środa, 30 maja 2012

Dla rodziców i dla dzieci


Dla tych, którzy za dwa dni koniecznie muszą coś uczcić. ;) Rzutem na taśmę cztery propozycje prezentowe. Dla ich pociech lub dla nich samych, w końcu Wam też się coś od życia należy! :) Niech swoje święto mają nie tylko tylko dzieci.

Na początek jednak małe wyjaśnienie. Jako, że połowę materiału testowego otrzymałam zaledwie dwa dni temu, nie miałam okazji ponosić wód tak, jakbym sobie tego życzyła. Całe testy obu wód Le Petit Prince, bo o nie chodzi, musiałam ograniczyć do jednego pobieżnego "ciapnięcia" na przegub oraz ogrzewania obu pachnideł w okolicach łokci dnia drugiego. Stąd wynikły drastyczne rozbieżności w czasie trwania pachnideł; np.: od śmiesznych kilkudziesięciu minut mikstury bezalkoholowej na przegubie do około sześciu godzin w zgięciu łokcia dzień później. Dlatego nie podejmuję się ocenić trwałości rzeczonych aromatów; i to niekoniecznie dlatego, iż nie są skierowane do mnie. ;)
Po prostu chciałam Was poinformować.

A teraz do dzieła!

Na pierwszy ogień coś ewidentnie dla maluchów. Bezalkoholowa woda rumiankowa Dessine-moi un mouton marki Le Petit Prince. Narysuj mi baranka!, jak prosił Mały Książę. :) Czyli zapach ciepły, delikatny, radosny. Bardzo wyważony, o nienarzucającej się strukturze. Dopiero z bardzo bliska, w przypadku skóry dorosłej osoby,  można wyczuć delikatną woń świeżego, nie gorącego naparu z rumianku, do którego czyjaś troskliwa ręka wrzuciła odrobinę cytrusowej skórki (cytryna lub grejpfrut, na pewno nic słodkiego). Po chwili okazuje się, iż niedawna skórka ewoluowała w przyjemny, nieinwazyjny akord kwiatu pomarańczy wspomaganego aromatem róży białej bądź herbacianej. Delikatność przede wszystkim.
Dopiero po pewnym czasie rumianek schnie, w czym towarzyszy mu dosłownie jeden malutki ususzony płatek róży, delikatnie podkreślający niewinny i pastelowy charakter rumiankowej wersji Dessine-moi un mouton. W bazie pachnidło daje nam możliwość podziwiania, jak delikatne i ażurowe potrafią być akordy drzewne, stylowe niczym biały, rustykalny pokój dla dziecka.
Od tego aromatu bije ciepło i czar. Przypomina mi opowiastki Beatrix Potter.



Kolejne pachnidło z cyklu poświęconego najsłynniejszej powieści Antoine'a de Saint-Exupéry, nazwane po prostu Le Petit Prince i, w odróżnieniu od poprzednika, trwalsze oraz bardziej wyraziste. jest to zasługą rozcieńczenia dziełka w niewielkiej ilości spirytusu.
Dzięki czemu ta świeża a przy tym nienachalna, prostolinijna mieszanka gorzkich cytrusów (raz jeszcze), nut drzewnych, kwiatów oraz ziół układa się w esencję dwustuprocentowego optymizmu. :) Jest jak zastrzyk endorfin. :) Naprawdę. I bardzo mnie to cieszy.
Co więcej, uważam, że gdyby do akordów pomarańczy, grejpfruta czy werbeny cytrynowej z otwarcia, do małej szczypty ususzonych wibrujących ziół i konwalii z serca, do cedru, sosny i cyprysów z bazy dodać akordy w stylu wetyweria, kolendra, lawenda czy piżmo, otrzymalibyśmy zupełnie przyzwoite, konwencjonalnie męskie pachnidło. Paprociowca w najlepszym stylu. Wszak i bez nich Mały Książę stanowi udany miks nut orzeźwiających, energetyzujących, nieco gorzkich ale jednak miękkich, podkreślających grę światła  cienia.
Dlaczegóż by więc nie miał Le Petit Prince zachwycić zarówno Dziecka, jak i jego Taty?


Kolejny na liście jest zapach marki, której podstawowa działalność, moda dziecięca, zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Projekty Oilily, bo o niej mowa, są jednocześnie kolorowe, rustykalne, stylowe a z polskiej perspektywy wręcz odważne. ;> Szkoda, że perfumy Oilily (teoretycznie skierowane do starszych klientek) nie dorastają strojom do pięt. A przynajmniej jedne z nich, zatytułowane po prostu Flowers. Szkoda, że główną rolę graja weń owoce; a właściwie to owocki. Nieśmiertelna, przesłodzona sałatka owocowa, z melona miodowego, z mandarynek, zielonego jabłuszka, z odrobiny ananasa i wielgachnych, pozbawionych smaku zimowych truskawek (malin bowiem we Flowers nie stwierdzam). Do tego cyklamen, drzewno-papierowa pasta oraz mnóstwo akcentów ozonowo-wodnych. Cool Water dla dziesięcio- lub dwunastolatek.
I to chyba powinna być grupa docelowa Kwiatów (ekhem..). Ponieważ takie małe panny nie powinny mieć wobec omawianego zapachu żadnych zastrzeżeń a wręcz rezerwować dlań zachwyty. Jeśli więc znacie niedorosłą osobę, co do której żywicie podejrzenia, iż za rok lub dwa zacznie utożsamiać się z Hannah Montaną oraz skrycie podkochiwać w Justinie Bieberze, w Dniu Dziecka pomyślcie o Flowers od Oilily.


Ostatnim pachnidłem na dziś będzie jeszcze jedna kompozycja, co do której nie ma jasności, dzieciom małym na służyć, ich nastoletnim siostrom czy też matkom. W tym przypadku niczego nie ułatwia nawet nazwa: Petits et Mamans, Maluchy i Mamy od Bulgari. Nasuwa się podejrzenie, że jest to przede wszystkim sprytny zabieg marketingowy, mający odsunąć oskarżenia osób przeciwnych perfumowaniu małych dzieci [kwestia, swoją drogą, rzeczywiście budząca kontrowersje] zaś przy okazji zakupów uspokoić sumienia matek, które przecież te akurat perfumy kupują "dla dziecka, nie dla siebie" (akurat... ;) ). Nie wnikając bardziej w tę gmatwaninę wyznam, że nie zważając na teorie, mnie do zakupu Petits et Mamans nie zmusiłby nikt. Dlaczego?
Ponieważ, choć nie jest wcale zły i rumiankowo-słoneczną aurą przypomina wzmiankowane dzieła od Małego Księcia, nieznośna pudrowa słodycz, podrasowana niby-delikatnym irysem w stylu znienawidzonego przeze mnie Infusion d'Iris Prady zmienia kompozycję w sterylną, słodkawą, przymilną zgniliznę. Horror (dobrze, że tylko senny) pod pozorem sielanki. Ktoś tu ma kłopoty.
Sama woda zaś przywodzi mi na myśl przeczytaną niedawno w tygodniku publicystycznym relację świeżo upieczonej matki, która nie rozumiała, po co komu czas wolny, po co komu odpoczynek, po co partner, rodzina, przyjaciele, po co wyjścia z domu i własne hobby, skoro ma się dziecko!! ;> Od razu pomyślałam, że szamotanina hormonów podczas ciąży rzeczywiście musi obniżać kobiece IQ. No i współczułam, z całego serca, dziecku tej Pani. Z uzależnioną odeń mamuśką nie będzie miało łatwego życia. Oj, nie! :]
Dlatego za Petits et Mamans podziękuję. Za dużo pudru, za dużo lukru, choć chęci były dobre.


Le Petit Prince, Dessine-moi un mouton bezalkoholowa woda rumiankowa

Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach dla dzieci; brak alkoholu i wodna konsystencja czyni go stosownym nawet dla osób poniżej trzeciego roku życia. Oraz dla starszych, którzy chcą uspokoić zszargane nerwy. ;)

Trwałość: jak wyznałam na wstępie - nie oceniam.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: drewno różane, róża
Nuta serca: rumianek, jaśmin, kwiat pomarańczy
Nuta bazy: drewno cedrowe


Le Petit Prince, Le Petit Prince eau de toilette

Rok produkcji i nos: 1998, ??

Przeznaczenie: zapach dla dzieci (dziewcząt i chłopców) oraz, jak napisałam wyżej, dla pogodnych i młodych duchem ojców. ;)

Trwałość: nie jestem targetem, więc nie oceniam :)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża

Skład:

Nuta głowy: pomarańcza, mandarynka, werbena cytrynowa
Nuta serca: estragon, frezja, konwalia
Nuta bazy: drewno cedrowe, mech dębowy


Oilily, Flowers

Rok produkcji i nos: 2006, ??

Przeznaczenie: zapach dla dziewczynek małych i trochę większych. Bliski ciału i nie narzucający się; raczej na dzień.

Trwałość: trudno orzec; na pewno w granicach pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, cytryna
Nuta serca: cyklamen, jaśmin, kwiat śliwy, malina, melon, zielone jabłko
Nuta bazy: drewno sandałowe, wetyweria, mech dębowy


Bulgari, Petits et Mamans

Rok produkcji i nos: 1997, Nathalie Lorson

Przeznaczenie: trudno napisać, żeby nikogo nie urazić ;) Na pewno dla miłośniczek zapachów łagodnie kwiatowych i bardzo pudrowych.

Trwałość: około siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: pomarańcza, bergamotka, brzoskwinia
Nuta serca: słonecznik, rumianek, róża
Nuta bazy: wanilia, drewno różane, irys
___
Dziś Chambre Noire marki Olfactive Studio.


