środa, 31 października 2012

Dżuma


Nadchodzi czas w roku, który zazwyczaj bardzo lubię. Listopad.
Ważny już od pierwszego dnia. :)

Kiedy to nie jest istotne dla mnie targowisko próżności we wszystkich jego odsłonach, gdy ignoruję postępujące spłycenie wartości, jakie winny nieść nam dni Zaduszne. Nie mają one dla mnie znaczenia [jeśli już, to najwyżej stricte antropologiczne, kiedy obserwując swoją - lecz i cudze - rodzinę czuję się, jak etnograf wśród przedstawicieli jakiegoś wielce egzotycznego plemienia. ;]. Przelatują mi przez palce niczym woda.
I tak przeminą. Jak wszystko.
Jak wszyscy.

Dzień Wszystkich Świętych jest dla mnie intymny.


Nawet beethovenowska Sonata Księżycowa, w mediach męczona wówczas na wszystkie możliwe sposoby, zdołała jakoś zrosnąć się ze stanem mego ducha w czas Zaduszek. Czasem, kiedy o tym myślę, czuję się trochę (w śmiesznie pomniejszonej skali!) jak pasażerowie słynnego amerykańskiego lotu American Airlines z 11 września 2001 roku: ludzie wychowani na kiepskich filmach o osiłkach ratujących świat - lub choć rodzinę prezydenta USA - przed zagładą, którzy poczuli, że w chwili zagrożenia nie mogą wypaść gorzej od nich. I nie wypadli.
Stając się jednocześnie chyba najbardziej tragicznymi bohaterami tego dnia.

Pierwszego listopada myślę o wielu osobach. O osobach, o zdarzeniach, o myślach, słowach, uczynkach - tych złych i tych dobrych. Staram się, spoglądając w rozsnutą przez tysiące drobnych światełek łunę, objąć wspomnieniem jak najszerszy ułamek własnej świadomości, każdej osobie, który kiedykolwiek w jakikolwiek sposób mi brakowało (a o której wiem, że odeszła już z tego świata) poświęcić choć drobną myśl. Jedno wspomnienie to jeden ognik.
I nawet nie zdołam się zorientować, kiedy nad moim sercem jaśnieje identyczna łuna, co nad cmentarzem.

Czy można być świętym bez Boga?, zastanawiał się Jean Tarrou. Wierzę, mimo wszystko wierzę, że tak.


"Płomień powoduje zniszczenie, unicestwienie tego, co stare, zużyte i złe, a tym samym zapowiada pojawienie się nowego życia. Powodując destrukcję, ogień doprowadza więc przedmiot czy postać do stanu amorficzności, który jest niezbędnym warunkiem ponownych narodzin, w nowej już formie (jak Feniks powstający z popiołów). Rozjaśniając mrok nocy, która - jako metonimia śmierci - odwzorowuje porządek zaświatów będący zaprzeczeniem ludzkiego, światło ognia pozwala nadać ład widzialnemu światu i czyni rozświetlony obszar domem człowieka".
Piotr Kowalski, Kultura magiczna. Omen, przesąd, znaczenie, wyd. Naukowe PWN, Warszawa 2007, s. 371.

Ogień, jego blask i ciepło czyni każdy kawałek kuli ziemskiej domem zgromadzonych wokół niego istot - ludzi ale także ich zwierzęcych towarzyszy - choć w drobnym stopniu. Będąc symbolem śmierci, oddala ją. Jako dawca życia, może nam przynieść zagładę.
Ogień, ta ambiwalentna siła, to my.

Czujemy to podświadomie, dlatego nadaliśmy mu tak ogromne znaczenie.

Czy ogień, jako naturalne panaceum na szerzącą się zarazę jest w stanie powstrzymać również śmierć?
Chcielibyśmy tak myśleć. Wierzymy w to.
Jednak od śmierci uciec nie możemy.

"Wiem na pewno, że każdy nosi w sobie dżumę, nikt bowiem, nie, nikt na świecie nie jest od niej wolny..."


Pochylmy więc przed nią czoło. Choć raz, jeden raz w tym naszym chorym, unikającym trudnych tematów świecie.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://wd2.photoblog.pl/np1/201202/EE/115755721.jpg
2. http://x.garnek.pl/ga4267/24d7e04068b07ba7669218a3/noc_wszystkich_swietych.jpg
3. Artur Grottger, Puszcza, czyli pierwszy z cyklu kartonów pod wspólnym tytułem Lituania. Mój prywatny symbol wszystkich Świętych oraz Dnia Zadusznego. :)

Spokój

Wpuszczę tu trochę Halloweenowej atmosfery. ;) A pomogą mi w tym nastrojowe zdjęcia, odpowiednie perfumy oraz Wojciech Kilar. :)


Wiecie, co tak pachnie? Pewno znakomite pachnidło, które znacie chyba wszyscy, być może nadal stosujecie z upodobaniem, choć - już niedługo. Jakiś czas temu bowiem podjęto decyzję o usunięciu z oferty marki wszystkich (męskich na pewno) zapachów, które były jakieś. Który wyróżniały się na tle mainstreamowej tandety. Których towarzystwo cieszyło nos, także i mój, zaś prosty, przyjemny dla oczu flakon mógł być ozdobą każdej kolekcji perfum.

Pierwsze Gucci pour homme. Zapach w barwie herbaty, lecz o woni... nocnego lasu w porze gdzieś pomiędzy latem a jesienią.


Dziwnej, rodzącej zaniepokojenie, nieco burtonowskiej (w duchu, nie stylu) harmonii. Spokoju, który ogarnia nas chociaż wiemy, że gdzieś tuż za rogiem czai się coś nienazwanego; coś, co teoretycznie powinno jeżyć nam włosy na karku a jednak - nie robi tego. Zapach odzwierciedlający wewnętrzną równowagę człowieka, harmonię która ogarnia stoika nawet wówczas, kiedy dookoła niego lub niej lęk, mord i pożoga.
Noli turbare circulos meos.

Gucci pour homme zawiera w sobie ten sam chłód pomieszany z elementem przyprawowego ciepła i wetyweriowo-irysowej ostrości, co w przypadku 2 Man od Comme des Garçons. Jednak kiedy w mieszance CdG czuć chłodną, dystansującą się od własnej sztuki rękę Marka Buxtona, Gucci pour homme z upływem czasu staje się coraz bardziej suche, coraz bliższe ciepłocie ludzkiego ciała, o promieniach miękkiego światła, które przełamują początkowy chłód z prawdziwą maestrią.
A wszystko to dzieje się bez pośpiechu, w naturalnym rytmie przyrody. Po cichu.
Bez przymusu, choć z łagodnym uśmiechem na twarzy.

I nawet nie zdążymy się spostrzec, kiedy niepokojący chłód otwarcia (z pieprzem i wawrzynem, które przywodzą na myśl znakomite Victrix od Pro Fumum Roma) - dodatkowo podkreślony chłodną irysową pastę o lekko zmrożonej, igiełkowej strukturze - zmieni się w sielankę. ;)


Łagodny spokój, w 2 Man "ledwie" bardzo wyraźnie zasugerowany, tym razem staje się bardzo dosłowny; oczywisty, a jednak dyskretny. Ową przemianę zawdzięczamy łagodnej, lekko słodkiej ambrze, sproszkowanemu korzeniowi imbiru oraz małej szczypcie gałki muszkatołowej. Czy to dzięki nim kompozycja schnie, w miarę upływu czasu staje się coraz bardziej gorąca? A może to właśnie tę chwilę wybrała sobie żywica olibanowa, by zacząć stapiać się, wydzielając przy okazji smukłą acz wyraźną smugę dymu o barwie popiołu?
Czy do osiągnięcia pełni potrzebny był "postarzany"cedr lub cyprys, przemieszany z suchymi, tnącymi skórę szuwarami wetyweriowo-papirusowymi? Czy lekkie akordy suszonych ziół ze Śródziemnomorza pasują od surowych klimatów skandynawskiego Jul, reprezentowanego przez surowe "chłodne ciepło" starej drewnianej budowli - oraz labdanum z ambrą, aromaty ciepłych ludzkich ciał, leniwie rozłożonych w pobliżu kominka, z aromatami trybularza zamiast uczestnictwa w nabożeństwie?
Nie wiem. Gucci pour homme rodzi wiele wizji. Wszystkie natomiast są mi bliskie.

Łączy je zaś - ciepło płynące z chłodem w jednym strumieniu, jasność ułożona z ciemnością w jadnolitą, przenikającą się całość, ponadzmysłowy spokój. Pełnia. Jedność duszy z ciałem.
Błogość.
Lato płynnie przechodzące w jesień, która nie wiadomo kiedy staje się mroźną, śnieżną, dojrzałą zimą.
Na wiosnę też przyjdzie czas. :) Ale kiedy indziej. Już nie w ramach opowieści snutej przez Gucci pour homme.

Rok produkcji i nos: 2003, Michel Almairac

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o mężczyznach; choć w ramach olfaktorycznej niszy nikt nie kwestionowałby jego uniseksualnego charakteru. I uważam, że tak właśnie należy Gucci PH traktować: jako idealny, dobrze wyważony uniseks. :) O wyraźnej emanacji, choć potrafiący zachować dystans między osobą uperfumowaną a resztą świata. ;) Z przyjemnym, niezbyt dużym lecz długotrwałym sillage. Na wszelkie okazje.

Trwałość: od sześciu do blisko dwunastu godzin (w zależności od pory roku)

Grupa olfaktoryczna: drzewno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: biały pieprz, liść laurowy, imbir
Nuta serca: "drewno papirusowe", kłącze irysa
Nuta bazy: skóra, wetyweria, olibanum, ambra
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://faithinambiguity.blogspot.com/2011/10/dark-path-through-woods.html
2. http://ntscha.deviantart.com/art/in-the-dark-woods-114072417

wtorek, 30 października 2012

Wrócił po latach

Jak gdyby nigdy nic. Nawet nie wiem, czy wciąż jest taki sam, czy też zmienił się nie do poznania. Nie mogę tego wiedzieć, ponieważ w chwili, kiedy nas opuszczał, mnie... po prostu nie było jeszcze na świecie.
Zapach-legenda. Fougère Royale od Houbigant. :)

 Powstała w roku 1882 Królewska Paproć zapoczątkowała nowy nawet nie nurt, co najprawdziwszą, potężną a rwącą rzekę w perfumiarstwie. Ujmując w całość, nazywając i inspirując zestaw akordów, który przez całe lata zaspokajać miał olfaktoryczne potrzeby eleganckich mężczyzn w świecie Zachodu.
W końcu zniknęła. Pokonana przez nowe trendy, zmieniające się wizje męskości oraz całą globalizującą się rzeczywistość. Zanim jednak odesłano Paprotkę w niebyt, zdążyła porządnie namieszać w świecie męskich pachnideł, stając się inspiracją dla takich niewątpliwych ikon, jak Vetiver czy Habit Rouge od Guerlain, Xeryus marki Givenchy, Green Irish Tweed od Creedów, Drakkar Noir marki Guy Laroche, Pasha od Cartier, Sartorial Penhaligon's, Rive Gauche pour Homme i Kouros od YSL, arcysłynny Old Spice, Uomo marki Krizia, Active Bodies marki Adidas, Fleur du Mâle Gaultiera, nawet Terre d'Hermès. A także wielu, wielu innych... Wszystkie one miały swój początek w kompozycji Paula Parqueta z drugiej połowy XIX w.

