sobota, 31 stycznia 2015

Powrócę tu, czyli jak mała wiedźma nie została rasistką

Wiecie, jak to bywa... Wychowujecie dziecko, jak umiecie najlepiej; nie macie jeszcze żadnych doświadczeń w tej dziedzinie, więc działacie trochę w oparciu o rady innych, trochę na oślep, ufając własnej intuicji. Staracie się przekazać małemu człowiekowi nie tylko kwestie najbardziej podstawowe, czyli jak trafiać łyżką z jedzeniem do buzi czy jak zasznurować buty ale też własną wizję świata, te wartości, które uważacie za najważniejsze w ogóle i w szczególe, czyli dla przyszłości Waszego potomka. I jest dobrze, dziecko Wam ufa, bo przecież Wy i Wasze słowo jest dla niej lub niego całym światem. Nawet, jeżeli gdzieś zetknie się z innymi realiami czy wartościami, Wy możecie zareagować niemal natychmiast, prostując zamęt w małej głowie.
Potem jednak dziecko idzie do przedszkola; albo szkoły.
A wszystkie Wasze nauki biorą w łeb, przegrywając ze słowami nowych - więc atrakcyjniejszych - autorytetów.


Dokładnie takie wyzwanie lata temu postawiłam przed własnymi Rodzicami. Byłam wtedy małym dzieckiem, dopiero rozpoczynającym swoją błyskotliwą karierę szkolną. ;) Dzieckiem inteligentnym, łapczywie chłonącym świat dookoła niego, już wtedy niezwykle wrażliwym na słowa. Często przynosiłam do domu zasłyszane w szkole ciekawe historie, zabawne powiedzonka czy żarty.
Zupełnie bez związku z ich kontekstem, dla osoby dorosłej oczywistym.

Za pomocą żartu można sprzedać dosłownie wszystko, od słomek do napojów w kształcie penisa, przez usługi telekomunikacyjne, aż po zbrodnicze ideologie. Od agresji i nienawiści do katharsis.
Wiecie, że pierwszą książką wydaną w Polsce po drugiej wojnie światowej - i to od razu cieszącą się statusem bestsellera - była antologia dowcipów z czasów okupacji o tytule Niemiec wyszydzony? To za jej pomocą nasi przodkowie masowo uśmierzali najdotkliwsze symptomy własnej wojennej traumy. Banałem byłoby stwierdzenie, że śmiech potrafi uleczyć ludzką duszę ale też może ją niszczyć. Jak każdy banał, także i ten okazuje się boleśnie prawdziwy.

Tak się bowiem złożyło, że dawno, dawno temu razem z anegdotami przynosiłam do domu także śmieszne rymowanki oraz dowcipy, których głównymi bohaterami bywali cwani, chytrzy i żałośni Żydzi z obozów koncentracyjnych, barbarzyńscy Arabowie, śmierdzący złodzieje Romowie oraz Rumuni [których wtedy, podobnie jak większość ówczesnych mas w Polsce nie potrafiłam rozróżnić], równie śmierdzący i okrutni Ukraińcy-mordercy, brutalni ale tępi Rosjanie [pardon: Ruscy], jeszcze tępsi Czesi [pardon: Pepiki], leniwi i durni czarnoskórzy [pardon: Murzyni vel czarnuchy], wrzaskliwi, zakłamujący własną historię i dorabiający się na cudzej krzywdzie Niemcy [pardon: Szwaby], "cuchnący koniem" Francuzi [pardon: żabojady]...
Wszystkie podawane w formie krótkich, wpadających w ucho wierszyków albo dowcipów. W domu nie miałam okazji ich usłyszeć, więc skąd mogłabym je znać?


Dziecka nie interesuje kontekst danego memu, dużo ważniejsza jest jego humorystyczna treść. Dziecko nie myśli, co to właściwie znaczy, że "Żydami pali się w piecu", ono śmieje się z historyjki, którą ktoś kiedyś do tego terminu dobudował.
Wyobraźnię przeciętnego dziecka przerasta bezbrzeżny absurd okrutnego znaczenia takich słów; ono nie zapyta o sens "palenia kimś w piecu", za to będzie umiało docenić abstrakcyjność podobnej wizji, skutecznie znieczulone jej humorystycznym kontekstem.
Kiedy zaś będzie miało okazję wysłuchiwać równie "śmiesznych" historyjek coraz więcej i więcej, siłą rzeczy zacznie wchłaniać także ich kontekst, przyjmować punkt widzenia rasistowskich dowcipasów jako własną wizję świata. Stanie się małym rasistą przez osmozę dowcipu.
[Jeżeli jesteście ciekawi, skąd we współczesnej Polsce - niemal bez żadnej wyraźnej mniejszości etnicznej - tyle rasizmu, odpowiadam: właśnie stąd. Wiem z doświadczenia].

Jak w takiej sytuacji mają postąpić rodzice? Jak zaradzić nienawiści, zagnieżdżającej się w głowie własnego dziecka?
Przecież wszelkie poważne rozmowy są w stanie osiągnąć skutek najwyżej na kilka godzin (lub kilka dni), do następnych wizyt w szkole i przebywania w tym samym towarzystwie! A im częściej takie rozmowy się odbywają, tym silniej dziecko się na nie uodparnia, zatem tym bardziej tracą sens.
Jak więc radzić sobie z podstępną, bezwzględną mocą rasistowskich żartów?

Odwracając wspomniany wcześniej banał: co humor zniszczył, humor pomoże uzdrowić. :)


Pomysł perfidny w swojej prostocie, iście makiaweliczny. :] Dziś przyznaję, że jestem dumna ze swoich Rodziców! :D

Z tego, że troszkę ponad dwadzieścia lat temu zaprosili mnie na seans filmu z Louisem de Funèsem w roli głównej. Wiele ich to nie kosztowało a zapewnili dziecku półtorej godziny rechotu ze slapstikowej francuskiej komedii, która spodobała się mu do tego stopnia, że niemal zajechało kasetę wideo z rzeczonym filmem. ;)
Refleksje odnośnie fabuły pojawiły się same, pewnie podczas któregoś seansu z rzędu. I zostały w mojej głowie na dużo dłużej, oby już na stałe.

Wciąż mam sentyment do komedii, niesłabnący przez lata. Do dziś pamiętam jej krótki opis, zamieszczony w jakiejś gazecie w czasach, kiedy byłam nastolatką. Leciało to mniej więcej tak:
"Paryski przemysłowiec Wiktor Dzięcioł jest porządnym człowiekiem i pobożnym katolikiem. Nie ma absolutnie nic przeciwko cudzoziemcom, o ile tylko nie są Anglikami, Belgami, Hiszpanami, Włochami, Szwajcarami, Niemcami, Amerykanami, Żydami, Arabami, osobami z Europy Wschodniej, Azji, Afryki..." :D
Taki był z tego Dzięcioła [w oryginale: Victora Pivert] serdeczny i tolerancyjny człowiek! ;)


Dlatego właściwie nie powinniśmy zdziwić się, gdy w drodze na ślub córki nasz w gorącej wodzie kąpany bohater popada w nieliche tarapaty i wraz z poznanym przypadkowo bliskowschodnim dysydentem musi uciekać zarówno przed żądnymi jego krwi politycznymi przeciwnikami nowego znajomego, jak i przed mającą go za mordercę francuską policją. Nadzieję na tymczasowe schronienie daje naszemu rasiście... perspektywa podszycia się pod przybywającego właśnie do Paryża sławnego z mądrości nowojorskiego rabina. :D
Przygody rabina Jakuba skutecznie naprostowały moje myśli oraz uwrażliwiły na przejawy rasizmu we własnym otoczeniu. To był dobry początek.

A co ta opowieść może mieć wspólnego z perfumami?


Pierwszą scenę filmu. :D Wtedy to prawdziwy rabbi Jakub, opuszczając swój brookliński dom, obiecuje żonie, iż przywiezie jej z Francji perfumy; Je Reviens Wortha.
Od zawsze byłam ciekawa tego zapachu, nawet nieświadoma jego historii a zachęcona nie tylko atrakcyjnym filmowym skojarzeniem ale również nietypową nazwą, oznaczającą po prostu: "wracam" albo "wrócę".

Tę poznałam dużo później, już jako aktywna perfumoholiczka. Dowiedziałam się, że zapach ten był często kupowany przez amerykańskich żołnierzy wyzwalających Paryż spod nazistowskiej okupacji i wysyłany pozostawionym w Stanach matkom, żonom i kochankom. :) Atrakcyjny prezent ze światowej stolicy mody oraz szyku ale też przepełniony emocjami, dający nadzieję symbol.
Je Reviens marki Worth.

Nic zatem dziwnego, że za testy pachnidła zabrałam się dosłownie przy pierwszej nadarzającej się okazji.


W ten sposób poznałam niezwykłe, odurzające, potężne kwiatowe perfumy. Zaraz, zaraz! Czy rzeczywiście takie kwiatowe?

