy pieprz, zielony kardamon, wetyweria, paczuli


Illamasqua, Freak

A gdzież tam!
Żadne z niego dziwadło, tylko przyzwoity damski kwiato-drzewniak. :) Trochę w dawnym stylu a trochę nowoczesny.
O przyjemnej, mlecznej strukturze, miękko opływający ludzką sylwetkę a nawet oblepiający ją, choć bez nieprzyjemnego uczucia czy ostentacji.
W otwarciu delikatny i ciepły lecz bez wyrazu, idealny lep na niezorientowane niszowo klientki. ;) Pazurki pokazuje dopiero później, nabierając jednoznacznie kwiatowej acz egzotycznej mocy. To nie lilia, jaśmin czy tuberoza; w końcu kto powiedział, że rośliny tropikalne nie mogą zabijać mocą swoich kwiatów? :> I zabijają, ku mojej radości. Także dzięki solidnemu, choć nie zawsze jawnemu stelażowi z żywic oraz okrojonego oudu (potraktowanego podobnie, co w Lalique'owym Hommage à l'Homme).
Barrrdzo przebiegłe perfumy.
Moc przyzwoita, z trwałością trochę gorzej.

Skład:
czarny kwiat dawana, piołun, opium, kwiat wilczej jagody, kwiat cykuty, szaleń plamisty [taak, znowu przewija się domniemany udział trucizn ;) ], kwiat królowej nocy, kadzidło, mirra, oud


Smell Bent, Mamma Cassis

Kolejna pretendentka do miana dziwaczki, tym razem mniej nastawiona na epatowanie sensacją, bardziej na zaskoczenie - a tym samym wiarygodna. :)
Otwarcie pachnidła od Leonesio rozczarowuje: to po prostu silnie aromatyzowana pudrowa miętówka (albo guma do żucia Orbit, jeszcze w podłużnych płatkach), pozostawiająca na skórze chłodzący filtr, niczym maść na obrażenia. Z tym, że bardziej słodka w zapachu, skąd wzięło się moje skojarzenie z cukierkami czy gumą.
Dopiero w miarę upływu czasu miętowo-mentolowy podmuch cichnie a spod spodu zaczynają przedostawać się ciemniejsze i cieplejsze nuty czarnej porzeczki. Troszkę wymoczonej w alkoholu, w końcu to cassis. ;)
Jest przyjemnie, nieprzesadnie słodko, odrobinę cieleśnie-owocowo. Ani świeżo, ani ciężko.
Jakby nie patrzeć, Mamma Cassis okazuje się sprawnym, nieszablonowym jadalniakiem. :) Fajne to...

Skład:
czarna porzeczka, mięta, piżmo, wanilia


The Different Company, Oriental Lounge

A to niespodzianka!
Orientalny przyprawowy żywiczniak stworzony przez Céline Ellenę, który nie tylko nie odrzuca, ale okazuje się naprawdę przyjemny dla mojego rozmiłowanego w dosłownościach nosa. :)
Ujawnił się jako aromat dosyć ciężki, nasycony słodką żywiczną cielesnością, kremowy. Z dominującym elementem czystka, przedstawionego monolitycznie tak, jak w moim ulubieńcu, Labdanum Donny Karan; z tą różnicą, że Oriental Lounge wypiętrzono ku górze dzięki obecności różanego absolutu, czarnego pieprzu oraz pikantnych akcentów zdrewniałych pędów curry. Jeszcze później następuje zesłodzenie mieszaniny.
I jest pięknie: esencjonalnie, bogato, gęsto. Jak nie od tej perfumiarki. :]


Skład:
bergamotka, liście (albo drewno) curry, pieprz, drewno satynowe, róża, bób tonka, ambra, labdanum


Ys Uzac, Lale

Taka sobie mieszanina rachitycznych dosyć owoców: pomarańczy, mandarynki, bergamotki z morelą. A do tego lekkie, nieprzekonujące kwiaty, pojawiające się jako skwaśniała woda z wazonu. Baza niby drzewna, ale w istocie pozbawiona wyrazu.
Te perfumy mnie nudzą.
Lale - w sam raz dla lal, które o sztuce perfumeryjnej pojęcie mają raczej nikłe. :>

Skład:
mandarynka, bergamotka, pomarańcza, osmantus, zimokwiat wczesny, morela, różowy pieprz, szafran, róża, białe kwiaty, benzoes (?),  kadzidło (???), ambra (?), nuty drzewne
___
Dziś nie mniej i nie więcej, jak Mamma Cassis. O, mamma mia! ;)

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Z okazji

Domy perfumeryjne lubią chwalić się obchodzeniem kolejnych okrągłych rocznic za pośrednictwem specjalnych, jubileuszowych pachnideł. Maniakom perfum niszowych w takiej sytuacji oczywiście od razu przychodzi do głowy duet Amouage, Jubilation XXV i 25. Jednak na nich kolekcja ciekawych urodzinowych zapachów wcale się nie kończy.

Dziś na przykład chciałabym zająć się dwoma, nieco mniej popularnymi, przedstawicielami owej rodzinki. Z czego jednym teoretycznie niedawno wznowionym, w praktyce jednak - wyjątkowo trudnym do zdobycia. A już zwłaszcza w formie, jaką mnie przyszło testować, czyli oryginalnego zapachu, z flaszki zapełnionej w połowie lat 50. XX wieku.

Polu, normalnie nie wiem, jak Ci dziękować! :*


Ciekawość, przez którą Pola zdecydowała się rozpieczętować swoją uroczą, splashową miniaturkę, dotyczyła pachnidła o wdzięcznej nazwie 20 Carats, stworzonego z okazji pierwszej rocznicy powstania amerykańskiej marki Dana, znanej głównie z legendarnego i w swoim czasie kontrowersyjnego [ech, ten marketing! ;) ] Tabu.
20 Carats, jak się okazało, jakościowo nie odstaje od reszty znanych mi pachnideł brandu.

Powiem więcej nawet: jest świetne! :) I to pomimo jawnie efekciarskiego zabiegu napakowania do flakonu płatków ponoć dwudziestokaratowego złota (taaak, Ramon Bejar tylko poszedł śladami - BTW również rodzonych w Hiszpanii - twórców marki Dana ;) ).
Przez cały czas trwania na skórze żywe, zmieniające się w czasie, odrobinę majestatyczne; o ewidentnym duchu retro.

Zaskoczenie czekało mnie już w otwarciu, kiedy zamiast spodziewanych aldehydów poczułam suchy, słodkawy, pełny aromat skóry; skórzanej galanterii wykonanej dobrych kilka lat temu. Towarzyszy jej woń czegoś przyprawowo-żywicznego, słodkich oparów benzoesu, może opoponaksu, wymieszanych z utartą na proszek korą cynamonu oraz jedną anyżową gwiazdką. Tu i ówdzie pobrzmiewa nawet akord rosyjskiej skóry (modnej w chwili premiery 20 Ct): nieszablonowo, złośliwie świeży, przygotowujący nas na kolejne wcielenie omawianej wody.
Czyli na mocne uderzenie "gryzących", brunatnych w barwie aldehydów, podkreślających suchość akordów przyprawowo-drzewnych. Towarzyszy im bukiet orientalnych kwiatów, zręcznie wymieszanych z retropaczuli oraz pełnym drzazg drewnem sandałowym. Jak również naturalnym ekstraktem mchu dębowego, wysuszającym aromat do cna czy wręcz żrącym drogi oddechowe osoby wąchającej.
Tak, piękny jest ów mech w 20 Carats; zbyt wyrazisty, by posądzić pachnidło o jakiekolwiek współczesne konotacje.