Nic dziwnego więc, że ostatnimi czasy dom perfumeryjny Houbigant postanowił wskrzesić legendarny zapach. Zaś perfumowi maniacy z całego świata rzucili się, by na własnym ciele przetestować ową legendę. :) Rzuciłam się i ja. Choć zajęło mi to dwa lata. ;)
A oto, czego się dowiedziałam.

Otóż nie podlega żadnym wątpliwościom, że Fougère Royale powstało w którejś z zaprzeszłych epok. Typową, gorzko-korzenno-ziołową mieszankę z cytrusami i lawenda w roli zachęcacza a ciepłymi drewnami w towarzystwie suchego mchu dębowego jako ostatecznym szlifem trudno byłoby przypisać zadowalającym rezultatom testów wśród współczesnych odmóżdżonych nastolatków, dobranych do tego celu specjalnie przez osobę w rodzaju Ann Gottlieb (jedną z winowajczyń obecnej degrengolady perfumiarstwa głównego nurtu). :] Nie, nastolatków szukających "sexy zapaszków" z całą pewnością nie zaproszono do współpracy. I całe szczęście!
Dzięki temu mamy okazję cieszyć się klasycznym, staroświeckim pięknem mieszanki o otwarciu czystym, nieco gorzkim, balsamicznym. Przesyconej aromatami wytrawnych olejków ze skórki garbnikowo-słonecznej cytryny oraz lekko skórzanej bergamotki, ślicznie otoczonych rzadko już dziś spotykaną świdrującą przegrody nosowe lawendową goryczką. Wśród premier ostatnich lat niełatwo znaleźć drugie perfumy o uwerturze tak czystej oraz zachwycającej surowym pięknem.


Szczególnie, że Królewska Paproć nie daje nam marznąć długo, nabierając co prawda geraniowej ziemistości, lecz równie szybko rozmywając ją (a także lekkie skórzane nutki z wytrawnym, antyseptycznym lawendowym olejkiem) w delikatnej jasności oraz słodyczy niepozornych kwiatków rumianku, w plastycznym woalu z róży oraz nęcącego goździka. Który zresztą układa się na mojej skórze tak ładnie, iż wkrótce przestaje być kwiatem a zaczyna czymś w stylu goździkowej kwiato-przyprawy; lekko słodkiej ale i eugenolowej. Bez żadnych przeszkód zawierającej sojusz z rudą, świeżo startą na proszek korą cynamonowca. :) Dzięki nim w olfaktoryczny pejzaż dyskretnie a łatwo wkrada się kumarynowa słodycz bobu tonka, pięknie zestalająca się z pozostałymi przyprawami. Zaś akordy klasycznie już aromatyczne, jak bergamotka, cytryna, geranium czy lawenda [z której wiele już nie zostało] z ulgą witają pojawienie się suchego, postarzanego za pomocą paczuli drewna cedrowego (może też kilka drzazg sandałowca tudzież akcentów brzozowych? Lub dębiny?), nasyconego tonkową kumaryną dębowego mchu a także łagodnej cielesności na bazie syntetycznej acz niezbyt słodkiej ambry oraz jasnego labdanum. Ziołowego, naturalistycznie drzewnego - a nawet "paprociowego" ;) - szyku nadaje ostateczne wykończenie mieszaniny liśćmi szałwii o sucho-goryczkowym zapachu.

Piękna jest Fougère Royale. Piękna i naprawdę starannie przemyślana, co daje się zauważyć już po pierwszym teście aromatu.
Choć czy rzeczywiście oddaje woń klasyka sprzed lat? Już nawet nie z chwili premiery, bo wiara w to byłaby z mojej strony naiwnością, lecz z powiedzmy lat 50. XX wieku? Chyba jednak nie. Na ówczesne standardy 'nasza' wersja FR z pewnością okazałaby się zbyt spokojna, zbyt cicha oraz dyskretna. O mocy, którą ówcześni miłośnicy pięknych woni spokojnie mogliby nazwać "rachityczną", chociaż ja chętnie określę ją mianem "umiarkowanej". Także sama kompozycja zapachowa wydaje się raczej nawiązywać do wzorca sprzed lat, jej unowocześnienie jest ewidentne. Lecz nie widzę w tym niczego złego. Aby móc dalej cieszyć maniaków swoim pięknem, Fougère Royale musi sprzedawać się wśród wszystkich zainteresowanych grup, z całkowitymi olfaktorycznymi mugolami na czele. ;) A taką cenę jestem w stanie bez wahania zapłacić.

Zastanawiając się, marząc, mając nadzieję na to, że śladem Paproci Królewskiej podąży sławny Chypre Cotyego, protoplasta wszystkich szyprów pachnącego świata. ;)

Rok produkcji i nos: [1882] 2010, [Paul Parquet] Rodrigo Flores-Roux

Przeznaczenie: wyśmienity przykład klasycznej męskiej elegancji w nieco nowocześniejszym stylu. :) Jak sama "klasyczna męska elegancja", współcześnie bez cienia wątpliwości nadaje się także i dla kobiet. O mocy niezbyt silnej i sillage początkowo umiarkowanym, z czasem redukującym się do niezbyt ścisłej aury.
Na naprawdę wszystkie okazje [uniwersalność godna pierwowzoru ;) ].

Trwałość: w granicach sześciu-ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: lawenda, bergamotka, zioła śródziemnomorskie, rumianek
Nuta serca: geranium, róża, goździk (kwiat), rondeletia, cynamon
Nuta bazy: bób tonka, paczuli, szałwia, ambra, mech dębowy
___
Dziś noszę Sycomore z butikowej linii Chanel.

P.S.
Druga ilustracja pochodzi z http://www.markgrechanik.com/scotch-and-adventure-in-the-scottish-highlands/

poniedziałek, 29 października 2012

Lip-stick Red ;)

Co prawda do Dnia Czerwonej Szminki zostało jeszcze trochę czasu, jednak postanowiłam już dziś podzielić się z wami refleksją na temat jednego z najbardziej dosłownych "szminkowych" zapachów, jakie dane było mi poznać.
A poznałam w zasadzie tylko dwa. ;) Pierwszym było Moulin Rouge z podstawowej serii Histoires de Parfums, drugim - Lipstick Rose marki Editions de Parfums Frédéric Malle. :) Czyli szminka, wbrew nazwie, krwistoczerwona. I dziwna.
Jak to zapach szminki.


Do tego oddanej w sposób niezwykle naturalistyczny, skupiający się na irysowo-piżmowych, maślanych, pudrowych, ostrych oraz syntetycznie słodkich akordach. Mający w zamierzeniu oddawać charakter Złotej Epoki Hollywood (lata 20., 30. oraz - w części - 40. XX wieku) i kobiecości w "najlepszym stylu glamour". I do pewnego stopnia udało się to osiągnąć, jak sądzę. Na pewno jest bardzo klasycznie i kobieco.
Pytanie tylko: dlaczego tamta epoka ma się kojarzyć z aromatem szminki, nie zaś powiedzmy Joy marki Jean Patou, Mitsouko, Vol de Nuit, Habanitą czy choćby ikoniczną Piątką Chanel? Bo ile jako modowy symbol tamtej epoki czerwona szminka sprawdza się doskonale, w jej zapachu nie widzę niczego, co mogłoby mnie skłaniać ku trwałej ondulacji, pończochom ze szwem tudzież boa z piór. ;) Szczególnie w przypadku szminki, która z naturalistycznej i plastikowej powoli dryfuje w stronę pudrowych cukierków o bliżej nieokreślonym smaku (wiadomo tylko, że słodkim).

Choć z drugiej strony... Lipstick Rose to przykład perfumiarstwa odwzorowującego, jeśli mogę posłużyć się (już kiedyś stosowaną) analogią do dawnej i obecnej szkoły garnirowania potraw. ;) Jak przed laty na talerzu mogliśmy podziwiać "dzika nadziewanego kaczką, kaczkę nadziewaną dzikiem" a dookoła nich szuwary czy las stworzone z owoców, warzyw oraz pieczonego ciasta, dokładnie tak samo obszedł się z tematem szminki i glamour Ralf Schwieger, człowiek, który "zmalował" Lipstick Rose. :) Stworzył bowiem coś tak bardzo zbliżonego do oryginału, że chciałoby się podnieść sampla (czy flakon) do ust i pomalować je. Co jako koncept artystyczny wydaje się, nie powiem, nawet udane, lecz niekoniecznie sprawdza się w odniesieniu do naszej codzienności, preferującej zapachy nawiązujące li tylko do zadanego tematu.
Szczególnie, że po sugestywnej bazie następuje nie mniej dosłowny, choć już zdecydowanie mniej miły, dryf w stronę czerwonych lakierek na obcasie, palonego plastiku rodem z Rush marki Gucci. Którego to zapachu najzwyczajniej w świecie nie trawię, mimo kilku prób nie mogę się doń przekonać. Zaś kiedy pachnidło postanawia ususzyć się, spastelowić i dosłodzić, do szminki z resztkami plastiku Rush dołączają wspomniane już pudrowe pastylki; może nieco rozmoczone w wodzie spod kwiatów (fiołek) ale to nic! :] Się położy je na wpół stopionym, stygnącym czerwonym plastiku, się ususzy, będą dobre! ;>
Resztki przeterminowanej szminki, agresywna woń nadtopionego plastiku oraz ciepła, pudrowa słodycz, bardzo chcąca uchodzić za cielesną- oto mamy Lipstick Rose! ;)

Artystycznie nadzwyczaj udane, bo niepokojące; praktycznie i subiektywnie - do bani. :]

Najciekawsze zostawiłam jednak na sam koniec: zapytałam kilka bliskich mi osób, co sądzą o LR (wąchanym z mojego przedramienia) i takie otrzymałam odpowiedzi: "ładne, kobiece i karmelkowe", "mmm, seksowne", "podróbka Candy od Prady!", " kandyzowane fiołki". ^^ Przypominam, że oceny te wydano na podstawie wąchania mojej, własnej i prywatnej, skóry.
W związku z czym mam teraz niezłą zagwozdkę: jak delikatnie powiedzieć najbliższym, żeby przeszczepili sobie nosy? ;) Bo te, które mają teraz, są jakieś dziwne.. :]

Rok produkcji i nos: 2000, Ralf Schwieger

Przeznaczenie: zapach damski, choć mógłby uchodzić za uniseks. O całkiem sporej mocy lecz średnio intensywnym sillage. Nie bardzo wiem, na jakie okazje.