Na pewno nie w otwarciu, które okazuje się zaskakująco świeżo-ziołowe, zielonkawe, może nawet lekko żywiczne a na pewno okraszone mnóstwem aldehydów. Jestem pewna, że to właśnie one stoją za zdumieniem nieprzygotowanego użytkownika, przy wsparciu dosadnych, staroświeckich cytrusów, kilku szczypt kumarynowego tymianku, soku z połamanych zielonych wiosennych gałązek oraz pyłkowego, nieco ziemistego irysowego masła rozpoczynając na ludzkiej skórze najprawdziwszą magię. Albo komedię pomyłek. ;)
Co ciekawe, nie są to aldehydy, które zwyczajowo zwykliśmy kojarzyć z perfumami sprzed lat; to nie ostre ostre, gwałtowne wyboje, wonią przypominające pokruszoną szklaną taflę. W aldehydach z Je Reviens nie ma prawie niczego z tak charakterystycznego złożenia woni rodem z Chanel No. 5, tylekroć kopiowanego pokątnie i odtwarzanego jawnie (łączyć je może co najwyżej charakterystyczny chłód, nic więcej). Nie, to dwie zupełnie różne bajki, wszelako obie wywodzące się z dawnych czasów. Obie bardzo ładne, jednak przez powszechność Piątki to właśnie zaskakujące Je Reviens wyraźnie zyskuje już za samym starcie.

Jednak nie samymi aldehydami soczek żyje. ;) Jego kolejny potężny, zbiorowy bohater to wspomniane już kwiaty. Hiacynty, narcyzy i żonkile - kiedyś często eksploatowane w perfumiarstwie, dzięki stworzonym ku ich czci syntetycznym zamiennikom, dziś już zakazanym - ale też świetnie nam znane heliotrop, bez, ylang-ylang, fiołek, kwiat pomarańczy oraz jaśmin.
Jak widać, wszystkie co do jednego słyną ze swojego wyraźnego, silnego zapachu; tutaj jednak, ułożone w barwny feston, trzymają w ryzach swoje charaktery nieznoszących sprzeciwu indywidualistów. ;) W utrzymaniu porządku pomaga bowiem wyraźnie zarysowana, zdecydowana ale zaskakująco smukła chmura korzennych przypraw. Goździki, gałka muszkatołowa, kolendra i cynamon nie pozwalają się zignorować ale jednocześnie same nie pchają się na pierwszy plan.
Intrygujące, inteligentne rozwiązanie olfaktoryczne.


Najbardziej jednak lubię bazę Je Reviens, gdzie pierwsze skrzypce grają suche, szyprująco-orientaliujące nuty drzewne. Dokładnie tak: szyprująco-orientalizujące. :D
Czerpiąc trochę z Shalimara, trochę z Chypre Cotyego a trochę z kwiatowej miękkości Joy od Jean Patou, udało się w omawianym pachnidle stworzyć podstawę mocną ale i delikatną, suchą i bardzo przestrzenną. Z cudownym, wyjątkowym, naturalnym mchem dębowym na pierwszym miejscu.

Nie macie pojęcia, jak to przyjemność: nosić te perfumy, cieszyć się tym wysuszającym ludzkie drogi oddechowe składnikiem teraz, kiedy w produkowanym dziś perfumach nie mamy nawet cienia szansy na znalezienie go. [No chyba, że tworzy je Roja Dove, któremu wolno wszystko. :] ] Jak cudowna jest gra tego składnika na skórze, gdy wybrzmiewa w towarzystwie przypraw, drewna sandałowego, żywicznej ambry, tonkowej słodyczy, dystyngowanej wetywerii czy holistycznego jednokwiatu! Jak bardzo pasuje do wszystkich poprzednich akordów, których wydaje się naturalną konsekwencją.

Urok i wyrafinowanie ponadczasowej mieszanki wydają się czymś tak naturalnym, jak oddychanie. Mocne, głębokie a także silne nuty składają się w całość niemal ażurową i młodzieńczą. Z czasem nabierającą mądrości, szczęśliwie wolną od większych życiowych trudności; czasami chciałabym być dziewczyną z Je Reviens.
A czasem nie.


Na koniec słówko o unowocześnionej wersji pachnidła, czyli powstałym w roku 2004 Je Reviens Couture, wprowadzonym na rynek w kobaltowym kolumnowym flakonie, charakterystycznym dla zapachu z lat 30., 40. i 50. XX wieku. Otóż jest on znacznie delikatniejszy od znanej mi wersji oryginału, bardziej czysty i przejrzysty; o niewątpliwej wspólnej części materiału genetycznego, jednak najlepiej czujący się wyłącznie w swojej epoce. Do której przecież zaprezentowane złożenie nut pasuje raczej średnio.

Wyobraźmy sobie, że gdzieś pod koniec minionego stulecia nastoletnia wnuczka Victora Piverta przy jakiejś okazji spotyka nastoletniego wnuka rabbiego Jakuba. I... to już cała historia. ;) Dzieci spędzają wspólnie wakacje, czując do siebie li tylko spokojną sympatię. Najprawdopodobniej po powrocie do domów nie będą kontynuować znajomości. Tak właśnie pachnie mi Je Reviens Couture.


Rok produkcji i nos: 1932, Maurice Blanchet

Przeznaczenie: pachnidło stworzone dla kobiet, aczkolwiek w naszych czasach spokojnie mogą być noszone również przez mężczyzn; zapewniam, że nikt nie zauważy bukietu kwiatów, za to na pierwszy plan wyjdą żywice, przyprawy a nawet jakaś enigmatyczna, niedosłowna paprociowość. :) Szczerze zachęcam do testów również czytających te słowa przedstawicieli płci niesłusznie uważanej za brzydszą. ;)
O projekcji pachnidła pisałam już w tekście recenzji, więc w tym miejscu nadmienię jedynie, że po początkowej głośności czy tendencjach do zostawianie śladu Je Reviens przegrupowuje szyki i aż do końca trwa przy ludzkim ciele jako dosyć gęsta i szeroka, intensywnie wibrująca aura.
Pasuje do wszystkich okazji, szczególnie dla miłośników klimatu retro.

Trwałość: około sześciu- ośmiu godzin wyraźnej, łatwo wyczuwalnej emanacji oraz dalszych kilka stopniowego zanikania (latem nawet drugie tyle, co rozwoju).

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-aldehydowa (oraz szyprowa)


Skład:

Nuta głowy: kwiat pomarańczy, ylang-ylang, jaśmin, fiołek, bergamotka, kumaryna, aldehydy
Nuta serca: kłącze irysa, goździki (przyprawa), hiacynt, róża, bez, narcyz, żonkil
Nuta bazy: drewno sandałowe, bób tonka, balsam tolutański, wetyweria, mech dębowy, kadzidło frankońskie, ambra, piżmo
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. i 3. http://www.dogomovies.com/les-aventures-de-rabbi-jacob-the-adventures-of-rabbi-jacob-the-mad-adventures-of-rabbi-jacob/movie-review/9568
2. http://encinematheque.fr/oeil/Y034/index.asp?page=do
4., 5., 6. i 7. http://loisirs.lemessager.fr/cinema/film/les-aventures-de-rabbi-jacob-fr.html
8. http://www.quizz.biz/quizz-289555.html

czwartek, 29 stycznia 2015

Gdyby Sylwan był kobietą...

W ciemnym, dzikim, groźnym lesie kryje się coś pięknego i magicznego. Jakąż to nosi adekwatną nazwę!
Silvan...


Pachnidło marki Rouge Bunny Rouge, razem z resztą serii Provenance Tales, na półkach polskich perfumerii stoi zazwyczaj wśród zapachów przeznaczonych dla mężczyzn. Tymczasem to przecież uniseks! Rasowy, ponieważ stworzony z niuansów olfaktorycznych równie często opisujących obie płcie.

Kadzidło i głębia, lekkość i mnóstwo drzewnej przestrzeni; ciepło oraz chłód, miękkość ale i pełna drzazg chropowatość jednocześnie. Przyprawowy twist, dzięki dymom czy drzazgom płynnie przechodzący w eteryczną a wręcz błogą ciemną, lekko tłustą słodycz gwajaku z benzoesem, w bazie opadając powoli na ciepłoorientalną jasność z paczuli i jasnych, drzewno-cielesnych syntetycznych piżm. Natomiast pomiędzy tymi wszystkimi nutami, niczym nić wątku na osnowie, przewija się akord gładkiego, wypolerowanego drewna cedrowego (początkowo o lekko cyprysowych konotacjach).

Co rzeczywiście upodabnia Silvan do nieodżałowanego Rush for Men marki Gucci. Tyle tylko, że bardziej chtonicznego, od słońca odwróconego może nie plecami ale na pewno bokiem. Odrobinę nierzeczywistego, jakby pochodzącego z jakiegoś dziwnego, błogo-niepokojącego snu.
Tak, to kolejny zapachowy oksymoron. :D Uwielbiam je!


Rok produkcji i nos: 2013, ??

Przeznaczenie: jak napisałam wcześniej, jest to klasyczny uniseks bez odchyłów w którąkolwiek ze stron. Jego miękkość oraz, co oczywiście ważniejsze, bardzo skromna, nienarzucająca się projekcja delegują Silvana na wszelkie nasze Bardzo Ważne Spotkania, kiedy olfaktoryczna dyskrecja bywa nieodzowna. ;)
Choć oczywiście możecie używać go, kiedy tylko dusza zapragnie! To na sto procent nie jest jedno z tych pachnideł, które potrafią "gryźć się" z jakimikolwiek okolicznościami i kontekstami.
Właściwie mamy do czynienia z płochym ale dobrze wychowanym bóstwem. :D

Trwałość: nie większa niż cztero- czy pięciogodzinna

Grupa olfaktoryczna: drzewno-szyprowa

Skład:

Nuta głowy: jagody jałowca, grejpfrut, pieprz
Nuta serca: kadzidło, drewno gwajakowe
Nuta bazy: paczuli, drewno cedrowe, piżmo
___
Dziś noszę Labdanum od Donny Karan.