Jedyne skojarzenia, które majaczą po mojej czaszce wiążą się ze wspomnianym Tabu, z dawniejszymi zapachami od Estée Lauder, z mocarnymi szyprami pokroju Palomy Picasso, Bandit tudzież Aromatics Elixir. Czyli wszelkimi starszymi pachnidłami, które posiadły zdolność bezproblemowego zajmowania umysłów i szarpania emocjami osób wąchających. ;) Słowem - bardzo, bardzo jakieś.
Podobnie też 20 Carats zamiera, stopniowo ograniczając pole rażenia, łagodniejąc, zmieniając się w aksamitną, ciepłą grudkę z nut staroświecko orientalnych. Powolutku rozpływając się w naturalnej woni ludzkiego ciała.
Zasypiając.

Zaś ogólna enigmatyczność poszczególnych akordów wody przypomina mi nieco to, co ze swoimi produkcjami wyczynia/ją anonimowi perfumiarze (lub jeden perfumiarz) Rasasi.
Z tą różnicą, że 20 Ct to zapach jednoznacznie zachodni, nawet orientalność pokazujący  przez pryzmat typowej dla nas estetyki. Tylko o kilkadziesiąt lat starszej. :)


Karaty mimo efekciarstwa rzeczywiście okazały się aromatem przemyślanym, godnym uwagi [kolejny punkt wspólny z wyrobami Ramon Molvizar :) ]. Następny z opisywanych aromatów powstał pod egidą znacznie bardziej (przynajmniej na polskim gruncie) znanego domu perfumeryjnego jako sposób na uczczenie dostojnej, 160. rocznicy powstania. To 160 od Molinard.

Czyli pozornie staroświecki, przypudrowany bukiet klasycznego kwiecia. Nie tyle "podszywający się" pod zaprzeszłe perfumiarstwo, co zwyczajnie oddający mu hołd.
Łatwo to wyczuć, kontemplując choćby sposób przedstawienia nut kwiatowych. Kwiatów z 20 Carats - choć dam sobie uciąć dowolną część ciała za to, że w kompozycji są całkiem wyraźne - nie umiem nazwać po imieniu, tak są przemieszane i zakamuflowane przez resztę składników wonnej mieszanki. Taki problem nie istnieje w przypadku 160. Tu bukiet z kwiatów słodkich, mocnych i orientalnych postawiono na piedestale przy jednoczesnej redukcji ich przyrodzonej mocy. Wiadomo, który akord jest syntetyczną (bo to przecież roślinka perfumiarsko niema) konwalią a który jasnożółtym, pełnym roślinnej słodyczy ylang-ylang.

Łatwo rozeznać, w której chwili konwalie zamierają, by ustąpić miejsca wyrazistym hiacyntom oraz uwielbiającemu grać drugie skrzypce cyklamenowi. Kiedy pojawia się nie wymieniona w spisach nut piwonia, biała, lekko słodka oraz ożywczo delikatna. Wiem też, kiedy znika, na placu boju pozostawiając właściwie tylko duet ilangu z hiacyntem.
Nie potrzeba trudu, by niemal od początku nut serca zauważyć waniliowobiały, puszysty drzewny obłoczek, z czasem rozrastający się w całkiem sporą chmurę; szczęśliwie wraz ze wzrostem postępuje rozrzedzenie, dzięki czemu nie tracę z oczu akordów kwiatowych. Jak również fakt, że owym obłoczkiem jest plastyczny, kremowy sandałowiec: bardzo miękki oraz stereotypowo kobiecy. I wiem na koniec, że ilość akordów drzewnych w głębokiej bazie wzrasta, zaś sandałowiec z cedrem powoli schną, zmieniając się w obłoczek pudru, powolutku osiadającego na słodkim bukiecie.

Nie trzeba szczególnego olfaktorycznego obycia, by uporać się z przebiegiem nut jubileuszowej kreacji od Molinard. On jest oczywisty bodaj dla każdego, komu choć raz w życiu udało się powąchać wymienione w składzie kwiaty czy drzewne drzazgi. Paradoksalnie najtrudniej nazwać mech dębowy, jakiś taki jasny, pudrowy oraz przygaszony. Dziewczyński. Upośledzony syntetyczny "odpowiednik" naturalnego mocarza.
160 to dzieło w oczywisty sposób proste, klarowne choć mocy nie sposób mu odmówić. W żadnym wypadku jednak nie stanie się killerem pokroju 20 Ct.
Nastała zupełnie inna epoka...


Dana, 20 Carats

Rok produkcji i nos: 1933, ??
[perfumy przeszły przynajmniej dwie oficjalne reformulacje, w latach 1952 oraz 1975]

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach, acz współcześnie to prędzej uniseks dla miłośników perfum w stylu vintage.
O naprawdę dużej mocy oraz sillage z czasem redukującym się do aury wyraźnej, choć bliskiej ciału; ale to po wielu godzinach...

Trwałość: w granicach dwunastu-szesnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna (oraz szyprowa)

Skład:

akordy owocowe, goździk (kwiat), heliotrop, neroli, róża, jaśmin, paczuli, lawenda, cynamon, goździki (przyprawa), mirra, kadzidło frankońskie, mech dębowy, kumaryna, akordy ziołowe, piżmo



Molinard, 160

Rok produkcji i nos:2009, ??

Przeznaczenie: zapach kobiecy, wyraźny dla uperfumowanej osoby acz o dosyć ograniczonej projekcji na resztę świata; z czasem coraz bliższy skórze.
Mimo wszystko polecałabym go na wszystkie okazje, z uroczysto-wieczorowym włącznie [z racji odpowiedniego charakteru perfum ;) ]

Trwałość: od pięciu do ponad ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: konwalia, hiacynt
Nuta serca: cyklamen, ylang-ylang
Nuta bazy: drewno cedrowe, drewno sandałowe, mech dębowy
___
Dziś noszę Kafeïne od L'Atelier Bohème.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.redbubble.com/people/sashy/works/4604559-spice-market
2. http://www.gono.com/adart/new/view_pic_new.php?adid=32667&page=ALL&cat_id=1&name=Seed+Catalog&type=E

sobota, 26 stycznia 2013

Przewrotna dosłowność

Nie jest łatwo opowiadać o zapachach, które darzy się niechętnym uznaniem a nawet - sympatią wbrew wszelkiej logice. Wróć: w ogóle nie jest łatwo opowiadać o zapachach; jednak umieć wyrazić słowami oraz uzasadnić uczucie, z którym właśnie się zdradziłam, to naprawdę trudne zadanie. :)


Dlatego też nie bardzo wiem, jak wyartykułować swoje wrażenia z testów Musc od Mony di Orio.
Co wiem na pewno, to fakt, że wielką perfumiarką była. ;) Albowiem wszystkie dotąd testowane pachnidła Mony mam za dzieła co najmniej zwracające uwagę, tak urodą jak porządnym wykonaniem a mówiąc prościej - za budzące mój niekłamany zachwyt.

