czwartek, 30 lipca 2015

W skrytości domowego zacisza

Trudno to ująć inaczej, aby z tytułu wpisu uczynić klamrę, skutecznie spinającą w całość obu jej bohaterów; dwa śliczne zapachy, przenoszące mnie w czasie i przestrzeni do miejsc oraz zdarzeń, które wydarzały się kobietom w intymnych wnętrzach ich domów.

Przed Wami Hatria i Rosarium, subiektywnie dwa najprzyjemniejsze pachnidła marki Angela Ciampagna, które miałam przyjemność przetestować. Oba opierają się o pierwiastek orientalny, lecz opowiadają mi dwie zupełnie różne historie.
Posłuchajcie...


Kiedy pierwszy raz naniosłam na skórę Hatrię i śledziłam kolejne fazy jej rozwoju, w mojej głowie nagle pojawiła się myśl: "To nie jest prawda. Ich życie nie mogło tak wyglądać". Zobaczyłam bowiem scenę haremową; jednak nie w wydaniu realistycznym czy dworsko-sensacyjno-intyganckim, znanym choćby z tureckiej telenoweli historycznej pt. Wspaniałe stulecie (której odcinek kiedyś z ciekawości obejrzałam), lecz kompletnie odrealnioną, pastelową wizję zachodnioeuropejskiego malarza orientalisty z przełomu wieków dziewiętnastego i dwudziestego.
Leniwe, rozkoszne dolce far niente grupy młodych, atrakcyjnych kobiet w (niekompletnych) egzotycznych strojach, uprzyjemniającej swoje sielskie bytowanie na tym łez padole tańcem, muzyką, kulturalną rozmową, zabawą ze swoimi zwierzęcymi ulubieńcami, barwnymi kwiatami lub zakupami z dostawą do domu. ;) A także wonią kadzideł i przypraw, które zawsze pojawiały się gdzieś w tle orientalistycznych obrazów, podobnie jak skryty w cieniu lub usługujący dziewczętom postawny eunuch. Ot, fantazje wykształconych, obytych mężczyzn z kręgu kultury zachodniej i czasów sprzed wynalezienia RedTube. ;>

Jednak tym właśnie pachnie mi Hatria i, jeżeli mam być szczera, właśnie za to ją podziwiam: symbolizuje w moich oczach kulturalny - a w czasach wiktoriańskiego tabu seksualnego powszechnie akceptowany - sposób wyrażania własnych emocji oraz potrzeb. Co prawda dostępny wyłącznie artystom ale zawsze lepsze to, niż nic. ;)

Początek kompozycji to oud, zatopiony w ciemnych przyprawach ale stosunkowo wyraźny, jednak całość szybko się zesładza, na pierwszy plan wysuwając kwiaty (przede wszystkim różę) i złocisty szafran. W tym miejscu mieszanka przypomina mi ciekawszą, mocniejszą czy lepiej skonstruowaną wersję Safran Troublant marki l'Artisan Parfumeur. Z czasem ilość słodyczy wznosi się na tyle, że zaczynam zauważać cokolwiek pod nią. A są to słodkie, oleiste drzazgi sandałowca tudzież gwajaku, delikatnie skropione lizolem a osadzone na gładkim i czystym, labdanowo-białopiżmowym ludzkim ciele.
W tym miejscu moja skóra tworzy z Hatrii coś na kształt bardziej miękkiego, pastelowego Black Saffron od Byredo czy Rose Oud Kiliana w wydaniu bardziej zmysłowym. :) Bo też i cały czas główne role w wonnym przedstawieniu odrywają konfiturowa różyczka do spółki ze stopniowo pikantniejącym szafranem. Choć z czasem ich dwugłos matowieje, aż do końca pozostaje najważniejszym bohaterem omawianej mieszaniny.

A oud, który tak wyraźnie zaznaczył się w otwarciu, by później przewinąć się gdzieś w trzecim planie rozwinięcia...? Trudno powiedzieć; prawdopodobnie znika zupełnie, zagłuszony oparami przyjemniejszych dla powonienie drzazg cennego drewna, czy delikatnie gorzkniejących (bo spalających się na węgiel) przypraw, tlących się gdzieś w trybularzu, dla ogółu historii zupełnie nieistotnym.
Po cóż komu dymy, skoro mamy szafranowe słońce oraz płatki wonnych kwiatów?


Zupełnie inaczej natomiast przedstawia się druga z moich dzisiejszych opowieści.
Chociaż kadzidlane i ciepłe Rosarium (czyli Różaniec) można porównać do takich wielkich dzieł perfumiarstwa, jak kamykowe Black Cashmere od Donny Karan, Avignon od Comme des Garçons, Encens Flamboyant marki Annick Goutal czy Sahara Noir Toma Forda - co przecież już z definicji rodzi określony ciąg skojarzeniowy - w istocie mój mózg chciałby w nim widzieć opowieść tak starą, jak chrześcijaństwo a dziejącą się w samej stolicy Imperium Rzymskiego, w najwyższych kręgach społecznych.

Kiedy spoglądamy na instytucję małżeństwa z naszej postromantycznej, dwudziestopierwszowiecznej perspektywy, niełatwo jest nam znaleźć parę gorzej dobraną, niż Klaudiusz i Messalina. On rozsądny, wyważony, skryty, ona to w gorącej wodzie kąpana, chorobliwie ambitna intrygantka; on wiedział, że względny spokój na pełnym niebezpieczeństw cesarskim dworze potrafi zapewnić mu jedynie reputacja osoby chorej umysłowo, ona nie znosiła, kiedy nikt o niej nie plotkował [współcześnie stałaby się zapewne celebrytką albo przynajmniej blogerką ;P ]; on nie wahał się wcielić własnych ułomności fizycznych do swego "aktorskiego" emploi, dzięki czemu z czasem stawał się rzeczywistym panem sytuacji [bo przecież brzydki, śliniący się, półgłuchy jąkała nie może być istotą rozumną! Zatem spokojnie można ignorować jego obecność i dalej beztrosko powierzać rozmówcy nawet największe sekrety, czyż nie? ;> ], ona nie miała najmniejszego zamiaru tonować własnego temperamentu, nawet erotycznego, co z czasem doprowadziło ją do zguby. On ponadprzeciętnie inteligentny, ona... no cóż... z doniesień historyków można wnioskować, że wprost przeciwnie. :] On wyrozumiały (do czasu), ona zawistna.
On wybaczał jej (?) zdrady, lecz już nie bigamię, której dopuściła się pod nieobecność męża, poślubiając publicznie jednego z senatorów.