P.S.
Pierwsza ilustracja to moja własna przeróbka TEGO gifu.

niedziela, 25 stycznia 2015

Między harlekinem a współpracą, czyli jak ocalić perfumy niszowe

Le Labo, Editions de Parfums Frédéric Malle, l'Artisan Pafrumeur, Penhaligon's...
Która marka będzie kolejną na liście niegdysiejszych niszowców, bez cienia żenady sprzedających się wielkim koncernom kosmetyczno-chemicznym? Atelier Cologne? Heeley? Xerjoff? Byredo? Tauer? Parfumerie Generale? A może Diptyque?

Z której strony spadnie kolejny cios?


Bo że spadnie, tego jestem absolutnie pewna.
Kolejne kuszące ale biedne marki z ochotą będą osuwać się w ramiona silnych, napalonych maczo o ego równie gargantuicznym, co ich zarobki oraz... ambicje. :> Ten harlekinowy romans, moi Mili, będzie miał emocjonalny, pełen namiętności oraz zdumiewających zwrotów akcji ciąg dalszy.

Bo też i cała historia stopniowo zaczyna układać się w prawdziwie telenowelową fabułę, w której rolę nieco tajemniczej, ponętnej piękności grają kolejne do niedawna jeszcze niszowe domy perfumeryjne. Ich atutem jest niewątpliwa atrakcyjność oraz charakter, oba kuszące odmiennością od zasad panujących dziś na globalnym rynku Wielkiego Biznesu Kosmetycznego.
W końcu współcześnie "nisza" współcześnie stanowi klasyczny przykład inwestycji idealnej: to przecież tam realizuje się Misję, to tam tworzeniu produktu wciąż jeszcze przyświecają jakiekolwiek Ideały, w które klient jest w stanie szczerze uwierzyć, to tam głośno mówi się o wiodącej roli Wielkiej Sztuki w procesie produkcji było nie było kosmetyku, to tam nareszcie uciekają coraz większe pieniądze klientów od klasy średniej wzwyż. Panna uboga ale z perspektywami. :]

Czymże jednak są perspektywy, skoro brak środków do realizacji wyznaczanych sobie celów? Tu na scenę wkracza nieziemsko atrakcyjny, mroczny, władczy ale czuły [o ile tylko mu się to opłaca] amant: wielkie koncerny.  Co on może zaoferować naszej heroinie?
To samo, co wszyscy zamożni starsi panowie młodym dzierlatkom niemal od początku kultury patriarchalnej: stabilność finansową oraz zabezpieczenie fizyczne i emocjonalne, które ta gwarantuje. Nie ma się co oszukiwać: na rynku małżeńskim olfaktorycznym takich właśnie pięknych, ambitnych, utalentowanych, pełnych szczerej chęci ale niezbyt posażnych panien pojawia się obecnie coraz więcej. I więcej. I jeszcze trochę.
Praktycznie nie ma miesiąca, żeby portale dla perfumowych hobbystów nie obwieszczały światu powstania kolejnej niszowej marki. W takiej sytuacji, hmm... wsparcie potężnego, bogatego oraz ustosunkowanego protektora wydaje się być nie do przecenienia dla tych panien niszowych brandów, które wiecznie złaknionym nowości klientom zdążyły się już trochę opatrzyć a może nawet przejeść. Dodatkowym atutem bogatego obrońcy są jego stosunki oraz możliwości finansowe; ostatecznie to właśnie na jego życzenie zmieniane jest prawo Unii Europejskiej (wciąż najpoważniejszego producenta perfum na świecie), więc kto jak nie on może wyłożyć kasę na co kosztowniejsze porządne syntetyczne zamienniki zabronionych substancji? Kto inny zapewni ciągłość finansową małym firemkom, nie będącym w stanie sfinansować i wprowadzić na rynek takiej ilości premierowych produktów, aby nie pozwolić konsumentom o sobie zapomnieć?
Kto za to wszystko zapłaci??


Z pewnością znacie to powiedzenie: jeżeli nie wiadomo, o co chodzi to znaczy, że chodzi o pieniądze. Jestem w stu procentach pewna, że należy je odnosić także do przejęć kolejnych marek niszowych przez globalnych producentów pasty do zębów tudzież proszku do prania. Nowe reguły rynku, wcielone w życie dzięki barbarzyńskiej decyzji Komisji Europejskiej, wymusiły na producentach perfum niszowych gorączkowe poszukiwania finansowego oraz prawnego zabezpieczenia. Co prowokuje we mnie graniczące z pewnością przeczucie, iż właśnie rozpoczyna się nowa era w dziejach przemysłu perfumiarskiego.
Lub przynajmniej kolejny akt sztuki na temat bezczelnej komercjalizacji sztuki i rzemiosła perfumowego. Pierwszy rozegrał się w latach 90. XX wieku, kiedy resztki jakiegokolwiek indywidualizmu traciły marki designerskie. Operację tę przeprowadzono szybko i skutecznie; dziś firmy mogące poszczycić się własnymi działami perfumowymi - albo istniejące jako odrębne, silne przedsiębiorstwa, dawno rozwiedzione z gigantami modowymi ale wciąż korzystające z ich nazwisk (tak, piję teraz do Parfums Chanel ;) ) - to ledwie odsetek spomiędzy ogromnej puli perfum projektanckich, które faktycznie z projektantami mody wspólnego mają tak mało, że właściwie nic. Co więcej, przytłaczająca większość użytkowników perfum nie ma  tym bladego pojęcia. Wciąż można spotkać ludzi przekonanych, że impuls do powstania kolejnych pachnideł z nazwiskiem Armani czy Prada na opakowaniu wychodzi dokładnie od samych Giorgio Armaniego czy Miuccii Prady.
Wspaniale przeprowadzone akcje, zarówno ta dywersyjna jak i późniejsza, dezinformacyjna. ;> Naprawdę, CIA może tylko pozazdrościć skuteczności. ;P

Wspominam o tym celowo. Chcę uzmysłowić Wam, że przejęcia marek projektanckich sprzed dwudziestu lat stanowią doskonały wzór tego, jak współcześnie należy opanowywać rynek perfum niszowych. A co potem?
Dokładnie to samo, co w przypadku wieloletnich bestsellerów popularnych marek. To samo, co dziś spotyka największe dzieła nie tylko YSL, Calvina Kleina czy Versace ale też Chanel oraz Diora [producenci niezależni finansowo są jak wszyscy uzależnieni od wahań rynku czy gustów oraz mentalności klientów]: intensywna reklama, badania rynku przeprowadzane za pomocą kryterium powszechności i rygorystyczne posłuszeństwo ich wynikom, reformulacje, zmiany targetu danych perfum, robienie w balona dotychczasowych fanów a jeśli to wszystko zawiedzie - wycofywanie z produkcji tych pachnideł, które nie spełniają stawianych im wymogów i sprzedają się zbyt słabo albo zbyt wolno.
Tak, moi Drodzy: jeżeli przyzwyczailiście się do jakichkolwiek niszowych perfum, szczególnie takich po których trudno spodziewać się żywego zainteresowani mas, lepiej się odzwyczajcie, natychmiast. Będzie mniej bolało. :]


W ciągu najbliższych lat nie zostanie im oszczędzona żadna przykrość, żadne upokorzenie, żaden strach. A każdą z tych tchórzliwych, cynicznych a w dużej mierze kunktatorskich decyzji wijąc się niczym piskorz będą usiłowali wytłumaczyć figuranci w postaci "dyrektorów artystycznych" a niegdyś: właścicieli tychże marek; o ile nie odejdą wcześniej. Wspomnicie moje słowa.

A można byłoby postąpić zupełnie inaczej! Nie wiem, na podobny pomysł byłby możliwy do zrealizowania ale przecież istnieją sposoby, aby uniknąć wiązania się z diabłem a przy tym wciąż pozostać na rynku i z powodzeniem sprzedawać własne produkty. Jakie?
Na przykład kooperatywa (trudne słowo :P ) a po polsku spółdzielnia. :) W środowiskach nowomieszczańskich słowo to kojarzy się z prywatnymi osobami, które skrzykują się w grupę mającą zrealizować konkretne zamierzenia, do których realizacji potrzebne są większe nakłady finansowe albo umiejętności; może chodzić o hurtowe zakupy ekologicznych produktów spożywczych, rozdzielane później według wcześniejszego zamówienia, może o wybudowanie budynku mieszkalnego:

