czwartek, 31 marca 2016

Rewolucja obok ogrodu

Róże, róże, wszędzie róże! Myślałby kto, że mamy ciepły, słoneczny oraz bujny późny czerwiec a nie przełom marca i kwietnia, kiedy wiosna dopiero się zaczyna ...przynajmniej w Polsce. ;) Tymczasem trudno zaprzeczać faktowi, że nasz kraj do grona "domyślnych użytkowników perfum luksusowych" raczej się nie zalicza (choć sytuacja szczęśliwie powoli się zmienia), zatem to nie nasza wiosna stanowi priorytet dla producentów pachnideł. Prędzej tradycyjny basen Morza Śródziemnego z przyległościami, gdzie aura jest przecież nieporównanie łagodniejsza.
Myślę, że do tego rejonu spokojnie można zaliczyć także Półwysep Arabski, razem z Omanem, jego sułtanem oraz marką Amouage. ;)

Pachnące klejnoty w tamtejszej koronie wzbogaciły się ostatnio o kolejny okaz, wielkiej urody karminowo-różany rubin z niezwykłymi, metalicznymi inkluzjami.


Opus X, bo o nim mowa, rozpoczyna się z hukiem i łoskotem, potężnym strzałem z różanej haubicy. :D Dokładnie tak, róża w najnowszym Dziele to broń, gwałtowna, niezawodna a także - przez wysoki stopień skoncentrowania oraz olfaktoryczne otoczenie - zdolną poczynić niemałe straty w ludziach. ;) Nie dość, że występuje w czterech różnych postaciach, to jeszcze asystuje jej jasne, cytrusowo odświeżające (choć przecież równie różane jak ona sama) geranium.

Nie byłoby jednak historii, gdyby nie inne towarzyszące hegemonce nuty. I tu dopiero robi się ciekawie; królowej kwiatów w kilku wcieleniach towarzyszą bowiem akordy chemiczne, industrialne, hutniczo-kopalniane. Cóż, to chyba rewolucja przemysłowa w ogrodzie różanym. ;)
Najpierw do przesyconych cennymi sokami grubych, mięsistych i aksamitnych płatków dołącza ciepły opar spalonego węgla, tłusty i słodki ale jednocześnie lekki (w końcu i zadeklarowany w nutach werniks, i sztuczna skóra bywają spokrewnione z węglem), skontrastowany jednak obecnością chłodnego żelaza, starego ale nie zardzewiałego. Potrzeba czasu, aby kompozycja ogrzała się i ułożyła na ciele, kradnąc mu trochę ciepła, łagodności i zapachu. W ten sposób Opus X nie staje się kompozycją animalną, zyskuje jednak niedosłowną słodycz, łagodność i spokój, dzięki którym róża - tym razem już nie żywy kwiat ale jego wyraźne odwzorowanie, na przykład w najciemniejszej odmianie palisandru - stopniowo roztapia się w zlocistej miedzianej kąpieli.

Najmłodszy element Serii Bibliotecznej to perfumy różane stokroć bardziej, aniżeli starsza o dekadę seria Lyric. Są równie abstrakcyjne ale bardziej mineralne, od początku do końca utrzymane w stylistyce zręcznej iluzji. A zatem znakomicie pasujące do naszych czasów, nie ceniących przecież naturalności w perfumach.
Co nie zmienia faktu, że bardzo, bardzo ładne. ;)


Rok produkcji i nos: 2016, ??

Przeznaczenie: zapach uniseksualny o dużej mocy; może nie ciągnie się za uperfumowaną osobą kilometrowym ogonem ale jak na współczesne kompozycje naprawdę daje popalić. ;) Z czasem oczywiście słabnie, redukując się do szerokiej ale ciężkiej, stosunkowo nieruchomej aury.
W związku z czym Opus X wydaje się być wymarzony na wszystkie okazje wieczorowo-nocne, bardziej lub mniej oficjalne. Sprawdza się jednak i za dnia.