Waleria Messalina zginęła w 48 roku naszej ery z ręki jednego z pretorianów. Ci podobno nie mogli znieść kolejnej hańby swego władcy i samodzielnie zaplanowali śmierć jego małżonki. Co ciekawe, jak donosi Swetoniusz, cesarz Klaudiusz nie raczył w żaden sposób zareagować na informację o śmierci żony i zamiast przynajmniej jakoś ją skomentować, zwyczajnie poprosił o kolejny kielich wina. Anegdota po raz kolejny dowodzi, że głowę to on miał nie od parady. ;)

Zatem Rosarium to dla mnie śmierć Messaliny doświadczana z perspektywy Klaudiusza: w ciszy i skupieniu, w smutku oraz z lekkim odcieniem nostalgii, lecz jednocześnie z ogromną ulgą.
Tutaj ciepłe kadzidła mieszają się z cierpkimi nutami drzewnymi oraz wytrawnym pyłkiem a z czasem pozwalają osłodzić się jasnym miodem. Dymy snują się powoli cienkimi strużkami po ogromnym, ukrytym w półmroku pomieszczeniu; teoretycznie przewiewnym, jednak tamtego dnia powietrze okazało się idealnie nieruchome. Na szczęście nie było upału. ;)
Skromnym uroczystościom pogrzebowym [czyżby z uwagi na wyrok Senatu, pośmiertnie skazujący cesarzową na potępienie pamięci?] zgodnie ze zwyczajem towarzyszyły co prawda cenne olibanum oraz mirra, jednak nie wyczuwam woni kwiatów. Zamiast nich pojawiają się gorzkie balsamy czy zioła, przywodzące na myśl raczej starożytną apteczkę z najprzeróżniejszymi miksturami, niż pachnidła i mazidła do ciała, których można by się spodziewać po komnatach pięknej, próżnej i rozpustnej władczyni.

Z czasem kadzidła oraz balsamy schną i lekko się przerzedzają, ustępując pola niekulinarnej słodyczy, tak ślicznie łączącej się z palonymi żywicami, jak we wspomnianym Avignonie, Cardinalu Heeleya a przede wszystkim w Incense od Matthew Williamsona. Dzięki niej a także łagodnemu fiołkowemu pudrowi baza Rosarium okazuje się uspokojeniem emocji, chłodną, komfortową kąpielą. Tym charakterystycznym rodzajem pozornego wytchnienia, którego doświadczamy przy końcu wyjątkowo trudnego i nerwowego dnia, kiedy staramy się ukoić poruszoną głowę w bezpiecznym domowym zaciszu.
Lecz strach przed jutrem pozostaje. Jak będzie wyglądało życie Klaudiusza bez Messaliny...?

O tym opowie jednak zupełnie inna historia. Kiedyś. Może.

Hatria

Rok produkcji i nos: 2015, Angela Ciampagna

Przeznaczenie: wbrew opowieści jest to zapach uniseksualny, początkowo dosyć głośny ale szybko redukujący się do niewielkiej, za to intensywne aury. Na wszystkie okazje, ze szczególnym uwzględnieniem tych oficjalnych i wieczorowych.

Trwałość: w granicach sześciu lub ośmiu godzin wyraźnego życia oraz dalszych parę stopniowego zamierania.

Grupa olfaktoryczna: przyprawowo-kwiatowa (i orientalna)

Skład:

Nuta głowy: szafran, goździki (przyprawa), kwiat dawana, jaśmin
Nuta serca: karmel, balsam gurjun, oud, róża
Nuta bazy: paczuli, drewno sandałowe, drewno gwajakowe, cypriol, labdanum, piżmo


Rosarium

Rok produkcji i nos: 2015, Angela Ciampagna

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, który polecałabym przetestować szczególnie fanom perfum kadzidlanych sprzed dekady, kiedy debiutowały Kadzidlana Seria CdG czy Black Cashmere. Rosarium to woń w ich charakterze, sakralna ale jednocześnie przyprawowa, stworzona z pomysłem i targetowana, Mili moi, dokładnie pod nas. ;)
Na pewno trzyma się ludzkiego ciała dosyć kurczowo, szczególnie w bazie, promieniując łagodnie na dosłownie najbliższe centymetry od wypachnionej skóry. Dzięki czemu mieszanka spokojnie może być używana nawet do pracy w dużych zespołach, podczas zakupów, imienin cioci czy gdziekolwiek indziej, gdzie wolelibyśmy nie epatować wonią naszych perfum.

Trwałość: na mojej kadzidłolubnej skórze bez trudu woń utrzymuje się nawet dziesięć czy dwanaście godzin a zmywa ją dopiero prysznic.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: kwiat tytoniu, nasiona marchwi, miód
Nuta serca: nasiona selera, jagody jałowca, fiołek, drewno irysowe
Nuta bazy: drewno cedrowe, wetyweria, kadzidło, wanilia, piżmo
___
Dziś noszę Lune Féline marki Atelier des Ors.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. W haremie pędzla hiszpańskiego malarza nazwiskiem Juan Jimenez y Martin, który to obraz (nie bez poszukiwań) zaczerpnęłam STĄD.
2. Śmierć Messaliny autorstwa Francuza, Georgesa Rochegrosse'a wypożyczyłam sobie z Wikimediów.

środa, 22 lipca 2015

Tysiące nocy i dni


Dorastałam z nimi, schowanymi między kartami starego egzemplarza Baśni z tysiąca i jednej nocy. Uwielbiałam wpatrywać się w niezwykłe miniatury, podziwiając bogactwo kolorów oraz szczegółów egzotycznych postaci sprzed lat. Będąc małym dzieckiem uważałam je nawet za ilustracje do poszczególnych baśni i - widząc ich tematyczną niezgodność z np. dziejami Ali Baby - starałam się za wszelką cenę odnaleźć jakikolwiek związek przekonana, że on musi istnieć, tylko jest zaszyfrowany. ;)
Dopiero mając jakieś pięć czy sześć lat odkryłam, że ilustracje ze zbioru klasycznych baśni w rzeczywistości pochodzą z nieco innego środowiska; co prawda historycznego, ponieważ przedstawiającego ludzi, którzy naprawdę kiedyś żyli oraz wydarzenia, które faktycznie miały miejsce, lecz jednocześnie tak dawnego i egzotycznego, iż śmiało można było ozdobić nimi teksty bajek.