"Kooperatywy lub z ang. budynki typu self-made to oddolne inicjatywy realizowane nie przez deweloperów, ale przez przyszłych mieszkańców.
Kooperatywa to (...) grupa osób współdziałająca ze sobą w celu nabycia nieruchomości i wybudowania na niej budynku wielorodzinnego z zamiarem zaspokojenia własnych potrzeb mieszkaniowych. Kooperanci wspólnie ustalają koncepcję zagospodarowania nieruchomości, w szczególności dokonują przydziału lokali mieszkalnych (i lokali usługowych, jeśli takie przewidują) oraz wyodrębnienia części wspólnych, a następnie wspólnie decydują o finansowaniu i przebiegu procesu inwestycyjnego.
Kooperatywy działają z sukcesem w Europie także pod nazwą cohousing. Jest to metoda tworzenia domów i osiedli przez osoby, które chcą znać swoich sąsiadów i wspólnie, kosztem niższym od rynkowego wybudować mieszkanie. Cechą charakterystyczną kooperatyw jest łączenie wspólnoty z równoczesnym zabezpieczeniem prywatności mieszkańców. Każda rodzina posiada własne mieszkanie, ale w takim domu jest również przestrzenie do wspólnego użytkowania.
Kooperatywy pozwalają kształtować przestrzeń budynku zgodnie z potrzebami lokatorów – to dom szyty na miarę i dostosowany do oczekiwań jego mieszkańców. Mieszkańcy nie wprowadzają się bowiem do gotowego M, zaprojektowanego przez dewelopera, ale sami ustalają swoją przestrzeń do życia. Każdy przecież ma inne potrzeby.
(...)"
ŹRÓDŁO,wytłuszczenie mojego autorstwa
Nie wiem, na ile takie rozwiązanie byłoby skuteczne w odniesieniu do producentów perfum niszowych, zdaję też sobie sprawę z faktu, iż stworzenie spółdzielni wiąże się z dodatkowymi obowiązkami oraz wydatkami - w odróżnieniu od szeleszczącej kasiory za pozbycie się odpowiedzialności za kształt i rozwój stworzonej przez siebie firmy - ale z pewnością miałoby jedną, ogromną zaletę: zrzeszone w kooperatywę marki wciąż byłyby panami swojego losu. Do tego większymi, niż pojedynczy brand a przecież w świecie biznesu duży naprawdę może więcej. Mogłyby wspólnie dokonywać zakupów kosztownych, objętych tysiącem patentów składników syntetycznych, byłoby je stać na wielkoformatową reklamę w mediach, która z pewnością już niedługo stanie się rzeczywistością Le Labo i l'Artisana, zaś wynajęci specjaliści od PR rzetelnie dbaliby o wiarygodność niszowego, artystycznego imidżu zrzeszonych marek.
To nie byłby zły pomysł. Jedyne, czego mu brak, to odwaga kilkorga pierwszych chętnych. :) Wierzę jednak, że klienci doceniliby podobne praktyki: dotychczasowi, ponieważ zyskaliby komfort psychiczny, że ich ulubione perfumy nie padną kiedyś pastwą pazernych harpii z działów finansowych międzynarodowych korporacji, natomiast nowi w ogóle nie zauważyliby różnicy. ;)

Poza tym przez trzy godziny pisania niniejszego tekstu miałam w głowie jeszcze inne rozwiązanie problemu: natura nie znosi próżni. :) Pamiętacie mój tekst o rewizji terminu "perfumy niszowe" i przesuwaniu się prawdziwej niszowości w stronę perfum niezależnych? Jeżeli nie, koniecznie go przeczytajcie.

Tak również być może - i pewnie będzie. Nawet, jeżeli Andy Tauer w końcu sprzeda się jakiemuś L'Oréal, na jego miejsce na piedestale z radością wskoczą inni. :D Może nawet ktoś z naszego pięknego kraju? ;)
Piotr Czarnecki czy Łukasz Szcześniak? A może ktoś zupełnie inny?
Jak sądzicie?
___
Dziś noszę Idole od Lubin, we wcieleniu perfumowanym.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. i 2. http://howtospendit.ft.com/health-grooming/41983-scents-of-the-divine [Autor: Omer Knaz]
3. http://www.getthegloss.com/career-news/mainstream-fragrance-brands-smell-the-fear-from-niche-perfumers

sobota, 24 stycznia 2015

Mamma jest tylko jedna!

"Sam ich używaj, skoro tak ci się podobają!" - tymi słowy kilka lat temu zareagowałam na komplement mojego ówczesnego partnera, z wyraźnym zachwytem studiującego grę woni perfum Coco z moją skórą. Nie do pomyślenia, żeby ktoś śmiał zareagować entuzjastycznie na zapach, który we mnie entuzjazmu nie wzbudził! ;) I, co za tym idzie, do którego w dającej się przewidzieć przyszłości raczej nie powrócę.

Miałam jednak coś na swoje usprawiedliwienie; całkiem sporo "cosia", prawdę mówiąc. ;) Swoją synestetyczną wizję. Która głośno i wyraźnie mówiła mi, że popularna czarna Coco to nic innego, jak włoska mamma w stroju wyjściowym.
Taka, która codziennie obiad z trzech dań ugotuje, wrzaśnie na dziecko tudzież wnuczę, aby natychmiast przybiegło do stołu a następnie uściska je z całego serca. Serca pojemnego dodajmy, ponieważ ten typ kobiety - wszelako niekoniecznie włoskiego pochodzenia - potrafi z zapałem matkować całemu światu, od dzieci i wnuków, co raczej oczywiste, przez młode kuzynostwo, chrześniaków, potomstwo przyjaciół rodziny czy sąsiadów aż po młodziutką koleżankę z pracy bądź przyszłego zięcia [oczywiście takiego, który zdążył się już opatrzyć i zostać zaakceptowany ;) ]. Osoba, która może i chciałaby być surową matroną rodem z wizji miłośników patriarchatu ale ma do tego zdecydowanie zbyt serdeczne i pogodne usposobienie.

Ktoś pomiędzy tą ilustracją:


a tą:


Trudno więc dziwić się, że podobna wizja nie nastrajała mnie szczególnie romantycznie. ;) Nie życzyłam sobie jakichkolwiek sugestii, jakobym aspirowała do ww. grupy. Zresztą, wciąż nie mam na to specjalnej ochoty. :] Skrzętna pani domu to nie ja.
Z czasem jednak okazało się, iż moja interpretacja Coco uległa pewnej zmianie.

Dziś włoska mamma nabrała kształtów, włosy jej pociemniały, oczy nabrały wyrazu lekko zblazowanej femme fatale a usta napuchły od wcale-nie-kolagenu. :] To ktoś o urodzie pomiędzy młodszą o trzydzieści lat Sophią Loren a współczesną Monicą Bellucci. Kobieta diabelnie atrakcyjna w sposób tak oczywisty, że aż przerysowany, czasem nawet budzący pewne podejrzenia [nieprzypadkowo obydwie panie są ideałami drag queens]. Taka jest "moja" Czarna Coco.


A przynajmniej jej współczesna interpretacja. ;) Nie znam bowiem jej wcielenia z czasów, kiedy po raz pierwszy zawitała na sklepowe półki; aczkolwiek znając moją sympatię dla wieloskładnikowych pachnideł z lat 80. XX wieku i wcześniejszych, można byłoby zaryzykować nieco inną, wyższą ocenę soczku. Jednak to nieistotny szczegół, skoro postanowiłam skupić się na wersji sprzed roku (tyle czasu mają moje ostatnie notatki dotyczące omawianej mieszaniny).
Przejdźmy więc do rzeczy.

Ba, tylko czy jest sens? Przecież poza czysto emocjonalną interpretacją, którą zdążyłam Wam już zaprezentować, nie mam wiele do powiedzenia. Chyba nic odkrywczego. No ale norma mainstreamowa sama się nie wyrobi - a i mimo wszystko jestem zdania, że interesując się perfumami klasyczną Coco poznać trzeba. Tego wymagałaby hobbystyczna przyzwoitość.
Dlatego czuję się niemal w obowiązku nadmienić, jak w otwarciu duży, gęsty bukiet słodkich kwiatów (a przede wszystkim z kilku gatunków róż) pozwala otoczyć się kaszmirowemu, delikatnie orientalnemu ciepłu z przypraw i sypkiego, pyłkowego paczuli; ileż w tym łagodnej ale zauważalnej, śmiałej, urodziwej obfitości!
Która nie znika i później, podczas uspokojenia i zasklepienia kompozycji wokół ciała jej ludzkiego żywiciela. Wtedy obok przypraw, kwiatowej słodyczy oraz paczulowoorientalnej ramy pojawia się wielka, złocista i przyjazna ambrowa zjawa. Towarzyszy jej delikatny, śmietankowy sandałowiec, kilka słodkawo-kumarynowych zadrapań prosto od bobu tonka oraz korzennych rodem z mirry i opoponaksu. Całość stopniowo osuwa się w rejestry ciepłe labdanowo-cywetowe, równie cielesne co serdeczno-kojące.
Zupełnie, jakby mamma i babbo wrócili do domu po balowych karnawałowych szaleństwach, cali zgrzani, spoceni, zmęczeni ale szum w głowie, otarte do krwi pięty oraz ogólne wrażenie całkowitego przepocenia to jeszcze nie są argumenty, żeby nie przytulić do piersi wystraszonego, zapłakanego dziecka.

Pierwsza Coco marki Chanel w mojej głowie symbolizuje właśnie taki typ człowieka.


Rok produkcji i nos: 1984, Jacques Polge

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach ale współcześnie - przy takim natężeniu słodziaków i kwiatowców w męskich pachnidłach - spokojnie mogą na własnej skórze testować je również panowie. :) Choć wtedy trzeba będzie pewnie liczyć się z mniejszą mocą, która na ciele kobiet okazuje się być dosyć agresywną; szczególnie w pierwszych fazach rozwoju, kiedy Coco ma tendencje do otaczania ludzkiego ciała gęstą, niemal namacalną, mięsistą chmurą jak również do pozostawiania po sobie dosyć długiego śladu.
Na okazje raczej formalne, wymagające specjalnej oprawy (chyba, że jesteście fanami soczku, to wtedy na wszystkie ;) ).

Trwałość: testowana woda perfumowana trzymała się na mojej skórze zazwyczaj od dziewięciu czy dziesięciu godzin zimą do prawie osiemnastu upalnym latem [ale ten test, lata temu, przypłaciłam koszmarną migreną, zatem nie polecam intensywnych kontaktów z Coco przy ponad trzydziestu stopniach Celsjusza :D].