Nie inaczej jest z Piżmem które, choć jawnie animalne, cielesne do głębi, szarpiące trzewia swą mydlaną dosłownością, przedstawiono w otoczeniu tak klarownym, jasnym oraz subtelnym, że z czasem nawet ono nabiera ogłady.
W otwarciu lekkie i jasnozłociste, mydlane, złamane akcentem neroli, po kilku chwilach  nabiera mocy, by stać się tym rodzajem tytułowej nuty, którego zazwyczaj nie znoszę. W ujęciu di Orio jednak akord powoli ogrzewa się, dryfuje w stronę zielono-dymnej, lukrecjowej słodyczy (lub może prażonych gorzkich migdałów?). Do której jednak nigdy nie dociera, zatrzymany przez delikatne, oniryczne jasne kwiaty: wspomniane neroli, kilka daleko spokrewnionych z kokosem gardeniowych płatków oraz białą różę. A może herbacianą...? W każdym razie spokojną, niewinną, cokolwiek przygaszoną. Oraz w dalszym ciągu piękną. Jeszcze dalej pojawia się powidok heliotropu, swą ciężką florystyczną słodyczą ponownie kuszący piżmo do przejścia na "brudną", cielesną stronę mocy, jaką znamy choćby z Musc Koublaï Khan Lutensa.
I ponownie się nie udaje. Omawiane dziś pachnidło konsekwentnie podąża własną ścieżką, delikatnie przypudrowane oraz zalotnie uśmiechnięte.

Zamiast orgii możemy liczyć co najwyżej na spokojny, pełen obustronnego ciepła flirt. Dla mnie to jednak bardzo korzystny obrót spraw: piżmo zarówno ascetycznie oziębłe, jak roznamiętnione w dalszym ciągu kojarzę jak najgorzej. ;) Zatem droga obrana przez di Orio, odwzorowanie nuty tytułowej dosłowne, choć zdystansowane przez kwiaty, okazała się tyleż zaskakująca, co czarowna. :)
Wierne naturze (?) piżmo, ewidentne acz delikatne z przyrodzenia kwiaty oraz odrobina akcentów niejadalnie słodkich dały razem całość prostą, silną, wg mnie wymagającą lecz piękną.

Mimo, że daleko mi do chęci posiadania własnego flakonu - ani nawet małej odlewki - czuję się zmotywowana, by temat dosłownych piżm drążyć dalej, nie zrażając się dawnymi skojarzeniami.
Do poszukiwania kolejnych pachnideł od Mony nie musi przekonywać mnie nic. ;)

Rok produkcji i nos: 2010, Mona di Orio

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o dosyć silnym sillage oraz mocy bez przeszkód odczuwanej przez osoby postronne ["wiedźmo! Ty używasz piżmowych perfum?? O.o" ;) ].
Na okazje raczej niezbyt formalne; albo formalne ale wieczorowe.

Trwałość: bardzo dobra, w granicach dwunastu-szesnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-piżmowa

Skład:

róża, neroli, arcydzięgiel, heliotrop, bób tonka, piżmo
___
Dziś Omniscient marki Yosh.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://pinterest.com/pin/46373071133653794/

piątek, 25 stycznia 2013

Spotkanie z Nieznanym

Jak fascynującym jest świat woni! Wielu elementów dawno już oswojonych, które jednak w zestawieniu takim a nie innym, ukazują nieraz zupełnie nowe, zagadkowe oblicza.

Wczorajszego wieczora po prysznicu natłuściłam swoje ciało bezzapachowym olejkiem, po czym sięgnęłam po piżamę z poprzedniej nocy. Kiedy nakładałam przez głowę bawełnianą bluzkę, do moich nozdrzy dotarł fenomenalny, ciężki zapach słodkiego kadzidła. Jednocześnie waniliowego, orientalnego oraz do bólu olibanowego, coś jak dosłodzone i nieco "upikantnione" Rock Crystal od Durbano.
Z przyjemnością wciągnęłam powietrze nie tylko pełną piersią, ale głębiej, z przepony i - przypomniałam sobie, jakież to perfumy założyłam ostatniej nocy.

A było to, Drodzy moi, Hypnotic Poison Diora. Tak, klasyczne czerwone jabłuszko [zatrute jabłko właściwie, kiedy wziąć pod uwagę jego wybitnie wiedźmi charakter ;> ]. Ta silna, prężna i demoniczna wanilia z nutą zabójczego jaśminu, spalonych migdałów oraz zamorskich drzazg na starym bawełnianym podkoszulku, troszkę już przepoconym i oderwanym od ciała dobre kilka godzin wcześniej, przeistoczyła się w aromat kadzideł, jeszcze silniej wiążąc się w mojej głowie z tańcem biblijnej femme fatale, Salome.
Pokazując oblicze, jakiego na ciele nigdy jeszcze nie zarejestrowałam.

Wobec takiego piękna nie mogłam postąpić inaczej, jak tylko darować sobie jakiekolwiek inne próby nadawania ciału "obcego" zapachu. :)
___
Dziś za to otaczają mnie opary innej wanilii, Vanille od Mony di Orio.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Zima

Od kilku dni męczy mnie przeziębienie. Nie jakieś tragiczne, katar nie odbiera tak cennego dla nas zmysłu, niemniej jeszcze przez jakiś czas nie będę w stanie niczego należycie przetestować ani zrecenzować.
Zamiast tego podziwiam zimę zza okna.

Ogrzewam swoje ciało od środka. Z wierzchu natłuszczam ulubionymi olejkami.
Pachnę słodko.
Bardzo, bardzo słodko.


Od kilku dni w centrum mojego zapachowego uniwersum znajdują się zapachy takie, jak duet Cioccolato Mon Amour, najróżniejsze wanilie (Jarku, Vanille West Indies powoduje niekontrolowany ślinotok! ;) ) oraz inne słodkości, by wymienić Loukhoum od Keiko Mecheri.
Wczorajszego wieczora wydobyłam z czeluści największego z pachnących pudeł dekant Pistachio Ganache od Payard, które tak wyostrzyło chętkę na słodycze, iż musiałam czym prędzej poratować się kawałkiem tortu o smaku tiramisu. :)

Dziś natomiast pod tylną ścianą szafki z flakonami znalazłam Elf-Fullfilling Prophecy od Smell Bent, ulubioną, dobrze przyprawioną szarlotkę z bitą śmietaną. :D Mniam, mniam, mniam!


A skoro mamy porę roku, kiedy projekcja perfum szwankuje, nie warto ich oszczędzać. Szczególnie, gdy istnieje spore ryzyko, że flakonu nie osuszymy nigdy. ;) Cztery "psiki" na szyję, po jednym z każdej strony, po dwa na każdą rękę, jeden między piersi, jeden na brzuch.
Otacza mnie aromatyczna, słodka - acz nie ulepowata - chmura, czuję zapach przy każdym poruszeniu się. I mam gdzieś wszelkie normy dotyczące tego, w którym momencie zaczyna się przesada w korzystaniu z perfum.

Przecież ja kocham przesadę! :] Za to chrzanię przesądy. "Przesądy są rozumem głupców". ;>
___
Już pisałam, czym pachnę. I, aaach, jak mi dobrze!

P.S.
Ilustracja pochodzi z http://boyfriendreplacement.tumblr.com/post/11284809656/pears-with-cacao-ganach-and-cinnamon-recipe

środa, 16 stycznia 2013

Perfumy, o których nie napiszę

A przynajmniej mam z tym znaczny problem.

Z kilku powodów. Na przykład mimo długiej i owocnej znajomości nie potrafię ubrać w słowa swoich wrażeń, spostrzeżeń, wizji. Jakoś się nie składa. Dzieje się tak w przypadku Oud Royal Armaniego i Midnight Oud Juliette Has a Gun; legendarnego Tabu marki Dana oraz równie świetnego Bal à Versailles marki Jean Desprez; Muglerowego Angela wraz z liczną świtą flankerów, Tea Rose od Perfumer's Workshop, Padparadschy od Satellite, obu YSL-owskich Nu (edt oraz edp), Pour Une Femme oraz Pour Un Homme od Caron, Ambar Jesusa del Pozo, Loverdose marki Diesel...