Trwałość: bardzo dobra, ponieważ oscylująca wokół pół doby wyraźnego życia na skórze i wokół niej oraz dalszych trzech do prawie ośmiu godzin stopniowego zamierania.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: róża stulistna, akord krwawej róży, róża damasceńska, tlenek róży [? coś, co w oficjalnym spisie nut figuruje jako "rose oxide"]
Nuta serca: akord werniksu, geranium, skóra
Nuta bazy: ambrarome, ylang-ylang, akord metaliczny, oud
___
Dziś noszę Rose Oud od Yves Rocher.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://wallpapercave.com/w/cks4CEs#google_vignette

sobota, 26 marca 2016

Na wiosnę


Wielkanoc, szczególnie tak słoneczna i ciepła jak tegoroczna, to święto nie tylko religijne ale przecież także cudowny, radosny czas, w którym odradza się życie, rośliny na powrót zaczynają zachwycać swoją bujnością i w ogóle chce nam się chcieć, gdy wszystko wokół jest takie serdeczne, energetyczne, pozytywne i kolorowe. Uff, to było długie zdanie. ;) Ale i jednocześnie całkowicie prawdziwe.

Wielkanoc - czy w ogóle wczesna wiosna - to ten okres w roku, kiedy jak nigdy chce nam sie przebywac na świeżym powietrzu, jeść tryskające świeżością [w dzisiejszych czasach co prawda chemiczną ale zawsze ;] ] owoce i warzywa a także pachnieć ożywczo, niezobowiązująco, zielono. :) Inni pewnie napisaliby, że świeżo i lekko ale to jestem ja, która nie przepadam za świeżością czy lekkością w ich potocznym rozumieniu. ;)
Dlatego co roku szukam swojej własnej interpretacji tętniącego życiem i beztroską wielkanocnego pachnidła. W poprzednich latach padało między innymi na Moon Bloom od Hirama Greena czy Jasmine White Moss z butikowej kolekcji Estée Lauder [choć to beztroska cieniem i nostalgią podszyta], w tym natomiast zdecydowałam się na Lolę marki Signature Fragrances London.

Pachnidło pokazujące, że nawet wiosenna feeria barw, nawet słodycze i popularne kwiatki mogą kryć w sobie zupełnie niespodziewaną głębię...


Kompozycja rozpoczyna się w stylu identycznym do pierwszej z mieszczonych fotografii: jest słodko, przyjemnie, wesoło i ładnie; tak po prostu. Bez żadnych filozofii, bez silenia się na nic, może poza sprawieniem odbiorcy artystycznej przyjemności balansującej na granicy kiczu. :) Tu do głowy idzie wysokoprocentowy szot z serotoniny i endorfin, reprezentowanych przez popularne kwiaty w rodzaju bezpretensjonalnego jaśminu wielkolistnego, sprężystego neroli, łagodnej herbacianej róży oraz jasnego, krystalicznego, płynnego miodu. Gdzieś w tle pachnie koniczyna i bliżej nieokreślone drzewa owocowe. Jest słonecznie ale nie upalnie, wieje lekki wietrzyk, chce się żyć. Jakkolwiek jest to życie osoby pozbawionej nawet najmniejszych trosk, pozornie może i kuszące ale naprawdę ździebko nudne (a z czasem pewnie coraz bardziej monotonne).

Na szczęście pojawia się składnik, który dodaje mieszaninie głębi. Dzięki niemu Lola nie jest już pustogłową istotką ale zaczyna żyć naprawdę. Ten składnik to paczuli. Ciepłe, ziemiste, w otoczeniu tchnących świeżością kwiatów oraz nektarowej słodyczy miodu całkowicie niewinne, zapewniające jednak dziełu niezbędną przestrzeń, tło, kontekst oraz, co tu dużo mówić, po prostu Duszę przez duże D. ;)

W bazie perfumy uspokajają się jeszcze bardziej, po początkowym ADHD zostaje zaledwie cień w postaci ambitnej, aksamitnej słodyczy, suchej i pyłkowej jednocześnie. Paczuli powoli zmierza ku rejestrom czekoladowym, w które jednak nie wpada, zatrzymawszy się na jasnych cedrowych deskach; przy czym moim zdaniem drzewo, z którego je stworzono rosło raczej w Japonii aniżeli w Libanie bądź amerykańskiej Wirginii a znane było pod nazwą hinoki. ;)
Czyli bardziej cyprys z niezwykle subtelnym, ledwie zauważalnym powiewem jasnego kadzidła rodem z Kyoto Comme des Garçons. Dodajcie do niego najdelikatniejsze wcielenie białych kwiatów oraz miodowo-słodki powidok a otrzymacie Lolę. :) Ramę zapewnia jej ciepły, paczulowy cień, ogrzewający pozostałe nuty swoim rozkochanym spojrzeniem.