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa (oraz kwiatowa oczywiście)

Skład:

Nuta głowy: frangipani, mimoza, dzięgiel, kolendra, mandarynka
Nuta serca: cascarilla, jaśmin, kwiat pomarańczy, róża, goździki (przyprawa), mimoza
Nuta bazy: benzoes, opoponaks, bób tonka, wanilia, nasiona piżmianu, labdanum, akord ambrowy, drewno sandałowe, cywet
___
Dziś noszę Miyako od Annayake.

P.S.
Źródła wazniejszych ilustracji:
1. http://www.antonellabarbella.com/english/
2. http://pixgood.com/giada-de-laurentiis-kitchen.html
3. http://cookingoodlooking.pl/?p=1346

czwartek, 22 stycznia 2015

Jaki styczeń, taka wiosna

Spokojnie, nie zabrałam się jeszcze za przepowiadanie meteorologicznej przyszłości [chociaż jestem wiedźmą, więc teoretycznie mogłabym :P ]. To tylko próba skojarzenia obecnej przedziwnej zimy-niezimy z perfumami opartymi o akord pewnego prześlicznego, wiosennego kwiatu.
Do tego wywodzących się ni mniej, ni więcej, tylko od "ukochanego" przeze mnie Hermèsa. ;) Hermèsa już pod olfaktorycznym panowaniem Jean-Claude'a Elleny, żeby było zabawniej.

I uwaga! Lepiej zaznaczcie dzisiejszą datę w kalendarzu, bo kiedyś nie uwierzycie, że zaliczyłam regularny, jawny zachwyt. ;P
Chcecie wiedzieć, czym?


Eau de Narcisse Bleu, czyli jednym z niedawnych dodatków do linii pachnideł skupionych pod wspólnym szyldem Les Colognes. Czy bardzo zaskoczę Was stwierdzeniem, że jestem posiadaczką niewielkiego flakonika tego oto dzieła? :]
Jeżeli już pozbieraliście się ze stanu przedzawałowego, na pewno uspokoi Was informacja, że był to prezent; przemiły, zupełnie niespodziewany podarunek od osoby, która na pewno czyta niniejsze słowa (lub przeczyta za jakiś czas ;) ) i wobec której wciąż mam niespłacony dług. Jednak takie długi zdecydowanie warto zaciągać. ;)

Wracając zaś do rzeczy: tym, co najbardziej ujęło mnie w Eau de Narcisse Bleu jest nietypowa dla Elleny praca na kontrastach. Między słoneczną jasnością lekkich, przejrzystych cytrusów z otwarcia a drzewnej, nieco mszystej głębokiej chociaż niezbyt wyraźnej cienistości bazy. Między porażająca dosłownością odwzorowania woni narcyzów a ich matowym, klarownym oraz nowoczesnym irysowo-białopiżmowym obramowaniem [przy czym musicie wiedzieć, że chodzi o piżmo nie pudrowe ale najnowocześniejsze, zgodne z obecnymi trendami, bezwzględnie czyste ale i coraz trudniejsze do oddzielenia od laboratoryjnych nut okołodrzewnych].
W tej kompozycji wyraźny jest flirt z ciemniejszą stroną organów perfumiarskich.;) Ewidentny oraz zupełnie nieskrywany a do tego cały czas podległy miękkiej, eterycznej ale odważnej nucie pełnego, rozgrzanego promieniami słońca narcyzowego kwiecia. Wiosenna, pogodna bajka! :) Niby odwieczna ale przecież na wskroś nowoczesna.

Oraz - co najciekawsze - na mojej skórze warta uwagi tylko i wyłącznie podczas dni chłodnych i zimowych, kiedy krystaliczność poszczególnych akordów nie ukrywa się za przytłaczającymi zwałami pudru i zielonych gałązek, rozmoczonych w wodzie po kwiatach. Wiosną i latem moja skóra nie znosi się z Eau de Narcisse Bleu, łaskawiej przyjmując ją dopiero, gdy temperatura na zewnątrz spada poniżej pięciu stopni Celsjusza. :)
Czasami bowiem perfumy stworzone teoretycznie na upały prawdziwą, mniej łatwą ale za to nieporównanie bardziej fascynującą twarz pokazują dopiero, gdy muszą trochę się natrudzić.


Rok produkcji i nos: 2013, Jean-Claude Ellena

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, którego jedyną wadą jest mizerna projekcja; od skóry odstaje w zasadzie tylko wtedy, gdy się nim dosłownie zleję - a i tak jedynie przez pierwsze dwie lub trzy godziny; później i tak zmienia się w płoche stworzonko, egzystujące tuż przy skórze ludzkiego "żywiciela". ;)
Jako taka, Eau de Narcisse Bleu nadaje się na dosłownie wszelkie okazje, ze szczególnym uwzględnieniem tych, które wymagają od nas olfaktorycznego umiaru bądź dyskrecji. Jak pisałam w tekście recenzji, raczej na dni chłodne (chyba, że nie macie nic przeciwko tonom sypkiego pudru do twarzy :P ).

Trwałość: przy skromnej aplikacji nie większa, niż czterogodzinna, natomiast zapętlona [na resztki bazy nakładamy nową porcję pachnidła] potrafi "dobić" niemal do doby. Czyli drobne zafałszowanie nut potrafi znacznie przedłużyć żywotność soczku. Ciekawa cecha.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-drzewna (oraz świeża)

Skład:

narcyz, akordy drzewne
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://usa.hermes.com/la-maison-des-carres/carre-90-i-like-flowers-38421.html

środa, 21 stycznia 2015

Spotkajmy się w perfumerii

Nie każdy z nas mieszka w sąsiedztwie niszowej perfumerii, do której drzwi stoją otworem; nie każdy też chce lub może robić co miesiąc próbkowe zakupy za kilkaset złotych, aby na własnej skórze moc poznać zapachy, które tak bardzo zachwycają (albo przerażają ;) ) blogerów, koleżanki i kolegów z forów oraz wszystkich innych perfumowych pasjonatów. Za to wszyscy - lub przynajmniej większość z nas - mieszka w odległości maksymalnie dwudziestu czy trzydziestu kilometrów od punktu sprzedażowego którejś z wielkich, sieciowych perfumerii mainstreamowych, tak chętnie rozlokowujących się w polskich centrach handlowych.

I choć jakość oferowanych tam produktów do perfumowania ciała z roku na rok systematycznie spada [z winy producenta albo Unii Europejskiej], to przecież wciąż zdarzają się perełki. :) Nie jest ich wiele, dlatego tym bardziej zasługują na pochwałę.
Stąd wziął się mój ostatni pomysł.


Zauważyłam, że trzy ostatnie recenzje na blogu dotyczą zapachów oferowanych przez marki głównego nurtu. Może niekoniecznie dostępne w dowolnie wybranej perfumerii, jednak z logo i nazwą patrona znanym każdemu przeciętnemu konsumentowi kosmetyków tudzież mediów kolorowych. ;)
Niech tak na razie zostanie.

Przez najbliższe trzy lub cztery tygodnie chciałabym poświęcać swój czas recenzjom perfum powszechnie znanych i lubianych marek. Niekoniecznie obecnym akurat na półkach wiodących sieci sklepów - aczkolwiek to właśnie ich opisy będą dla mnie najważniejsze - jednak zazwyczaj powszechnie kojarzonym. Klasykom i ukrytym perłom pospołu, wersjom obecnym ale również trochę dawniejszym.
Tak aby, w miarę możliwości, każdy z Was mógł bez większego kłopotu zweryfikować moje słowa na temat konkretnej woni. ;) Blisko własnego domu, bez kolosalnych nakładów czasowych lub finansowych.

Zatem do zobaczenia w perfumerii!
___
Dziś u mnie Man in Black od Bulgari.

P.S.
Ilustracja pochodzi z https://www.flickr.com/photos/sediama/4551269247 [Autorka: Karin]

sobota, 17 stycznia 2015

Zosia i jej sekrety


Wcale nie tak dawno temu żyła sobie dwunastoletnia dziewczynka o imieniu Zosia.
Zosia miała szkatułkę zamykaną na kłódkę, do której kluczyk nosiła zawsze na łańcuszku, tuż obok wisiorka w kształcie złotej różyczki. ...a może to był pamiętniczek? Z pastelowymi kartkami i jakimś dziewczyńskim znakiem wodnym, perfumowany? Taki, w którym Zosia każdego wieczoru mogłaby spisywać swoje przeżycia za pomocą zestawu kolorowych brokatowo-żelowych długopisów?

W każdym razie Zosia miała dwanaście lat i swoje tajemnice. Jedną z nich były jej ulubione perfumy, bardzo dorosłe oraz bardzo markowe, prezent od mieszkającego we Francji wujostwa. Zapach tej wody, ku Zosinej ogromnej radości, komplementowały nie tylko jej rówieśnice ale też zupełnie dorosłe kobiety a nawet jeden starszy chłopak, kolega brata naszej bohaterki. ;)
Dziewczynka bardzo je ceniła i oszczędzała wyłącznie na najważniejsze okazje (do których należały również między innymi urodziny koleżanki z klasy oraz pierwsza prawie-randka ale mniejsza o to :) ), szczególnie po wizycie w perfumeriach lokalnego centrum handlowego, gdzie powiedziano jej, że jej ulubiony zapach do Polski nie jest sprowadzany. Usłyszawszy tak ciężki wyrok, Zosie westchnęła smutno i już, już miała obrazić się na cały świat, kiedy przypomniała sobie, że nie na darmo żyje w globalnej wiosce, o której tyle mówią media. :D Wróciwszy do domu zabrała się za intensywne przeszukiwanie internetu, które już po chwili uświadomiło świeżo upieczonej gimnazjalistce, że na razie nici z odkładania kieszonkowego na kolejny przesłodki flakonik. Bez finansowej pomocy rodziców nie da rady.
Na szczęście do kolejnych, trzynastych już, urodzin zostały jeszcze tylko trzy miesiące! :D

Jesteście ciekawi, jakiż to zapach tak bardzo ujął naszą sympatyczną i inteligentną bohaterkę? Jej imiennik.
Poniekąd.

les Secrets de Sophie, urocze oraz wdzięczne, chociaż niestety już nieprodukowane, perfumy marki Guerlain.