Jednak trzeba było więcej czasu, żebym zrozumiała jeszcze głębszy sens duetu arabskich opowieści z szesnasto- czy siedemnastowiecznymi indyjskimi miniaturami. To, że ilustracje przedstawiające życie na dworze Wielkich Mogołów, islamskich władców Indii (najpierw północnych, później niemal całego subkontynentu), kiedyś naprawdę powstawały m. in. do ozdoby książek, natomiast same Baśnie z tysiąca i jednej nocy wywodzą się między innymi ze eposów staroindyjskich czy perskich, z baśni arabskich a nawet z mitologii mezopotamskich. Zatem i geograficznie, i kulturowo mariaż słowa z obrazem był jednocześnie przemyślany, naturalny oraz udany. :)


Natomiast dla małej wiedźmy malarskie miniatury z epoki Mogołów stały się dziełami sztuki równorzędnymi z klasycznymi ilustracjami Jana Marcina Szancera, Edmunda Dulaca czy Iwana Bilibina. :) I tylko doszczętnie sczytane lub zoglądane Opowieści z tysiąca i jednej nocy z czasem trafiły w kąt, jako bajki* niegodne "dorosłego" dziecka w wieku okołoszkolnym, skądinąd moszcząc sobie miejsce obok Mitologii Parandowskiego, Eddy Poetyckiej czy zbiorów klasycznych baśni i legend z Polski oraz całego świata.
Lata mijały, podobnie jak niegdysiejsze zmęczenie opowieściami z dzieciństwa, jednak sentyment do zamkniętych w obrazkowej kapsule czasu, prześlicznych i odrobinę nierzeczywistych [z pewnością mniej lub bardziej podkolorowanych] scen z życia Imperium Mogołów cały czas pozostawał żywy.

Dziś na swój prywatny użytek uważam je za coś w rodzaju indyjskiej wersji miniatur z piętnastowiecznych francuskich Bardzo bogatych godzinek księcia de Berry, przedstawiających rzeczywistość zachodnioeuropejskiego późnego średniowiecza w niemal identyczny sposób: jednocześnie reporterski ale i mocno wyidealizowany, nieomal baśniowy (więcej o tym dziele wspominałam w recenzji La Liturgie des Heures marki Jovoy, więc jeżeli ktoś ciekaw, niech kliknie :) ).
Oto dwa światy odległe od siebie w przestrzeni, również i w czasie, a jednak zdumiewająco zbieżne. Zakotwiczone w kodach kulturowych miejsc, w których powstawały ale przy okazji doskonale uniwersalne, czytelne praktycznie w dowolnym miejscu ale też w każdej kolejnej epoce. :) Zatem pasujące do wielu ciekawych okoliczności.

Na przykład do zapachu o nazwie wypożyczonej z bardzo bliskiego Indiom rejonu geograficznego, bo ze Sri Lanki, oddającego hołd najszlachetniejszej, różowej odmianie szafiru, którą dwór Wielkich Mogołów bez wątpienia widywał nie raz i nie sto razy. Padparadscha marki Satellite.
Upojne, wspaniałe przyprawy, gładki sandałowiec z Mysore, pojedyncze strużki kadzidła, gęsta ale słodkawa ambra i... coś jeszcze.


Pachnidło, w kręgach rodzimych miłośników perfum pieszczotliwie nazywane Padpą, jakiś czas temu spotkał los wielu świetnych kompozycji przed nim - przestało być produkowane i obecnie trudno złowić je już nawet z drugiej ręki, na aukcjach internetowych. Cóż, bywa i tak.
Chociaż nie ukrywam, że z punktu widzenia oddanej fanki perfumowej twórczości to nie jest dobra decyzja. ;) Kiedy już zżyjecie się z taką kompozycją, naprawdę ciężko jest przeboleć jej nieodwołalną utratę.

A było się czym zachwycać! Od silnego uderzenia czystych, pikantnych ale zaskakująco łatwych we współżyciu przypraw z pieprzem oraz papryką chilli na czele [chilli na czele ;) ], stopniowo wygładzanych i ochładzanych za pomocą ciemnych, dymnych jagód jałowca, przez nadchodzącą w sercu łagodność pełnego, aksamitnego i miękkiego sandałowca w stylu Tam Dao od Diptyque czy Santal de Mysore Lutensa aż po krystaliczną kadzidlaną ambrę mieszaninę, niczym refren przeplatają pojedyncze strużki kadzidła, łączące się po kolei z poszczególnymi nutami z trzech pięknych, bardzo klasycznych stadiów rozwoju.
Tu i ówdzie pojawi się pikantny kardamon, cynamon albo goździki - w każdym razie przyprawa z dominującym akordem eugenolu - a wtedy Padparadscha zaczyna przypominać cudowny, również indyjski Jaisalmer z kadzidlanego cyklu Comme des Garçons z naprawdę sporym dodatkiem nie tylko drewna sandałowego ale też... kamfory, przez którą do otwarcia mieszaniny wdziera się ożywcza, krystaliczna lecz bardzo niestereotypowa świeżość, z czasem płynnie przechodząca w niemal chłodny, antyseptyczny eugenol. Dzięki niemu omawiana kompozycja niemal od początku naszej znajomości każe mi intensywnie myśleć również o Esprit du Tigre Heeleya.

Cała ta żywiołowa, mieniąca się barwami i światłem orientalna świeżość najpierw dodatkowo podkręca jaskrawe, intensywnie wibrujące przyprawy, by później stopniowo rozpuszczać się w ciepłej, komfortowej, aromatycznej miękkości indyjskiego sandałowca, który w najgłębszej bazie przeistacza się w laboratoryjny, syntetyczny akord ambrowy: lekko słodki, złocisty i ciepły, utkany z ambroksanu, kaszmeranu czy wanilii, subtelny i kojący.

Padparadscha to opowieść o przenikaniu się światów, idealnej harmonii przeciwieństw, niezwykle przestrzenna ale łatwa w użytkowaniu. Układająca się na skórze miękko i naturalnie niczym jedwabny aksamit -  i tak jak zwykły to robić naturalne tkaniny, ogrzewająca nas lub rozkosznie przewiewna akurat wtedy, kiedy tego potrzebujemy.
Niosące otuchę i ukojenie, ujmująco baśniowe pachnidło. Padparadscha to lekarstwo dla duszy.


Rok produkcji i nos: 2003, ??

Przeznaczenie: kompozycja - o dziwno! - dedykowana kobietom. O dziwo, ponieważ współcześnie taki skład niejeden użytkownik perfum uznałby chętnie za "typowo męski" co, jak widać, nawet według producenta jest kompletną bzdurą. :] [Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać przed wbiciem tej malutkiej szpileczki ;> ] Jednak ja nie zamierzam nikogo bezsensownie ograniczać, ponieważ Padpa zdecydowanie lepiej wygląda jako klasyczny uniseks z samego środka skali, podobnie jak inne wymienione w recenzji pachnidła.
Charakteryzuje się sporą nośnością i mocą, z czasem redukującą zamaszysty ogon do luźnej, przyjemnej, wirującej aury. Okala ludzkie ciało łagodnie i bez ostentacji, dopiero w głębokiej bazie stając się mieszanką wybitnie bliskoskórną.
Na dosłownie wszytskie okazje, pory dnia oraz roku.