No cóż, najwyraźniej Lola cała jest poezją. Fraszką ku czci piękna wiosny.
Niby drobiazg ale jaki piękny!


Rok produkcji i nos: 2014, ??

Przeznaczenie: pachnidło kojarzone z kobietami, zapewne przez nuty, moim zdaniem jednak spokojnie mogą testować je mężczyźni; a nawet powinni, ponieważ na ich skórze ta słodycz na drzewnej podstawie może okazać się naprawdę interesująca.
Na pewno perfumy charakteryzują się całkiem sporą intensywnością, chociaż nie lubią zostawiać za sobą śladów; prędzej orbitują wokół uperfumowanej osoby jako aura żywa ale znająca zasady dobrego wychowania. ;) W związku z czym możecie nosić Lolę w dzień oraz po zmroku, na okazje Bardzo Ważne ale i zupełnie niezobowiązujące, do tańca i do różańca.
Mam wrażenie, że dla niektórych z nas Lola mogłaby się okazać nie przygodną znajomością ale wręcz miłością na ładnych kilka lat [właściwie jedyne, co naprawdę mi w niej nie pasuje, to cena. ;) Pięćdziesiąt funtów za sześć mililitrów; co prawda ekstraktu ale jednak].

Trwałość: około piętnastu godzin spokojnego ale wyraźnego trwania oraz dalszych kilka skokowego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-kwiatowa (oraz drzewna)

Skład:

Nuta głowy: kwiat afrykańskiej pomarańczy
Nuta serca: paczuli, jaśmin
Nuta bazy: drewno cedrowe, jasny miód, róża

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/mmoorr/5652104654/ [Autor: Mor Naaman]
2. https://www.flickr.com/photos/djprmf/15060850234/ [Autor: Pedro Fernandes]
4. https://www.flickr.com/photos/civisi/3432457502/in/photostream/ [Autor ukrywa się pod pseudonimem jjMustang_79]


***




Korzystając z nadarzającej się okazji, chciałabym życzyć Wam oraz Waszym bliskim wspaniałych, ciepłych, szczęśliwych Świąt, niekoniecznie Wielkiej Nocy.

Ostatecznie okazja do świętowania zawsze się znajdzie. ;)


Bądźcie radośni i niech dobro, które czynicie, wraca do Was pomnożone!

Dla świata i ze światem


Pochodził z terenów Bliskiego Wschodu, jednak serca i dusze największej rzeszy wyznawców zdobył w kolebce cywilizacji europejskiej, Rzymie.
Na święty dzień wybrał niedzielę, na pamiątkę własnego zwycięstwa nad śmiercią i złem ale w rzeczywistości dzięki prymatowi celebrowanego wtedy życiodajnego słońca, które ogrzewało ziemię swymi życiodajnymi promieniami. Jak chce tradycja, urodził się w okolicach 25 grudnia, zaś umarł - by wkrótce zmartwychwstać - wiosną, i to właśnie te dwie okazje okazały się najważniejszymi świętami dla wszystkich jego czcicieli.

Oddał życie w odwiecznej walce dobra ze złem, zapewniając tym samym odkupienie całej ludzkości; złożył samego siebie w ofierze w imię wielkiej, szlachetnej Sprawy.* Zawalczył w ten sposób o nieśmiertelność ludzkich dusz. Tuż przed śmiercią w wyniku ukrzyżowania spożył ze swoimi uczniami ucztę. Choć przy jego grobie postawiono straże, miejsce trzeciego dnia po śmierci okazało się puste. Zmartwychwstały bóg ukazywał się jedynie swoim uczniom, przekazując im ostatnie wskazówki, jak po śmierci dostać się do boskiego królestwa w niebie, do którego zresztą wstąpił wraz z ciałem wkrótce potem. Wtedy też uczniowie bóstwa udali się w świat, nauczając i nawracając niewiernych.