Jedno z ostatnich pachnideł skomponowanych przez "starego pana Guerlaina", zaledwie parę lat przed jego odejściem na emeryturę. Do tego zamknięte w trio flakonów, których wygląd powierzono pieczy francuskiej projektantki biżuterii, Sophie Lévy. Mamy więc dwie Zośki w jednym projekcie. Przypadeg?
Nie sondze. ;P

Stąd zresztą wziął się i mój pomysł na dołożenie do opowieści trzeciej osoby o tym właśnie imieniu. :) Której wiek i gusta estetyczne oczywiście nie wzięły się z przypadku. Prawda jest bowiem taka, że pod płaszczykiem całej tej guerlainowskiej, butikowej oraz limitowanej elitarności, les Secrets de Sophie skrywa duszę pogodnej, budzącej sympatię chociaż trochę zbyt rozpieszczonej młodszej nastolatki.

Całe mnóstwo kwiatów - których początek to złociste, optymistyczne tchnienie neroli z cytrusami, później pogłębione duszną słodyczą ylang-ylang oraz jaśminu - od razu pozwala nam się zorientować, do czyjej bajki trafiliśmy. ;) Pierwsze wrażenie tylko potwierdza dalszy rozwój mieszaniny, kiedy kwiaty gęścieją, pozwalają otoczyć się waniliowo-tonkowej niejadalnej deserowości [to coś jakby smakowy błyszczyk do ust, popularny wśród odkrywających swoją kobiecość nastoletnich dziewczynek] oraz białopiżmowo-drzewnym pudrom i pyłkom, z subtelnym, ledwie zarysowanym cieniem guerlinady w tle.
W Sekretach Zosi wszystko jest jasne, delikatne, pastelowe i miłe. Broń borze nie inwazyjne, chociaż wyraziste. Gładki i aż tchnące optymizmem o wysokim stopniu koncentracji. ;) Ciepłe, radosne, wzbudzające pozytywne emocje we wszystkich, którzy mają do nich naturalną skłonność.
Ponieważ frienship is magic. ;]

Kucyponek we flakonie, ze wszystkimi tego wadami oraz zaletami.


Rok produkcji i nos: 2009, Jean-Paul Guerlain

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach, niekoniecznie nastoletnich. ;) Choć na pewno dla wszystkich, które czują się młode duchem a przy okazji pałają miłością do perfum kwiatowo-słodkich z wyraźną pudrową nutą.
Nośne i wyraziste, mają tendencję do przeistaczania się w jasną, wibrującą, niezbyt przyległą do skóry aurę. Jako takie, les Secrets de Sophie rzeczywiście nadają się na okazje albo zupełnie nieformalne, albo wieczorowo-imprezowe. Lecz nie tylko; po raz kolejny powtarzam, że to do Was należy ustalenie, czy i do jakich okoliczności najlepiej pasuje Wam daje pachnidło. :)

Trwałość: w granicach dziewięciu-dwunastu godzin wyraźnego trwania na skórze oraz dalszych parę już poza "olfaktorycznym horyzontem zdarzeń". ;)

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-waniliowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, gorzka pomarańcza, petit grain, neroli
Nuta serca: jaśmin, kwiat pomarańczy, ylang-ylang, liście fiołka
Nuta bazy: wanilia, bób tonka, białe piżmo, kadzidło
___
Dziś noszę (jeszcze) Musc Tonkin od Parfum d'Empire.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://prima.typepad.com/prima/2012/10/romantic-journal-and-mixed-media-layout-classes-on-live-with-prima.html [Projekt i wykonanie: Prima Design]
2. http://www.pinterest.com/pin/518265869591675551/

czwartek, 15 stycznia 2015

Psychiczny i ekscentryczny, czyli...

...czyli co powstanie z połączenia słynnego i utalentowanego muzyka z paranormalnym mordercą amerykańskich nastolatków?
Perfumy współczesnej celebrytki.

Już! Możecie się śmiać. Ha, ha, ha. :]


Cóż, nie ukrywam, że perfumami Killer Queen poważniej zajęłam się tylko i wyłącznie dlatego, żeby móc zamieścić na blogu powyższą ilustrację. ;> Taka jest śliczna!

Jak wiecie, z zapachami celebryckimi nie bardzo jest mi po drodze, dlatego do pachnidła sygnowanego przez Katy Perry [jak w przypadku większości jej koleżanek i kolegów w celebryckim fachu, nazwisko coś mi mówiło ale za cholewę nie byłam w stanie powiedzieć, co. :> Musiałam tę panią najpierw wyguglać, stąd wiem że jest piosenkarką; ale co śpiewa, nie pytajcie] podchodziłam długo, chociaż wyjątkowo bez szczególnych oporów.
Tym razem czynnikiem wyjątkowo zachęcającym okazały się deklarowane nuty aromatu. Śliwka, którą uwielbiam w perfumach; owoce leśne; pralinki i paczuli, które zawsze dają nadzieję na pyszny czekoladowy gourmand; jaśmin i frangipani dla jeszcze większej słodyczy; niespotykana w perfumach ognistoczerwona celozja; kaszmeran. To wszystko brzmiało bardzo zachęcająco. A jak zachowywało się na mojej skórze?

Otóż nawet przyzwoicie. ;) Szybko okazało się, że to ja źle zinterpretowała obecność paczuli w słodkim otoczeniu, niesłusznie nastawiając się na coś w stylu ukwieconego Wish od Chopard (a więc dwudziestej wody po muglerowskim Angelu ;) ), tymczasem otrzymałam nic innego, jak kolejną iskrzącą się, landrynkową paczulową oranżadkę, musującą na skórze całkiem, jak peerelowski oranżadowy proszek na języku. Do tego gęsta, łagodnie seledynowa słodycz białych kwiatów, co nieco cukru z frangipani oraz jakiś głębszy cień na samym początku mieszaniny i właściwie jestem ukontentowana. :D
Jak na produkt z tego segmentu, Killer Queen prezentuje się zupełnie przyzwoicie. Nawet mdła, papierowa, pseudo-piżmowa, quasi-zmysłowa, niby-dziewczęca baza nie potrafiła mnie rozczarować. Ostatecznie to właśnie ona wydaje się logicznym zakończeniem pachnidła stworzonego aby zadowolić żądzę kasy ambicję dowolnie wybranego celebryty [ale też większość marek projektanckich a coraz częściej również teoretycznie niszowych]. :) Więc naprawdę nie ma na co narzekać.
Nie tym razem.


Rok produkcji i nos: 2013,  Laurent Le Guernec

Przeznaczenie: pachnidło stworzone z myślą o kobietach, choć jeżeli trafi na któregoś z męskich miłośników olfaktorycznej słodyczy tudzież paczulowych oranżadek, to świat z pewnością się nie zawali.
Po początkowym etapie gęstej, chociaż niezbyt rozległej aury KQ znacznie słabnie, zaczyna dosłownie wpadać w pory skóry uperfumowanej osoby. ;) Co jednak jest zupełnie naturalnym przebiegiem pachnidła celebryckiego, zatem trudno podobną właściwość traktować jako szczególne odstępstwo od tradycji perfumiarskich.
Dorosłym fanom podobnych klimatów ale i słabej mocy przyda się na wszelkie okazje, nastolatkom (tym stereotypowym) powinny przypaść do gustu w zestawieniu z porą bardziej wieczorowo-imprezową. :)

Trwałość: standardowa dla tego segmentu branży, ponieważ cztery- pięciogodzinna.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-kwiatowa (oraz owocowa)

Skład:
[właściwie w tekście recenzji wymieniłam już prawie cały ale niech tam, porządek musi być! ;) ]

Nuta głowy: owoce leśne, śliwka, bergamotka
Nuta serca: frangipani, jaśmin wielkolistny, celozja kłosowa
Nuta bazy: praliny, kaszmeran, paczuli
___
Dziś noszę Thirty Three od Ex Idolo.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://strudmac.blogspot.com/2011/01/freddies-never-die.html [Autor: Cam Strudwick]

piątek, 9 stycznia 2015

Najbardziej snobistyczna komedia roku

Uciekła mi przepióreczka... pantera, z zoo. ;)
O tekście tej starej piosenki dla dzieci pomyślałam od razu po obejrzeniu filmu reklamowego marki Cartier a poświęconego biżuteryjnej linii Panthère. Produkcji skądinąd wybitnie idiotycznej, chociaż usiłującej ukryć wszelkie braki pod makijażem, czyli fascynującą urodą kolejnych kadrów.