Trwałość: od ośmiu do ponad dziesięciu godzin (niestety... ;) )

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: akordy owocowe, grejpfrut
Nuta serca: fiołek, róża
Nuta bazy: wanilia, wetyweria, ambra, piżmo
___
Dziś noszę Rose Anonyme od Atelier Cologne.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi STĄD.

sobota, 27 października 2012

Młodzi miejscy profesjonaliści

YUP, yuppies, japiszony. Młodzi, wiecznie zabiegani, och-jak-bardzo-ważni, żyjący i myślący szybko; modni, choć raczej z korporacyjnej konieczności niż rzeczywistej potrzeby swego "ja".
Nie lubię ich, chociaż jestem daleka od naśmiewania się.
Kiedy o nich myślę siłą rzeczy czuję również i zapach. Praktyczny jak i oni; równie, co oni - poważny oraz (z konieczności) zachowawczy. Oczywiście musi posiadać odrębne wersje dla obu płci. Ucieleśnieniem pachnideł dla japich może być duet Nuit marki Avon, powstały także pod egidą Christiana Lacroix.

O recenzję Nuit pour Homme niedawno poprosił mnie Pan Damian, którego z tego miejsca pozdrawiam. :)

Skorzystałam więc z pretekstu, by nareszcie przetestować zapach, którego próbka od tygodni bezskutecznie domagała się mojej uwagi. ;) I - żałuję, naprawdę mocno żałuję, iż moja opinia o Nocy nie okazała się bardziej łaskawa.


Kiedy się zastanowić, męska wersja Nocy nie jest wcale taka zła. Czasem potrzebujemy pachnidła, które ma być po prostu praktyczne, zachowawcze, bezpieczne niezależnie od okazji. Stosowne nawet podczas Najtrudniejszej Rozmowy [naszego] Życia, obojętnie czego miałaby dotyczyć. Takie właśnie jest Nuit. I na podobnej niwie jest w stanie się obronić.

Gorzej, kiedy przyjdzie oceniać aromat z perspektywy dzieła sztuki użytkowej, wysokiej klasy urodowego dizajnu. Kiedy zestawić Nuit z innymi "bezpieczniakami" popularnych marek, jak Acqua di Gio, Terre czy choćby Hoggar od Yves Rocher, że o Creedach ledwie wspomnę. Wówczas staje się jasne, iż w omawianym aromacie niełatwo znaleźć coś, co na dłużej przyciągnęłoby uwagę. Otwarcie kompozycji to sucha cytryna z soczystą bergamotką o lekko skórzanym wydźwięku. Towarzyszy im przesuszony, rozgrzany akord tytoniu na skraju spopielenia. W każdym razie na pewno coś kumarynowego. :) To najbardziej przyjemny punkt na olfaktorycznej skali Nuit.
Szybko jednak pojawia się nuta, która zdominuje całą mieszankę podczas niemal całego pobytu na mojej skórze: soczyste, jasne, świeże drewno. Cedr pomieszany z cyprysem. Oraz co nieco jawnie syntetycznych cytrusów. Którym nie pomaga, zazwyczaj frapujący, aromat paliwowego fiołka (jak w innym męskim ultraklasyku, Fahrenheicie Diora). Prędko okazuje się, że moja skóra z całą pewnością nie jest fanką powyższego zestawienia. ;)
Towarzyszy mi ono prawie do końca "współpracy" z Nuit pour Homme, kreując kompozycję świeżą aż do przemrożenia, jasną aż do oślepnięcia, ostrą aż do wrażenia śmierci w wyniku zasztyletowania. Zaś głęboka baza okazuje się, jak to Avon, do bólu płytka, pudrowa, lekko słodka. Nijaka. Co czyni moje uprzednie męki tym trudniejszymi do zaakceptowania, że całkowicie pozbawionymi sensu.

Nuit pour Homme przypomniał mi, dlaczego nie trawię perfum świeżych. :> A do tego w ogóle nie ma w sobie nic z nocy. ;)
Przykro mi, że nie zdołałam wykrzesać z siebie nawet odrobiny cieplejszych uczuć. Obawiam się jednak, ciężko byłoby mi kłamać. Zwłaszcza na piśmie. ;)


Rok produkcji i nos: 2011, Pascal Gaurin

Przeznaczenie: pachnidło dla mężczyzn; niezbyt bliskie skórze, choć zachowujące wszelkie współczesne normy co do mocy zapachu. Wbrew nazwie w sam raz na okazje dzienne.

Trwałość: na mojej skórze do sześciu godzin; obawiam się jednak, że u mężczyzn może "wytrzymać" krócej.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, lawenda, tytoń
Nuta serca: kardamon, cyprys, fiołek
Nuta bazy: akordy drzewne oraz żywiczne, irys
___
W tej chwili pachnę Idole edp.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://stylio.pl/artykul-styl-yuppies

czwartek, 25 października 2012

Klejnot dla wojowników

Perfumy z tytoniem w składzie bywają różne: albo gęste, nastawione na wydobycie pikantno-gorzkich akcentów palonych liści wiadomej rośliny, jak w przypadku Akaby Antonio Viscontiego, Fougère Bengale od Parfum d'Empire, Pohadki Ys Uzac czy Sombre Negra od Yosh. Inne stawiają na przyjemną, wiśniowo-puchatą słodycz tabaki; tu najpopularniejszymi przykładami są Tobacco Vanille z prywatnej linii zapachów Toma Forda, Spicebomb Viktora & Rolfa czy muglerowski A*Men. Tylko nieliczne starają się wypośrodkować wrażenia, gorycz wymieszać ze słodyczą w doskonale zbilansowanych proporcjach. Właściwie poza jednym z moich ulubieńców, Wild Tobacco od Illuminum, do głowy przychodzi mi tylko jeden zapach: Tabac Aurea marki Sonoma Scent Studio.

Pachnidło silne choć eteryczne; ulotne niczym dym i tak, jak on gęste. Jednocześnie mroczne, smoliście ciemne a jednak rozświetlone pogodnym złotym blaskiem, w początkach nawet lekką zielenią wiosennej, budzącej się do życia flory. Przyziemne oraz transcendentne. Trudne i proste. Brzydkie i piękne. Oksymoroniczne.
Fascynujące.
"Moje". :) [jako kolejny pod rząd recenzowany zapach SSS ;) ]

Co typowe dla perfum tej marki, także Tabac Aurea daje się bez większego trudu opisać za pomocą skojarzeń, wizji, jakie przywołuje do mojej głowy z zaskakującą łatwością; kłopot pojawia się, kiedy zamierzam rozebrać pachnidło na czynniki pierwsze. Co tu właściwie jest czym? ;)


Więc choć na usta [czy raczej klawiaturę ;) ] ciśnie się hasło zapamiętane z niegdysiejszego spokojnego dryfowania po necie: "My jewels are my armour" - gdyż tak chcę kojarzyć omawiany właśnie aromat - postanowię wyjątkowo skupić się na opisie nut. Raczej samorzutnym, gdyż od szkiełka i oka, zawieszonych nad Tabac Aurea, ważniejsza wydaje się spontaniczna, do głębi hedonistyczna (z nutką marzeń w stylistyce fantasy ;) ) kontemplacja pachnidła. :)

Zatem, jak już wspomniałam, na wstępie pojawia się błyszcząca zielona efemeryda w postaci ducha budzącej się po zimie przyrody. Pachnidło już jest tytoniowe, suche i w pierwszymi akcentami kumarynowego siana, jednak sam jego wstęp okazuje się czarującą wariacją na temat przyjaźniejszych, bardziej "ludzkich" twarzy sandałowca, labdanum oraz optymistycznej słodyczy bobu tonka.
Jak to efemeryda, zieleń szybko przemija, ustępując pola suchemu, niezwykle aromatycznemu i naturalistycznemu tytoniowi, za którym prędko postępuje dosłowna kumaryna, z lekka tylko dopieszczona waniliowym cieniem. Kompozycja robi się bardzo, ale to bardzo sucha - jak również coraz gorętsza. Sandałowiec szybko przestaje być śmietankowy, by móc pochwalić się charakterystycznym orientalnym, "nieheblowanym" obliczem pikantnych drzazg, tak pięknych w Sandalo od Etro. Okazuje się przy okazji, że całą tę tytoniowo-orietnalną mieszankę okala akord wytrawnej, przyprawowej ambry, w umiarkowany sposób pomieszanej z paczuli.
Im dłużej Tabac Aurea gości na skórze (a gościć to ono potrafi! ;) ), tym bardziej aromat robi się apetyczny, upojnie doskonały, z tytoniem zmierzającym nieśmiało w stronę suszu fajkowego, aromatyzowanego wanilią oraz wiśnią. Doń zaś dołącza piękne, złociste labdanum jak od Donny Karan i ambra, gęsta, ciemna, odymiona chmurą palonych żywic (bez olibanum za to ze skórzanym benzoesem oraz balsamem tolutańskim (?)), rodząca skojarzenia z Ambre Fétiche Goutal czy Ambre Orient Armaniego. Pachnidło okazuje się głębokie, nasycone, cielesne; nieomal erotyczne. A na pewno zaskakująco intymne. :) Nie jak tytoń lecz jak ciepła woń rozgrzanego ludzkiego ciała. Ani męskiego ani kobiecego, choć nie pozbawionego płci.
Mówiłam, iż oksymoroniczność to jedno ze słów-kluczy do zrozumienia czarodziejskiego wcielenia tytoniu rodem z kalifornijskiej Sonomy. :)

Rok produkcji i nos: 2009, Laurie Erickson

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, naprawdę doskonale wyważony. O wielkiej mocy i sillage wręcz monstrualnym. Chyba, ze wylejemy na siebie tylko trzy krople perfum; wówczas będą one "tylko" ograniczone, otaczające ludzką sylwetkę szczelną acz niezbyt ścisłą aurą. ;)
Na okazje, jakie sobie tylko wymarzymy.