Trwałość: do pół doby wyczuwalnej emanacji oraz dalszych parę zamierania.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa (oraz aromatyczna)

Skład:

Nuta głowy: jagody jałowca, czarny pieprz
Nuta serca: papryka chilli, jaśmin (kamfora i/lub eugenol)
Nuta bazy: drewno sandałowe, drewno cedrowe, akordy ambrowy oraz piżmowy, (kadzidło)
___
Dziś nosiłam Kyoto od Comme des Garçons, ponieważ kadzidła w upał to jest to! :D

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.designsnext.com/14-creative-paintings-mughal-period/
2. https://en.wikipedia.org/wiki/File:Lion_at_rest_Met_1985.221.jpg
3. http://people.cs.nctu.edu.tw/~whtsai/India_2007/Webpages/05%20Major%20Sites%20Pictures/00%20Mandawa%20Castle/Webpages/imagepages/03%20A%20painting%20of%20the%20Mughal%20period%20on%20a%20wall.html

* Tiaaa, bajki... ;> Po tym stwierdzeniu najlepiej widać, że miałam do czynienia z ocenzurowaną wersją Baśni, które pierwotnie pełne są seksu oraz przemocy. Na szczęście przynajmniej ich język nie został zinfantylizowany.

środa, 15 lipca 2015

Perfumy ślubne dla niszolubów

Chyba każdemu, kogo przynajmniej raz zaciekawił ten temat, rzuciła się w oczy pewna analogia. Otóż na hasło "perfumy do ślubu" Google wypluwa całe mnóstwo bogato ilustrowanych list, sporządzanych przez redakcje kolorowych czasopism i portali ślubnych, modowo-urodowych czy lajfstajlowych ale celujących przede wszystkim w dominantę użytkowników perfum.
Ich cechą wspólną jest bezdyskusyjny banał: różowy, kwiatowy, słodki oraz świeży, zaś wśród konkretnych propozycji prym wiodą te, które na rynek wypuściły wielkie korporacje pod egidą znanych marek projektanckich czy kosmetycznych. Słowem - mainstream, mainstream über alles. ;)


I nie ma w tym niczego złego; przecież owe poradniki adresowane są przede wszystkim do osób nieszczególnie zainteresowanych tematem perfum ale dbających o stosowny dobór zapachu na ten jeden, wyjątkowy dzień. Komuś takiemu z pewnością o niebo łatwiej będzie odpowiednio wcześnie zdobyć próbkę i przetestować Daisy od Marca Jacobsa czy zatytułowane tematycznie Marry Me! marki Lanvin, niż tajemniczą, dziwaczną, niejednokrotnie kosztowną kompozycję niszową, której nie zawsze wiadomo, gdzie szukać [chociaż od paru lat kolejne niszowe marki szczęśliwie reklamowane są również w polskiej prasie, o co słusznie dbają ich tutejsi sprzedawcy i/lub dystrybutorzy].

Co jednak ma zrobić (najczęściej) panna młoda, która nie lubi zapachów kwiatowych, popularne słodziaki ją duszą a sportowe świeżaki nie pasują do jej zwiewnej, jasnej kreacji? Lub fanka perfum niszowych, która "chciałaby a boi się" składać przysięgę małżeńską w obecności dziadków, wujów, ciotek i kuzynostwa narażonych na opary jej ukochanego Fumidusa względnie któregoś z dosłownych, arabskich oudów? ;>
No cóż, w takim przypadku internet skąpi pomocy. Stąd wziął się pomysł na niniejszy poradnik. Zatem jeżeli chcesz pachnieć niebanalnie, zgodnie z własnym gustem ale nie narażając się przy okazji na niewybredne komentarze rubasznego wujka Janusza i złośliwej ciotki Bożenki, przewiń stronę w dół. ;)


czwartek, 9 lipca 2015

Czas zabawy! czyli bal na sto par, suplement wakacyjny

Pamiętacie cykl recenzji pisanych podczas zeszłorocznego karnawału? :) Bal à Versailles marki Jean Desprez, Kinsky, Rose de Taif od Perris Monte Carlo, Diaghilev marki Roja Dove oraz Bal Musqué od Nez à Nez - czyli parę charakterystycznych woni, które przywodzą mi na myśl atmosferę szampańskiej, szalonej (niekoniecznie beztroskiej) zabawy. Dziś dołącza do nich kolejna mieszanka, jednocześnie szykowna, w sposób dosłowny cielesna oraz przyjemna. Powstałe całkiem niedawno Opus IXKolekcji Bibliotecznej marki Amouage. :)
Zapach tańca; eleganckiego, klasycznego ale i zupełnie spontanicznego, niewykwintnego za to radosnego.

Chociaż, jak głoszą materiały prasowe, omawiane pachnidło powstało ku czci Marii Callas i jej olśniewającej kreacji w lizbońskiej Traviatcie z 1958 roku [w co jestem skłonna uwierzyć, pamiętając o fascynacji operą (i w ogóle łzawymi historiami miłosnymi :> ) dyrektora artystycznego omańskiej marki, Christophera Chonga], w mojej opinii Dzieło Dziewiąte pochodzi z nieco innej bajki. Niczego nie ujmując wielkości legendarnej śpiewaczki muszę przyznać, że zapachowi naprawdę daleko do historii tak ckliwej, niemiłosiernie zgranej oraz - nie bójmy się powiedzieć głośno - nudnej, jak wałkowana w nieskończoność Traviata. :]
Nie, nie i nie.


Zamiast taniutkiej historyjki miłosnej, którą mogli wymyślić [lub raczej podrasować ;) ] tylko dziewiętnastowieczni europejscy mężczyźni, Opus IX w mojej interpretacji porusza inny temat związany z muzyką, czyli wspomniany wcześniej taniec. :)
Od początkowej ekscytacji rozpoczynającym się balem u ambasadora, potańcówką w remizie lub czymkolwiek innym, co ujawnia się elektryzującym akordem czarnego pieprzu, osiadającego na jasnych i gładkich kwiatach, przez jaśminowe szaleństwo, gdzie nie trzeba nikogo udawać ani za nic przepraszać aż po ciemne, gęste a z czasem coraz bardziej suche opary cywetowego potu, który został na skórze po oficjalnej, tanecznej części przyjęcia ale równie dobrze po nieoficjalnych pocałunkach i uściskach w ukrytym w ciemnościach odosobnieniu. ;) Kompozycja decyduje się opowiedzieć nam o emocjach, jakie wyzwala w ludziach taniec, o wysiłku fizycznym, jaki się z nim wiąże ale przede wszystkim - o aktywności, którą w naszej kulturze taniec symbolizuje i której w oficjalnej narracji (np. dziewiętnastowiecznej) był czytelnym dla wszystkich substytutem.