P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. i 5. http://www.webmd.com/parenting/baby/ss/slideshow-top-surprises-of-parenthood
2. http://www.gutenberg.org/files/14838/14838-h/14838-h.htm
3. http://mingkok.buddhistdoor.com/chs/news/d/22820
4. http://dashinfashion.blogspot.com/2011/02/1-day-only-room-seven-oilily-contest.html

wtorek, 29 maja 2012

Trzy wcielenia ambry

Włączcie muzykę, będzie szybciej. ;)


Mam wrażenie, że współcześnie, wbrew pozorom dążenia do olfaktorycznej uniseksowości, postępuje radykalna polaryzacja odbioru pewnych akordów, półtonów i całych perfumiarskich melodii. Niekoniecznie wzdłuż linii podziału płciowego lecz prędzej: marketingowego. Wystarczy spojrzeć na węchowe otoczenie, w jakim daną nutę umieszczono, by wiedzieć, czy kompozycja trafi na rynek masowy, czy też stargetowana jest na klientelę perfumerii niszowych. Głównym miernikiem podejścia byłyby prawa rynku.
Weźmy na przykład taką ambrę. Dziś niemal niestosowaną w postaci naturalnej, więc nie obciążającą znacznie budżetu całego przedsięwzięcia. Do tego coraz częściej pojawiającą się jako kompilacja pewnej ilości akordów, które równie dobrze mogłyby "pracować na siebie", jak wanilia (a raczej jej laboratoryjny odpowiednik), słodkawa róża, nuty balsamiczne. Aktualnym zdaje się więc pytanie: ile jest ambry w ambrze? :) Choć tak po prawdzie, nie o tym chciałam napisać... ;) Równie istotnym punktem, kiedy przychodzi nam rozważać rynkowe konotacje ambry, staje się jej olfaktoryczne otoczenie. Ambry słodkie, puchate, przyjemne a przy tym mało inwazyjne (o ile nie wcale) - to współcześnie domena perfumiarstwa, które z pojęciem "artyzmu" nie chce mieć wiele wspólnego; robimy produkt, który sprzeda się jak świeże bułeczki. ;) Kasa dla kasy. Co innego świat perfumiarstwa, które - przynajmniej z założenia czy "pod publiczkę" - stawia na Wielką Sztukę, na flirt z gustami nieco bardziej wysublimowanymi, niechby i na wyrost, łechcąc ego snobistycznej klienteli. Te najczęściej spotykamy w perfumeriach oferujących produkty niszowe a rozpoznać możemy po bijącym na kilometr niewypowiedzianym haśle: sprzedajemy Piękno, sprzedajemy Sztukę, sprzedajemy Ideę. ;) [Bez różnicy, prawda to czy cyniczna handlowa bujda na resorach. ;) ] W praktyce ambry "niszowe" i "artystyczne" przybierają postać pikantnych, niesłodkich, mocno przydymionych.
I jak w przypadku typowej polaryzacji społecznej, także i w świecie perfumowych ambr zanika frakcja, którą można by nazwać umiarkowaną: ani słodką ani pikantną. Nie trzymającą niczyjej strony, mówiąc potocznym językiem spraw ludzkich. Takie właśnie ambrowe pachnidła można policzyć na palcach obu rąk.
Cóż, globalizacja.

Po przydługim wstępie mogę wreszcie przejść do rzeczy. Zamierzam zająć się teraz trzema pachnidłami z frakcji "niszowo-artystycznej". Interesującymi, dość skomplikowanymi, budzącymi nieco żywsze uczucia oraz niekoniecznie oryginalnymi. Za to ładnymi. :) Tak po prostu, niszowo i artystycznie. ;) I znów do ilustracji skojarzeń posłużą mi orientalizujące wnętrza użyteczności publicznej.
Do dzieła więc!


Pierwszym dziełem niech będzie Ambre Orient z cyklu Armani Privé Kolekcja z Tysiąca i jednej nocy. Ambra gęsta, dymna i krystaliczna. Starannie wystylizowana, przez co ani jednoznacznie wschodnia, azjatycka, ani po europejsku (amerykańsku) zachodnia. Uniwersalna, politycznie poprawna, sztuczna. I bardzo dobrze! Jako przestrzeń wspólna nie powinna budzić przesadnych kontrowersji. :) Ma być miła dla zmysłów oraz przytulna.
Ambre Orient jest takim właśnie zapachem. Suchym, przesyconym aromatami ziół, przypraw i paczuli, delikatnie cielesnym. Rzeczywiście, jak stwierdziło kilkoro użytkowników Fragrantiki, podobnym do Ambre Sultan Lutensa czy Miyako od Annayake. Mnie przywodzi na myśl jeszcze Ambre Fétiche bez kadzidła. Z pomienionymi aromatami łączy AO jeszcze podobny przebieg, od pikantnego, pudrowo-cienistego otwarcia po przyjemne ciepło odsłodzonej ambry, żywic, człowieczego ciała w rzedniejących (a jeszcze przed chwilą, zdawałoby się, nieprzebranych) oparach podgrzewanych przypraw jak również całkiem przyzwoita trwałość.
Na Ambre Orient warto zwrócić uwagę, nawet mimo ewidentnej wtórności. Jednak żeby od razu kupować...? Lecz to już Wasza decyzja. :)


Nieco inaczej wygląda rozkład nut, jak cały charakter, Ambry od Dawn Spencer Hurwitz. Ambre bowiem w sposób jeszcze mnie typowy ucieka od najbardziej banalnych, przyprawowo-drzewnych skojarzeń i pikanterię składnika tytułowego podkreśla w odmienny sposób. Ambre DSH bowiem to ambra z woskiem, z cytrusami i ostrą papryczką, mirrą oraz gorzkawymi akcentami balsamicznymi.
Jest czysta, prosta, minimalistyczna w kształcie lecz nie uciekająca od żywych barw w formie. Orientalność w stylu nowoczesnym. :) Ze sporą ilością pustych przestrzeni, w których jej poszczególne części składowe mogą rozciągnąć się na całą długość; natłok doznań ich nie ogranicza. Czujemy więc niesłodkie akordy gorzkiej pomarańczy oraz lekko skórzanej bergamotki, zza których bez pośpiechu wyłania się składnik tytułowy; samotny, odarty z wszelkiej świty a przez to przyciągający spojrzenia. Szybko dołącza doń ostry, gorzki, nęcący aromat najprawdziwszego wosku orzeźwiony sokami cytrusów i bliżej nieokreślonego gatunku papryki z wyczuwalną, aczkolwiek nie morderczą, ilością kapsaicyny. One zaś leżą na postumencie z "jakiegoś egzotycznego drewna": palisandru, sandałowca a może teku, zaś okadzane są niekonwencjonalną mieszanką wibrującej, niezbyt słodkiej mirry z gorzkim balsamem (ponoć peruwiańskim).
Ambre to kompozycja spokojna, raczej przyskórna ale konsekwentnie trwała, o jednolitej strukturze. Wybrzmiewająca jasno i czysto. Myślę, że na jej apetyczność niemały wpływ ma żywe, dalekie od nudy ujęcie ambry, klimatycznej i bardzo, bardzo taninowej. :) Dobrze byłoby mieć coś takiego w swoich zasobach.


Ostatnią z moich dzisiejszych bohaterek jest ambra tyleż egzotyczna, co kosmopolityczna. Przede wszystkim wielkomiejska; a fakt, gdzie dokładnie owo miasto się znajduje, schodzi na dalszy plan. Amber Absolute z prywatnej linii Toma Forda.
Pozornie utrzymana w duchu pierwszej z omawianych dziś wód, równie gęsta, z kadzidlanymi dymami w miejsce przypraw. I to właśnie stanowi o jej odmienności. Gdyż delikatne kadzidlane grudki: olibanum, mirra, mastyks, może odrobina elemi zapewniają pachnidłu o wiele większą krystaliczność, jakiś dymny czar, ogrzewający skórę do spółki ze statyczną, nieco ociężałą ambrą oraz kilkoma ciemnymi, strzelającymi w zębach, malutkimi ziarenkami wanilii. Całość jest sucha i przestrzenna niczym obydwie poprzedniczki, lecz gra światła z cieniem jest tu rozegrana w sposób nieco bardziej dosłowny a przy tym niekoniecznie prosty. Jednak przede wszystkim Amber Absolute stanowi miłą, wydelikaconą wariację na temat... Ambre Noir Sonomy! Niemało w nim ducha Ambry Santa Maria Novella czy Fiori d'Ambra od Pro Fumum Roma; oraz rzecz jasna Ambre Sultan. ;) Czyli, podobnie, jak Ambre Orient Armaniego oryginalnością nie grzeszy.
A jednak, jeśli tylko lubicie pikantne ambry, warto się z Ambrowym Absolutem zapoznać. Bo dlaczego nie?

Ambry spokojne; niby orientalne, lecz przecież ściśle utrzymane w duchu estetyki zachodniej. Inne ale wszak łatwo strawne. Dla każdego (no, może poza Ambre DSH ;) ).


Armani Privé, La Collection des Mille et une Nuits: Ambre Orient

Rok produkcji i nos: 2010, ??

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o dość znacznym sillage (lecz z bliska nie męczącym nikogo z postronnych). Na wszelkie okazje.