Jego późniejsi wyznawcy przyjmowali chrzest a podczas liturgicznych obrzędów spożywali ofiarę z chleba i wina**, symbolizujących ciało oraz krew boga. Domyślacie się już, o kim piszę? :)
O Mitrze.

Imię tego perskiego bóstwa oznaczało tyle, co 'pakt', 'przyjaźń', 'ugoda', możliwe zatem, że w istocie objęte było tabu a używane powszechnie określenie miało opisywać najważniejsze cechy bóstwa, będącego przecież jednocześnie przedmiotem i podmiotem przymierza ludzi z dobrem oraz Najwyższą Światłością. Choć to tylko moje spekulacje.
Jednak kim w istocie był Mitra, bóg zrodzony ze skały***, zastanówmy się innym razem, dobrze?

Przecież i Was, i mnie przywiodły tutaj perfumy. :)
Zapach bogatego ale zdumiewająco łagodnego Wschodu, który dawno już zdążył zakorzenić się w naszych sercach. Na pewno znacie ten motyw; wszak wracam ku niemu co Wielkanoc. ;)
Dziś nie będzie inaczej, a w podróży potowarzyszy nam Majestic marki Arabian Oud. Kolejny Orient, który w istocie okazuje się nieodłączną częścią Zachodu. Jego sercem.


Pierwsze takty pachnidła na ludzkiej skórze są jak podróż w ciemność, do ukrytych pod powierzchnią ziemi sekretnych świątyń Mitry, zwanych mitreami. Tu ciepły i wilgotny zapach ziemi miesza się z przejmującym chłodem kamiennych ścian i posadzek, towarzyszącymi nam ciałami przejętych współwyznawców oraz omywającymi to wszystko gęstymi ale przejrzystymi, lekko metalicznymi smugami kadzidła. Oto oud gęsty, potężny i przejmujący, otoczony gęstymi dymami topionych żywic, pogłębiony ciemnym, orientalnym sandałowcem, przyprószony zamorskimi korzeniami, utrzymany w stylu Dark Aoud marki Montale czy Black Oud od LM Parfums. Niszowy, przejmujący i ponadczasowy.

Później jednak kompozycja łagodnieje, coraz śmielej zatapiając się w kwiatowych pyłkach oraz gładkich, dojrzałych ale co ciekawe niezbyt soczystych, kaszmirowych owocach. Pojawia się wiosenna pogoda hiacyntu a także cień gęstej, esencjonalnej ale i lekko konfiturowej róży. Kadzidła stopniowo wypalają się i bledną, nuty drzewne również odchodzą w cień, pozostawiając jedynie półprzejrzyste sandałowcowe widmo, skąpane w owocowym, mięsistym oudzie oraz jasnych, drzewno-kwiatowych piżmach (które modne stały się dzięki Narciso od Narciso Rodrigueza). Już nie tylko mroczny, twardy, przesycony testosteronem mistycyzm ale i matczyna łagodność oraz dziecięcy śmiech.

Chociaż arabska geneza pachnidła sugeruje coś zgoła przeciwnego, w mojej interpretacji Majestic to wschodni mistycyzm, reinterpretowany zgodnie z wrażliwością i mentalnością Zachodu. Ich serce oraz nasz mózg lata temu zlały się w całość i stały tym, co dziś znamy, kochamy bardziej lub mniej ale rozumiemy zawsze.

Majestic brzmi jak twórcza, olfaktoryczna odpowiedź na pytanie, dlaczego pomimo tylu oczywistych podobieństw kult Mitry ostatecznie przegrał z religią Chrystusa. Otóż mitreitą [? to słowo rzeczywiście istnieje czy je wymyśliłam?] nie mógł stać się byle kto, o nie! To był kult ekskluzywny, przeznaczony wyłącznie dla mężczyzn niebędących niewolnikami; kobieta, choćby najpobożniejsza i nawet najodważniejszy gladiator mogli zapomnieć o uczestnictwie w obrzędach objętych sekretem, do którego dopuszczano wyłącznie wyznawców. Natomiast jak rzecz miała się z chrześcijaństwem, wiedzą chyba wszyscy czytający moje słowa: "Nie masz Żyda ani Greka, nie masz niewolnika ani wolnego, nie masz mężczyzny ani kobiety (...)".
Podobnie Majestic, surowe dymy i drzazgi wzbogacone o miękkość i delikatność; otwarte, z zasady nie wykluczające nikogo ani niczego. Żyjące dla świata ale i ze światem.
Dokładnie tak, jak należy.