Trwałość: od blisko dwunastu do przeszło osiemnastu godzin (czasem dłużej)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna (oraz drzewna)

Skład:

wetyweria, paczuli, skóra, tytoń, labdanum, drewno cedrowe, drewno sandałowe, goździki (przyprawa), bób tonka, piżmo, ambra, wanilia
___
Dziś noszę Sycomore od Chanel.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.hypnoticfascination.com/2012/07/gimmie-gimmie-more.html
2. http://www.hypnoticfascination.com/2012/08/middle-east-meets-east-meets-west.html

wtorek, 23 października 2012

Majuskuły od A do Z

Majuskuła. Czyli po prostu duża litera. :) Od inicjału różniąca się tym, że nie jest ozdobnym wyróżnikiem tekstu, np. nowego akapitu. Z jakiegoś tajemniczego powodu Serge Lutens postanowił takim mianem ochrzcić swoje najnowsze perfumy. Nie rozumiem tego. Ponieważ do Santal Majuscule bardziej pasowałoby skojarzenie z inicjałem właśnie. Kolorowym, zwracającym uwagę, przerysowanym. Dużo słodszym, niżby się tego oczekiwało.
Choć i to nie do końca.


Albowiem jedno wiem już na wstępie: pachnidło w niczym nie przypomina prostych symboli, którymi zwykło się podkreślać początek zdania czy nazwy własne. Jako sandałowiec wysuszony i dosłodzony, powoli zmieniany w proszek kojarzy się Santal Majuscule właśnie z inicjałem, jednak po kilku chwilach ktoś lub coś brutalnie moczy kartę bezcennego średniowiecznego manuskryptu pozwalając, by organiczne barwniki zlały się w jedną burą masę. Nazwać coś takiego zbrodnią, to stanowczo zbyt delikatne postępowanie. Na szczęście mamy do czynienia z perfumami, nie zabytkiem bibliotecznym. ;)
Dlatego też potrafię podejść do zabiegu rozmoczenia sandałowego pudru w sposób chłodny.

I wiem, że puder, rozcierany z odrobiną oleju z bliżej nieokreślonych orzechów powoli zmienia się w jednolitą, burą pastę. Drewno zyskuje na tym co nieco ostrości, jednak lata świetlne dzielą je nie tylko od  sandałowcowego ideału Sandalo od Etro ale też od Santalum Pro Fumum Roma, Santal Blush Toma Forda czy Santal de Mysore Lutensa, na którym - w moim mniemaniu - poszukujący sandałowcowego ideału duet Lutens-Sheldrake winien był się zatrzymać. Panowie jednak zdecydowali się pójść dalej, dzięki czemu uzyskali dzieło "przedobrzone" [święci w niebie, po raz pierwszy piszę tak o jakimkolwiek zapachu z ich 'stajni'! ;) ], ani gorzkie ani słodkie; pomiędzy obiema skrajnościami balansujące nie z gracją, umiejętnie, lecz rozpaczliwie. W sposób chaotyczny.
Ponieważ po dalszych kilkudziesięciu minutach ostrawa pudrowa pasta znowu zaczyna schnąć, zmierzając w stronę słodyczy, delikatnie orzechowej. W tym miejscu budzą się dalekie skojarzenie z dwoma dziełami Pierrre'a Guillaume: Sucre d'Ébène z cyklu Huitième Art Parfums oraz Praline de Santal z jego podstawowej linii. Na takie zestawienie omawiany zapach okazuje się jednak zbyt mało zdecydowany, zbyt wiotki, nie aż tak słodki i apetyczny. Przypomina raczej aromat stareńkiej szkatułki z drewna sandałowego; takiej, która miała długie dziesiątki lat na wytracenie aromatu. Lecz i na pokrycie się kurzem. Na przeniknięcie aromatami zawilgoconej piwnicy, na przymusowe współistnienie z ryzą wyblakłych gazet o dawno przebrzmiałej treści. Czyli znów pojawia się wilgotna sandałowcowa pasta, tym razem jakby rozmyta niewielką ilością tłustego paczuli.

Całość okazuje się nawet wciągająca, w jakiś sposób intrygująca, do pewnego stopnia artystyczna. Mnie jednak nie inspiruje do niczego. Nie bardzo wiem, co miałabym z Santal Majuscule zrobić, do czego go używać. Czy z czasem przekonałby mnie, że jego wahania przypominać mają ruch wskazówki metronomu niż bezładne miotanie z kąta w kąt...?
Nie wiem. I chyba na razie nie mam serca, by w ogóle podjąć próbę.


Rok produkcji i nos: 2012, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla miłośników sandałowca ortodoksyjnych lecz niezdecydowanych (to w ogóle jest możliwe..?). O mocy i sillage typowo lutensowskich, czyli znacznych. Na wszelkie okazje.

Trwałość: od dziesięciu do przeszło dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewna

Skład:

ponoć tylko i wyłącznie drewno sandałowe
[nawet nie wiem, wierzyć na słowo czy nie... :/ ]
___
Dziś noszę Black Orchid od Toma Forda.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.q8iblender.com/default.aspx?page=12

sobota, 20 października 2012

Dla tych, którzy już tęsknią za latem

Mam trzy zapachy świeżuteńko po premierze na florenckich targach Pitti Fragranze. Zdobyte przez niejakiego Jaroslava, posiadającego nielichy dar przekonywania. Jarku, dzięki! :*

Ową trójkę opatrzono wspólnym logo Cognoscenti. Słowo to oznacza mniej więcej tyle, co 'koneser', osoba "młoda ciałem i duchem, interesująca i zainteresowana, ukulturalniona oraz zaciekawiona kulturą" [ten dłuższy opis wzięłam z internetowej strony marki]. Zatem już na wstępie wiemy jedno: nowo powstały brand zamierza trzymać się z dala od wyścigu szczurów branży kosmetycznej, nie w głowie im tani poklask oraz nastawienie wyłącznie na słupki sprzedaży. Tiaaa... ;)
Choć ideę podziwiam i chętnie uwierzyłabym w jej szczere intencje, z perspektywy przeszło tygodniowej znajomości z pachnidłami Cognoscenti nie za bardzo widzę dlań poparcie w faktach. Na wysmakowany nonkonformizm perfumy te są po prostu zbyt jasne, zbyt lekkie i nowoczesne, zbyt wiele "lata" po nich nowomodnych składników, bym była w stanie uwierzyć w całkowitą dowolność w tworzeniu olfaktorycznych kreacji. A może po prostu mam zwichrowaną skalę? Bo indywidualistką jest Laurie Erickson z Sonoma Scent Studio a wszystko, co poniżej to pokazówka czy wręcz ordynarny pic na wodę?
Na pewno moje prywatne upodobania mają tu wiele do powiedzenia.

Na ile jednak, skoro doceniam gładką, jasną urodę pachnideł od Cognoscenti? Nie wiem.
Ale posłuchajcie. ;)

Idąc za porządkiem postanowiłam w pierwszej kolejności zająć się pachnidłem opatrzonym niezwykle oryginalnym tytułem No. 1 [zagadka: trochę sobie żartuję czy też piszę całkiem poważnie? ;)].
Aromat ów, przejrzysty, odrobinę pikantny, o nucie irysa z początku szklisto-pikantnego, później nieco pudrowego, jak w Shalimar Parfum Initial, perlistego dzięki dodatkowi soków ze skórki grejpfruta, lekko gorzki dzięki szałwii a na zakończenie - irysa mydlanego, wiotkiego, rozszczepiającego akordy cytrusów, ziół, lekko słonej figi [jeszcze jedno, bardzo luźne, nawiązanie do porządnego jak rzadko zapachu z półek perfumerii głównego nurtu: Womanity Muglera, choć znacznie rozcieńczone].
I nawet kiedy po kilkudziesięciu minutach figowe owoce zmieniają się w mleczny sok wypływający z rozciętego konaru, irys bez pośpiechu przeistacza się w kolejne kruche mydlane bańki a do całości dołącza wyważony i na dokładkę ledwie zasugerowany akord zamszu, No. 1 pozostaje pachnidłem ewidentnie świeżym, delikatnym, radosnym.
Jeszcze nie młodzieżowym, choć już zdecydowanie nie dziecięcym. :) Świetnie wymykającym się jakimkolwiek kulturowym normom płci. Dorastającym w realiach gender-free, budzącym nie niepokój [wszak płeć jest jednym z podstawowych kryteriów, dzięki którym nasze głowy porządkują rzeczywistość dookoła nas] a błogość, pragnienie całkowitej harmonii ze światem. Jakbym była nie człowiekiem a pozbawionym emocji i, tak, płci - aniołem. Problem w tym, że wcale nie chcę nim być. ;)

Porzucam więc No. 1 i udaję się w świat kolejnego z dzieł Cognoscenti. :)

W Numerze Szesnastym liczba kusicieli na mililitr zapachu jest chyba największa: kwiat lipy (w perfumach chyba jeszcze nie spotkałam), liście pomidora (kocham od czasu poznania Eau de Campagne, lata temu), olibanum, tytoń, benzoes, skóra, oud... Nie można się nie zaślinić. ;] Teoria kusi; a jak rzecz wygląda w praktyce?

Ano dobrze. ;) W pierwszych chwil prześwieżo i przezielono, z wyraźnym akordem kwasoty pomidorowych liści, który chwilkę później ogrzewa się i jakby przyprósza suchym, roztartym w dłoni czarnoziemem. Lecz i to wrażenie okazuje się krótkotrwałe, gdyż chwilę po nim wyczuwam coś bardziej plastycznego, nie zielonego, nie kwaśnego ani ziemistego a gładkiego, odrobinę mlecznego, troszkę miodowego, leciutko skórzanego; wprawiającego w stan niczym niezmąconej błogości, luzackiego rozleniwienia. To kwiat lipy; może nie odwzorowany ze szczególnym pietyzmem, jednak na tyle wyraźny i piękny, by mógł urzekać bez większego trudu. :) Towarzyszy mu benzoes, dzięki któremu osiągnięto wspomniany efekt skórzanej mleczności, niebanalny, prosty i czarujący. I trzeba kilku naprawdę długich chwil, by pachnidło osiadło na skórze, by mleko z ostatnimi tchnieniami soczystości pomidorowej posoki odeszły w świat. Dzięki temu kompozycja schnie oraz stabilizuje się; kwiat lipy pojawia się w bardziej dosadnym, miodowo-ziołowym wcieleniu, ni to słodkim ni to goryczkowym. Towarzyszą mu ciepłe akcenty drzewne, żywiczne choć nie kadzidlane. Suche, zachowujące w swoich złocistych bryłkowych ciałach wspomnienie podzwrotnikowego słońca i zręcznie konfrontujące je z klimatem lata środkowoeuropejskiego. Całość jest odrobinę słodka, nieco gorzka, mirrowo wiercąca się po skórze, z oudem pełniącym funkcję identyczną, co w przypadku Hommage à l'Homme od Lalique czyli jedynie spinającym olfaktoryczną konstrukcję, dalekim od zdominowania jej.