Trwałość: przeszło dwanaście godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna

Skład:

labdanum, drewno sandałowe, czerwony pieprz, cynamon, paczuli, ambra, wanilia, tymianek


Dawn Spencer Hurwitz, Ambre/Amber

Rok produkcji i nos: ??, Dawn Spencer Hurwitz

Przeznaczenie: wytrawny zapach typu uniseks, dla miłośników niebanalnego perfumiarstwa. Świetny zarówno do pracy/szkoły, jak i wieczorową porą.

Trwałość: od siedmiu do blisko dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, ostra papryka, petit grain
Nuta serca: wosk, ambra, drewno sandałowe
Nuta bazy: balsam peruwiański, piżmo, mirra


Tom Ford, Private Blends: Amber Absolute

Rok produkcji i nos: 2007, Christophe Laudamiel

Przeznaczenie: uniseks dla miłośników nienachalnego kadzidła i wyraźnej ambry. ;) Pasuje do wszystkich okazji ale najmniejsze kontrowersje wzbudza chyba jednak w okolicach zmroku i później.

Trwałość: około siedmiu-dziewięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:

ambra, nuty kadzidlane, wanilia
___
Dziś l'Ambre de Carthage od Isabey.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.basenotes.net/threads/259972-Imagery-from-fragrances/page4
2. http://singaporevisitorguide.com/HotelImage.asp?ID=1
3. http://www.mandarinoriental.com/tokyo/dining/

niedziela, 27 maja 2012

Kto wiecznie dążąc...

Przez dłuższy czas zastanawiałam się, czy zamieścić poniższą recenzję na blogu. Wszak mnie kilka razy zdarzyło się pomstować na markę Le Labo, głównie na zasadzie "jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie". ;) Lecz skoro Pola była tak miła (jak to Pola swoją drogą.. :* ), że niespodziewanie podesłała mi materiał testowy a sam zapach okazał się tak dalece niestereotypowy, unikający zamknięcia w prostych ramach, tak bliski mojemu sposobowi postrzegania otaczającej nas rzeczywistości, że po prostu nie mogłam się wymigać. No po prostu nie. Eksperyment w warunkach labo-ratoryjnych uważam za udany. :)

Wyjąć z kontekstu jego, zdawałoby się, integralną część, włożyć ją w odmienny i patrzeć, jak z taką sytuacją poradzą sobie oba środowiska. Oto, moi Drodzy, nauka w praktyce. :) Zarówno ścisła, biologiczno-chemiczna, jak i pojemny świat humanistyki. Wystarczy, że ktoś wrzuci ludową zaśpiewkę o tytule Koko Euro spoko w rzeczywistość co bardziej zakompleksionych miłośników piłki kopanej (znanych z kompletnego braku dystansu wobec własnego świata) i spokojnie można obserwować, co z takowego połączenia wyniknie.


Mam wrażenie, że w podobny sposób do swoich pachnideł podchodzą nowojorscy twórcy Le Labo [której wytworów znam co prawda niewiele, lecz na tyle dużo, by móc pozwolić sobie na bardzo nieśmiałe uogólnienia]: wziąć akord tytułowy i ustawić go w takim towarzystwie, w takich kontekstach i na tak przeinaczonych warunkach, że ów po prostu nie może postąpić inaczej, jak zacząć nawiązywać naprawdę zadziwiające kontakty tudzież z pozoru iście kuriozalne porozumienia (mariaże, symbiozy - niepotrzebne skreślić). Wąchając efekt pracy współczesnych alchemików z Le Labo nie mogłam opędzić się od myśli, że oto mam przed sobą wspaniały przykład udanej współpracy światów nauk ścisłych, humanistycznych oraz sztuk pięknych. Wręcz idealny.
Gdyż otrzymaliśmy zarówno efekt działań chemika przekładającego zapisany szyfrem wzór na język rzeczywistości materialnej, antropologa, który dokonał transgresji pojęcia "teren" w świat ulotnych doznań, chwilowo wstawiając wonie w miejsce ludzi ale również artysty, dzięki któremu efekt pracy dwojga szalonych naukowców ani na moment nie staje się etycznie wątpliwy a i piękna odmówić mu nie sposób.
Chemia, antropologia (etnologia), sztuka - złączone w jedność; pachnącą jedność, dodajmy. ;) Dziś przybrała ona dla mnie postać Oud 27 wspomnianego domu perfumeryjnego.


 Zgodnie z przyjętą konwencją i w tym przypadku składnik tytułowy, nasz obiekt obserwacji, najsilniejszym i najbardziej donośnym, przejmującym zdaje się na samym początku. W chwili, kiedy z jednej ekumeny brutalnie przenosi się go do całkowicie odmiennej. Wówczas to daje o sobie znać z siłą doprawdy wstrząsającą - niekiedy krystalicznie czystą, perfekcyjnie jasną; silną lecz nie męczącą (jak w Midnight Oud od Juliette Has a Gun lub Oud Royal marki Armani Privé), częściej jednak gęstą, lepką, ostrą, niczym Oudh Al Shams od Ajmala, pełną opętańczej rozpaczy, jakiej mitologiczny przykład daje nam Niobe. Lecz ów pokaz silnych emocji szybko zostaje stonowany, oszalałą z bólu osieroconą matkę zastępuje pełna wewnętrznej godności, cierpiąca po stoicku Mater Dolorosa. Taki jest oud w uwerturze omawianego aromatu. Lecz to nie bólem starego środowiska będziemy się zajmować a tym wszystkim, co dzieje się, gdy składnik tytułowy umieścić w nowej rzeczywistości.
Przede wszystkim przestaje być niepodzielną gwiazdą, dostaje też czas na uspokojenie rozedrganych nerwów. ;) No i znakomicie odnajduje się tam, gdzie jego moc, jego lepkie, ostre akordy zlepiają się z delikatną słodyczą wanilii i jasnych nut ambrowych, śmietankowego sandałowca, apetycznych akordów drewna gwajakowego. Kiedy jego siła istnieje wyłącznie dzięki wsparciu wiotkiego, suchego kadzidła (elemi?) oraz ostrych, ciepłych igiełek szafranu. Wówczas wychodzi na jaw uniwersalność Oud 27, jak i drewna agarowego w ogóle.
Jeśli sprawdza się w tak ciepłym, przytulnym otoczeniu - a przy tym traci wyłącznie moc, lecz niczego z niepokornego charakteru - zasługuje co najmniej na szacunek.



I kiedy nie musi już rozdzierająco krzyczeć, gdy znajduje spokój wśród wspomnianej, przepełnionej optymizmem łagodnej mieszanki, wówczas zaczyna jaśnieć. Wyzłacać się, tonąć w miękkim świetle poranka. Pojawiają się nawet delikatnie pudrowe, idealnie wystylizowane cząsteczki paczuli, złamane kuszącą, pełną niedomówień, jednolitą już strukturą. Oud powoli zlewa się w jedno z szafranem, kadzidłem, cedrem i sandałowcem; gwajak oraz słodka ambra zapewniają całości płynną konsystencję, zmieniając kompozycję w rodzaj lekkiego, świeżego miodu o niskim stopniu zasłodzenia. I tylko czasem znad całości wybije się woń oudu, to znów delikatny pieprzowo-oleisty gwajak lub puchata klarowność niekulinarnej słodyczy.
Wszystko to zaś wybrzmiewa lekko i po cichu, bez fajerwerków; dyskretnie. Po sobie zostawiając jedynie ulotną, bliską człowieczej fizyczności ciepłotę. I już sama nie wiem, czy to aromat skóry małego dziecka czy też osoby dorosłej tyle, że rozgrzanej kąpielą. Co przecież i tak nie ma znaczenia. Oud 27 w sposób równie dziwny czy nietypowy, jakby uniezależniając się od trzymającego go przy życiu nosiciela, osiąga nirwanę i - odpływa. Sam, bez towarzyszącego mu człowieka. Wszak to "jego" nirwana, nie nasza. Na swoją musimy dopiero zapracować. :)
O ile będziemy wystarczająco roztropni, by z szacunkiem, świadomi ryzyka oraz odpowiedzialności odnosić się do nawet najbardziej karkołomnych eksperymentów. "Kto wiecznie dążąc, trudzi się..."


Rok produkcji i nos: 2009, Vincent Schaller

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; z początku ekspansywny, potem coraz bliższy ludzkiej skórze lecz nadal wyczuwalny bez większych problemów. Raczej dzienny, aczkolwiek nie jest to normą.

Trwałość: najsłabszy punkt kompozycji; w porywach do czterech lub pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna:  orientalno-drzewna

Skład:

oud, kadzidło, drewno cedrowe, drewno gwajakowe, paczuli, szafran, pieprz
___
Dziś Perles od Lalique.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.432hertzlarivoluzionemusicale.com/articolo002.html
2. http://maisqueperfume.blogspot.com/2010/02/be-my-valentine-fragrance-le-6-eau-de.html
3. http://www.femininethings.org/2011/08/honey-youre-so-fine.html

piątek, 25 maja 2012

W obronie przepychu stanęła nawet archeologia ;)

Pamiętacie mój wpis sprzed tygodnia, ten o podobnym tytule?
Dziś pozwoliłam sobie uzupełnić go o pewien bardzo istotny cytat z prasy popularnonaukowej.
Wystarczy, że klikniecie TUTAJ i przewiniecie post do samego końca.


Wybaczcie, ortodoksyjni miłośnicy stylistyki marki Ikea, ale nie mam dla Was najlepszych informacji. Co akurat mnie cieszy nie-po-mier-nie. ;>
___
Dziś Noir Divin marki Stendhal.