Jest w kolejnym Dziele Amouage naturalna, spontaniczna radość w postaci lekkich kwiatów o wodnym wydźwięku, jest też całe mnóstwo energii, skumulowanej w potężnej dawce pieprzu - to właśnie nimi rozpoczyna się mieszanina. Jest stereotypowa kobiecość w postaci jaśminu, chociaż.... czy na pewno jest to taki oczywisty stereotyp? Chyba jednak nie, skoro zdecydowano się pokazać ów kwiat au naturel, takim jakim jest naprawdę: mocny, o bardzo wyraźnych, głęboko animalnych oraz "brudnych" indolowych splotach a jednocześnie przecież cały czas jasny, seledynowo-kremowy, zachwycający i elegancki. Jaśmin, którego nie sposób dopasować do któregokolwiek z elementów zakłamanego, mizoginicznego podziału kobiet na "ladacznice" i "dziewice". Taki jaśmin, który ludziom o wąskich horyzontach poznawczych potrafi zabić niezłego ćwieka. :P Podobną bezwstydność w prezentacji tego naturalnego, indolowo-skatolowego oblicza kwiatu znam chyba tylko z Jasmine marki Maison Dorin.
Tym razem jednak kwiatu towarzyszy wspomniany pieprz: świeżo utłuczone w moździerzu, wiercące się w powietrzu i wpadające w nozdrza pikantne drobinki, ożywiające białego dusiciela i szybko prowadząc ku niemu kolejną ważną nutę mieszaniny, czyli skórę. Czy to miał być godny towarzysz potężnego jaśminu, przeciwnik albo partner? Możliwe ale nie na mnie. ;) Chociaż skórę wyraźnie wyczuwam - ciemną, w początkach przypominającą starannie nawoskowaną starą galanterie, rękawiczki albo portfel, później raczej zamszową i irysowo-chłodną - mocą i charakterem daleko jej do wszechpotężnej jaśminowej piękności czy nawet czarującego swadą pieprzowego wodzireja.
Kosa na kamień trafia dopiero w późnym sercu mieszanki, kiedy na scenę parkiet wkracza cywet - suchy, gęsty i mocarny; najpierw nieco woskowy i oleisty, głęboko atawistyczny, ponieważ przypominający zapachem rozmaite "niewymowne" wydzieliny ludzkiego ciała (czasem kał, kiedy indziej spermę), w miarę upływu czasu schnie i zmienia się w ciemną, zwierzęcą sierść, piżmowo-wetyweriowe zwierzę z akcentem ambrowej słoności w tle. Natomiast pośrednikiem między nim a jaśminem są delikatne, obecne jedynie w tle niejadalnie słodkie nuty drzewno-balsamiczne; tłusty gwajak, odrobinę wędzonej wanilii oraz benzoesu (a może to nie on, tylko skóra?) pięknie spajają w jedną całość żywiły, mające zadatki na ogromnych indywidualistów ale przecież znakomicie potrafiące działać w tandemie. Widząc to, pieprzowy wodzirej z tajemniczym uśmiechem na ustach wycofał się w cień. ;) On już wie, że idealnie harmonijna współpraca tej pary pozostaje jedynie kwestią czasu...

Brzmi to może z pozoru kontrowersyjnie i niezbyt zachęcająco ale uwierzcie: im częściej poznajecie podobne pachnidła, tak bardzo utrzymane w stylu dawnych lat, kiedy jednym z zadań stawianych perfumom było podkreślanie a nie maskowanie naturalnych woni ludzkiego ciała, tym bardziej będziecie do nich tęsknić. Są uzależniające a w dzisiejszych czasach paradoksalnie wyzwalające z okowów wszechobecnego terroru czystości oraz minimalizmu. ;]
Opus IX rzeczywiście okazał się być hołdem złożonym sztuce dawnych czasów, tak w muzyce, jak w stosunkach międzyludzkich czy przede wszystkim w perfumach. Tak się bowiem składa, że odnajduję weń ducha tak wspaniałych wód, jak wspomniany Bal à Versailles tudzież baza przywoływanych niedawno Quelques Fleurs l'Original od Houbigant, natomiast ciałem zdradzając wyraźne pokrewieństwo ze starszymi wcieleniami wielkiego Jicky marki Guerlain (wyjąwszy wątek paprociowy w postaci lawendy, kumaryny oraz ziół), gdzie również starły się ze sobą pełne, uderzająco piękne kwiaty, drapieżny cywet, skóra oraz gęste i ciemne słodkości, natomiast miejsce pieprzu zajmowała szczypta brunatnej korzennej masali. Jak widać, pochodzenie omawiana kompozycja ma nie byle jakie.

Zatem śpieszmy się ją poznać, nim dopadną ją restrykcyjne prawa rynku. ;) Jest się czym zachwycać.


Rok produkcji i nos(y): 2015, Nathalie Lorson oraz Pierre Negrin

Przeznaczenie: pachnidło uniseksualne o ogromnej mocy, zarówno pod względem śmiałej, zamaszystej projekcji (która dopiero po około dwóch godzinach przylega co ciała jako gęsta aura), jak i oddziaływania na nasze otoczenie. ;) W związku z czym nie polecam stosowania Opus IX w sytuacjach, które wymagają od nas olfaktorycznej spolegliwości.
Za to po godzinach pracy hulaj dusza, piekła nie ma! ;)

Trwałość: wspaniała, ponieważ blisko dobowa

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa (i piżmowa, jeżeli rozumieć ją jako ogólny "zbiór zapachów animalnych")

Skład:

Nuta głowy: czarny pieprz, kamelia, jaśmin
Nuta serca: drewno gwajakowe, pszczeli wosk, skóra
Nuta bazy: szara ambra, wetyweria, cywet
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Pierwsza ilustracja jest kolażem mojego autorstwa, złożonym z następujących fotografii:
http://sheris-musings.tumblr.com/post/20355823676/vintage-ballroom-dancers-jack-holland-and-june oraz
http://www.pulpinternational.com/pulp/entry/Fifteen-shots-of-1930s-swing-dancers.html

sobota, 4 lipca 2015

Puszkin będzie się strzelał!

Puszkin przegrał pojedynek i teraz walczy o życie! Wielki  poeta, Aleksander Puszkin, nie żyje.