Co dominuje w No. 16? Otóż nic - i to jest właśnie najwspanialsze! :) W pachnidle tym osiągnięto (chyba) ideał pełnej symbiozy tego, co w lecie najwspanialsze. Aż chciałoby się rozłożyć na kocu ukrytym w cieniu drzew, z ciekawą książką oraz napojem chłodzącym na podorędziu. Z okularami słonecznymi opartymi o włosy, w ulubionych letnich spodenkach...
Zaraz, zaraz! Przecież ja nie znoszę lata! ;))

Skoro Szesnastka zdołała tak mocno oderwać mnie od rzeczywistości, to jaki będzie - póki co - ostatni w kolekcji Numer Dziewiętnasty?
No cóż, jak wskazuje obrazek, No. 19 sprawił, że wróciłam z powrotem na ziemię. Z hukiem i łoskotem; właśnie rozcieram obolałe ciało. Jak nic będą siniaki - ale dobrze przynajmniej, że niczego sobie nie złamałam. ;P

Bo o ile pierwsza z omawianych mieszanek okazała się przyjemna a druga bardzo, bardzo dobra, w trzeciej nie znalazłam niczego dla siebie. Co jest "zasługą" przede wsyztskim nasion marchwi, jednej z ostatnich a szczerych olfaktorycznych antypatii, na jaką sobie pozwalam. ;) Ale cóż poradzić na to, że perfum z marchewą w roli głównej najzwyczajniej w świecie nie znoszę? Że męczą mnie i przyduszają do ziemi?
Że tak często towarzyszący im irys szybciuteńko układa się na mnie w zapach na wpół zgniłych kawowych fusów, zimujących w stercie kompostu [dzięki którym Bois d'Ombrie nie mają u mnie najmniejszych szans]? Taki właśnie jest No. 19, wstrętna, hegemoniczna, toksyczna marchewa. Podlana cielesno-słodkim sosem z orchidei, wanilii oraz puchatego labdanum, nieco zmącona gorzkim pudrem z lawendy, nadal pozostaje marchewką. I tylko marchewką. Marchewkowym sokiem na skraju skiśnięcia. Marchewką gotowaną z groszkiem, która stojąc zapomniana w kącie lodówki, zdążyła już zrobić się śliska. Jakąś obrzydliwą marchewkową makabrą.

Jakaś klątwa z tymi karotami w perfumach: Citrine Durbano, Ogródek Nilowy, I love les carottes, Brudny Angol [znaczy się, Dirty English od Juicy Couture oczywiście ;> ], słynne Bois d'Ombrie... Za dużo jak na jedną zbolałą wiedźmę. ;)
Proponuję więc, by perfumiarze wraz z markami zwiększyli różnorodność. ;) Od dziś marchewka niech będzie passé. Jako pasjonatka oczekuję perfum o zapachu ziemniaka, buraków, gotowanej kapusty, kalafiora czy fasoli. :> Na dokładkę jeszcze cebuli, a co!

No. 1

Rok produkcji i nos: 2012, Danielle Sergent

Przeznaczenie: bliskoskórny zapach typu uniseks. Bardzo dyskretny, więc nadaje się nawet na okazje bardzo oficjalne, byle dzienne. ;)

Trwałość: w granicach pięciu-sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża

Skład:

różowy grejpfrut, bergamotka, figa, ylang-ylang, szałwia, drewno tekowe, jasne piżmo, zamsz


No. 16

Rok produkcji i nos: 2012, Danielle Sergent

Przeznaczenie: ciepły, doskonale wyważony zapach typu uniseks, otaczający ciało dosyć ścisłym woalem, który jednak z bardzo bliska staje się wyraźny. :) Na okazje mniej formalne.

Trwałość: około siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna (oraz skórzana)

Skład:

liście pomidora, kwiat lipy, szałwia, benzoes, mirra, tytoń, kadzidło frankońskie, oud, skóra


No. 19

Rok produkcji i nos: 2012, Danielle Sergent

Przeznaczenie: zapach uniseksualny i raczej bliski skórze. Na okazje dzienne [chyba, że woń marchewki macie za szczególnie elegancką tudzież afrodyzjakalną ;> ].

Trwałość: jakieś pięć do siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża (a także kwiatowa)

Skład:

nasiona marchwi, wetyweria, ylang-ylang, lawenda, ambra, wanilia, benzoes, labdanum

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1.  http://sunsurfer.tumblr.com/
2. http://pinterest.com/pin/271834527478974465/
3. http://9gag.com/gag/4207821

Wilczuś

Wetyweria. Kojarzy się różnie; mnie na przykład z lasem, tajemnicą, pewną niedopowiedzianą mrocznością, bardziej klimatyczną niż jeżącą włosy na głowie. Zazwyczaj. Czasami bowiem wizja okazuje się, ekhem, cokolwiek różna nie tylko od życzeń twórców marki ale też od utartych skojarzeń.
To nawet dobrze. :) Tylko... czy aby na pewno tym razem?

Są perfumy, które wedle zamierzeń czcigodnych ich rodziców winnam kojarzyć tak:


...jednak mój niesforny mózg życzy sobie wyłącznie zestawień w takim stylu:


I nie chce inaczej. :) Vétiver Fatal, tegoroczna nowość od Atelier Cologne to pachnidło słodziutke, milusie i puchate, z lekka tylko podbite woniami lasu.
Kiedy tylko miałam okazję przetestować tę mieszankę na własnej skórze [dzięki uprzejmości Trzech Ryb, której z tego miejsca serdecznie dziękuję! :* ], nie mogłam uwierzyć, iż jest to dokładnie ta sama ciecz, której zapach urzekł mnie podczas blotterowych testów we wrocławskiej filii perfumerii na literę Q. Wówczas miałam okazję poznać pachnidło głębokie choć niezbyt dosłowne, nie mroczne ale za to przyjemnie pachnące suchym leśnym poszyciem; słonecznego choć o łagodnych drzewnych konotacjach. Krótko mówiąc: bardzo obiecującego nowoczesnego paprociowca. Od testów naskórnych powstrzymywał mnie jedynie całkowity brak wolnego skrawka naręcznej skóry, który (jeszcze) można by do tego celu przeznaczyć. ;)

Możecie więc wyobrazić sobie, jak dalece rozczarował mnie rozwój Wetywerii na mojej skórze. Gdzie mrok? Gdzie suchość? Gdzie łagodna tajemnica?
Zamiast nich, po krótkim odświeżającym cytrusowym wiewie z początków, pojawiła się jasna, pudrowa, obła słodycz. Skądś mi znana. Zaraz, zaraz! Czy nie tak pachnie klasyczna damska Euphoria? Czy nie w tę stronę podąża Bal d'Afrique od Byredo? Czyż nie w takim towarzystwie zwykło pokazywać się Royal Muska od Martine Micallef? Jak babcię kocham! ;] Poważnie zastanawiałam się, czy nie zapytać Rybki o jej ewentualne eksperymenty z Euphorią tudzież Royal Muska oraz octanem wetiwerolu.  ^^
Ponieważ Vétiver Fatal pachnie identycznie - dosłownie: i-den-tycz-nie - jak któraś z ww. damskich kompozycji, "podrasowana" wspomnianą substancją chemiczną (kojarzycie Molecule 03? To właśnie to samo ustrojstwo). Szczególnie po upływie kilkudziesięciu minut, kiedy jasna pudrowa krągłość zaczyna powoli rozmywać się w kwaśnych wodach octanu wetiwerolu. Z czasem VF redukuje się do laboratoryjnego roztworu wiadomej substancji w stanie niemal czystym, z lekka tylko zmąconym odrobiną pieprzu i może jeszcze drewna cedrowego. Oud? Jaki oud?? [a na blotterze był, cham jeden :> ]

Taak, Wetyweria Fatalna to trafna nazwa. Bardzo trafna...

Rok produkcji i nos: 2012, Jérôme Epinette

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, na mojej skórze jednak zbyt śmiało przechyla się w stereotypowo damską stronę. Dosyć wyczuwalny, chociaż kilometrowego śladu za sobą nie ciągnie.
Na wszelkie okazje.

Trwałość: jak na wodę kolońską - niechby i tuningowaną - całkiem niezła, bo około sześciu czy siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, gorzka pomarańcza, cytryna
Nuta serca: liście fiołka, absolut kwiatu pomarańczy, czarna śliwka
Nuta bazy:  wetyweria, drewno cedrowe, oud
___
W tej chwili pachnę New York Oud marki Bond No. 9 a wcześniej był Santal Majuscule. :)

P.S.
Druga ilustracja pochodzi z http://penready.com/post/12602811872/dog

czwartek, 18 października 2012

"Wyszedł stary mistrz-czarodziej..."

Zaplanowałam sobie na dziś recenzję jeszcze jednego zapachu. Dziwnego, słonego, niepokojącego i fascynującego zarazem. Z pozoru równie nowoczesnego, co marka, która wydała go na świat, jednak kiedy się w niego wgłębić ukazuje kolejne, ponadczasowe oblicze.
I jest to "ponadczasowość", jakiej próżno by szukać w perfumach Creedów czy Guerlain. ;)

Gdyż wynika nie z zachowawczości kompozycji olfaktorycznej a z ducha, który zdaje się trwać od naprawdę wielu, wielu lat. Od setek, może nawet tysięcy. I właściwie zupełnie nie jest tym, czym początkowo się wydaje. Czy widział ktoś z Was kiedy kruka w trzewikach? ;) Do tego z postawionym kołnierzem - czego? Płaszcza z własnych piór...? I jeszcze ze źdźbłem trawy, nonszalancko zwisającym z dzioba?
W tym musi kryć się magia. :D

I rzeczywiście, jest. Ukryta w ciężkich zwojach materiału, w mgle gęstej jak mleko, wśród konarów starego, poplątanego drzewostanu. W baśniowym świecie zawieszonym gdzieś pomiędzy wizją spopularyzowaną przez prozę braci Grimm a tą zrodzoną w umyśle Terry'ego Pratchetta.
Takim zapachem jest Grev marki Slumberhouse.

"Cwałem! Cwałem! 
Prądy, rwijcie! 
Fale, mknijcie 
Rączym pędem! 
W nurcie bujnym i wspaniałym 
Ja się dzisiaj kąpać będę".

Kompozycja otwiera się akordem ostrym, w pewien nietypowy (bo naturalistycznie morski, by nie rzec: stęchły czy wręcz: mulisty ;) ) sposób świeży oraz - co w takim kontekście nie powinno dziwić - bardzo słony. Słony aż do goryczki, do tego zręcznie rozmajony dodatkiem olejku sosnowego. Wiecie, takiego,  jak do inhalacji górnych dróg oddechowych. ;) Mamy więc żywiczny las tuż nad brzegiem wzburzonego morza.