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: co ciekawe, zapach ponoć dedykowany jest kobietom; dla mnie to bardziej ciekawy, spolaryzowany uniseks, osnuty na współpracy przeciwieństw; bardzo przyjemny w użytkowaniu oraz łatwy w odbiorze nawet dla osób postronnych. Charakteryzuje się jednak dosyć silną projekcją (szczególnie w pierwszych fazach rozwoju) potrafiąc zostawiać za uperfumowaną osobą naprawdę długi ślad; później kompozycja cichnie i zmienia się w żywą, wibrującą, gęstniejącą z czasem aurę.
Pamiętajcie jednak, że Majestic to jedne z tych perfum, które dopasowuje się raczej do swojego samopoczucia niż konkretnej okazji; zatem kluczową sprawę będzie dobór odpowiedniej dawki.

Trwałość: ponad dziesięć godzin wyraźnego, łatwo wyczuwalnego życia oraz niemal drugie tyle stopniowego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: drzewno-kwiatowa (oraz owocowa)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, akordy owocowe, róża
Nuta serca: hiacynt, piołun, akordy drzewne
Nuta bazy: białe piżmo, drewno sandałowe, kadzidło, oud
___
Dziś noszę Néroli Oud od Au Pays de la Fleur d'Oranger.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/historia/1529045,2,poganski-kult-mitry.read [Autorka: Dbrochna Zielińska]
2. https://www.flickr.com/photos/bonzoinviaggio/10976191664/ [Autorstwo: osoba ukrywająca się pod pseudonimem BIV (per niente simpa)]

*Czy zatem można się dziwić, że wielu wyznawców odnalazł w szeregach rzymskich legionistów, którzy w tak pojmowanej ideologii odnajdywali samych siebie? ;)
** Oraz byczego mięsa, ze zwierzęcia składanego bogu w ofierze podczas najważniejszych świąt.
*** Zapewne równie nieczułej na "mroczne" zmysłowe żądze, co pewna znana nam wszystkim wieczna dziewica. ;)

niedziela, 13 marca 2016

Podaruj mi trochę słońca... zimowego

Chociaż mamy już prawie połowę marca, wiosna jakoś niespecjalnie się ku nam śpieszy. Co jest szczególnie męczące po kolejnej zimie, która na dobrą sprawę (wyjąwszy jakieś dwa tygodnie) zimą z prawdziwego zdarzenia w ogóle nie była. Oj, coś czuję, że zim jak ta z roku mojego urodzenia, kiedy podobno w jedną noc drogi robiły się nieprzejezdne z powodu zasp wysokości samochodu, już nie uświadczymy.
W każdym razie zmęczenie tą porą roku wyjątkowo czuję i ja. Chyba wszystkim nam trzeba teraz pocieszenia, złocistego słońca, południowej łagodności, zaś olfaktorycznie kojących upały cytrusów, prawda? :)
Prawda?


Jeżeli tak, to nie szukajcie ich na moim blogu. ;> Tutaj wciąż rządzi Królowa Śniegu, która nawet typowo cytrusowe pachnidło zmienia w złociste, skrzące się w słońcu ostre kryształki, przejrzyste jak lodowa śmierć i piękne jak jutrzenka.
Eau d'Hadrien marki Annick Goutal stanowi znakomity przykład takiego właśnie zapachu: banalnego i nudnego w czerwcu, lipcu czy sierpniu ("cytrusy latem? To takie odkrywcze!", jak ów pomysł skwitowałaby zapewne Diablica ubierająca się u Prady ;> ) ale ożywczo cudownego zimą, kiedy to klasyczne wody cytrusowe zwykły pokazywać całe swoje piękno. Przecież już od lat przekonuję, iż prawdziwa urodę starych wód kolońskich można dostrzec wyłącznie w ostrym, przejmujący i czystym mroźnym powietrzu. O ile tylko perfumy nie są sztucznie dosłodzone ani rozmiękczone trywialnym dodatkiem nut ozonowo-owocowych, możemy liczyć na spektakl, istną zorzę polarną w najchłodniejszych odcieniach ciepłych barw. :)