P.S.
Ilustracja pochodzi z http://www.timetrips.co.uk/parthenon.htm

środa, 23 maja 2012

O lenistwie ortograficznym

... czyli offtopowo o czymś, co wyżej podpisaną doprowadza do białej gorączki.
Gdyż niejednokrotnie uderza po oczach podczas podczytywania tutejszych portali, blogów czy forów, perfumowych również.

Jako, że na widok apostrofu latającego po nie-polskich nazwiskach tudzież innych nazwach własnych dosłownie diabli mnie biorą i mam ochotę nabluzgać osobie niezaznajomionej z zasadami ortografii, pozwólcie więc, bym dla lepszego zrozumienia krzyczała kolorami oraz pogrubioną czcionką.

Otóż najlepiej będzie, jeśli sami zajrzycie TUTAJ.

Lecz dla pewności pozwolę sobie zacytować kilka zdań:


"Gdybyśmy chcieli jednak sformułować naprawdę podstawową użyteczną zasadę dotyczącą stosowania apostrofu, to – poza wyjątkami – przy nazwiskach obcych w przypadkach zależnych apostrofu używamy wówczas, gdy końcowe litery danego nazwiska (w mianowniku), które są niezbędne w pisowni, w naszym języku nie są wymawiane. Obrazowo możemy powiedzieć, że apostrof sugeruje właśnie takie przeskoczenie, pominięcie w wymowie części liter. Dodajmy jeszcze, że apostrofu używamy głównie w nazwiskach pochodzenia anglosaskiego i francuskiego. Oto kilka przykładów:
  • M: Rabelais (czyt. Rable), D: Rabelais’go (czyt. Rablego), C : Rabelais’mu (czyt. Rablemu);
  • M: Voltaire (czyt. Wolter), D: Voltaire’a (czyt. Woltera), C: Voltaire’owi (czyt. Wolterowi);
  • M: Locke (czyt. Lok), D: Locke’a (czyt. Loka), C: Locke’owi (czyt. Lokowi).
Apostrof jest natomiast zupełnie niepotrzebny, gdy nazwisko angielskie kończy się spółgłoską. Przykładowo:
  • M: Standfield, D: Standfielda (nie: Stansfield’a), C: Standfieldowi;
  • M: Beckett; D: Becketta; C: Beckettowi".

Tak więc zasada nr 1 brzmi:
Lepiej apostrofu nie postawić wcale, niż ośmieszać się jego niepoprawnym użyciem!

Czy wszyscy pojęli???



Piszemy: Serge'a, ale NIE piszemy: Lutens'a. Jasne?


I ostrzegam, na swoim blogu za podobne wykroczenia będę bić po łapach a komentarze co odporniejszych na wiedzę usuwać. I to bez względu na ich merytoryczną jakość lub ważny głos w dyskusji. Czujcie się ostrzeżeni.
___
Moją wściekłość podkreśla dziś sangwiniczne Kyoto.

poniedziałek, 21 maja 2012

Gra słów

Szybka, słodka, szalona i tak nowoczesna, że aż po-nowoczesna. :)
Duet Black XS L'Excès to dwa potężne, ocukrzone słodziaki. Tak przerysowane, że wręcz nie sposób traktować ich poważnie. ;) Lecz niech nie zwiodą Was pozory - to nie znaczy jeszcze, iż nie nadają się do użytku. Po prostu stworzono je z ewidentnym przymrużeniem oka.
I to nawet - a właściwie zwłaszcza - pomimo rockowego entourage'u.


Zacznę od bardziej wyrazistego L'Excès for Him.
Którego otwarcie poraża, w przenośni i dosłownie. Jest bowiem tak słodkie i gładkie, że wręcz ociera się o granicę konwencjonalnej męskości. Do tego działa z mocą prawdziwej bomby endorfinowej, kiedy gwałtowna detonacja (czytaj: pierwszy "niuch" pachnidła), szybko oblepia przegrody nosowe silnym stężeniem mieszanki ananasowo-poziomkowej, tak jasnej i optymistycznej, że potrzebuję chwili, by wyczuć podobieństwo do cukrowo-chtonicznego (skądinąd karaibskiego) pierwowzoru. Ono uwidacznia się w mieszance lawendy z paczuli, cedrem oraz akordami osłodzonych cytrusowych skórek. Z czasem typowa chropowata struktura klasycznego Black XS staje się coraz bardziej wyraźna; przejrzysta demoniczna słodycz ambry i zwęglonej wanilii z nadbudówką lawendowo-oranżadową (paczuli) bez trudu prowadzą mnie na znane ścieżki skojarzeniowe. :)
Najcudowniejszy jest początek męskiego Ekscesu. :)

W podobnym klimacie utrzymano wersję damską, Black XS L'Excès for Her. Gdzie otwarcie jest jakby bardziej czekoladowe, niż w wersji pierwotnej, słodsze (acz nie tak dosłownie, jak w przypadku kompozycji dla mężczyzn), skomponowane wokół kwiatów pomarańczowych. Przywodzi na myśl jednocześnie trochę delikatniejsze Fleurs d'Oranger Lutensa, Ange ou Démon Le Secret od Givenchy a nawet... le Mâle JPG!
Jest w damskim Eks-esie Ekscesie coś z każdej z wymienionych wód (oraz pewnie jeszcze z dwu tuzinów innych ;) ). Lecz na pierwszy plan wysuwa się wspomniane gęsta, ciemna czekolada oblewająca pęk ukwieconych gałęzi z drzewka pomarańczowego, zaś w chwilę później jest już puchato, ciepło i miło. Różano-jaśminowo, waniliowo; balsamicznie w stopniu tyleż drobnym, co zauważalnym. O nucie jaśminu dryfującej w stronę ciepło-karmelkową, trochę jak w przypadku Mon Jasmin Noir marki Bulgari. Z delikatnym akordem wodnym, który szczęśliwie znika jeszcze szybciej niż się pojawił. ;)
Woda bardzo przyjemna. Nawet, jeśli kompletnie nie zapadnie mi w pamięć (czego zresztą się spodziewam ;) ).

Za podsumowanie niech posłuży nam jedno stwierdzenie: obydwa Ekscesy są dla swoich protoplastów tym, czym likierowe wersje Muglerowych Anioła oraz Obcego. Albo kolejne eliksiry (choćby ze wspomnianego AoD). Tyle tylko, że bardziej odjechane. :) To wszystko.

Black XS L'Excès for Her

Rok produkcji i nos: 2012, Emilie Coppermann

Przeznaczenie: zapach dla kobiet; o ograniczonym sillage, za to dosyć wytrzymały, wyczuwalny nawet po dłuższym czasie. Idealnie całodobowy. ;)

Trwałość: niestety nie całodobowa. ;)  W porywach do siedmiu-ośmiu godzin, co daje przecież całkiem niezły wynik. :)

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna


Skład:

Nuta głowy: pieprz (?), neroli
Nuta serca: jaśmin wielkolistny, róża, kwiat królowej nocy
Nuta bazy: wanilia, drewno kaszmirowe


Black XS L'Excès for Him

Rok produkcji i nos: 2012, Fabrice Pellegrin

Przeznaczenie: zapach teoretycznie męski, ale - podobnie jak w przypadku starszego brata - mam go raczej za doskonale wyważony uniseks. :) O porównywalnej mocy i wyrazistości; raczej wieczorowy, szczególnie latem.

Trwałość: w granicach dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: cytryna amalfi, lawenda
Nuta serca: cypriol, czyli nagarmotha
Nuta bazy: paczuli, ambra
___
Dziś Wild Tobacco od Illuminum.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.julesfashion.com/2012/01/black-xs-lexces-le-nouveau-spot-de-paco.html

niedziela, 20 maja 2012

Ładne kwiatki!

A raczej angielskie ogrody (przynajmniej w większości). Kwiaty, jak to wiosną, dominują w naszej przestrzeni. Nie inaczej w perfumach: popularne i te trochę mniej znane, delikatne oraz nieco mocniejsze, dostępne w każdym sklepie perfumeryjnym oraz wycofane z produkcji. "Memu nosu" zaś - miłe albo i niekoniecznie... ;)
Ładne kwiatki.

Avon, Rare Sapphires

Z moich dzisiejszych propozycji największy rarytas, niedostępny mniej więcej od dekady a i tak będący efektem reformulacji jeszcze wcześniejszego klasyka marki.
Cóż, rzeczywiście od współczesnych avonowców raczej odstający. :) Delikatnie drzewny, cedrowo-mszysty, będący uroczym stelażem dla bukietu z łagodnych białych kwiatów. Nad nimi ułożono apetyczne słodkie owoce, ale prawdziwą niespodziankę Rare Sapphires kryje dopiero w bazie. To.. mydło! :) Znakomitej jakości, naturalne szare mydło. W miarę upływu czasu zdradzające coraz większe podobieństwo do Guerlainowej l'Heure Bleue, ale też - owsianego żelu pod prysznic/mleczka od Yves Rocher. ;D Poważnie.
Zapach miły, na dzisiejsze czasy bardzo, bardzo nietypowy aczkolwiek coś mało oryginalny.

Skład:
owoce cytrusowe, akord o nazwie dewfruit, gardenia, konwalia, drewno cedrowe, wetyweria


Les Exclusifs de Chanel: Beige

...czyli najważniejszy powód, dla którego zdecydowałam się na taki a nie inny tytuł. ;) Beige to pachnidło rzeczywiście sympatyczne, świeże, wbrew pozorom niezbyt słodkie; młodzieńcze oraz pełne optymizmu. Lekkie i znakomicie zestrojone z dziewczęcą skórą. Tak przynajmniej podejrzewam. Ponieważ na mnie pojawia się jako, nie mniej i nie więcej, tylko woda spod kwiatów. Choć nie stara i już stęchła ale zmieniana codziennie; należycie, jak Bóg przykazał. ;)
Trwałość i projekcja takoż nie zachwycają. Cóż począć? Beż po prostu nie jest dla mnie.