Kolejną grupę stanowią zapachy, które - jak mi się wydaje - znam zbyt słabo (choć w praktyce ich część nie jest mi obca już od wielu lat), by móc mierzyć się z ich legendą przez duże L. Myślę przede wszystkim o Opium, bardziej damskim niż męskim, N°5 Chanel, L'Heure Bleue albo Jicky od Guerlain (aczkolwiek rzecz tyczy się większości "starych Guerlainów") czy Youth Dew od Estée Lauder. W tej grupie znajdują się też zapachy młodsze, by wymienić Flowerbomb Viktora i Rolfa albo Black marki Bulgari tudzież jego po-części-imienniczkę, Black Orchid Toma Forda.


Istnieje wreszcie ostatnia, najbardziej kłopotliwa z kategorii: pachnidła, których nie rozumiem bądź nie akceptuję. Które, chcąc być uczciwą wobec Was i siebie samej, powinnam zgnoić bez litości a jednak - wolę tego nie robić. Jakoś trudno, skoro cieszą się niesłabnącym zaufaniem tylu osób.
Ostatecznie, cóż dobrego mogłabym napisać o większości Hermèsowych Ogródków, o Amor Amor wraz z  Edenem od Cacharel, o damskim Cool Water Davidoffa czy też Dune marki Dior, którego popularności (i to wśród fanów "moich" klimatów!) od lat nie potrafię zgłębić? Co mogłabym powiedzieć o Miss Dior z ostatnich lat, jak chcą znający temat lepiej ode mnie, wykastrowanej bezlitośnie a nieodwracalnie? Co stwierdzić o zapachach, których oryginalności [większej lub mniejszej ale zawsze pewnej] nie sposób zaprzeczyć, jednak moja niechęć skutecznie stawia barierę wszelkim próbom przekonania się do ww. pachnideł.
Nawet o J'Adore Diora napisałam tylko i wyłącznie dlatego, że mnie o to poproszono. O wariacji na jego temat, Flowerparty marki Yves Rocher, nie przeczytacie tu chyba nigdy.


Hmm... Nie jest łatwo pisać o zapachach nawet wówczas, kiedy dokładnie wiemy, co i dlaczego chcielibyśmy przekazać. :)
___
Dziś 24 Faubourg marki Hermès, piękne i opisane już dawno. ;)

P.S.
Ilustracja pochodzi z http://desmitten.wordpress.com/2012/12/03/everyday-imagery-8/

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Co nowego w Monte Carlo?

Dziś chciałabym zaprezentować - wreszcie - swoje zdanie o pachnidłach marki Perris Monte Carlo. Które poznałam dobrych kilka(naście?) tygodni temu dzięki uprzejmości Jaroslava. :) Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że już wkrótce będą one powszechnie dostępne w naszym pięknym kraju. Lecz to dobrze, miałam mnóstwo czasu, aby perfumy należycie poznać, rozszyfrować i... czy zapomnieć?


Ambre Gris

To kolejna już, typowa wśród aromatów niszowych, ambra dymna, sucha, popielista. Kłująca w nos rozwibrowanymi akordami drzewnymi, miękko rozjaśniona wanilią oraz odrobiną słodkiej, dzikiej róży. Z - uwaga! - kumaryną w miejsce "tradycyjnego" paczuli. Zabieg intrygujący, odświeżający, zacny. W bazie pojawia się cielesne acz rozjaśnione złociście labdanum; plus drewna. I jeszcze więcej kumaryny. :D Sianko rządzi! ;)
Mimo wszystko - nie. Zdążyłam poznać już zbyt wiele wód do obecnej tu Ambre Gris bliźniaczo podobnych. I chyba nadal wolę jej imienniczkę od Balmain. :)

Skład:
dawana, geranium, róża, drewno sandałowe, drewno cedrowe, ambra, piżmo, labdanum, wanilia, kumaryna


Bois d'Oud

Alfabetycznie rzecz ujmując, pierwsza z dwóch agarowych wariacji marki.
No i od razu czeka nas całkiem przyjemna niespodzianka. Oud teoretycznie dobrze nam znany; jak chcieliby niektórzy ;) dentystyczno-szpitalny, lizolowy, ostry. Dla mnie krystalicznie ciemny, tak piękny w ujęciach M. Micallef, Montale czy prywatnej linii Armaniego (och, Oud Royal! Dlaczego nie mogę Cię opisać?). Tym razem ukazany nam w towarzystwie zróżnicowanym, zaskakująco bogatym oraz... mainstreamowym; damsko-mainstreamowym. Bo jak inaczej powiedzieć o plastyczniej, soczystej, miłej w dotyku paście z kwiatów oraz owoców? O słodkiej brzoskwini, ciemnej, nieco skórzastej śliwce węgierce (byłabyż ona wędzona?)? O jasnym, pełnym, nęcącym kwiecie pomarańczy, wspomaganym przez różę, jaśmin - bodaj wielkolistny - a także żywe, drobniuteńkie irysowe szpilki? O słodyczy, która stopniowo zaciera granice między poszczególnymi nutami, narasta, łącząc w sobie pożądliwą fioletową ciemność Boxeuses Lutensa z klasycznym Poison, Organzą Givenchy czy nawet odrobiną zeszłorocznej nowości marki Roberto Cavalli, RC edp? A do tego oud!
Całość zdecydowanie warta większej uwagi.

Skład:
bergamotka, śliwka, brzoskwinia, kwiat pomarańczy, irys, róża, jaśmin, paczuli, labdanum, drewno cedrowe, czarne drewno (indyjski palisander a. dalbergia szerokolistna), wanilia, piżmo, ambra, oud


Essence de Patchouli

Czyli kolejne "paczuli postarzane", pogłębione, suche, ciepłe. Kryjące w sobie zaledwie cień osławionej "zagrzybionej piwnicy", lecz i o lata świetlne odległe od słodziutkich oranżadek.
Trudne do rozłożenia na części pierwsze; z pewnością spokojne, dosyć statyczne, w miarę upływu czasu coraz bardziej żywiczne (nie kadzidlane!), drzewne, gorzkie. Jeszcze później suche; o akordzie słodyczy, która trzyma się na uboczu, trochę w cieniu. Wyjątkowo nie chce błyszczeć a "jedynie" rozdaje karty wszystkim wymienionych nut oraz półtonów.
Delikatne i bardzo dyskretne.

Skład:
geranium, absolut różany, irys, drewno cedrowe, drewno gwajakowe, kumaryna, paczuli, labdanum, piżmo


Musk Extrême

Krańcowe Piżmo? Przesadzone? Takie, że już nie sposób posunąć się dalej w "piżmowości"? O, nieee...! ;)
Oczywiście, że się da. Tylko twórcy pachnidła zrezygnowali z przesunięcia tej trudnej dla mnie nuty ad absurdum, gdzie już tylko irytujące mydliny oraz bliżej nieokreślony "organiczny smrodek". W omawianym przypadku na czoło wysuwa się akord świeży, nieco mydlany, zresztą szybko dryfujący w stronę grafitowoszarej, ciepłej cielesności. Jednak w dalszym ciągu "czystej", tak symbolicznie jak dosłownie. ;)
Musk Extrême zresztą szybko okolono jednolitym, gęstym bukietem kwiatów (które jednak pozbawiono sporej części przyrodzonej im siły), szczególnie jasnym, ostrym, delikatnym irysem jak w Ambar Jesusa del Pozo. Nawet bazowa, nienarzucająca się, daleka od kulinarności słodycz, tez ma w sobie coś z rzeczonego Ambar.
Bardzo ładne, spokojnie zmysłowe, odrobinę senne, błogie piżmo. Warte, by zanurzyć weń nos. :)

Skład:
bergamotka, absolut różany, goździk (kwiat), kumaryna, wanilia, ambra, piżmo, irys


Oud Imperial

Oud ostry, dymny, przyprawowo-żywiczny, nieco gorzki, krystaliczny. Najbardziej typowy przez co wydaje się najsłabszym, najmocniej zgranym elementem całej serii.
Z czasem coraz więcej w nim kadzidła oraz spalonych ziaren kminku. Po jakimś czasie pojawia się silne drewno cedrowe  (po raz pierwszy, choć nuta przewija się po chyba wszystkich pachnidłach marki) złączone w całość z wetywerią zatrzymaną dosłownie o krok od octowej kwasoty. No i labdanum z szafranem, powoli acz konsekwentnie ocieplające kompozycję.
Dosyć mocne, o średnim sillage.
Chociaż niezbyt oryginalne.