Eau d'Hadrien to znakomity przykład takiej właśnie kompozycji; pozbawione cukru, naturalistyczne cytrusowe soki w przejmującym zimowym chłodzie zamarzają w tysiącach drobnych kryształków, zdolnych poranić niczego niespodziewanące się, miękkie ludzkie ciało. Tak wygląda otwarcie.
Nieco później kompozycja, latem nieuchronnie wpadająca w łatwe do przewidzenia jasne cytrusowo-ilangowe pudry, zimą osuwa się w stronę szlachetnych, gorzkich suszonych ziół (w ilości nieprzesadnej ale zauważalnej), w które zatapiają się z wolna coraz bardziej płynne a nawet woskowane cytrusowe olejki. Baza natomiast to cytrusowo-ziołowo-przyprawowa (ziele angielskie, jałowiec, odłamany fragment goździka, o takich przyprawach myślę) tafla na spokojnym, łagodnym jak niemowlę syntetycznie ambrowym oraz jasnodrzewnym morzu.

Przy Wodzie Hadriana nie sposób się nudzić... pod warunkiem, że będziecie ją nosić we właściwej, zimnej porze roku. ;) W innym przypadku umrzecie z nudów. :]


Rok produkcji i nos(y): Annick Goutal oraz Francis Camail

Przeznaczenie: zapach skomponowany dla mężczyzn jako goutalowska interpretacja klasycznego akordu kolońskiego, co skądinąd naprawdę się czuje; dla mnie jednak jest to typowy uniseks, jak uniseksem jest słynna CK One oraz jeszcze słynniejsza Woda Kolońska Fariny. :)
Muszę jednak przyznać, że minusem zimowego stosowania Eau d'Hadrien jest jej mizerna projekcja oraz trwałość; perfumy trzymają się tuż przy skórze, nieco wyraźniej odstając od niej wyłącznie w pierwszej fazie rozwoju. Jest to jednak zupełnie zrozumiałe; praw fizyki nie pokonamy. ;)

Trwałość: zimą w granicach trzech lub czterech godzin, latem często ponad dwukrotnie dłuższa.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża

Skład:

grejpfrut, cytryna, cedrat, mandarynka, cyprys, ylang-ylang, aldehydy
___
Dziś noszę Panią Walewską Noir od Miraculum (oraz naszego Urwiska ;) ).

P.S. 
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://flakers.com.pl/preview/3169/1024x768/zima-tapety-(10)

niedziela, 6 marca 2016

Budzisz się z tym, z kim zasypiasz


Kiedy ostatnio zastanawiałam się nad rozdźwiękiem między tutejszymi,  nadwiślańskimi opiniami na temat najnowszych perfum marki Yves Rocher a moim zdaniem na ich temat, do głowy wpadła mi między innymi taka oto konkluzja: nie jestem fanką polskiej Fragrantiki. Nie chodzi bynajmniej o to, że mam cokolwiek przeciwko rodzimej odsłonie największego portalu o perfumach czy - bogowie brońcie! - przeciw skupionej wokół niego społeczności. Nic z tych rzeczy! Problem leży po mojej stronie.

Otóż w co najmniej ośmiu przypadkach na dziesięć, kiedy powodowana ciekawością rozglądam się po Sieci w poszukiwaniu opinii o danym zapachu chcąc porównać je ze swoją, na ich najmniejszą zgodność mogę liczyć właśnie w polskich pachnących miejscówkach.  (W tym na największej obecnie Fragrantice). Tutaj często nie zgadza się nic bądź bardzo mało: rozkład akordów, ich intensywność, ogolóna moc oraz trwałość kompozycji okazują kompletnie różne od moich doświadczeń. Co może i ma niebagatelny walor edukacyjny ale na dłuższą metę dziwi i skłania do refleksji.
Dlaczego moja skóra przyjmuje zapachy inaczej, niż skóry "uśrednionych Polek i Polaków"? Czy to ma jakiekolwiek biologiczne wyjaśnienie? A może wprost przeciwnie, może rozwiązanie zagadki kryje się raczej w zawiłościach kulturowo-psychologicznych? Jak myślicie?