Skład:
miód, frezja, frangipani, głóg


Illuminum, Rose Oud

Róża i agar, agar i róża: jak chleb i masło, jak grzmot i burza. ;)
Jedno z najbardziej oklepanych perfumiarskich zestawień naszych czasów w wydaniu sygnowanym przez Michaela Boadi szczęśliwie zyskało jakąś oryginalność. Ba! Tylko jaką?
Oud pojawia się we wcieleniu zredukowanym do minimum, wyłącznie jako podpora kompozycji, jej twardy i pewny stelaż. Żadnych mocarzy, żadnych szpitali, gabinetów dentystycznych ni innych "miłych" skojarzeń, zapewniam. Zresztą i róża mocą nie powala. To kwiat herbaciany, spokojniejszy, nieco introwertyczny; dymny, zręcznie obudowany suchą i miękką cielesnością kastoreum oraz przyprawami, z szafranem i gałką muszkatołową na czele.
Całość trzyma się blisko ciała a mimo to pozostaje wyczuwalna przez dobrych kilka godzin.
Zachwytów brak, ale jestem usatysfakcjonowana.
Porządna robota. :)

Skład:
marokańska róża, konwalia, jaśmin, oud, przyprawy, kastoreum, nuty drzewne


Pecksniff's, Oriental Amber

Głęboki, acz spokojny, nienarzucający się Orient. Zamknięty w bogatej woni przypraw, kwiatów, subtelnej śmietanki słodko-drzewno-ambrowej. Tu puchaty sandałowiec gra z delikatną pikanterią szafranu (lub kurkumy); sproszkowany imbir, gałka muszkatołowa i pieprz czynią stonowany duet róży i jaśminu zaskakująco czystym a wspomniana baza daje nam wytchnienie.
Całość jest jednocześnie drzewna, kwiatowa, balsamiczna oraz przypudrowana. Bardzo bliska skórze acz - niczym w przypadku piętro wyżej - całkiem wyraźna.
Spojrzenie na ambrę ciekawe, choć wtórne; oblicze kwiatów ładne ale kompletnie niezapadające w pamięć; interpretacja przypraw poprawna. I tak tworzy się normalne, codzienne pachnidło "do noszenia", niekoniecznie do podziwiania. Zwykłe oraz przydatne. Ładne. :)

Skład:
gałka muszkatołowa, czarny pieprz, szafran, imbir, jaśmin, róża, paczuli, drewno sandałowe, piżmo, ambra


Penhaligon's, Artemisia

Ciąg dalszy przygody z brytyjskim perfumiarstwem. :)
Pachnidło powstałe na cześć jednej z nielicznych znanych z nazwiska malarek doby baroku, Artemizji Gentileschi; nic dziwnego, że po prostu musiałam je poznać. Z czym na szczęście nie było żadnych kłopotów.
Te pojawiły się później, na etapie testów. ;) A właściwie był tylko jeden: dlaczego zapach nie ma w sobie nic z ducha twórczości Artemizji??
Gdzie emocje, gdzie namiętności - niekoniecznie pozytywne i budujące - skryte pod płaszczykiem czystej, perfekcyjnej wręcz formy?
Zamiast nich dostałam coś, co anglojęzyczni zwykli określać mianem "floriental", przykryte kilkoma warstwami korzenno-piżmowego (acz niemęczącego) pudru. Owoce, fiołki, zieleń, pod nimi łagodna egzotyka cedru i sandałowca, z kardamonem, wanilią oraz mchem dębowym na dokładkę. Ładne, choć nudne. Bo już było; i to wiele, naprawdę wiele razy.
Nie pomagają nawet zacna trwałość czy wyczuwalny sillage.

Skład:
nuty zielone, nektarynka, zielone jabłko, konwalia, herbata jaśminowa, fiołek, wanilia, ambra, piżmo, drewno sandałowe, mech dębowy


Thierry Mugler, Alien Aqua Chic

Wakacyjnie wcielenie klasycznego Kosmity na Rok Pański 2012. ;) Udane, nawet bardzo. O jaśminie, który z powodzeniem równoważą nuty lekkie i świetliste, w oczywisty sposób nowoczesne choć przy tym udane - a to prawdziwa sztuka. ;) Dzieło świeże, cytrusowo-imbirowe (tu już wyraźnie czuję ostry sok wypływający z roztartego w moździerzu kłącza), apetycznie ambrowe, na niezmiennej drzewnej podstawie.
Chyba najbardziej wakacyjna ze wszystkich dotychczasowych Sunessences. Chciałabym więcej [kiedy zużyję odlewkę nadejdzie czas na rozważenie zakupu flakonu].

Skład:
imbir, werbena cytrynowa, konwalia, nuty drzewne, ambra (brak jaśminu!!)


A teraz biorę słomkowy kapelusz, napój miętowy, książkę i idę na leżaczek. ;) Miłej niedzieli!
___
Gdzieś spod tego wszystkiego wyłazi czasem użyte rano Mississippi Medicine od D. S. & Durga.

czwartek, 17 maja 2012

Nowoczesność tradycji

Zauważyliście pewną charakterystyczną przypadłość środowiska blogerskiego?
Bardzo często, kiedy dany bloger lub blogerka zadeklaruje, że podejmie się czegoś w określonym terminie, dzieje się coś, co uniemożliwia obiecaną publikację. Nad podziw często. ;) No, ale. Ważne, że w końcu notka się pojawia. :)
Więc dla wszystkich, którzy czekali (a wiem, że są tacy :) ): Amouage Library Collection: Opus IV.


Jak głosi opis na jednej ze stron, z których zapożyczyłam ilustracje do dzisiejszej recenzji: "jeżeli pragniesz zrobić wrażenie na przyjacielu spoza miasta, na koledze lub koleżance bądź na potencjalnej nowej miłości, jeżeli kiedykolwiek zechcesz zrobić wrażenie na kimkolwiek, zabierz tego kogoś właśnie tutaj". Czyli gdzie właściwie?
Do restauracji Spice Market w Melbourne. :) Fakt, że nam byłoby trochę trudno dosłownie zastosować się do niniejszej rady, ale musicie przyznać, że wnętrze już na wstępie robi oszałamiające wrażenie? ;) Choć przecież nie ma w tym niczego dziwnego. Miejsce uważane za jedną z najlepszych restauracji Australii raczej nie mogłoby stawiać na prowizorkę i niedoróbki. Musi być przemyślane w każdym szczególe; od sezonowego menu, przez umiejscowienie toalet, po oryginalne i przykuwające wzrok detale, budujące klimat wnętrza. Całość po prostu musi być spójna. Wyraźnie nawiązująca do wybranej konwencji, ale też na tyle nowoczesna, by nie umrzeć pod zwałami cepeliady; aby gość czuł, że oto znalazł się w lokalu, który podąża z duchem czasu. I zawsze podążać będzie, nie tracąc przy okazji niczego ze swej autentyczności.
Tak, Najmilsi. Nawet projekt snobistyczny i pozornie - pozornie! - teatralny musi budzić zaufanie, nie może  razić widocznym brakiem autentyzmu. A że jest drogi i nastawiony na robienie wrażenia, na wspomniany "teatr" właśnie?
I co z tego? Wszak powodem, dla którego chadza się do drogich, modnych restauracji, jest dokładnie teatr! Przedstawienie z klientami w roli zachwyconej widowni spektaklu eksperymentalnego, z pracownikami jako aktorami, grającymi przed nami role swego życia, w zdumiewających dekoracjach i z rekwizytami do zjedzenia, traktowanymi niczym najcenniejsze klejnoty z królewskiego skarbca. Wizyta w restauracji to show; tak samo, jak rozmyślne, świadome używanie perfum. Jak i samo życie zresztą. :)


Dlatego uważam, iż nie ma sensu denerwować się i psioczyć na jawny przepych Amouage. W nim bowiem, tak samo, jak we wspomnianej ostatnio kuchni tajskiej, wietnamskiej czy chińskiej, przyzwyczajony narząd powonienia bez trudu odnajdzie wirtuozerskie zabawy dziełem czy wręcz samą jego konwencją; od ponowoczesnej dowolności po ortodoksyjny hiperrealizm. :) Co z łatwością udowadnia, że pod przykrywką domniemanego "przedobrzenia" bądź wstydliwej "cepeliady" równie dobrze może kryć się nowoczesność. I to nowoczesność wbrew pozorom jawna.
Wytłumaczę dygresyjnie, o co chodzi.

Wielu Polaków ma kompleksy na punkcie, szeroko pojmowanej, kultury ludowej. Przy czym najczęściej nie są to osoby, które można by podejrzewać o nadmiar błękitnej krwi. ;) Ergo: należy przypuszczać, że niechęć rodaków do ludowości wywodzi się z obsesyjnego lęku przed przysłowiową "słomą z butów". I zanim zaczniecie mnie linczować, zestawcie proszę powyższą opinię z histeryczną oraz kompletnie nieadekwatną reakcją na polski europiłkarski hit o wdzięcznym tytule Koko Euro spoko. ;> Można odnieść wrażenie, że ta znakomita przecież śpiewanka, doskonale dobrana do jakości imprezy, którą miałaby uświetniać i w konkursie esemesowym wybrana tyleż słusznie co intuicyjnie, nagle stała się katalizatorem niechęci wobec ludowości jako takiej. A przecież, kurka wodna, do plebejskich igrzysk pasuje jak ulał! Ludzie to zauważyli; i właśnie to ich frustruje. Gdzie sens, gdzie logika, się pytam??
Tak samo, jak dziki kwik oporu wywołuje w córach i synach Polonii sama tylko sugestia włożenia strojów ludowych. ;) A przecież nikt nie każe nam na co dzień nosić zapaski [choć takową posiadam; świetnie komponuje się z dżinsami] ani krakowskiej czapki z pawim piórem! Przecież obecnie stroje ludowe mogą równie dobrze wyglądać tak albo tak. Więc nie ma potrzeby padania w przejściu i darcia szat. :)
Rozumiecie już, na czym miałaby polegać ta "nowoczesność tradycji" czy też "tradycyjność w nowoczesności"?
I dlaczego zestawiłam ją z Opus IV?