"Rusz się, stara miotło, nuże! 
Wdziej ten kabat obszarpany! 
Że ci nie nowina służyć, 
Dziś mnie uznaj swoim panem!"

Później kompozycja poczyna wirować, do grubych brył soli, pozostawionych na pokrytych mułem brzegowych kamieniach dołącza akord dymny i ciemny, trudny do zdefiniowania; coś jak lubczyk zmieszany z balsamem tolutańskim, elemi oraz odrobiną kamfory. :D A do tego wspomniany olejek sosnowy. Dziwna sprawa, żeby coś takiego okazało się morskie, żywiczne, słone i jednocześnie bardzo gładkie, przyjemne dla nosa, rzeczywiście zdające się bez problemu udrażniać zatkane nosy. ;) Rzecz pozornie groźna a jednak ułożona w sposób lekki, wpadający w ucho [powiedzmy, że w ucho ;) ], pełen wystudiowanej przyjemności. W tej chwili Grev przypomina mi znacznie łagodniejszą wersję Incense Normy Kamali.
I potrzeba kilku chwil, by dał się zauważyć kolejny niespodziewany akord...

"Stańże na dwóch nogach, 
Łbem na kiju chwiej! 
Chwyć konew! 
I w drogę! 
Wodę czerp i lej!"

Silna słoność, nuty morskie równie niebanalne, pozbawione akcentów jednoznacznie drzewnych, jakże odmienne od Turquoise Oliviera Durbano, później dokonujące dosyć nietypowej wolty [o nietypowości za chwilę] ku opisanej szalonej żywicy, dopiero po kilkudziesięciu minutach ujawniają, co stało za ich chłodną, metaliczną świeżością. Było to, moi Mili, transparentne choć połamane na drobne szkliste drzazgi, niczym one ostre irysowe masło. Zaś owa dziwna mieszanka elemi z kamforą okazuje się w istocie ślicznym eugenolowym woalem goździków! I już rozumiem, jakich skojarzeń dokonał niezależnie od woli mój mózg: punktem, w którym stykają się kamfora, goździki oraz zamorskie żywice jest Serge Noire Lutensa! ^^ W jakiś sposób musiałam przestawić miejscami obie wonie, bardzo przecież charakterystyczne i dzięki temu rozpoznałam w Grev nieistniejące nuty. Ale narobiłam bigosu! ;) Niczym Franek Dolas; oraz pewien cwany czarodziejczyk.
Wracając jednak do omawianego pachnidła: po dalszych kilku chwilach mam możliwość obserwować, jak cała ta szalona parada nut uspokaja się i opada na ziemię, z pozoru tylko bezwładnie. W rzeczywistości wszystkie akordy leżą w idealnym, takim jak na wstępie, porządku, dla bezpieczeństwa dodatkowo przykryte lekką warstwą niemęczącego, irysowego pudru. I na tym właśnie polega wspomniana nietypowość Grev. Pachnidło, choć wydaje się zmieniać w czasie, może nie na kształt piramidy co przenikających się wzajemnie,  wirujących wokół wspólnego środka ciężkości sfer, istotnie pozostaje tworem tradycyjnie i ściśle amerykańskim. Wytracającym moc, lecz nie zezwalającym na spektakularna woltę poszczególnych nut. Czasem tylko jedne chowają się za drugie, by po chwili wrócić znów, być może w zmienionym kostiumie (jak irys).

Dzieje się tu dużo; są emocje oraz pewien dramatyzm, jednak od początku możemy być pewni dobrego zakończenia historii. Jak w opowieści, którą ilustruje skojarzona przeze mnie z Grev melodia. :)
Przed Państwem Uczeń czarnoksiężnika!
Kompozytor: Paul Dukas, grali: Filharmonicy Nowojorscy, za pulpitem dyrygenckim stał: Leonard Bernstein. Tak, ten Bernstein od West Side Story. ;)


I w ten oto sposób po raz kolejny tradycji stało się zadość. :) Slumberhouse nie może obejść się bez skojarzenia z dziełem muzyki klasycznej. A w tym konkretnym przypadku, także z pewną balladą pewnego niemieckiego poety. ;) Klasyka rządzi!

Za próbkę perfum chciałabym podziękować Dominceb oraz Imbrze. :* Obu naraz. :D


Rok produkcji i nos: 2009, ??

Przeznaczenie: świetnie wyważony zapach typu uniseks [choćby dlatego, że chyba wszyscy edwardiańscy dżentelmeni zdążyli opuścić nasz łez padół ;> ], o mocy początkowo znacznej, z czasem redukującej się do średniej, zawsze natomiast wyczuwalny bez trudu dobrych kilka centymetrów nad skórą.
Na okazje raczej niezbyt formalne (chyba, że ktoś się uprze ;) ).

Trwałość: w granicach sześciu-siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

balsam kopaiwowy, żywica jodłowa, goździki (przyprawa), kłącze irysa, drewno cedrowe, brzoza

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://pinterest.com/pin/234327986831492024/

Cytaty natomiast zaczerpnęłam z Ucznia czarnoksiężnika pióra Johanna Wolfganga Goethego, w przekładzie Hanny Januszewskiej.
Przy okazji polecam Wam starą ale dobrą etiudę filmową Studia Walta Disneya, w której wykorzystano zarówno muzykę Dukasa jak i jej poetycki pierwowzór. W roli niesfornego ucznia: Myszka Miki. ;)

Owoce, przetwory, słodycze... i kwiat

Pamiętacie, jak niedawno poskarżyłam się Wam na brak wolnego czasu?
Wystarczyło choć trochę się wyżalić a - już poczułam się jak bohater pewnego szmoncesu [uwielbiam szmonces, wychowałam się na takim poczuciu humoru. :) ].

Do słynnego z mądrości cadyka z Berdyczowa przychodzi Mosze i prosi:
- Rabi, ja już dłużej nie wytrzymam! Jestem biedny, chatę mam małą a mieszkam w niej z żoną, szóstką dzieci, rodzicami, dziadkiem staruszkiem i jeszcze krową. Nie ma spokoju, nie ma ciszy, nie ma chwili wytchnienia, niczego znaleźć nie można! A na dokładkę krowa śmierdzi! Rabi, co mam robić??
Cadyk podumał chwilę, pogładził się po brodzie i odpowiedział:
- Kiedy ode mnie wyjdziesz, idź prosto na targ i kup kozę. - pewnie Mosze minę miał niespecjalną, gdyż święty człowiek dodał: - Kup kozę i przyjdź za miesiąc.
Minął miesiąc i ubogi człowiek wraca do domu cadyka.
- Rabi, kupiłem kozę, jak kazałeś. Ale w ogóle nie ma poprawy! Jest znacznie gorzej!
- No to teraz sprzedaj kozę.
Mosze zrobił, jak mu kazano i nazajutrz z powrotem zjawił się u cadyka:
- Sprzedałem. Jak mi teraz dobrze! Cisza, spokój, wszystko na swoim miejscu. Cała rodzina się cieszy, w domu pachnie pieczonym chlebem. Jak mi dobrze..!

No więc kiedy się Wam poskarżyłam, ktoś lub coś "u góry" polecił, bym kupiła kozę. ;))
Z tego powodu nie bardzo miałam czas na blogowanie. Na szczęście widać już światełko w tunelu [byle tylko ono nie zbliżało się do mnie w szybkim tempie ;) ]. I mogę napisać Wam kilka słów o dwóch ciekawych zapachach, dzięki którym miłośnicy lata będą mogli zatrzymać dla siebie choć niewielką jego część.

Bo cóż pozwala nam zachować na dłużej smaki i zapachy lata? Przetwory! Soki, dżemy, konfitury, mrożone owoce ale też przydomowe szklarnie bądź oranżerie...

Zapachem niezbyt dosłownej konfitury z płatków róży, doprawionej aromatycznymi przyprawami oraz podkreślonej ciemną głębią owoców, okazuje się Rose Absolue od Yves Rocher. To świetny przykład przetworów we flakonie! ;)
Długo nie mogłam zleźć sposobu, dzięki któremu mogłabym opowiedzieć o owym zapachu; pomogło mi dopiero skojarzenie z drugim z dzisiejszych bohaterów. Najpierw jednak zajmę się konfiturą z płatków róży, utartą przez nie byle kogo, bo samą Christine Nagel [twórczynię m. in. Ambre Soie od Armaniego, Madness od Chopard, Delices de Cartier, Eau de Cartier czy nieodżałowanej Theoremy marki Fendi].

Otóż perfumiarka postawiła tu na różę w ujęciu teoretycznie bardzo popularnym, gdyż słodkim i różowo-esencjonalnym, po dziewczęcemu delikatnym, prostolinijnym, pogodnym. Jednak przyjemny słodziak trzyma się z dala od białopiżmowych puderków, karmelkowych ciągutek, nawet paczulowej oranżadki - mimo, że słodkie musowanie obecne jest w mieszance od początku do końca - nie postawiono na pierwszym miejscu, choć taki obrót spraw obecnie wydaje się nawet nie mile widziany, co wręcz wymagany w większości damskich premier głównego nurtu. Tak więc Rose Absolue oczarowuje. Z początku ciepłą, bezpretensjonalną, lekko zieloną organicznością dojrzałych płatków dzikiej róży, które z czasem ogrzewają się jeszcze bardziej, letnie słońce osusza ich płatki z ostatnich kropel rosy, uwydatniając sypkie piękno kilku szczypt rudego cynamonu. Lecz zanim ów się pojawi, przez kilkanaście sekund mam możliwość podziwiania gorzkiej, odrobinę ziemistej, nawet cielesnej róży; ów ulotny choć zauważalny animalny akord zawdzięcza omawiana kompozycja dodatkowi czarnej porzeczki, która czasem potrafi wpaść w tony li tylko sugerujące zapach ludzkiego potu.
Mnie ta gra po prostu zachwyciła! :) Dlatego przybycie rudego aromatycznego proszku z kory cynamonowca okazało się odrobinkę rozczarowujące. ;) Jednak nie na tyle, bym nie mogła docenić wszystkich spokojnych, dosyć niskich tonów, jakie owa przyprawa zdołała wydobyć z naszej delikatnej, słodziutkiej róży. Okazał się cynamon także doskonałym wstępem dla paczuli, który to składnik bez problemu przedzierzgnął żywy kwiat w konfiturę. Odrobinę cukru zapewnił dodatek boobu tonka oraz czegoś jeszcze, jakiegoś trzcino-cukrowego akordu, którego jednak nie potrafię zidentyfikować. A może to znów harcuje czarna porzeczka? Albo nuty drzewne, subtelne, pięknie oheblowane, jadne i gładkie.
Dzięki nim nawet słodki puder z głębokie bazy nie jest w stanie mnie znużyć. Posiliwszy się aromatycznym dżemem, odpływam powoli w świat snu...