Sama nie podejmę się odpowiedzi; to robi się zbyt niebezpieczne. ;P Jednak całość zagadnienia widzę wyraźnie na przykładzie wspomnianych premierowych perfum Yves Rocher, noszących (jakże wyjątkową i odkrywczą, przyznaję ;) ) nazwę Rose Oud.
Już nawet nie chodzi o to, że mnie zapach się podoba a innym nie (takie ich prawo), lecz o skalę tego zjawiska. O ilość osób nagle ach-jak-bardzo-rozczarowanych, z wyraźnym odcieniem obłudy i/lub protekcjonalności. Bo rozumiem sytuację w stylu: komuś perfumy nie pasują, ktoś inny się rozczarował a na kolejnej osobie układają się koszmarnie. Bywa. Jednak dlaczego jest ich aż tak dużo, skoro opinie miłośników perfum z innych krajów nie są aż tak miażdżące?

W każdym razie: Polacy Rose Oud nie lubią i kropka. A ja kompletnie nie pojmuję, dlaczego.


Wiecie, dlaczego lepiej wchłania nam się opowieści, których bohaterowie są istotami złożonymi? Kiedy posiadają wady i zalety, gdy ich zachowanie cechuje niekonsekwencja bądź większe lub mniejsze dziwactwa, kiedy nie są złożonymi z klisz i stereotypów płaskimi kartonowymi wycinankami?
Głupie pytanie. Przecież wiadomo, że z tak wykreowanymi bohaterami łatwiej nam się identyfikować. :)
Dlaczego więc z perfumami nie mogłoby być podobnie?

Rose Oud jest dla mnie próbą stworzenia pachnidła o osobowości zbliżonej do ludzkiej. Próbą udaną, aczkolwiek nie idealną [inna rzecz, że perfum będących idealną bioniczną atrapą ludzkiej duszy najzwyczajniej w świecie bym się bała ;) ]. Dziełem pozornie prostym: niektórych zachwycającym, innych rozczarowującym a jeszcze innych pozostawiającym doskonale obojętnymi. Części z nas pokazującym swoją gładką, słodziuteńką, różano-konfiturową twarz, kogoś innego odstraszającym brudnym, kminowo-wodozflakonowym, potno-wymiotnym, drapiącym w struny głosowe alkoholicznym chrypieniem, innym natomiast - i do tej właśnie grupy mam szczęście się zaliczać - prezentującym całą złożoność swojego charakteru.

Mieszanina rozpoczyna się podobnie jak dzień większości z nas: gęstym, głębokim i przyjaznym ciepłem, kiedy przyjemnie otuleni pościelą powoli otwieramy oczy. Jesteśmy jeszcze sennie rozkojarzeni, może też w dalszym ciągu zmęczeni ale przy tym naznaczeni subtelną, ledwie zauważalną wonią po-nocnego potu. W historii, której na imię Rose Oud tak właśnie budzi się do życia ciepłe i łagodne, przesycone egzotycznymi balsamami drewno różane. ;)
Jednakże w odróżnieniu od człowieka (a może właśnie dokładnie tak, jak część z nas? ;P ) owa delikatna, purpurowa panna nie udaje się pod prysznic, aby zmyć z siebie ślady nocy, lecz sięga po perfumy. Dokładnie po jakąś esencjonalną różaną kompozycję; tak gęstą od wonnych olejków, że można ją kroić nożem. Sekundę później spryskuje się pachnidłem i cóż... pachnie tak, jak niedomyty (ale nie brudny czy śmierdzący, to ważne!) człowiek, który użył perfum. :] Brzmi niezbyt zachęcająco ale w rzeczywistości pachnie bosko!


Róża czysta i głęboka łączy się z kminem, smukłe palisandrowe nuty kontynuują taniec z balsamami i żywicami, zaś do tego wszystkiego dołącza labdanum. Moje wspaniałe, cudowne labdanum, wyraźne już po kilku minutach od aplikacji. :) Złociste, lejące się, zmysłowe; pasujące do wizji uniwersalnego piękna zjednoczonego z prozaiczną, zwierzęcą cielesnością tak, że już bardziej się nie da.