Albowiem w identyczny sposób rozprawia się z popularnym przedobrzeniem, "skostniałą muzealnością" pachnideł potocznie rozumianego Orientu.
Ponieważ, choć pełnymi garściami czerpie z bliskowschodnich tradycji, skrojony został do potrzeb i oczekiwań raczej klienteli zachodniej. Więc bez większego trudu można weń wyczuć ducha współczesnych europejskich konwenansów oraz nowoczesności rozumianej artystycznie.


Opus Czwarte realizuje się w klimacie prężnych wyrazistych oraz brunatnych przyprawowych tumanów, w wietrzny dzień podkradających azjatyckim czy północnoafrykańskim kupcom korzennym ich towar. ;) Jest ewidentną wariacją na temat targu przyprawowego; i to po stokroć dosłowniejszą od tego, co może zaoferować jedyne dzisiejsze Jungle od Kenzo (znane Słoniem).
Pyszni się na skórze, miota między akordami przypraw, żywic oraz drzazg (sandałowiec), między delikatnością słodkich cytrusów oraz dogłębną cielesnością labdanum, miękko podkreśloną syntetycznym białym piżmem lecz także "zabrudzoną" kastoreum. Jednakże o sednie kuchni indyjskiej stanowią przyprawy [w umiejętnym zestawieniu zastępujące m. in. sól], zatem o wyjątkowości Opus IV przesądzać muszą również one. I tak, jak dla niewprawnych kubków smakowych kolejne indyjskie dania, wszystkie te "bure, cholernie ostre paćki" okazują się niczym więcej nad porażającą kakofonię, tak miłośnicy wodnych świeżaczków nie udźwigną wirtuozerskiej symbiozy kminu z kminkiem oraz kardamonu z goździkami, nie wyczują różnicy między pieprzem czarnym a syczuańskim. Nie zauważą pikantnych, lekko gorzkich ziaren kolendry, skrytych między eugenolowymi mocarzami.
Nie dla nich lekkość ususzonej róży, wziętej w karby drzazg z drewna sandałowego ni początkowa krystaliczność cytrusów, ze słodką mandarynką na czele. Zresztą słodycz znika szybko, zastąpiona przez podwójną goryczkę grejpfruta oraz wspomnianej kolendry. Właśnie tak, moi Drodzy - w Opus IV nawet krótkotrwałe otwarcie dzieli się na pomniejsze stadia. ;) Na tym właśnie polega dla mnie fenomen i (bardziej "obiektywna") złożoność pachnideł orientalnych.

Żeby jednak mieć z nimi do czynienia, należy podjąć trud zrozumienia. Oraz praktyki kuchennej, o czym już kiedyś wspominałam. ;>
Bez nich nie docenimy spokojnej, statycznej, pozornie ociężałej bazy. Złożonej ze snujących się sennie kadzidlanych dymów i kuchenno-przyprawowych oparów. Z woni ludzkich ciał, która wbrew pozorom nie ma wiele wspólnego z brakiem higieny.
A wszystko zebrano w punktach o granicach jasnych i czytelnych, rozpięto na geometrycznym stelażu ze światła i cienia. Z plam czerni oraz przecinających je metalicznych smug, z wypełniających je złotych jezior. To wszystko, mimo pozorów chaotycznego bałaganiarstwa, dokładnie zna swoje miejsce w przestrzeni. Jest świetnie poukładane. Logiczne i składne. Naprawdę bardzo, bardzo porządne. :)
Wystarczy w tę logikę po prostu się "wczuć". Bo w tym szaleństwie naprawdę jest metoda. :D I Opus IV znakomicie to udowadnia.

Cudne pachnidło.

Rok produkcji i nos: 2010, Jacques Flori


Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o olbrzymiej mocy i ekspansywności. Więc należy z nim uważać w małych pomieszczeniach bez klimatyzacji. ;) Poza tym: świetny na Naprawdę Ważne Okazje, formalne albo i nie. :)


Trwałość: od dwunastu do ponad osiemnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa (oraz aromatyczna)


Skład:

Nuta głowy: cytryna, mandarynka, kolendra, grejpfrut
Nuta serca: kmin, kardamon, owoce różane, elemi, róża, liście fiołka
Nuta bazy: kadzidło frankońskie, labdanum, akordy zwierzęce (teoretycznie..), balsam peruwiański, piżmo
___
Dziś Hommage à l'Homme od Lalique; czyli dowód na to, że nawet świeżość, jeśli tylko odrobinę się postara, może zachwycać. ;)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.idea-awards.com.au/2009-round-3/spice-market/
2. http://www.au.timeout.com/melbourne/clubs/venues/1308/spice-market
3. http://www.culturedivine.com/spicemarketlondon.html

niedziela, 13 maja 2012

W obronie przepychu

Myślicie, że wiecie, co to przepych?
A czy w ogóle potraficie odróżnić go od kiczu?
Czym oba te zjawiska?
I dlaczego w europejskiej kulturze tak często spotyka się je w parze? ;)
Czyli mały poligon antropologiczny, ćwiczenia w w praktyce.


Przede wszystkim trzeba nam (nam wszystkim) wiedzieć, iż "kicz" i "przepych" definiowane są tak różnie, ile istnieje w świecie silnych nurtów estetycznych. To, co dla przeciętnego Europejczyka jest jaskrawą tandetą, przerostem formy nad treścią, gdzie indziej stanowi wzór szykowności. Odwrotnie: europejski spokój, wyrafinowanie i naturalność skandynawskiego wzornictwa z powodzeniem mogłyby służyć za anty-wzór dobrego smaku dla mieszkańców Jordanii, Indii czy też Meksyku. I nie ma w tym żadnego zarzutu wobec czyichkolwiek upodobań artystycznych. Tak po prostu jest, to wynika z naturalnych rytmów rozwoju danej cywilizacji. Wszak były czasy, kiedy kolorystyka i klimat ateńskiego Partenonu czy też Forum Romanum przypominała raczej powyższy kolaż; kiedy dumni normańscy kupcy i rabusie najwyżej cenili barwne jedwabie i złotogłów, zaś bez korzennych przypraw nie wyobrażali sobie żadnej uczty [co niektórym zostało do dziś ;) ]. Dlaczegóż by i dziś nie tęsknić za "dawnymi, dobrymi czasami", za pstrokacizną strojów sarmackich, za "pieprzno i szafranno, moja Mościapanno"? Na przykład.
W czym byłoby to gorsze od nowożytnej estetycznej oschłości, nudy i wycofania ocierających się o artystyczny autyzm?

Dlaczego miałabym zachwycać się ogólnie uznanymi odświeżaczami powietrza komponowanymi przez Jean-Claude'a Ellenę czy Olivię Giacobetti; zajmującymi równie mocno, co rutynowe transmisje z obrad sejmu? Nudnymi nad wyraz, przeciągającymi się do niemożliwości, groteskowymi w swym minimalistycznym zaślepieniu?
I choć przemawia przeze mnie drastyczny, bezkompromisowy subiektywizm [bo w kwestii, kompletnie niezasłużonego, bezdyskusyjnego uznawania prymatu minimalizmu nad eklektyzmem nie zamierzam tonować swoich opinii] nie umiem zdobyć się na inne myśli, kiedy otaczają mnie wspaniałe, przecudowne, wybitnie bogate opary pachnideł od Amouage, ale też od Montale, od Ajmala, od Micallef i Nejmana, od Toma Forda, od Muglera, od Laurie Erickson, od Tauera, Lutensa czy Kiliana. W moim dzisiejszym przypadku - Opusu Czwartego z Bibliotecznej Kolekcji omańskiej marki, trwającego na stelażu z Tabac Aurea Sonoma Scent Studio.


Tak, moi Drodzy. W tym szaleństwie jest metoda. ;) Olfaktoryczny przepych wspomnianych aromatów skwitować pogardliwym prychnięciem to tak, jakby o kuchni tajskiej czy wietnamskiej wiedzieć to tylko, że jest "piekielnie ostra". Nie czując płynnie zmieniających się akordów, umiejętnej gry fakturą dania/zapachu i strukturą surowców, setek subtelnych, pełnych maestrii niuansów, które składają się na wirtuozerską sławę "kuchni francuskiej Azji", jak bywa określana tajska sztuka kulinarna [wyrażenie swoją drogą nieładne, nieco zbyt protekcjonalne; ale cóż; orientalizmu z  myśli i języka nie pozbędziemy się w kilka lat]. Dokładnie to samo dotyczy ignorancji wynikłej z niedoceniania pachnideł wieloskładnikowych, nie wstydzących się pokrewieństwa z "łatwym" przepychem.
Opinię niepochlebną można mieć, ale wprzódy należałoby nabrać pewności, że zrobiło się wszystko, by przedmiot dyskusji zrozumieć i docenić. Kiedy nie wyszło - wtedy trudno. Jeżeli jednak nasza niechęć działa na zasadzie "nie lubię, bo nie lubię" wtedy nie liczcie na moje zrozumienie.