Innym sposobem, by w czasie jesiennych słot oraz zimowej zawieruchy [zawierucho, zawierucho, dlaczego tak rzadko pojawiasz się na polskich ziemiach? ;) ] móc cieszyć się niezbędną dawką fruktozy, są desery z owoców mrożonych lub importowanych. Jak na przykład z nasyconego śliwkowym duchem liczi, zręcznie przemieszanym z borówkami amerykańskimi, mrożonymi poziomkami, truskawkami oraz mirabelkami z kompotu. A do nich co nieco toffi, powstałego z cukru roztopionego w niewielkiej ilości śmietanki, troszkę kandyzowanych kwiatków, dużo jasnego, pastelowego czaru, szczypta aromatycznej "mrocznej tajemnicy" dla równowagi i - olfaktoryczny deser gotowy! :)
Tak właśnie pachnie Ambre à Sade marki Nez à Nez.

Ambra będąca właściwie kolejnym wcieleniem słodziutkiego a syntetycznego "akordu ambrowego", zręcznie uzupełniona (a nawet przykryta ;) ) górą słodkich owoców, ciężkiego choć smakowitego toffi, aromatów obłędnie śliwkowych oraz charakterystycznej woni poziomek, czasem tylko zastępowanych przez swych truskawkowych pociotków. ;) Szybko okazuje się, że kompozycja jest raczej liniowa niż staroświecko trójstopniowa. Z czasem tylko bogactwo słodkich, niezwykle ekspansywnych woni uspokaja się, zestala, zasycha stopniowo zmieniając się w cukrowe kryształki, wiążące cząsteczki owoców cukrem tak, jak zastygająca żywica więzi drobne owady. Cóż, na tym właśnie polega kandyzowanie.
A Ambre à Sade okazuje się słodkim, mleczno-cukrowym deserem z soku i owoców kandyzowanych. Kolejna warstwa pachnidła rozwija się na skórze w coś równie apetycznego.
No właśnie, na skórze... :) Co byście powiedzieli, gdyby taki deser podano Wam w pucharku z rżniętego szkła, oplecionym po wierzchu grubymi zwojami czarnej, delikatnej skórki? Sam deser nie traci niczego ze swej jadalności czy prostolinijnej jasności, zmienia się tylko otoczka. Także dlatego, że artystyczny pucharek ustawiono na grubej, prostej choć pozbawionej kantów podstawce z palisandru. Deser sam w sobie apetyczny, lecz dopiero sposób podania czyni zeń ucztę dla wszystkich zmysłów. Bardzo wysmakowaną i bardzo glamour. Sztuczną, udziwnioną - i owszem, ale jak przyjemną! :) Czasem każdy z nas chce poczuć się wyjątkowo. Taką możliwość daje nieistniejąca kawiarnia, w której w fantazyjny sposób serwuje się fikcyjny deser. Pyszności.

Aha. Oba zapachy, każdy w inny sposób, przypominają mi wspomniane już Madness, od Chopard i Christine Nagel pospołu. :) Tu róża, tam liczi; i powstaje nieodparte skojarzenie z wdzięcznym acz niepokornym słodziakiem. Poza tym Rose Absolue i Ambre à Sade łączy ogólne podobieństwo charakterów, bardzo ładnie zinterpretowanych i wykonanych pachnideł w typie "orientalizującego gourmand". Może nie są Wielką Sztuką ale też do jej miana IMO nie aspirują; mają po prostu umilać nam życie.
A takie kompozycje automatycznie trafiają do specjalnego kącika w moim sercu. :)


Yves Rocher, Secrets d’Essences: Rose Absolue

Rok produkcji i nos: 2006, Christine Nagel

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, niezbyt bliski skórze, choć jego sillage nie powala. Z czasem redukuje się do przyjemnej aury. Na wszelkie okazje.

Trwałość: w granicach siedmiu-dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: gourmand-kwiatowa (i orientalna)

Skład:

Nuta głowy: cynamon
Nuta serca: róża
Nuta bazy: drewno cedrowe, bób tonka, paczuli


Nez à Nez, Ambre à Sade

Rok produkcji i nos: ??, Karine Chevallier

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, choć ewidentnie owocowy i słodki sznyt sprawia pewnie, że po pachnidło częściej sięgają Panie. :) Moc niebagatelna, ślad również dosyć znaczny, więc należy uważać ze stosowaniem w małych pomieszczeniach. Poza tym, jeżeli tylko zachowamy minimum dyskrecji  Ambre à Sade nada się na dosłownie wszystkie okazje.

Trwałość: do siedmiu-ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: gourmand-owocowa (i orientalna)

Skład:

Nuta głowy: jeżyny, truskawki, poziomki, karmel
Nuta serca: drewno cedrowe, maliny, cynamon
Nuta bazy: bób tonka, wanilia, ambra, skóra, paczuli
___
Dziś Santal Majuscule od Lutensa; kolejny słodziak. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Dżem jeżynowo-różany [jeżyny to prawie jak czarne porzeczki, prawda? ;) ], wzięty z http://pinterest.com/pin/34551122112246654/
2. Mus z liczi i malin. Pochodzący z http://www.flickr.com/photos/stephcookie/
W obu przypadkach nie polecam przeglądania fotografii z pustym żołądkiem! ;)

piątek, 12 października 2012

Mroźny, ziemisty i morski

Tak właśnie mogłabym opisać jeden z "zaległych recenzencko" zapachów od Oliviera Durbano (wśród których trochę mam do nadrobienia :) ). Jaki?

Turquoise. Który wcale nie jest taki turkusowy, ciepły oraz przyjemny, jak zdaje się sugerować nazwa czy kolor pachnącej cieczy. Jest dokładnie przeciwnie. Obco - ale przyjemnie.. poniekąd. ;)

W mojej zwichrowanej interpretacji. Nuty morskie to jeszcze nic niezwykłego, choć te w Turquoise przyrządzono "na wytrawnie", z dodatkiem ostrych nut drzewnych czy ziemistego, mroźnego irysa. Najciekawsze wydaje się tego morza otoczenie; bowiem Turkus to pachnidło ewidentnie żywiczne, za to - nie kadzidlane. Takim nie staje się nigdy. Za to prędko morskie tony (choćby akord znany jako "driftwood") okolono pikantnymi przyprawami, pieprzem, kolendrą, jagodami jałowca; a wszystkie rozgnieciono chłodnym, stalowym ostrzem majchra zwanego nożem szefa kuchni. ;) Szybko dołączają do nich chłodne żywiczne grudki, nasycone zielenią galbanum, gorzkie elemi, wibrująca mirra, może kilka grudek olibanum we wcieleniu znanym choćby z L'Eau Froide Lutensa, coś niecoś choinowego igliwia. Wszystko to pragnie stopić się w cieple kadzielniczych węgielków, jednak przejmujący chłód i silny wiatr, wiejący od morza i bez litości smagający każdy kawałek żywego ciała, skutecznie im to uniemożliwia. Nie będzie kadzidlanego dymu. Będzie chłód i brudnozielony, nieco stęchły aromat mórz Północy.


Za niego odpowiadają akordy, które według spisu nut są trzciną i wodorostami. Nie wiem, czy mogę się zgodzić, rozumiem jednak ogólny zamysł. Rzeczywiście, jest w dalszych etapach Turquoise coś ewidentnie morskiego, irysowo okrutnego, szklisto-zmrożonego, przywodzącego na myśl pozbawione ciepła Wakacje Pana Hulot od Christophera Brosiusa. Efekt podobieństwa z pachnidłem IHP uwydatnia element jakby papirusowy, suchy i organiczny. Który po jakimś czasie zaczyna wydzielać z siebie coś w stylu dymu [lecz to nie dym z żywic, jestem pewna]; już wiem, że chodzi o kocankę, daleką od Goutalowych Sables, wpadającą w tony papierosa, zgaszonego o pokryty zielonymi glonami kamień z morskiego brzegu.
Kiedy kompozycja słabnie, poszczególne akordy delikatnieją, nabierają lekkości ale i zlewają się w całość, trudną do rozdzielenia. Wiem, że woal zapachu zmniejszył intensywność oddziaływania na otoczenie, że zza tych wszystkich nut ostrych i trudnych do okiełznania wyzierają delikatne, eteryczne smugi w pastelowych barwach, jednak nie umiałabym odpowiedzieć, czy to ambra z mirrą a może kwiaty...?

Nie umiałabym - i chyba nawet nie chcę. Wzburzonego morza nie można oszukać, można jedynie starać się je zrozumieć; o ile ono samo tego zapragnie. :) Dlatego już nie główkuję, nie analizuję wrażeń, pozostawiając Turquoise własnemu biegowi. Niech odejdzie godnie, w ciszy i samotności; tak, jak lubi najbardziej.

Rok produkcji i nos: 2009, ??

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla miłośników ostrych żywic oraz dosłowności zapachów polskiego (na przykład) morza. :) O sillage całkiem pokaźnym, z czasem zmieniającym się w niezbyt ścisłą, ale jednak, aurę. Moc za to zadowoli miłośników olfaktorycznego ciężkiego grania. ;)

Trwałość: od przeszło dziesięciu godzin do niemal doby w czasie letnich dni

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: różowy pieprz, jagody jałowca, kolendra, sosna, olibanum, elemi
Nuta serca: morszczyn, trzcina, terpentyna, lotos, lilia
Nuta bazy: miód, kocanka, mirra, szara ambra
___
W tej chwili noszę Chantilly marki Houbigant.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.flickr.com/groups/a-grade/discuss/72157594382727469/

czwartek, 11 października 2012

Nieprzesadnie

Nieprzesadnie długie będą dzisiejsze notki o zapachach; ot, kolejny zbiór luźnych impresji.

 Comme des Garçons, Play: Green

Zielsko, zielsko i jeszcze raz zielsko. :)
Sympatycznie ziołowe, nasycone sokami różnorakich rośli, podnoszących smak potrawy, zdecydowanie liczniejszych, niż deklarowane w składzie bazylia z miętą. A może wrażanie owo wynika z gry wspomnianych składników z limonką, wetywerią oraz kilkoma jagódkami jałowca? W każdym razie woń po paru minutach robi się kwaskowata, zaś po dalszych kilkunastu, kilkudziestu powoli zesładza się oraz pokrywa ciepłym, roślinnym pudrem. Wszystko dlatego, by przetrwać na skórze dalsze dwie godziny, nie dłużej.
Ciekawe, niesztampowe, mocne choć mało odkrywcze. Za to fajne. :) Lubię Green.