Mnie jednak Bruno Aveillan, reżyser spotu, nie oszukał: Odyseja pantery jest absurdalna, próżna, pozbawiona pomysłu, od początku do końca wydmuszkowa, z kadru w kadr coraz jawniej obnosząca się z własną pustotą oraz całkowicie niezamierzonym komizmem kolejnych scenek. Dlaczego więc owemu dziełku poświęciłam trzy i pół minuty życia?
Ponieważ pasowało mi do innej panterki, choć też od Cartier. La Panthère we współczesnym wcieleniu, la Panthère z roku 2014 to coś naprawdę godnego starszej o dwa lata, nadzwyczajnie pociesznej reklamy. :]


Z ręką na sercu i bez przesadnej złośliwości: ostatnie wcielenie la Panthère to perfumy naprawdę ładne, miłe, miękkie oraz pełne wdzięku. Estetycznie bardzo wysmakowane, co pisząc mam na myśli - wyjątkowo - także efektowny, zapadający w pamięć flakon. Zalotnie puszczający oczko ku miłośnikom stylu retro, szczególnie tym rozkochanym w latach 30. XX wieku, pastelowo-jasny w złotej ramie a często prezentowany na ciemnym tle, co jeszcze wyraźniej podkreśla jego glamourowy sznyt, jednak od razu wiadomo, że trzymający się sztywno reguł wyznaczonych przez prawa XXI-wiecznego marketingu.
Identycznie mają się sprawy z ukrytym weń pachnidłem.

Nowa Pantera "sama w sobie" zachwyca jako złocisty, krystaliczno-miodowy nowoczesny szypr schowany wewnątrz bukietu jasnych kwiatów. Jest całkowicie odmienna od wersji podstawowej ale nie mam o to pretensji, ponieważ są to ponoć zupełnie nowe perfumy [na co wskazuje już choćby rodzajnik określony w nazwie. Przedtem istniała sobie "jakaś tam" Pantera ale tylko dostępna obecnie w sklepach jest "tą właściwą", "tą jedyną" - tak należałoby rozumieć jego użycie]. Problem w tym, że cały wymieniony jasny, magnetyczny charme młodej kobiety, idealnej użytkowniczki la Panthère, w zetknięciu z moją skórą kompletnie znika. Bierze w łeb, mówiąc dosadnymi słowy. ;)
I zamiast słodkawego, kuszącego szypru, jakiejś fascynującej odmiany popularnej na rynku grupy olfaktorycznej kwiatowo-owocowej na ciele wiedźmy pojawia się wykwit w postaci zużytego blottera z resztką jakiegoś zapachu (wszystko jedno jakiego, prawdę mówiąc; pewnie chodzi o któryś z największych bestsellerów ostatnich lat), rozmakającego w plamie wystygłej, bardzo, baaardzo słabej herbaty rooibos. Dookoła szybko pojawia się sporo białopiżmowego pudru, który w bazie co prawda po raz kolejny przeistacza się w miękki, lekko złocisty szypr, to mimo wszystko nie ma w sobie nawet jednej dziesiątej uroku Pantery obwąchiwanej z testowego papierka.

Miał być glamour, wyszło coś w stylu glamourowego kampu [który zresztą nie jest kampem, ponieważ najwyraźniej nie jest świadom własnej przeszarżowanej konwencji]. Z pomysłu na perfumy urodziło się coś zaledwie poprawnego, na poziomie średniego Avonu ale nie marki kojarzonej z luksusem oraz biżuterią dla elity. Do tego absurdalnie, niezamierzenie komicznego. Szkoda.

Gdybym potrzebowała kolejnego dowodu na to, że dominanta współczesnych mainstreamowych perfum kobiecych stanowczo nie jest dla mnie, właśnie go dostałam. :]


Rok produkcji i nos: 2014,  Mathilde Laurent

Przeznaczenie: pachnidło stworzone z myślą o kobietach, cechujące się niezbyt dużą projekcją a z czasem wręcz obsesyjnie bliskoskórne. Przynajmniej na moim ciele.
Na okazje, hmm... właściwie to wszystkie; w dzień parę psików wystarczy na dyskretną, niezauważalną dla otoczenia otoczkę zapachową, natomiast wieczorem warto byłoby potroić dawkę. :)

Trwałość: w granicach sześciu godzin, z czego dwie ostatnie to już tylko spokojne, stopniowe zamieranie

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-kwiatowa (oraz owocowa)

Skład:

Nuta głowy: octan styrallylu, czyli akordy truskawek, rabarbaru, suszonych owoców, moreli, jabłka
Nuta serca: gardenia
Nuta bazy: akordy mchu dębowego i skórzany, paczuli, syntetyczne piżma
___
Dziś noszę Intense Pepper od Montale.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi bezpośrednio z https://elisadefeydeau.wordpress.com/2014/03/13/cartier-la-panthre/

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Najsłynniejszy inicjał swiata


Kiedy usłyszycie takie hasło, o czym pomyślicie w pierwszej - lub jednej z pierwszych - kolejności? Szczególnie, kiedy temat zostanie uściślony do hasła: "średniowieczny manuskrypt"?
Idę o zakład, że na jakieś dziewięćdziesiąt procent przed oczyma Waszej wyobraźni rozgości się TEN OTO symbol. :) Nic dziwnego. Przecież miał ponad 1200 lat aby wraz z zawierającą go księgą wrosnąć na stałe w cywilizację zachodnią, ze szczególnym uwzględnieniem pewnego wyspiarskiego państwa...  ;)

Dlatego pozwólcie, że dziś zabiorę w Was podróż pełną charakterystycznej szmaragdowej zieleni, fascynujących zawiłości sztuki, historii oraz... matematyki, bez której prawideł nie moglibyśmy odkryć zapierającej dech w piersiach doskonałości przyrody [oraz ludzkiej kultury, usiłującej odwzorowywać oraz twórczo naśladować jej niedoścignioność :) ].
Wszystko za sprawą pewnego cudownego filmu animowanego.


Poznajcie Brendana. Ma dwanaście lat i jest zakonnikiem w jednym z chrześcijańskich klasztorów Irlandii.
Nie dziwcie się tak - w jego czasach, czyli w ósmym wieku naszej ery, tak wczesne rozpoczynanie kariery zawodowej (jakiejkolwiek) było czymś zupełnie normalnym. :)
Brendan swoją już wymyślił. Niczego nie pragnie bardziej, niż zostać iluminatorem rękopiśmiennych ksiąg, przelewającym na papier swoje uczucia oraz dzieła wyobraźni. Cóż jednak z tego, skoro winien jest posłuszeństwo opatowi swojego klasztoru, dla którego nie ma ważniejszych obowiązków, niż budowa potężnego muru, chroniącego podległych mu mnichów, okolicznych mieszkańców oraz kościelne zabudowania przed najazdami brutalnych, żądnych złota wikingów? W takiej sytuacji na nic zdają się prośby chłopca oraz reszty skryptorów; wszyscy  bez wyjątku mieszkańcy klasztoru od świtu do nocy mają przede wszystkim budować mur. Czy sytuacja ulegnie zmianie, gdy do opactwa zawita sympatyczny uchodźca z wyspy Iona, słynny iluminator, brat Aidan, pracujący nad pewnym niezwykłym dziełem?

Poznajcie również Aisling, tajemniczą mieszkankę pradawnego lasu otaczającego opactwo w Kells. Kiedy w pewnej dramatycznej sytuacji ratuje skórę Brendana, od razu orientujemy się, że nie jest zwyczajnym człowiekiem. Właściwie to nie jest człowiekiem wcale - jako mała leśna wróżka [o imieniu znaczącym tyle, co "sen" albo "wizja"] ma za zadanie strzec bezpieczeństwa swojego domu.
Cóż, obawiam się, że nic innego jej nie zostało, odkąd krwiożerczy bóg Crom Cruach, skądinąd jedna z najmniej sympatycznych postaci irlandzkiej mitologii, pożarł całą jej rodzinę, osierocając małą boginkę. Początkowo nieufna wobec naszego bohatera, szybko się z nim zaprzyjaźnia udowadniając, że w świecie dzieci nie ma ostrych podziałów na dobrych i porządnych nas oraz złych, bo niezrozumiałych onych.
[Uwielbiam ten motyw filmu, ponieważ pokazuje, iż chrześcijaństwo udało się zaszczepić w świat irlandzkiego folkloru w sposób niemal całkowicie bezkrwawy; do tego stopnia skuteczny, że wkrótce jacykolwiek misjonarze nie byli potrzebni. ;] Krzewieniem nauk nowej religii rychło i z entuzjazmem zajęli się sami Irlandczycy, tworzący skądinąd ciekawą wariację na temat chrześcijaństwa wpisanego w mentalność oraz kulturę ówczesnej Irlandii, zwaną kościołem iroszkockim. Co ciekawe, jego ostatnią ostoją była właśnie wyspa Iona, z której - zgodnie z treścią bajki - do klasztoru w Kells przybył pewien słynny mnich-iluminator. ;) ]

Obydwoje jednoczą siły, aby nawet wbrew woli surowego opata zrealizować wielkie marzenie Brendana (a przy okazji jego mentora) i stworzyć "księgę, której blask rozświetla mrok". Ewangeliarz kreślony z całym kunsztem oraz miłością a przeznaczony nie dla kamiennych murów klasztorów czy zimnych komnat zamków, lecz dla ludu, pod strzechy.
Nie wiedzą jednak, że wikingowie są coraz bliżej ich małego, idyllicznego świata - i bynajmniej nie przybywają na mały handelek. ;)

O tym wszystkim opowiada wyjątkowa irlandzko-belgijsko-francuska animacja z roku 2009 pod tytułem Sekret Księgi z Kells. Przypomniałam sobie o niej, kiedy tylko po raz pierwszy zetknęłam się z perfumami o nazwie Irish Leather, stworzonymi niedawno pod egidą marki Memo.


Niezbyt oryginalne skojarzenie, muszę przyznać. :) Jednak szczęśliwie tylko ono zostało naznaczone oczywistością, ponieważ zarówno przywołany film, jak i perfumy trzymają się daleko od jakiegokolwiek banału. Choć obydwa dzieła przebiegają w dosyć łatwy do przewidzenia sposób tym, co je wyróżnia spośród dziesiątek podobnych utworów, są niuanse.