Ponieważ rozumiem, a nawet rozumiem i doceniam, pracę wspomnianego Elleny. I w kontekście swobody działań twórczych oceniam ją wysoko. Tylko co z tego? Skoro ostateczny produkt artystycznej ekspresji perfumiarza męczy mnie i odrzuca z szybkością zadziwiającą. Skoro im dzieło delikatniejsze i lżejsze, im bardziej transparentne, tym szybciej mogę liczyć na zawód, niezależny zresztą od mojej woli czy najszczerszych chęci.
Natomiast pachnidła, których formuły zostały skreślone ręką Christophera Sheldrake'a, Bertranda Duchaufoura czy wspomnianych Laurie Erickson oraz Andy'ego Tauera zawsze będą mogły liczyć u mnie na spory margines zaufania. Którego nie mam dla przypadku z akapitu wyżej. Tak po prostu. :)


Myślę, że ciekawym doświadczeniem byłaby analiza moich upodobań pod kątem krytyki orientalistycznej. ;) Sęk w tym, iż do utożsamiania się z podmiotem jej badań mam pewne prawa, co również należałoby uwzględnić. :)

Czy więc kwestię upodobań zapachowych, ale i estetycznych w ogóle, opłaca się sprowadzić do trafnego, ale też banalnego powiedzenia o tym, że warto przede wszystkim "pięknie się różnić"? A może kryje się za nimi coś jeszcze, więcej, niźli początkowo mogło się wydawać?
Na ile nasz indywidualny gust kształtują opinie otoczenia, na ile my sami a na ile setki pozornie niezwiązanych ze sobą czynników takich, jak odwiedzone miejsca, przeczytane lektury, obejrzane obrazy czy rysunki, usłyszana muzyka, opowieści krewnych i przyjaciół, przemyślenia, wspomnienia i anegdoty; miraży bądź przebłysków dużych i małych?

Nie pytam o wyższość szalonego eklektyzmu nad minimalizmem ni o coś dokładnie odwrotnego, ale o zastanowienie, co i dlaczego kształtuje nasze gusta. Jak również: skąd wynika ludzka chęć deprecjonowania tego, czego nie darzymy sympatią? Typowa przecież dla każdego i każdej z nas (choć różny bywa stopień tolerancji i różna jest skala niechęci).
Mnie na przykład zastanawia niełaska dla tych aspektów piękna, które cenię sobie szczególnie: dla pstrokacizny, dla wielobarwnej żywotności, dla torpedowania zmysłów niesłychaną mnogością doznań, dla radosnego eklektyzmu. Zresztą, jednym z powodów, dla których postanowiłam zacząć pisać niniejszego bloga, był widoczny brak w polskiej blogosferze miejsca, w którym dziełom "silnym" i "przeładowanym" oddawano by sprawiedliwość, bez stawiania ich w pozycji podrzędnej wobec co bardziej słynnych odświeżaczy powietrza. ;> Rozumiem jednak, że fanów prostoty i delikatności martwi coś zupełnie przeciwnego. ;)
No i właśnie. Dlaczego cieszy bądź niepokoi nas to, co nas cieszy bądź niepokoi? :D
Chciałabym wiedzieć.

A po recenzję Opus IV zajrzyjcie jutro. :)
___
Czym pachnę, napisałam w tekście.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://unforgettable-events.co.za/other-decor-themes/arabian-night
2. http://www.timeout.fr/paris/feature/area/quartier-chinois-chinatown
3. http://perfumeshrine.blogspot.com/2010/05/photos-from-moroccan-abode-of-serge.html

Uzupełnienie, 25. 05. 2012

 O antycznych barwach w najnowszym numerze National Geographic:

"Gdybym tylko mogła zrzucić z siebie urodę i przybrać szpetniejszą postać, tak jak zetrzeć kolor z posągu" - mówi Helena Trojańska w dramacie Eurypidesa.

Oto literackie świadectwo, że starożytne greckie posągi były pomalowane. Tymczasem w powszechnej świadomości antyk to nadal lśniąca biel marmuru. To przekonanie wpoili nam ludzie renesansu, także wielcy malarze, którzy zachwycili się sztuką antyku, gdy ziemia odkryła tak wielkie jej dzieła, jak w 1506 r. Grupa Laokoona. Renesansowi następcy Fidiasza nauczyli nas, że klasyczne piękno to umiar, a marmur ma być nagi. Jednak w XIX wieku wykopywano coraz więcej starożytnych obiektów i ku zdumieniu archeologów nosiły one ślady pigmentów. Długo jednak pierwotny wygląd rzeźb i architektury pozostawał zagadką. Dzięki badaniom wielospektralnym i spektroskopii rentgenowskiej dziś już wiemy o nich znacznie więcej.
(...)

- Zaskoczenie, czasami grymas niechęci, jakie w nas wzbudzają rekonstrukcje kolorowych budowli i rzeźb starożytności, dowodzą, jak bardzo przyzwyczailiśmy się do "naszego antyku", do chłodnej i trochę obojętnej bieli marmuru wyniesionej na wyżyny doznań estetycznych w klasycystycznym i akademickim XIX w. Nie powinniśmy jednak obrażać się na rzeczywistość historyczną. Lepiej zastanówmy się, dlaczego naga Afrodyta pomalowana złotą farbą albo czerwony rzymski cesarz wydają nam się mniej wzniośli i godni naśladowania [pogrubienie mojego autorstwa] - mówi dr Jerzy Żelazowski z Instytutu Archeologii UW (...).
Danuta Śmierzchalska, Antyczna bujność barw w: National Geographic Polska, nr 8 (153)/6 2012, s. 64-65.

sobota, 12 maja 2012

Przystanek Podgórze, cz. 3

Po zaprzeszłych już częściach pierwszej i drugiej, przyszedł czas na szybki powrót do serii zapachów paliwowo-motoryzacyjnych. :) Lecz dlaczego szybki?
A jakiż inny mógłby być przy takich skojarzeniach? ;)


Na dziś przygotowałam dla Was recenzję aromatu bardzo wyrazistego, ostrego i kierującego moje myśli jednoznacznie ku szeroko pojmowanym klimatom motoryzacyjno-technicznym, lecz w tej samej chwili zaskakująco delikatnego, wpadającego w akordy krystalicznej słodyczy. Dlatego też przywodzącego mi na myśl klimat, jaki dekady temu musiał towarzyszyć pierwszym wyścigom samochodowym. Nie tyle napęczniałej, zglobalizowanej komerchy, ile podszytej ambicją dobrej zabawy; fakt, że nierzadko kosztownej, ale jednak wynikłej z pasji, nie zaś tylko cynicznie ją wykorzystującej. :> Zapach, dzięki któremu mogłabym nawet polubić sporty motorowe... gdyby dane mi było przyjść na świat w pierwszych trzech dekadach dwudziestego wieku. ;) O co chodzi?
O Carbone od Balmain.

Widzę go bowiem mniej więcej tak:
"Pewnej porcji sportowych wrażeń, choć przede wszystkim popularnej rozrywki, dostarczały automobilowe turnieje, zwane z angielska ghymkanami. Znane w Polsce od 1923 roku, już w założeniu były imprezą masową, w której (...) mógł uczestniczyć każdy właściciel samochodu. Ghymkany urządzano zwykle w parkach, czasem na stadionach sportowych (...).
Zabawa, mająca wykazać zręczność kierowcy i walory pojazdu, polegała na wykonaniu kilkunastu ewolucji. A oto niektóre z nich: objazd przodem i tyłem ósemki wytyczonej chorągiewkami, strzelanie z jadącego samochodu do baloników, przejazd przez pomost z jajkiem na łyżce trzymanej w jednej ręce, celowanie kartoflami do naczyń z wodą, przejazd po wąskiej desce jednym kołem tak, aby wystrzelił umieszczony pod nią nabój [!]. W tych automobilowych igrzyskach uczestniczyli często, dodając splendoru imprezie, znani kierowcy sportowi. Dla zwykłego śmiertelnika była to więc okazja do zmierzenia się z najlepszymi. Nierzadko ghymkanom towarzyszyły równie widowiskowe konkursy piękności samochodów. Tu oceniano już tylko nadwozie - jego linię, jakość wykonania, kolor - słowem, szyk i elegancję. Największą szansę na nagrodę miały auta nieseryjne (...). Limuzyny, kabriolety, karety, roadstery i torpeda stawały do konkursu udekorowane girlandami kwiatów. Za kierownicą siadały równie piękne i eleganckie właścicielki rywalizujących ze sobą aut. Zdarzało się, że decyzja konkursowego jury miała charakter propagandowy - tak było na przykład w 1931 roku, gdy miano najpiękniejszego samochodu zdobył polski CWS, walczący w trudnych latach recesji gospodarczej o utrzymanie się na motoryzacyjnym rynku".
Maja i Jan Łozińscy, W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne, Wyd. Naukowe PWN, Warszawa 2012, s.223-225.