Plotki, emocje, pomówienia i podejrzenia... Ech, nie chciałabym być żoną Puszkina [ten mający obsesję na punkcie honoru raptus do ostatniego z wielu swych pojedynków stanął właśnie "w obronie czci" żony]. Kobieta po śmierci męża musiała przeżywać piekło; szczególnie, że do pojedynku, przez który owdowiała, doszło dzięki intrydze dworskiej, w którą została wplątana z powodu małżeństwa i cienia, jaki padł na nią po - ewentualnym, zasugerowanym, domniemanym a najpewniej wmówionym - flircie z młodym francuskim imigrantem. Dla dziewiętnastowiecznej damy musiała to być podwójna tragedia.
Byłabym mile zaskoczona, gdyby po mroźnych dniach lutego 1837 roku kobieta ta, Natalia Gonczarowa, nie obwiniała samej siebie o uprzejme traktowanie narzeczonego własnej siostry, czego przecież wymagała od niej ogłada towarzyska oraz zwyczajna ludzka przyzwoitość! Byłabym zdumiona, gdyby o tę śmierć, zgodnie z chorym dziewiętnastowiecznym klimatem, nie oskarżała jej zbolała rodzina małżonka, który przecież zginął wyłącznie przez własną popędliwość.

Taaak... Gorąca głowa i ciężko urażona miłość własna (bo czy uczucie do żony, tego na pewno nie wiemy) doprowadziły Puszkina do zguby w pewien mroźny, lutowy dzień.


O tym wydarzeniu, kiedy życie w destrukcyjnym, szaleńczym i romantycznym pędzie po raz kolejny dogoniło literaturę, opowiada Aleksandr marki Arquiste. Pachnidło, w którym - jak rzadko kiedy - opowieść marketingowa oraz zawartość flakonu naprawdę znakomicie się zgrywają oraz wzajemnie ilustrują. Posłuchajcie tylko:

"Styczeń 1837 roku, Petersburg, Rosja
W mroźne zimowe popołudnie wzburzony dżentelmen kończy swą toaletę, skrapiając się pachnidłem z neroli i fiołka. Poprawia mankiety, odziewa w grube futro i odmaszerowuje w wypolerowanych skórzanych butach. Kiedy odjeżdża saniami, powietrze przesycone jest drzewnym zapachem jedliny. Gdzieś ponad ośnieżonymi drzewami, na skąpanej w ambrowym świetle [księżyca] polanie czeka go pamiętny pojedynek".
ŹRÓDŁO, tłumaczenie własne

Podobny opis działa na wyobraźnię ale przecież byłby niczym, gdyby nie towarzyszyły mu odpowiednio plastyczne perfumy. Aleksandr spisuje się tutaj znakomicie, w udany sposób oddając kontrast między wzburzonym wnętrzem poety a zimnym, wrogim, naturalistycznym zewnętrzem, czyli rosyjską zimą gdzieś na leśnej polanie przy skutej lodem rzece Czarnej. Na mojej skórze jednakże za wiele lodu nie ma; zamiast niego pojawia się mnóstwo chłodu i listopad, polski listopad [kolejna aluzja do życiorysu Puszkina ale tym razem kompletnie przeze mnie niezaplanowana, słowo! :D Zauważyłam ją dopiero teraz, przed publikacją tekstu]. Zimna, ciemna woda oraz przygruntowe przymrozki i las, coraz śmielej zapadający w zimowy sen. Oto Aleksandr.

Z początku bardzo chłodny i ziemisty, przywodzący na myśl aromat wilgotnej, dopiero co rozmrożonej ziemi czy ściółki; wszystko dzięki liściom fiołka, wydelikaconym i rozjaśnionym promiennym dodatkiem neroli, po chwili zmierzające w stronę większej wytrawności oraz cierpkości. Tutaj pojawia się subtelny akcent ciemnego, gorzkawego zamszu, który tylko czasem zmienia się w wymienioną w spisach nut, pięknie okoloną powidokiem brzozowo-dziegciowym, skórę drogich butów. Czym by jednak ten aromat nie był, dzięki niemu i zestawieniom z cichnącym neroli w Aleksandrze rozgaszcza się również dalekie wspomnienie wanilinowego pudru, które choć szybko ulatuje gdzieś daleko od nieprzyjaznego mu zimnego klimatu, swoją słodyczą nieznacznie zmienia kontekst pachnidła. Gdzieś na skraju bazy w całej tej zimnej furii pojawia się bowiem spokój.
Ukojenie, niesione przez balsamiczno-słodkie wonie igieł i żywicy prosto z lasu iglastego, połączone w całość z fiołkiem, tym razem już bardziej maślano-pastelowym (?) oraz zamszem, stopniowo jaśniejącym w kojącym towarzystwie lasu. Wracają też brzozy, jasne i chłodne, jakby zadumane, melancholijne ale w gruncie rzeczy optymistyczne. Prawdziwy las, olbrzymia, nieskończona przestrzeń okolona widmem zimnej fiołkowej wody nareszcie pozwala odetchnąć. Dopiero teraz mieszanina wydaje się harmonijna i ułożona w logiczną, konsekwentną całość.
Kiedy bieleje, w laboratoryjnie cielesno-drzewnych woniach jasnej ambry czy tam piżm [podczas zamierania mieszanki, w tak dalekim stadium jej rozwoju trudno jest należycie ocenić pochodzenie i charakter akordu], zauważam weń nawet delikatny cień uśmiechu. :)

Kto wie, może Puszkin, w swoim mniemaniu raz na zawsze dając ostateczny dowód własnej prawości oraz honoru, nareszcie znalazł wytchnienie?


Rok produkcji i nos: 2012, Yann Vasnier

Przeznaczenie: choć dedykowany mężczyznom, Aleksandr na skórze zachowuje się jak klasyczny uniseks, nowocześnie paprociowy ale tez delikatnie pudrowy, leśnie słodki i niedosłownie kwiatowy - idealne perfumy pozapłciowe. ;) Nawet moc ma niezbyt pokazową, chętnie szepcząc tuż przy ludzkiej skórze, najpierw okalając ją pulsującą aurą, później opadając bezpośrednio na ludzkie ciało i wtulając się w nie.
Kiedy jeszcze dodamy, iż jest to kompozycja niezwykle szykowna i układna, wtedy może okazać się idealną propozycją "perfum zawodowych" lub wdzięcznym towarzyszem długich porannych spacerów.