Skład:
jaśmin, kminek, szafran, paczuli, oud, dalbergia szerokolistna, drewno sandałowe, drewno cedrowe, labdanum, wetyweria


Wszystkie pachnidła stworzyła w roku 2012 rodzina Perris (kolektywnie? jak Durante od Pro Fumum Roma?).
[ta sama, która wcześniej wskrzesiła markę Houbigant]

Charakteryzują się przyzwoitą, kilkugodzinną trwałością.


Może nie rewelacja ale kawał przyjemnego, acz wtórnego perfumiarstwa - i owszem. Kto lubi podobne klimaty, nie zawiedzie się. ;) Kto nie jest ich oddanym miłośnikiem ale chciałby/chciałaby zmienić zdanie, argumentów niech poszuka gdzieś indziej.
Gdyż pachnidła wydają stworzone dla miłośników niszowej ostrości (z wyjątkiem Oudowych Lasów oraz Piżma); przekonują już przekonanych, jeśli wiecie, o co mi chodzi. :)
___
Dziś Fireside Intense od Sonoma Scent Studio (aczkolwiek obecnie zbyt wiele go na sobie nie czuję; 'Perrisy', zdaje się, nie znoszą konkurencji ;) ).

piątek, 11 stycznia 2013

Duch Starego Kościoła

"Oud" po niderlandzku znaczy "stary", jednak trudno, by nieznającej tego języka maniaczce perfum wyraz ów nie skojarzył się z nazwą pewnego schorowanego gatunku drzewa. ;)
Dlatego też najsłynniejsza budowla sakralna Amsterdamu, Oude Kerk - Stary Kościół - okazał się ściśle spleciony z aromatem drewna agarowego. Jak mocną potrafi być siła sugestii! :)

Pachnidłem, którego aromat zaklęto w starych murach, w kaplicach, z czasem rozrastających się do rozmiarów całkiem sporej świątyni (początkowo katolickiej, później protestanckiej) ale nade wszystko -   wiekowej kamiennej posadzki, od wielu lat ścieranej stopami niezliczonych pątników, wiernych, turystów może być Oud Wood z butikowej linii Toma Forda. Zapach równie bogaty, pełen wspaniałego, lśniącego przepychu, co Oude Kerk - czyli wcale. :]

Ponieważ Staremu Kościołowi, jako protestanckiej świątyni, raczej trudno zarzucać przepych, nadmiar złotych zdobień albo cieszących oko fresków. Tak i Oud Wood okazuje się pachnidłem ostrym, narysowanym wyraźnymi acz cienkimi kreskami, szybkimi oraz precyzyjnymi ruchami dłoni trzymającej ołówek kreślarski. Zresztą coś z grafitowej świeżej ostrości okolonej drewnem tkwi w otwarciu wody, dodatkowo jeszcze rozjaśnionej dodatkiem zimnych cytrusów oraz przypraw, które ogrzewają się bardzo, bardzo powoli.
Czy owym grafitem jest woń drewna agarowego, zatrzymana w połowie drogi między Oud Royal Armaniego, Midnight Oud marki Juliette Has a Gun a ciemnym i gorzkim, choć czystym, oudem w arabsko-zachodniej interpretacji Rasasi? bardzo możliwe, gdyż po upływie kilkunastu-kilkudziestu (jest takie słowo?) minut aromat ów ogrzewa się, bardzo powoli, nabiera suchej drzewnej mocy, jednocześnie tracąc na architektonicznie precyzyjnej czystości akcentów cytrusowych. Ich miejsce zajmują przyprawy, z gorzką, ognistą gałką muszkatołową oraz aromatycznym kardamonem na czele, nareszcie dopuszczone do przywileju ogrzewania nuty głównej.

Która jednak - dziwna sprawa! - wcale nie daje się tak łatwo ogrzać. Nie sposób jej szybko oswoić. Dlatego kolejnym jej obliczem staje się oud spokojny, pikantny, wyważony, zdystansowany przez dodatek goryczkowej pasty z drewna sandałowego, znanej choćby z Lutensowej Santal Majuscule. Kompozycja okazuje się pełna gracji, choć monochromatyczna, przez niektórych postrzegana jako ponura. Zaś ciepło płynie niejako spoza nut drzewnych. W sumie dobrze, po co drzewa miałyby płonąć? ;)
Trzeba naprawdę długiego czasu, by spod tej suchości, spomiędzy drzewno-pikantnych, zatykających oparów, gdzieś ze szczelin między sędziwymi kamieniami zaczęła wyłaniać się słodycz. Najpierw delikatnie, jakby nieśmiało, zaczyna rozjaśniać ponurze drzazgi sandałowca, czyniąc je bardziej kremowymi (ale tylko odrobinę), później wypuszczając ciepłe, suche akordy drewna różanego, zdolnego omotać przyprawy z oudem, zaś na koniec pojawiają się sprawcy całego zamieszania: bób tonka z wanilią, zmieniający surowe, nieco skostniałe piękno świątyni w bajeczną budowlę, rozjaśnioną przez promienie słońca, przebijające się przez kolorowe gotyckie witraże.
Ciepły, łagodny, pulchny element ambrowy nadaje kompozycji cielesności oraz czaru, na jaki ona zasługuje. Bezpiecznej dawki artystycznego erotyzmu. A w podobnym skojarzeniu nie kryje się nic zdrożnego! Wszak nie bez powodu Oude Kerk znajduje się w samym sercu amsterdamskiej dzielnicy czerwonych latarni. ;)

Rok produkcji i nos: 2007, ??

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o emanacji początkowo mocnej, z czasem ograniczającej się do aury tuż przy ludzkiej skórze. Robi się statyczny, nieco ociężały.
Na wszystkie okazje.