Z czasem to właśnie ladanum na bazie balsamiczno-drzewno-różanej rozwija się w woń czegoś w rodzaju poślinionej satyny (jakkolwiek to brzmi). Gdyby zapach ów był dźwiękiem, powiedziałabym, że jest słodki, niekoniecznie czysty ale za to gładki oraz wysoki. Jednak minuty mijają i nawet aromat kminu odpływa gdzieś w dal, zastępowany suchą, drzewną cienistością, która w zestawieniu z różą, żywcami oraz czymś bardzo podobnym do gorącego szafranu, faktycznie zaczyna przypominać tytułowy oud.
Przy czym nie ma dla mnie znaczenia, iż jest to oud laboratoryjny i tworzą go przede wszystkim cuda chemii we współpracy z oderwanymi akordami wszystkich wymienionych składników. Obserwowanie jego ciemnienia oraz postępującego zdrewniania całej kompozycji daje mi zbyt wiele przyjemności, żebym przejmowała się podobnymi drobiazgami. ;) Zresztą wiem, że oto doświadczam już bazy i lada moment Rose Oud zniknie z mojej skóry jak sen złoty, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie. Słabe, choć bogowie mi świadkiem, że chciałabym, aby było niezniszczalne.

Podobno Rita Hayworth stwierdziła kiedyś, że nie ma szczęścia w miłości, ponieważ interesujący ją mężczyźni, bez różnicy: sławy Hollywoodu, milionerzy czy zwykli ludzie, idą do łóżka z Gildą ale budzą się z Ritą - i najwyraźniej nie jest to dla nich szczególnie miłe przebudzenie. No cóż, zamiast filmowej seksbomby, słynnego ucieleśnienia femme fatale zobaczyć obok siebie na poduszce twarz zwykłej brooklyńskiej dziewczyny: z rozmazanym makijażem albo i bez niego, pochrapującej, z włosem potarganym oraz (o zgrozo!) podejrzanie pachnącej tym wszystkim, czym istota ludzka po miłosnej nocy pachnieć może - to rzeczywiście musiało być naprawdę gorzkie rozczarowanie. ;>
Identycznie odbieram woń Rose Oud; nie jako piekące rozczarowanie zawiedzionej naiwności, kiedy bajka okazała się jedynie, no cóż... bajką ani nie jako ideał, który sięgnął bruku, lecz jako złożony, trudny ale w istocie piękny organizm. Godzien jeśli nie zawsze miłości, to przynajmniej szacunku.

Warto czasem dać szansę perfumom, które - jak człowiek - posiadają nie tylko duszę ale i ciało. ;)


Rok produkcji i nos: 2016, Annick Menardo

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach, jednak w mojej opinii jest to typowy, oudowo-różany uniseks. O wspaniałym, trójstopniowym rozwoju ale jednocześnie niezwykle skromnej emanacji. Żeby czuć pachnidło i móc uważnie śledzić jego rozwój podczas codziennych obowiązków, musiałam stosować przynajmniej sześcio- ośmiokrotną aplikację z flakonowego atomizera. Przynajmniej. ;)
Ma to jednak niemałą zaletę, jeżeli chcielibyście użyć tych ambitnych, niekomercyjnych [że też stworzyło je Yves Rocher!] perfum do pracy lub na spotkanie w gronie przyjaciół. ;) Nadaje się na dosłownie każdą okazję.

Trwałość: mogłaby być lepsza, ponieważ waha się w okolicach pięciu lub sześciu godzin wyczuwalnego trwania, z rzadka osiągając lepszy wynik.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-drzewna (oraz orientalna)

Skład:

róża, oud, kmin rzymski, labdanum
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. i 3. http://lopezlinares.com/vintageblog/en/gilda/
2. grafika mojego autorstwa, przedstawiająca fotografię flakonu Rose Oud na tle rozchylonego tulipana i przepuszczona przez specjalny filtr do tworzenia kalejdoskopowych obrazów. :)