Trwałość: około pięciu-siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-skórzana (oraz drzewna)

Skład:

neroli, liść fiołka, balsam jodłowy, akord rosyjskiej skóry [domyślam się, że chodzi o tę słynną mieszankę aldehydów rodem z Cuir de Russie od Chanel albo L.T. Piver? ;) ]
___
Dziś noszę The Afternoon of a Faun marki État Libre d'Orange.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.peremeny.ru/column/view/862/ i jest fotosem z filmu Oniegin z roku 1999, będącego efektem współpracy trójki z rodzeństwa Fiennes (w rolach: reżyserki, odtwórcy roli tytułowej oraz kompozytora muzyki) ale przede wszystkim opartego o jedno z najważniejszych literackich osiągnięć Aleksandra Puszkina.

środa, 1 lipca 2015

Lato w Château de Bagnolet


Położony w zachodniofrancuskim regionie Poitou-Charentes (na północ od Akwitanii) i w gminie Cognac a utrzymany w stylu posiadłości kolonialnych w Luizjanie zamek Bagnolet w roku 1841 wpadł w oko żonie lokalnego polityka oraz producenta koniaku, niejakiej Irène d'Anthes-Hennessy. ;) Jeszcze w tym samym roku rodzina Hennessy odkupiła posiadłość od pierwotnych właścicieli [znaczy: porewolucyjnych ;) Wcześniej dobra Bagnolet były własnością królewską], by przez najbliższych sto lat z okładem mógł cieszyć się mianem oficjalnej ambasady marki Hennessy, miejsca słynącego z odbywających się tam hucznych imprez, udanych polowań czy z wizyt kolejnych znamienitych gości.

Nawet, kiedy w roku 1963 rezydencja przestała być prywatną własnością rodziny - wchodząc w skład majątku Société Hennessy, zatem dla osób postronnych była to zmiana czysto kosmetyczna - w niczym nie zmieniło to przeznaczenia całej posiadłości. Château de Bagnolet wciąż przyjmuje oficjalnych gości marki (od Mścisława Rostropowicza i Raya Charlesa po Lauren Bacall, Alaina Delona czy Olivera Stone'a), będąc dedykowanym im luksusowym pensjonatem, popularnym dzięki organizacji podobno wspaniałych prywatnych przyjęć oraz wyśmienitej kuchni. Krótko mówiąc: jest miejscem w sam raz dla obrzydliwych snobów. ;]

Czy można zatem wymarzyć sobie stosowniejszy kontekst dla opowieści o trzech najnowszych kompozycjach z perfumowej kolekcji potomka sławnej rodziny, Kiliana H.? Takich, w których luksus, typowo wakacyjna, letnia harmonia oraz całe dekady praktycznie nieprzerwanego idyllicznego praktykowania typowo francuskiej art de vivre, sztuki życia zestawiono w jedną, perfekcyjnie skomponowaną całość?
Nie sądzę. ;)


Dziś na pierwszy ogień trafi moja ulubiona - i najlepsza - kompozycja z cyklu o nazwie Sophie Matisse Art Edition, czyli Straight to Heaven, Splash of Lemon: odświeżona i odciążona wakacyjna wersja jednego z obiektywnie najwspanialszych pachnideł marki, powstałego w roku 2007 Straight to Heaven.

Choć prawdę mówiąc cała moja sympatia wynika głównie z bardzo dobrej opinii o pierwowzorze, to jednak i flanker nosi się bardzo przyjemnie. Który to na początku wręcz poraża nagłym oraz ostrym, jakby kolczastym, naturalnym akordem wygrzanej na słońcu i aż puszczającej soki cytrynowej skórki, z podziwu godną rzetelnością okrywającej ciepłe, "kawiarniane", bardzo komfortowe nuty alkoholowo-drzewne.
Dopiero po kilku minutach oślepienie cytrusowym słońcem mija, odsłaniając gładkie czy puchate akordy cedru ocieplonego pyłkowym i suchym, odrobinę kakaowym akordem  paczuli, pikantną wytrawność gałki muszkatołowej oraz dosłownie szczyptę suszonych ziół a przede wszystkim - wspaniałym rumem o wyraźnym aromacie dębowej beczki oraz syropu z cukru trzcinowego.
Zresztą im bliżej bazy, tym więcej słodyczy, przytulności tudzież stłumionych, cienistych pasteli. Wyczuwam sympatyczne, nowoczesne białe piżma o dominującej drzewnej nucie, ciepłą wanilię w laskach oraz powidok akordu suszonych owoców, który tak przyjemnie umościł się w pierwszym, podstawowym Straight to Heaven. :)

Splash of Lemon co prawda nie jest równie złożony oraz wyrafinowany jak on, jednak na pewno okazał się zdolny do stworzenia wokół uperfumowanej osoby takiej samej otoczki błogiego, leniwego komfortu. Aż chce się zalec gdzieś w cieniu na leżaczku, z chłodnym napojem w jednej ręce a wciągającą książką w drugiej i dosłownie niczego nie musieć. ;)
Teraz. Zaraz. Już. :D


Kolejna wariacji z serii zatytułowanej po prawnuczce Henriego Matisse'a, również malarce (która stoi za projektem flakonów omawianego właśnie tria), to Good Girl Gone Bad, Splash of Neroli, czyli złożenie akordów nazwanego podobnie pachnidła sprzed trzech lat, w które ktoś wsadził mikser i dokumentnie wymieszał wszystkie składniki. ;) Następnie czemuś przestraszył się własnego szachrajstwa i do kielicha blendera spontanicznie wlał jeszcze miarkę olejku z neroli mając nadzieję, że nikt się nie zorientuje. :> Albo zauważy przemeblowanie, jednak dzięki dodatkowi nowego akcentu zachwyci się powstałym dziełem i zamiast ukarać, nagrodzi mieszacza. ;)

No, cóż. Przy pierwszym, bardzo pobieżnym teście pachnideł to właśnie Splash of Neroli wzbudził we mnie najcieplejsze uczucia; jednak to nic niezwykłego, ponieważ uwielbiam neroli. :) Zauroczyło mnie otwarcie pachnidła, jakby zatrzymane w połowie drogi między zmysłowością Fleurs d'Oranger Lutensa a żywiołową bezpośredniością Neroli Portofino od Toma Forda. Lecz tytułowy kwiat znika z mojej skóry w dosłownie kilkadziesiąt sekund (jak to możliwe?), ujawniając czekającą w odwodzie mieszankę nut kwiatowych. Teoretycznie gęstych, zmysłowych i odurzających, w praktyce skutecznie przytłumionych syntetyczną drzewnością oraz pudrem. Nawet suchy i aromatyczny akord wetywerii w głębokiej bazie nie zdołał uratować dla mnie tej kompozycji.
Kwiatowa gęstwina pozostaje więc kwiatową gęstwiną... doświadczaną z daleka, wyłącznie za pośrednictwem fotografii. :]


Natomiast ostatni z aromatów, Bamboo Harmony okazał się - cóż za niespodzianka! - po prostu Bamboo Harmony, zapachem z roku 2012 poddanym reformulacji, w wyniku której z receptury zniknęła świeża roślinna duszność soków tytułowego bambusa oraz suchy, przyprawowo-mszysty pazur. Zamiast nich prym wiodą cytrusowe soki i niewielka ale zauważalna dawka neroli, zgodnie utopione w chłodnej białej herbacie.