Trwałość: w granicach siedmiu-dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:

oud, wetyweria, drewno sandałowe, drewno różane, pieprz syczuański, kardamon, bób tonka, wanilia, ambra
___
Dziś, nieco wbrew pogodzie, Ninfeo Mio marki Annick Goutal. :) Zielsko okazuje się piękne w taki śnieżny dzień.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://cudaswiata.pl/europa/oude_kerk_w_amsterdamie.html

wtorek, 8 stycznia 2013

Skarby ukryte w niszy (plus jedno tombakowe świecidełko)

Kilka słów o perfumach dobrych lub wręcz świetnych, które z jakiegoś powodu nie doczekają się pełnoprawnej recenzji: ponieważ nie są w moim typie, więc niczego mi nie mówią; ponieważ są za bardzo w moim typie, więc nie wiem, jak mogłabym o nich opowiedzieć. Lecz żeby nie było zbyt nudno, do grona dołączył jeden średniak. Zapachowy, nie cenowy. ;D

Aedes de Venustas eau de parfum

Zeszłoroczna premiera, drugi z zapachów sygnowanych przez znaną nowojorską perfumerię niszową. Jego poprzednik powstał w roku 2008 i, prawdę mówiąc, na mojej liście zapachów do poznania stał (nadal stoi) znacznie wyżej, niż obecny tu świeżuszek. Ale jak się nie ma, co się lubi... ;)
Nie. Aedes de Venustas edp, zwanego również Signature, nie polubię chyba nigdy. Na to aromat jest zbyt soczysty, zbyt świeży, zbyt mocno wykręcający mój nos i usta wysokim stężeniem ogrodniczych soków: zielonych, niedojrzałych, irytujących. Rabarbar smakuje bosko (nie tylko w towarzystwie cukru), pachnie jednak zdecydowanie gorzej. Czerwona porzeczka wiedźmie dobrze nie kojarzy się nawet kulinarnie. Liście pomidorów pachną nieziemsko, w perfumach też, jednak w ramach Signature edp zmieniają się w jakiś wiecznie świeży, zmutowany kompost [mam wrażenie, że ukąszenie takiego ożywionego kompostu przeistoczyłoby dowolnie wybranego człowieka w anty-superbohatera ;) ]. Zielone jabłuszko ze słodkim wiciokrzewem tylko pogarszają sytuację. Nawet wetyweria cuchnie mi irytującym octem.
Nie, błagam: nie. Nie każcie mi tego dłużej testować. Mogę pachnidło docenić, jednak nie zamierzam przebywać w jego towarzystwie dłużej, niż to konieczne.
Zapach obiektywnie ciekawy, dobrze skonstruowany, godzien uwagi. Subiektywnie: jakiś koszmar.

Skład:
wetyweria, wiciokrzew, rabarbar, czerwona porzeczka, zielone jabłko, liście pomidora, orzech laskowy, kadzidło [hę?]


Armani, Privé: Ambre Soie

Też niekoniecznie mój ulubieniec, jednak przez kontrast z EdV omawiane pachnidło wydaje się niemal skończenie piękne. :)
Zresztą, i tak nie miałabym serca go zgnoić. ;) Ponieważ wiem, jak świetnym dziełem jest Jedwabna Ambra, jak krystaliczna oraz bursztynowo złocista i żywicznie zimna okazuje się, kiedy przyłożyć ją do rozgrzanej ludzkiej skóry. Jak prędko ujawniają się akordy słodkie i pikantne (ech, te przyprawy! wanilia, czarny pieprz, imbir...), gdy pachnidło ściele się na skórze chłodnej.
Jak pięknie skontrastowane, wyrafinowane - naturalne przy całym swoim artystowskim wycyzelowaniu - jak wiotkie i wyraźne jednocześnie. Ambre Soie to najprawdziwsza, nieskłamana Sztuka. Tylko nie całkiem w moim typie. Ale to szczegół, drobniuteńki.

Skład:
imbir, pieprz, paczuli, ambra, goździki (przyprawa), imbir


Grossmith, Black Label: Golden Chypre

Oto i nasz obiecany średniak. ;) Do tego z pewnością nie szyprowy; ani szczególnie złoty.
Takie sobie perfumy. Początkowo przyjemne, lekko przyprawowe, jednolicie a nieinwazyjnie kwiatowe, złożone na postumencie z gładkich, jasnych nut drzewnych w miarę upływu czasu coraz bardziej kwaśne, warzywno-ogródkowe. Takimi pozostają w zasadzie już do samego końca, kiedy najważniejszym składnikiem wydaje się być lubczyk, niewymieniany w składach nut. Co każe mi przypomnieć sobie o Pure marki Boadicea the Victorious.
Dwa lubczyki na jedną, dosyć kosztowną, brytyjską niszę? To o jeden za dużo.

Skład:
gałka muszkatołowa, kardamon, pomarańcza, bergamotka, róża, geranium, paczuli, heliotrop, ambra, piżmo, labdanum, nuty drzewne


Il Profumo, Osmo Scents: Patchouli Noir

Zapach idealny. :) Ziemisty, ciepły, łagodny choć kryjący w sobie pierwotną, tajemną siłę. Głęboki oraz gęsty. Ani słodki, ani wytrawny, nigdy rześki, chociaż i nie przytłaczający ciężarem (nieco wbrew swej gęstej, olejowej konsystencji). Całkowicie oraz niezaprzeczalnie ciemny, od najgłębszej czerni po odcienie szarości oraz ciemnego brązu. Łono Matki Ziemi.
O potężnej mocy oraz trwałości na trzy czwarte doby.
Tak doskonały, że od wielu miesięcy nie wiem, co i jak mogłabym o nim napisać.
Aileen, za prezent w postaci sampla wdzięczna Ci jestem przeogromnie! :*

Skład:
paczuli, nuty kwiatowe, żywiczne oraz drzewne


Ormonde Jayne, Tolu

Balsam tolutański. Rzecz jasna nie sam, a otoczony towarzystewm o dużym stopniu oryginalności. Są tu chyba wszyscy: od lekkiej, wodnistej orchidei przez suchą lecz niezbyt esencjonalną różę po słodkie, prężne pomarańczowe kwiecie. Od szałwii przez jałowiec (w ilości ledwie pozwalającej na rozpoznanie) po żywicę olibanową, która nigdy nie zapłonie jako kadzidło. A do tego przyjemna, niekulinarna, lekko cielesna słodycz ambry.
Lecz i tak najważniejszy wydaje się akcent tytułowy: gorzki, ciemnawy, zimny. Taki, który wymagał ogrzania resztą przyjemnej, wielobarwnej kakofonii.
Lubię Tolu. Choć własnej flaszki nie potrzebuję.

Skład:
kwiat pomarańczy, szałwia, jałowiec, róża, konwalia, orchidea, olibanum, bób tonka, ambra, balsam tolutański
___
Dziś Saffron Rose marki Grossmith. Także miało znaleźć się w powyższym zestawieniu, ale nieoczekiwanie przemówiło do mnie głosem wielkim i mocnym. ;) Więc z opisem się wstrzymałam.

sobota, 5 stycznia 2013

Olivia na jedną nutę

No tak.
Dziś będzie o owocach pracy perfumiarki, której nie darzę szczególną sympatią (tzn. jej dzieł, nie jej samej :) ), Olivii Giacobettti. Dosłownie: o owocach. :)


No, może jednak nie całkiem. Wszak dwa omawiane dziś przeze mnie zapachy kryją w sobie też liście, części zdrewniałe, soki, nawet odrobinę kwiatów, słowem - całe drzewko zamknięte we flakonie.

Na początek Mandarine, limitowany zapach marki L'Artisan Parfumeur. Mandarynki z początku jeszcze zielone, kwaskowate, niezbyt soczyste, z czasem nabierające świeżej lekkości oraz swoistego wdzięku. Wówczas też na arenę wstępuje akord drzewno-świeży, żywiczno-cytrusowy, niepokojąco przypominający mi grę składników Louanges Profanes od Parfumerie Generale albo... czyste, naturalne marsylskie mydło. ;)
I nie jest to akord sztuczny, nie burzy owocowej harmonii a nawet przeciwnie: pozwala rozwinąć się woni mandarynki dojrzałej, bardziej soczystej, słodkawej (aczkolwiek nie ulepowatej, słodkiego soczku nigdy zen nie będzie). Pięknie okolonej pikantnymi, odświeżającymi sokami imbiru, z czasem zmieniającymi się w beżowy proszek. dzięki któremu owoce na powrót pozbywają się wody, zaś drzewno-mydlana pasta staje się jeszcze bardziej nieodgadniona.