W przypadku Irish Leather dotyczy to wzajemnych zależności poszczególnych akordów kompozycji, tego jak przenikają się i uzupełniają. Jak ze składników zazwyczaj kanciastych i zadziornych są w stanie stworzyć całość miękką, efektowną, niemal kruchą, nie tracąc przy tym niczego z przyrodzonego sobie charakteru.
W jak wdzięczny oraz szykowny sposób potrafią wokół uperfumowanej osoby zbudować nastrój Przygody oraz Tajemnicy. :D Z jaką łatwością się to dzieje!


Niech jednak nie zwiodą Was pozory: aby stworzyć podobną całość, zbudować wrażenie swobody w sposób równie wiarygodny, potrzeba ogromu pracy. Nie wystarczy - wzorem niektórych marek arabskich lub niezależnych [przy całej mojej dla nich sympatii] - wrzucić przypadkowe składniki do kotła, zamieszać i zobaczyć, co z tego wyjdzie. Nie, w przypadku Irlandzkiej Skóry wyraźnie czuć namysł nad doborem ingrediencji oraz ich rozkładem. Mam wrażenie, że pracująca nad dziełem perfumiarka niczego nie zostawiła przypadkowi.
Dlatego, kiedy z pasją rzucam się głową w dół w niezmierzoną głębię pachnidła, gdy rozdzielam rękoma kolejne partie połyskliwego, gęstego mroku wiem, że konsekwentnie realizuję napisany dla mnie scenariusz. I wcale nie mam nic przeciwko. ;) Na taką kompozycję nie sposób się boczyć. :)


Perfumy rozpoczynają się łapczywym wdechem zimnego, prędkiego wiatru, jeszcze przed chwilą smagającego surowy, północny krajobraz: porosty z ciemnych, bazaltowych skał, gorzkie zioła, skąpane w żywicy gałązki niskich, iglastych krzewinek oraz żółknącą już gdzieniegdzie wysoką trawę. Zieleń, żyjąca na styku lądu i wody, znakomicie przystosowana do surowych warunków oraz niewielkiej ilości słońca.

Po chwili jednak mieszanka zaczyna rozgrzewać się i topić, rozlewać po gładkiej powierzchni ludzkiej skóry.
Myli się jednak osoba, która sądzi, że jest to zapowiedź uspokojenia lub osunięcia woni w okołołóżkowe, zmysłowo-zwierzęce rejestry olfaktoryczne. Nic bardziej błędnego; tu po surowości nie następuje błogie ukojenie.
Najpierw musimy przetrwać wojnę.


Agresję, pożogę, gwałt, mord, nienawiść i strach.
Naprawdę trzeba cieszyć się z faktu, że w Irish Leather przedstawiono je w sposób bardziej umowny, jakby z bezpiecznej perspektywy czasu, warunków nieomal komfortowych. Z żadną z wymienionych emocji nie obcujemy dosłownie, wszystkie bowiem podano nam w formie artystycznie przetworzonej, wszelką brutalność konsekwentnie zastępowaną symbolem. To duża ulga nie tylko dla potencjalnie zszarganych nerwów widzów młodszych bądź wrażliwszych ale też dla nosów miłośników perfum, testujących akurat omawiane pachnidło. ;)

Dzięki zmyślności perfumiarki na skraju bazy doświadczamy nie łatwych albo wręcz banalnych nut teoretycznie cielesnych zapadniętych głęboko w opary kadzideł, lecz mroźną agresywność irysowego masła i nowoczesnych aldehydów, zestawionych w coś przypominającego ostre, abstrakcyjne, chwilami nawet groźne igiełki szronu na makrofotografii. Te dwa akordy zjednoczono z gorącymi, pylistymi oraz żarzącymi się akordami palonych jagód jagód jałowca oraz osmalonych, tłustych od sadzy kłód drewna.
Kontrast pomiędzy obydwoma obrazami dosłownie poraża, rzuca na kolana - a na poziomie czysto analitycznym pozwala podziwiać artystyczną finezję i wysoki stopień abstrakcji, odsłaniającej jednak prawdziwe, szczere, najgłębsze emocje.

A kiedy dopalą się zgliszcza i zmyta zostanie krew, mieszanina wykonuje kolejną woltę.


Oto wracamy znów do świata spokojnego oraz pięknego, lecz już nie beztroskiego; wciąż pełnego barw i pogody ale wyraźnie naznaczonego cierpieniem, mądrzejszego. Bardziej świadomego. Dojrzalszego.

Możliwe, że to dlatego w podstawie Irlandzkiej Skóry odnajdujemy wreszcie składnik tytułowy, otoczony przepastnymi nutami drzewno-przyprawowymi - acz konsekwentnie utrzymanymi w północnym stylu, opartymi o jałowcowe jagody lub żywicę bliżej niezidentyfikowanych drzew iglastych - ciepłymi oraz spokojnymi, bezpiecznymi w otulinie gładkiej, subtelnej, nieśmiałej słodyczy.
Głęboka baza aromatu okazuje się jednocześnie przestrzenna oraz przytulna, ciepła i zadziorna dzięki skórze czy "chłodnemu żarowi" jałowca z żywicą, oparta o płaski świat przysypany bladozielonym, jesiennym proszkiem z roztartych dokładnie suszonych północnych ziół. Tuż obok czai się jednak wspomniana słodycz, bezpieczna i nieprzesadnie ciepła a także... sól, pochodząca z pewnością z morskich brzegów, korespondująca jednocześnie z ciemną skórą czy jałowcem oraz z ambrą, ewidentnie syntetyczną i spokrewnioną z nutami słodkimi - ale jakimś cudem morską, chropowatą, matową.
Po prostu fantastyczną. :D


Uważam, że zbrodnią byłoby postrzeganie Irish Leather jedynie w dwóch wymiarach, usilne wtłaczanie kompozycji w olfaktoryczne ramy paprociowca, skórzaka, niebanalnego świeżaka lub czegoś w rodzaju męskiego szypru (?). Oczywiście, można byłoby pokusić się o podobną specyfikację, tylko po co?

Dlaczego mamy zamykać się w wymyślonych ramach? Co nam z tego przyjdzie?
Widział ktoś kiedyś dwuwymiarowy klejnot? Diament, który miałby tylko dwie ściany? Kryształ kwarcu przeżarty erozją tudzież inną próchnicą? :> Dla mnie Irish Leather jest podobnym drogocennym kamieniem, dymnym kwarcem przez troskliwego jubilera potraktowanym szlifem brylantowym. O dziesiątkach faset odbijających, załamujących oraz pochłaniających światło; w lustrze niewielkiego kamyczka tworzących najprawdziwszą magię. :)
Przygodą, której zupełnie się nie spodziewamy ale która może kompletnie odmienić nasze życie.

"Dziwna rzecz: o tym, co najlepsze, i o dniach najmilej spędzonych niewiele się ma do opowiadania, a słuchanie o tym nie tak bawi słuchacza; za to o rzeczach przykrych, niepokojących czy wręcz groźnych można opowiadać wspaniałe historie i starczy tematu na długo", jak przed laty mądrze stwierdził narrator zupełnie innej opowieści. ;)


Rok produkcji i nos: 2013, Aliénor Massenet

Przeznaczenie: zapach typu uniseks o znakomitej nośności, tworzący wokół uperfumowanej osoby gęstą oraz żywą, opalizującą aurę. Później oczywiście cichnie i przylega do ludzkiego ciała, wciąż jednak pozostaje całkiem wyraźny.
Z powodu mocy Irlandzka Skóra wydaje się zapachem idealnym na okazje mniej formalne oraz wieczorowo-klubowe, choć - co podkreślam po raz milionowy i będę podkreślać bez końca - to Wy decydujecie, do jakiej okazji, pory dnia bądź roku dane pachnidło pasuje Wam najbardziej. :)
Sama od siebie dodam jeszcze tylko spostrzeżenie, że w największe letnie upały zapach potrafi przytłoczyć, za to naprawdę pięknie rozwija się podczas spokojnej, złotej jesieni. Jak będzie w Waszym przypadku, musicie odkryć sami.

Trwałość: fantastyczna; od dziesięciu-dwunastu godzin do blisko doby. Bez codziennego prysznica byłoby pewnie jeszcze dłużej. ;)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-skórzana (oraz szyprowa)

Skład:

różowy pieprz, szałwia muszkatołowa, absolut z yerba mate, tomka wonna, jagody jałowca, konkret irysowy, bób tonka, brzezina, akordy skórzany oraz ambrowy
___
Dziś noszę klasyczną Organzę od Givenchy.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://czytelnia.tanuki.pl/pokaz/2668/sekret-ksiegi-z-kells-recenzja-filmu
2. http://www.thesecretrose.com/2010/06/the-secret-of-kells/
3. http://rebloggy.com/post/forest-animation-desktop-background-secret-of-kells-brendan-and-the-secret-of-ke/63927550773
4. http://twilightswarden.wordpress.com/2012/04/17/movie-review-the-secret-of-kells-2009/
5. http://pl.gde-fon.com/download/Secret-of-Kells_kaprys_film/430209/1680x1050
6. http://critics2d.blogspot.com/2014/04/film-review-secret-of-kells.html
7. http://www.blu-ray.com/movies/The-Secret-of-Kells-Blu-ray/11250/
8. http://thecelticjourney.wordpress.com/2013/05/01/the-secret-of-kells/