Później przez chwilkę na skórze pojawia się daleki cień korzennej, sproszkowanej masali, siadającej na komfortowych akordach herbaciano-zielono-wodnych i to jest moment, w którym moje usta same składają się do uśmiechu, ponieważ nowe Bamboo Harmony nawet zaczyna mi się podobać. Później jednak pojawia się coś w stylu galangalu, zwanego tajskim imbirem, miesza się z jasną herbatą oraz abstrakcyjną już nutą kwiatową [to może być neroli, ale równie dobrze jaśmin wielkolistny czy mimoza; w każdym razie rzecz dość lekka i słodka] a następnie - zmienia w aromat świeżo spienionego płynu do zmywania naczyń. :D Jest tak jasno i czysto! ;P Detergent trzyma się mojej skóry i trzyma, ani myśląc z niej zejść a przy okazji każąc odświeżyć sobie traumatyczne wspomnienia związane z J'Adore Diora, którego w tej fazie rozwoju nowe Bamboo Harmony śmiało mogłoby zostać lżejszą i znacznie rozwodnioną wersją.
Dopiero po dobrych kilku godzinach pojawia się baza jasna i pyłkowa, naznaczona odrobiną goryczki, która nakazuje pomyśleć o mate, obecnym przecież w spisach nut obu wersji Bambusowej Harmonii. Może nawet wyczułam kokosowo-roślinną śmietankę z soków liścia figowego, która przemknęła po olfaktorycznym horyzoncie omawianej wody, jednak żadna z tych dwu nut nie zdołała przekonać mnie do pachnidła. Bamboo Harmony pozostaje więc dziełem bezsprzecznie zielonym i letnim, jednak do bycia wyjątkowym lub chociaż przyjemnym naprawdę bardzo mu daleko.


Zatem jeżeli chcecie poznać perfumy z Kilianowej kolekcji Sophie Matisse Art Edition, bardzo proszę! Na pewno warto, ponieważ cała trójka idealnie pasuje do upałów, powracających akurat nad Polskę: jest lekka, łatwa w użytkowaniu oraz zupełnie niezobowiązująca.
Jednak czy komukolwiek przyjdzie do głowy wyłożyć na zawartość któregokolwiek z pełnowymiarowych flakonów kwotę blisko sześciuset pięćdziesięciu złotych i zrobi to z powodów innych, niż prestiż związany z marką lub oryginalna buteleczka...? Ooo, tutaj pewności już nie mam.

Jadnak Wy możecie mieć inne zdanie! Jeżeli ktoś z czytających te słowa ma ochotę na set firmowych próbek Sophie Matisse Art Edition, niech zgłosi się w komentarzu. :) Kto pierwszy, ten lepszy!
[A zestaw prawie nie używany. ;P ]



Straight to Heaven, Splash of Lemon

Rok produkcji i nos: 2015, Sidonie Lancesseur [twórczyni pierwszego StH]

Przeznaczenie: zapach typowo uniseksualny, otaczający uperfumowaną osobę nieszczególnie głośną ale bardzo przyjemną, aksamitną oraz odprężającą aurą.
Na dosłownie wszystkie okazje.

Trwałość: w granicach sześciu czy siedmiu godzin, z czego ostatnich kilka to już głęboka baza, wyczuwana dopiero po przyłożeniu nosa do skóry.

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna (oraz świeża)

Skład:

Nuta głowy: cytryna, bergamotka, rum
Nuta serca: paczuli, drewno cedrowe, róża (?), gałka muszkatołowa
Nuta bazy: akordy ambrowy i piżmowy, wanilia


Good Girl Gone Bad, Splash of Neroli

Rok produkcji i nos: 2015, Alberto Morllas [również autor receptury pierwszej Good Girl Gone Bad]

Przeznaczenie: mieszanina uniseksualna. jendak nie sądzę, żeby męska skóra potrafiła wyciągnąc zeń cokolwiek wartego uwagi. Chyba, że się mylę. ;) Tak czy inaczej jest to mieszanka bardzo spokojna i liniowa, nieskora do zostawiania za sobą śladów.
Powinna zatem sprawdzić się przy wszelkich okazjach oficjalnych.

Trwałość: maksymalnie dzisięciogodzinna (tu również przez co najmniej połowę czasu trudno wyczuć coś więcej, nie przybliżając nozdrzy do skóry).

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-szyprowa...? Dziwny jakiś ten szypr.

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, bergamotka, neroli
Nuta serca: tuberoza, róża, jaśmin
Nuta bazy: drewno sandałowe, wetyweria, paczuli


Bamboo Harmony

Rok produkcji i nos: 2015,  Calice Becker [rzecz jasna i ona była autorką poprzedniego zapachu marki o tej nazwie ;) ]

Przeznaczenie: także zapach dedykowany wszystkim istniejącym płciom, bardzo spokojny i o skromnej projekcji, po pewnym czasie zupełnie bliskoskórny, jakby wczepiony głęboko w ludzkie ciało.
Pasuje do wakacji na plaży albo... na zagranicznym zmywaku. :P A poważnie: gdziekolwiek zechcecie.

Trwałość: około sześcio-, ośmiogodzinna, przy czym - oczywiście - perfumy zapadają w śpiączkę po około połowie tego czasu.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, gorzka pomarańcza, neroli
Nuta serca: biała herbata, mimoza, przyprawy
Nuta bazy: mech dębowy, liść figowy, mate
___
Dziś noszę akurat opisane właśnie wcielenie Bamboo Harmony. I przy okazji wariacko cieszę się, że od kilku ładnych lat naczynia zmywa za mnie zmywarka. ;]

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.lvmh.ru/lvmh-news/news/exceptional-places-chateau-de-bagnolet-hennessy# [Autor: Gilles de Beauchêne]
2. http://galerie.platine.pl/dom-hennesy-dla-milosnikow-koniakow-g467102.html [Autor: Antoine Bagot]
3. http://www.hennessy.com/en-eu/news/6309-chateau-de-bagnolet [Autora fotografii nie udało sie zlokalizować]
4. http://theselby.com/galleries/collaborations/the-selby-x-hennessy-chateau-bagnolet-and-cognac-town-cognac-france/ [Autor: Todd Selby]