Tej Mandarynki nie zjemy, możemy co najwyżej zebrać z niej owoce. Czyż to nie cudowne? ;)
Nie przeszkadza mi nawet jej żałośnie słaba trwałość.


Podobnie rozegrany został słynny Philosykos, oda do drzewka figowego.

W otwarciu lekko kwaśny, dojmująco zielony, soczysty, motywujący nasze ślinianki do wzmożonej aktywności. ;) Choć już w tej chwili wyraźnie daje o sobie znać nuta mleczna, charakterystycznie drewienkowa, z miękkim woalem aromatu orzecha kokosowego (rzecz jasna, świeżego). Ten zdaje się przejmować kontrolę w późniejszych fazach, kiedy zestala się z figą tak mocno, iż nie sposób ich rozdzielić.
I nie byłoby w tym niczego niezwykłego, gdyby nie fakt, że przecież zapach fig kryje w sobie jędrne choć delikatne, mleczne kokosowe akordy! Które Olivia G. wyeksponowała z zadziwiającym naturalistycznym kunsztem.
A które na nieszczęście w miarę upływu czasu rodzą we mnie coraz mniej entuzjazmu, zastępowane równie dużą dozą zaniepokojenia. Gdyż mleczna, satynowa, spokojna tafla organicznych woni powoli dryfuje w stronę lekkiego, śmietankowego drewna. Raczej syntetycznych akordów kaszmeranowych niźli sandałowca, niemniej jednak całość okazuje się zbyt łagodna, zbyt delikatna, zbyt kobieca.

I tak Philosykos zaczyna upodabniać się do golemowatej damskiej Euphorii od Calvina Kleina. Im więcej czasu od aplikacji, tym głównonurtowego potworka wyraźniej czuć. A takowe skojarzenie z pewnością nie jest komplementem. :]
Nie dla pachnidła tej klasy.


Podsumowując: obie kompozycje trudno nazwać złymi czy niedopracowanymi. Takie stwierdzenie zakrawałoby na herezję. Nie jest nawet tak, że nie przypadły mi do gustu. Pachnidła tak proste oraz bezpretensjonalne warte są wszelkich słów uznania, na jakie jesteśmy gotowi.
Sęk w tym, że sama od perfum najczęściej oczekuję tego, by jednak były perfumami, to jest: aby pachniały wyraziście i choć średnio długo. ;) Czego zarówno Mandarine, jak i Philosykos zawzięcie mi odmawiają.

No i jeszcze jeden szczegół: gdyby pojawiły się w ofercie Demeter Fragrance Library (lub choć Yves Rocher) ze stosownymi dlań cenami, nie przestawałabym piać z zachwytu. :> Lecz w obrębie marek takich, jak L'Artisan czy Diptyque..? No nie!



L'Artisan Parfumeur, Mandarine

Rok produkcji i nos: 2011, Olivia Giacobetti

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, naturalistyczny i przyjemnie odświeżający. Bliski skórze.
W sam raz na co dzień. :)

Trwałość: mizerna; do trzech godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-owocowa

Skład:

mandarynka, frangipani, drewno cedrowe, imbir



Diptyque, Philosykos

Rok produkcji i nos: 1996, Olivia Giacobetti

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dla kryptofanów Euphorii, wróć: dla miłośników łagodnej, mlecznej figowości. ;> Dosyć bliski skórze, z czasem przyklejający się do niej. Na okazje raczej dzienne (towarzystwo Philosykosa w przyjemny letni wieczór nie byłby niczym zdrożnym :) ).

Trwałość: od czterech do blisko sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: owocowo-drzewna

Skład:

Nuta głowy: figowe liście oraz owoce
Nuta serca: orzech kokosowy, akord zielony
Nuta bazy: drewno cedrowe, inne nuty drzewne
___
Dziś Enchanted Forest marki The Vagabond Prince. Też owoc, a o ile ciekawszy! :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.citrustreesonline.com/satsuma-mandarin.asp
2. http://www.redbubble.com/people/rosiczka/works/2313691-fig-tree-on-the-conditions-50-80-kgs-per-year-full-grown-up-to-160kg
4. http://www.basenotes.net/threads/307034-SOTD-Tuesday-July-31st-2012

czwartek, 3 stycznia 2013

Rozumem nie pojmiesz

Ostatnio pisałam o zapachu, który z Rosją nie ma wiele wspólnego (niekiedy nawet: nie ma nic :D ), dziś dla odmiany chciałabym opowiedzieć o Rosji w pigułce. Jednej z wielu, wszak wyobrażeń, wspomnień, refleksji na temat Rosji są nie tysiące,  lecz miliony.

Dlatego pozwolę sobie opisać jedną ze znacznej liczby olfaktorycznych wariacji na temat największego kraju świata, od ostatniego niewypału różniącej się tym, że kryje w sobie cząstkę prawdy. Jednej z wielu prawd. :)


Maroussia Slavy Zaitseva (zwanego dalej zgodnie z zasadami polskiej transliteracji Sławą Zajcewem) o kraju projektanta zwanego "imperatorem rosyjskiej mody" opowiada za pomocą kilku środków stylistycznych, z których najważniejszymi są bogate, barokowo rozbudowane epitety, alegoryczność treści oraz oksymoroniczność formy. Marusia łączy w sobie przeciwności, kreuje opowieść pełną przepychu wymieszanego z ascezą, formy etniczno-kulturowe czytelne właściwie tylko dla osób, które o rosyjskiej kulturze mają jako takie pojęcie z oczywistym dla każdego mieszkańca ziemi wyrafinowaniem, szlachetnością formy, zmyślnym a niebanalnym mariażem wysokiego z niskim, ciemnego z jasnym, ludowego z arystokratycznym, świętego z przeklętym. Równie barwnego i niejednoznacznego, co sami Rosjanie.

No i, last but not least, perfumy Zajcewa świetnie pasują do jego kolekcji ubiorów. :) Właściwie, chcąc zrozumieć czy też "zaocznie poznać" Marusię, moglibyście przeglądnąć fotografie dokonań projektanta.


Mnie jednak pachnidło przywodzi na myśl pewną fotografię, zobaczoną ponad rok temu na jednym z anglojęzycznych portali a której mimo kilkugodzinnych poszukiwań w Sieci niestety nie zdołałam odnaleźć. Szkoda, bo do zilustrowania omawianego aromatu nadawałaby się znakomicie.
W czerni i bieli przedstawiono na niej scenkę z Wielkiego Miasta, z Moskwy albo Petersburga. Na ławeczce przystanku autobusowego czekały dwie osoby: młoda, piękna dziewczyna o stroju, fryzurze i makijażu w gatunku najlepszym z możliwych, otoczona firmowymi torbami Diora oraz Prady jak również mężczyzna o wyglądzie co najmniej zaniedbanym, w walonkach i kurtce tak dziurawej, że spokojnie można było podziwiać wypełniającą ją watę. Tuż obok mężczyzny na ziemi walało się kilka pustych butelek albo puszek po piwie, już nie pamiętam. A że ów człowiek na pewno był pijany świadczył fakt, iż grawitacja niebezpiecznie ściągała go na bok, poza stabilny teren ławki. ;)

No i ściągnęła, ponieważ fotografia została zrobiona dokładnie w chwili, kiedy być-może-bezdomny wywijał spektakularnego "orła" i wycelował obie kończyny dolne w stronę dziewczyny. Która z kamiennym wyrazem twarzy zdołała uniknąć styczności ze współtowarzyszem oczekiwania na autobus, podwijając nogi pod siebie i opierając je na siedzeniu ławki. Zaś papierowe torby z logo najlepszych domów mody zachowały równie stoicki spokój, nawet nie drgnąwszy. ;) A to wszystko na jednym niepozornym, banalnym przystanku.
Ot, zwykły dzień w rosyjskim Wielkim Mieście. :] Gdzie silne kontrasty tudzież ambiwalencja są tak oczywiste, że nie budzą szczególnego zainteresowania (wyjąwszy fotografa ;) ). A nawet, paradoksalnie, świetnie się uzupełniają.