Skład:
drewno cedrowe, limonka, jaśmin, bazylia, mięta, jagody jałowca, wetyweria, nasiona piżmianu, orzechy pistacjowe


Fragonard, Rêve Indien

Zapach, który poznałam dzięki wspólnym zakupom Poli (dzięki, Polu! :) ), zaintrygowanej rzekomym podobieństwem  Rêve Indien do jednego z wielkich klasyków Guerlaina, Shalimara. Które to perfumy uwielbiam, zatem i dzieła Fragonardowego nie mogłam pominąć. ;)
Szybko okazało się więc, że w Indyjskim Śnie Shalimar jest... przykryty zwalistą a charakterystyczną mieszanką zapachów, jaką znamy z tzw. India shopów. Głęboką, jednocześnie sandałowo-paczulowo-przyprawową, pomieszaną z aromatem palisandru, przejmującą i głośną; w całości złożoną z taniutkich olejków eterycznych.
Rozpylcie Shalimar w zaprzyjaźnionym India shopie a otrzymacie Rêve Indien.
Mnie to się bardzo podoba! :D Zdecydowanie nie żałuję zakupu odlewki - z której jednak korzystać będę oszczędnie, gdyż moc toto ma pioruńską. ;)

Skład:
bergamotka, cytryna, jaśmin, róża, irys, ambra, wanilia (oraz wiele, wiele innych wonności)


M. Micallef, Royal Muska

Wieść niesie, że tak pachniały Amazonki. ;) Jeżeli w istocie, to chyba jakieś inne, nie te znane z greckiej mitologii: funkcjonujące w ramach żeńskiej agogi, waleczne, urządzające "erotyczne napady" na pobliskie osiedla, dla komfortu władania mieczem odcinające sobie prawą pierś, w końcu bez cienia sentymentu pozbawiające życia swoich nowo narodzonych synów. Nie, na pewno inne.
Te mityczne amazonki nie mogły pachnieć jak ciepła, "pełnokształtna" młoda włoska mamma. ;) Może nieco rozmemłana tudzież przytłoczona monotonią codzienności, jednak kto z nas jest bez winy etc. ;) W związku z czym stwierdzam, że słodko-pudrowe, kwiatowe i obłe Royal Muska to po prostu łagodniejsza wersja Bal d'Afrique od Byredo. Czyli jeszcze jedna ciekawsza wariacja na temat klasycznej już [o okrutny losie, mizerię promujący!] damskiej Euphorii Kleina.
Tylko tyle i aż tyle.
Ładne choć nie "moje". Stanowczo.

Skład:
ylang-ylang, róża, nuty owocowe oraz drzewne, benzoes, piżmo


Mazzolari, Ambra

Składnik tytułowy zinterpretowano tu przede wszystkim w kontekście li tylko nośnika dla akordów lekkich, krystalicznie czystych, cytrusowo optymistycznych. Od słodziutkiej mandarynki przez mięsisty cedrat do obecnie rzadko spotykanej, wyłącznie cytrusowej bergamotki (żadne tam pseudo-pudry czy skóry) ambra stanowi tylko i wyłącznie dopełnienie dla podmiotów cytrusowych a później kwiatowych, z lekkim ubarwieniem w postaci świeżego, nieostrego imbirowego soku [jak oni tego dokonali?? To rumianek tak przeinaczył imbir - czy może jaśmin...?].
Jakaś cielesność pojawia się dopiero w bazie, kiedy zamiast ambry ukazują się labdanum z wanilią, wplecione w świeże cytrusowo-kwiatowe akordy.
Ładne, bezpretensjonalne perfumy. Doceniam, choć nie na tyle, by pragnąć własnego flakonu.

Skład:
tangerynka, bergamotka, rumianek, imbir, ylang-ylang, jaśmin, drewno sandałowe, wanilia, paczuli, ambra, labdanum


Na razie wystarczy. Cztery zapachy to i tak sporo. :)
___
Dziś Aube Pashmina z cyklu Huitième Art Parfums.

wtorek, 9 października 2012

Elegia na śmierć pięknego chłopca

Ateński królewicz Hiacynt, syn Amyklasa, był pięknym chłopięciem w samym rozkwicie dziecięcej jeszcze urody. Zgodnie z wymogami ówczesnej starożytno-greckiej etykiety jego los winien w tej chwili przeciąć się z codziennością jakiegoś dojrzałego mężczyzny, który stałby się młodego królewicza nauczycielem, mentorem a także - co z naszego punktu widzenia budzi największe emocje - kochankiem. Hiacynt miał jednak szczęście. Zamiast obmierzłego starca w poszarpanych szatach, cieszącego się sławą wielkiego myśliciela, "trafił mu się" wiecznie młody i przystojny bóg Apollo.
Jednak owo śliczne ludzkie dziecię niechybnie musiało obudzić pożądanie więcej, niż jednego mężczyzny, także wśród nieśmiertelnych. Tym z odtrąconych, który najboleśniej przeżywał swoją porażkę, okazał się Zefir - bóg wiatru zachodniego. Który, jak się później okazało, cierpiał aż za bardzo. Jego zazdrość szybko przestała mieścić się w ogólnie akceptowalnych ramach. Postanowił się zemścić - i to tak, by cierpienie dosięgło nie tylko ateńskiego królewicza, lecz także jego wybranka. Zefir wyczekał chwili, kiedy Hiacynt wraz z Apollem oddawał się swojemu ulubionemu sportowi, rzucaniu dyskiem i - niby przypadkiem skierował lecący przedmiot w stronę głowy chłopca. Uderzenie było celne. Trysnęła krew, Apollo nie zdążył uratować ukochanego.
Tyle tylko zdziałał, że z krwi królewicza wyrósł kwiat, na jego cześć nazwany hiacyntem.
Śmierci jednak nie zdołał pokonać.

Postanowiłam przypomnieć Wam tę historię z powodu pewnych perfum, które w mojej głowie na stałe zrosły się z hiacyntem (przez małe "h" ;) ) w sposób nieoczekiwany a także odrobinę przekorny, budząc zaskoczenie ale również... uspokojenie mojej skromnej osoby. ;)
Ten zapach to Oud od Mony di Orio.

Skąd w nim niepokój? Ano dzięki konstatacji, iż oud na mojej skórze odmawia grania roli pierwszoplanowej; zamiast tego ulega zesłodzeniu, ładnieje, staje się krystaliczny oraz bardzo, ale to bardzo kwiatowy. Wchodzi w niespodziewany alians z hiacyntem właśnie. :) Co zdziwiło mnie niepomiernie, bowiem jeszcze przed poznaniem pachnidła dumałam nad jego ewentualnym rozwojem, przewidziałam wiele olfaktorycznych scenariuszy, ale nie taki. :)


Nie liczyłam na mocne, żywiczno-animalne wejście, na aromat zbliżony do kminu rzymskiego (jakieś ciekawe wcielenie elemi, jak sądzę), zmieszany z gorzkim oudem, suchy oraz odrobinkę pudrowy. Jednak tak silne wrażenia, bardzo przecież miłe, trwają tylko chwilę. Ponieważ już wkrótce pojawia się jasna, kwiatowa, pełna słońca (ech, ten Apollo! :) ) słodycz. Jednocześnie giętka, niewinna choć też niepokorna. Dziwna jest ta słodycz, którą prędko zaczęłam utożsamiać z wszechogarniającą wonią hiacyntów, podobnej do Fidji marki Guy Laroche, a która w istocie może być grą akordów mandarynki i osmantusa.
Także i ona nie rozpieszcza mnie zbyt długą solówką, gdyż wkrótce do hiacyntów - czy osmantusa z mandarynką - dołącza aromat otwarcia. I od tej pory mieszanka pozostaje właściwie niezmienna; owszem, proporcje między słodyczą a cielesną goryczką potu zmieszanego z kadzidlanym dymem ulegają przetasowaniom. Czasem dominuje akord lekki i kwiatowy, rozmajony suchą, ostrą świeżością cypriolu, kiedy indziej na pierwszy plan wybijają się mocne, wysuszone nuty drzewne, podkreślone piwniczno-pudrowym, stylowym jednak paczuli - zawsze jednak oba bieguny Oudowego uniwersum pozostają względem siebie w równowadze. Praktycznie aż do głębokiej bazy, kiedy pojawia się niezwykły, choć jawnie syntetyczny element ambrowy; ów jednocześnie wysładza się przy hiacyncie oraz pikantnieje dzięki towarzystwu oudu z kminowym elemi. A może za jedną z tych właściwości odpowiada piżmo, potraktowane w sposób iście orientalny, pogłębione i zanimalizowane, choć dalekie od duszącego mydła? Może to ono nadaje pikanterii, podczas gdy ambra wysładza, otaczając mieszaninę lekką acz ciemną, transparentną waniliową zasłoną?
Nie wiem, doprawdy nie wiem. Oud Mony di Orio to dla mnie zagadka. :)

No dobrze, to było zaskoczenie, gdzie w takim razie kryje się uspokojenie wiedźmy skonfrontowanej z omawianym pachnidłem? ;) Z dokładnie tych samych reakcji. Bowiem pachnidło, choć bez wątpienia wspaniałe i artystycznie stojące na bardzo wysokim poziomie, mnie wydaje się zbyt grzeczne. Nazbyt delikatne, wyważone, manierystyczne wręcz. Albo raczej akademickie, wszak staranność przykładana głównie do formy dzieła kosztem intensywności emocji, jakie winno ono nieść w świat, pasuje raczej do akademizmu. Dla mnie to jednak trochę zbyt mało.
A czy widzieliście cenę tego pachnidła? Ona także wywarła niemały wpływ na moją radość: uff, nie chcę flakonu, jak dobrze! ^^

Rok produkcji i nos: 2011, Mona di Orio

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o całkiem sporej mocy i takim sillage. Na wiele okazji, choć czemuś mnie najlepszymi wydają się wszelkie zdarzenia mniej formalne, z całkiem zwyczajnymi, spokojnymi dniami na czele. Nie bardzo rzecz rozumiem ale uznałam, że wypada powiedzieć. :)

Trwałość: w granicach szesnastu-osiemnastu godzin [chociaż przez ostatnie pięć-sześć trzeba szorować nosem po skórze, niemniej jednak zapach wciąż jest wyczuwalny]

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, petit grain, elemi
Nuta serca: osmantus, paczuli, cypriol
Nuta bazy: drewno cedrowe, naturalna esencja oudu z Laosu, ambra, piżmo
___
Dziś tkwię Dans Tes Bras od Frederica Malle'a. ;)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Najpopularniejsze chyba malarskie przedstawienie Śmierci Hiacynta, pędzla Jeana Broca.
2. Natomiast tę Śmierć Hiacynta namalował Alekander Kiseliew.