Podobnie odbieram Marusię, pachnidło zestawione ze sprzeczności, bogate choć nie przeładowane, na równi elitarne oraz egalitarne, ani całkowicie burżujskie ani menelskie. A raczej i takie, i takie jednocześnie. :)


Gdyż w otwarciu pachnidło okazuje się słodkie, dziwnie mydlano-kwiatowe, pulpowato miękkie, jasne. Zestawione tak, że nie sposób dociec, jakie dokładnie kwiaty składają się na ów rosyjski bukiet, tak jest ich dużo i tak wspaniale pachną. Wyczuwam jedynie słodki ylang-ylang (a może to orchidea? na przykład waniliowa?), białe lilie o wielkich kielichach oraz irysy szklisto-guzełkowate, ani ostre ani maślane. Na pewno nie świeże, co bardzo mnie cieszy. :)
Tuż obok nich rozpościera się niezbyt dosłowna chmura aldehydów, dzięki czemu otwarcie perfum przypomina trochę rywalizację dwóch gwiazd o jedną scenę: każda usiłuje zrobić wszystko, by swym kunsztem oraz pięknością przyćmić tę drugą. Natomiast gdzieś pomiędzy nimi, po cichutku, rodzi się i rośnie akcent cieleśnie brudny, cywetowy. Benzoesowo-skórzany, słodkawy, odrobinę amoniakowy, niczym powietrze małego pokoiku po suto zakrapianej libacji.

I teoretycznie można pomyśleć, że ów akcent wbija się między odrobinę staroświeckie, konwencjonalne nuty zbyt mocno, psując ich pełną gracji acz zaciętą grę zgrzytliwym dysonansem. Tak jednak nie jest. To, co teoretycznie powinno budzić zaniepokojenie, okazuje się niezbędnym elementem pejzażu. Dzięki słodyczy lekkiej, suchej, niekulinarnej wanilii kwiaty z aldehydami łączą się w całość, zaś cywet nabiera spokojnej, odświeżającej jasności w kolorze starego złota. Nie zmienia jej nawet dodatek "orientalnego", brudnego piżma ani gorzkiego sandałowca. Czasem tu i ówdzie pojawia się nawet cienka smużka brudnożółtego kadzidła, najpewniej elemi.



I tak sobie trwają, zamierający choć nadal potężny bukiet jasnych kwiatów (chyba jasnych), mydlano-suche, świdrujące aldehydy, akordy odzwierzęce oraz drzewne, wszystkie razem, na kupie, jedno koło drugiego, nad i pod jednocześnie.
Niby kakofonia a jednak harmonia. Niby przesyt, ale jednak nie opuszcza mnie wrażenie, że do formuły można by dopisać to i owo. Niby ciężki kaliber, lecz zadziwiający lekkością oraz łagodnych charakterem. Właśnie... niby Marusia to niepozorna szara myszka, ale nigdy nie wiadomo, kiedy przeobrazi się w zapierającą dech w piersiach uwodzicielkę. Albo kiedy przywali między oczy: mocno, bez ostrzeżenia ale za to ze skutkiem natychmiastowym.

Taak, najsłynniejsze pachnidło sygnowane przez Sławę Zajcewa to prawdziwy kameleon. A przecież podobne określenie nie oddaje istoty charakteru Maroussi. Ona bowiem niczego ani nikogo nie udaje. Taka po prostu jest. Sprzeczności są sednem jej duszy.
Trudno się o niej opowiada.


Rzeczywiście, poeta Fiodor Tiutczew miał rację: "Rosji rozumem nie pojmiesz".
Ale czy na pewno?

"Tylko rozumem, taka twoja mać!" :D
Ale czy na pewno?

Harmonia sprzeczności. :]


Rok produkcji i nos: 1992, ??

Przeznaczenie: zapach teoretycznie damski lecz nie widzę przeciwwskazań, by mogli korzystać zeń mężczyźni.
Dosyć bliski skórze, choć wyczuwalny bez trudu; czyli nieprzesadnie dyskretny. :) Na okazje, jakie tylko nam się zamarzą.

Trwałość: od sześciu do blisko dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: czarna porzeczka, bergamotka, ylang-ylang, aldehydy, neroli, narcyz
Nuta serca: róża, hiacynt, tuberoza, lilia, irys, goździk (kwiat), jaśmin, orchidea
Nuta bazy: drewno sandałowe, cywet, piżmo, ambra, wanilia, bób tonka, drewno cedrowe, benzoes, inne kadzidła
___
Dziś Skarb marki Humięcki & Graef.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1.i 2. http://www.zimbio.com/pictures/9LMKSb8UT3d/Mercedes+Benz+Fashion+Week+Russia+Fall+Winter/browse?Page=1
3. http://photos.thenews.com.pk/e_image_detail.asp?picId=42283&catId=8&date=3/22/2012&dd=1&albumId=0
4. http://sesamclub.blogspot.com/2011/02/blog-post.html

wtorek, 1 stycznia 2013

Z Nowym Rokiem starym krokiem. I dobrze!

Zawsze zastanawiałam się, dlaczego życzenia składamy sobie 31 grudnia, skoro te noszą nazwę noworocznych, więc powinny paść dopiero 1 stycznia. ;)

Dlatego też dziś chciałabym złożyć Wam życzenia
Szczęśliwego Nowego Roku 2013!

Niech będzie jeszcze lepszy, niż jego poprzednik.


I niech zakończy go Sylwester taki, jakiego sobie życzycie. Dokładnie taki.  Czyli na przykład podobny do tego, jaki stał się moim udziałem wczoraj. :)

Siedziałam w swoim domu, choć nie sama. Towarzyszyło mi całkiem spore stadko postaci oraz emocji zrodzonych w umysłach innych ludzi. Mówiąc po ludzku, czytałam książki. ;) Słuchałam muzyki. Obejrzałam film.
Zamiast szampana popijając mołdawskie wino (cabernet sauvignon, ulubiony szczep). O północy natomiast rozdzwonił się telefon a nocne niebo przeszył huk i blask. To amatorski pokaz fajerwerków, zafundowany połowie mojej wsi przez sąsiadów. ;)
Było super! :)



Już zaczynam kombinować, jakby tu spokojnego, samotniczego Sylwestra powtórzyć za rok...
A spać poszłam i tak tuż przed czwartą.
Było warto.
___
W tej chwili nie pachnę niczym, zaś wczorajszą noc uświetniły testy Style od M. Micallef.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.rogalandsavis.no/bilder/article3275741.ece?start=6
2. http://www.girlslife.com/post/2009/10/16/books-halloween-horror.aspx


P.P.S.
[to nie jest skrót od tego, od czego myślicie ;) ]

Jeżeli ktoś z Was oczekuje ode mnie podsumowań, zestawień etc., to się nie doczeka. Bo nie. ;>