Carbone zaciekawia kilkoma cechami naraz: nienarzucającą się siłą, krystalicznością, optymizmem, kapką zdrowej adrenaliny jak również ostrym przemysłowym akcentem, złamanym jednak lekką, acz niekulinarną słodyczą.
To sympatyczny, wrzynający się w przegrody nosowe "żywiczniak", operujący ciekawym kontrastem między ostrą, igiełkową szklistością irysowej woni, podbitej lekko przydymioną wetywerią (wyobraźcie sobie, proszę, Encre Noire PH  Eau Fraîche ;) ) a tradycyjnym ciepłem żywic, balsamiczną plastycznością elemi, olibanum, mirry, zamszową delikatnością benzoesu. Gdzie świeżość miesza się z głębią w sposób taki, iż każdy z poszczególnych elementów traci swoją przyrodzoną cechę po to tylko, by całość mogła zagrać w jednym tempie. Aby stworzyć pachnidło w stylu wyrazistym a jednak mało typowym. Może nie całkiem łamiącym konwencję, lecz żywo z nią dyskutującym, zwodzącym i wprost roziskrzonym nienagannym, lekkim poczuciem humoru. Doprawionym emocjami i adrenaliną; jednak bez przesady - piszę wszak o czasach, kiedy w tego typu imprezach naprawdę liczyła się dobra zabawa. No i prestiż społeczny. ;) Jednak nie sława czy pieniądze [gdyż je ówcześni wzięci automobiliści najczęściej posiadali i bez swojego hobby ;) ].

W Carbone pojawiają się też i wspomniane akordy paliwa: ropy czy nafty [chwilami myślałam nawet o Ignacym Łukasiewiczu :) ]. Mam wrażenie, że wynikają przede wszystkim z "ostrzejszej" strony wymienionych składników, z niebagatelną rolą fiołkowych liści. Niczym w, legendarnym już, klasycznym Fahrenheicie od Diora. Jednak najważniejszą cechą omawianego aromatu wydaje się idealne dostrojenie wszelkich akordów, doskonała jednolitość, która z silnych, wyrazistych składowych czyni zupełnie nową jakość. Znakomicie układającą się na ludzkiej skórze, co nie bez znaczenia. ;) Żywą oraz ekspansywną. Prącą przed siebie, śmiało przecinającą powietrzne prądy. Bo dla prawdziwego automobilisty (lub automobilistki) najważniejsza jest przygoda. :)

Reklama wizualna w mojej opinii jest naprawdę nijaka. Balmain stać na coś znacznie ciekawszego, niż drący mordę przystojniak. ;)

Rok produkcji i nos: 2010, Nathalie Lorson

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; dość ostry i o sporym sillage. Raczej na dzień. Może powodować migreny [jak u mnie w tej chwili; ;) ale może być to winą stresu, na jaki dziś byłam narażona, więc nie daję nawet 50% pewności co do powtórzenia złego odbioru Carbone].

Trwałość: od dziesięciu do około czternastu-piętnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: czarny pieprz, elemi, bluszcz
Nuta serca: czarna figa, wetyweria, liście fiołka
Nuta bazy: kadzidło, benzoes, piżmo (chyba białe lub inne pudrowo-lekkie)
___
Dziś Qessence Missalów. Dalej się podoba. :>

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje to dzieła czeskiego malarza o nazwisku Vaclav Zapadlik, pasjonata motoryzacji w stylu retro. :) Ich źródła to, odpowiednio:
1. http://bacbaphi.com.vn/entertainment/showthread.php?339873-%C4%90%E1%BB%99c-%C4%91%C3%A1o-v%E1%BB%9Bi-xe-%C4%91ua-qua-tranh-v%E1%BA%BD
2. http://www.germancarforum.com/community/threads/vaclac-zapadliks-mercedes-benz-drawings.25971/

czwartek, 10 maja 2012

Kogo żywi mięsny jeż, czyli recenzja bardzo nietypowa

Przeglądałam niedawno swoje ostatnie posty i zauważyłam, że od dłuższego czasu coś za często się zachwycam. ;) I przez kilka miesięcy niczego porządnie nie zganiłam. :> Takie niedopatrzenie trzeba szybko naprawić. Dlatego dziś mam dla Was zjadliwą recenzję oraz przygnębiającą konstatację, która stała się bezpośrednią inspiracją do napisania poniższego wywodu.
Do dzieła więc!

Wiecie, że nie jestem fanką perfum z dominująca nutą animalnego piżma. W ich przypadku potrzebuję ogromnego samozaparcia, by w ogóle wziąć się za testy. Można więc przyjąć, iż poszłam na łatwiznę. Ale tak nie było; wierzcie, z mojej strony testy dwóch dzisiejszych bohaterów były wszystkim, tylko nie łatwizną. ;>
Panie i Panowie, przed Wami Serge Lutens razy dwa: Clair de Musc i Musc Koublaï Khan, z towarzyszeniem kultowych telewizyjnych Pamiętników z wakacji! ;)

Na pierwszy ogień propozycja teoretycznie łatwiejsza. Czysto teoretycznie, zaznaczam. Czyli Clair de Musc, lżejsza i rzeczywiście czystsza część piżmowego duetu Serża (oraz Christophera :) ).


Możecie wierzyć lub nie, ale do niedawna nie miałam bladego pojęcia o istnieniu mięsnego jeża. O, słodka niewinności! ;) Usłyszałam o nim raz czy dwa, później przeczytałam w jednym z tygodników a podczas ostatnich świąt Wielkanocnych ujawniłam się z niewiedzą. Młodociana część rodziny popatrzyła na mnie jak na Marsjankę po czym zaprosiła przed ekran laptopa (czy czego tam..).
Musze przyznać, że do tej pory niepojętym było dla mnie, jak bezmierne mogą być płycizny ludzkiego umysłu. ;) Po raz kolejny przeraziła mnie (i zabolała fizycznie) świadomość ludzkiej głupoty. Jak, pytam się: jak?, można było stworzyć tak nijaki, tak bardzo "na odwal" wymyślony scenariusz?? Dlaczego Tffurcy Pamiętników traktują swoich widzów, niechby i niezbyt wykształconych tudzież wcale nieinteligentnych, jak ostatnich idiotów? [Naiwne pytanie, wiem.] Myśl, że internauci szybko wyłapali ten niebotyczny, zdawałoby się, absurd, napawała mnie zadowoleniem. Dzieci Neostrady (czy jak się je dzisiaj nazywa) są jakie są, ale szybkości reakcji oraz braku litości dla pysznej głupoty odmówić im nie można. :)
No i jak można talerz z wędliniarskim fastfoodem nazwać "konkretnym posiłkiem"?? Prędzej przystawką, "polskimi tapas", i tak przecież dosyć ubogimi [jakie gusta rodaków, takie tapas ;> ].

Z mięsno-jeżową żenadą skojarzyłam wspomniane Clair de Musc, pachnidło w rzeczy samej słoneczne i jasne. Coż z tego jednak, skoro akcenty optymistyczne utopiono pod zwałami obrzydliwego, rozmoczonego pudru, mydlanego i przepoconego zarazem? Śliskiego i obłego? W takim przypadku nawet jego ciepło i wyzierająca zza obrzydliwości prosta, niezachwiana pogoda ducha nie są w stanie zmienić mojej opinii.
Clair de Musc to dobry zapach; tak, jak dobrymi ludźmi muszą być Pamiętnikowa Beatka z małżonkiem. :) I gdyby nie ten cały przeklęty mięsny jeż, z chęcią napiłabym się z nimi piwa, na hiszpańskiej Riwierze jak i w Łebie. Tylko niech nie katują mnie wędlinami z Biedronki! ;>
Gdyby nie piżmo mogłabym polubić Piżmowe Światło. ;) Tylko, że wtedy nie byłoby sobą.
I dlatego podziękuję. Nie, nie, nie.

Nie inaczej mają się sprawy z moim drugim bohaterem. Choć.. może jednak inaczej?
Na pewno jest dużo bardziej smutno.


Z powyższym filmikiem zetknęłam się za pośrednictwem artykułu na portalu Filmweb. Jego Autor dokonuje zestawienia polsatowskich paradokumentów "z życia zwykłych ludzi" z uznanymi przykładami sztuki filmowej. Kupę w bidecie porównał do pechowej sytuacji, w jakiej znalazł się jeden z bohaterów komedii Sposób na blondynkę:
"(...) Program wygrywa z poprzednikami dopiero dzięki poczuciu  humoru: przedziwnej mieszance kloaki, satyry obyczajowej i poetyki absurdu. Pamiętacie 'Klocek w bidecie'? Serialowy żart wcale nie polegał na tym, że nieobyty w świecie ojciec zrobił kupę w miejscu, w którym nie powinien tego czynić. To było jedynie obrzydliwe. Komedia zaczęła się od momentu, gdy mogliśmy zaobserwować reakcje kolejnych członków familii na tytułowy klocek. Od razu przypomina mi się szalona scena ze Sposobu na blondynkę, gdy Benowi Stillerowi zacina się rozporek w spodniach, w związku z czym mężczyzna potrzebuje natychmiastowej pomocy.  Na miejsce zjeżdżają medycy, strażacy, a wreszcie policjanci. Stillera pali wstyd, mundurowi nie dowierzają, a widz dławi się ze śmiechu".
ŹRÓDŁO CYTATU WYŻEJ

Z całym szacunkiem, podobne zestawienie to bzdura. W sytuacji z hollywoodzkiego filmu świadkami kłopotliwej sceny są osoby postronne, obcy ludzie, którzy w towarzystwie zażenowanego "poszkodowanego" znaleźli się - na dobrą sprawę - przypadkowo. Nie mają więc z pechowcem żadnych powiązań emocjonalnych. Tymczasem rodzime Pamiętniki zaserwowały swoim widzom obrazek, w którym ojciec, popełniwszy rzeczywiście absurdalną i "niepolityczną" pomyłkę, zostaje skonfrontowany z kpiną własnej rodziny. Osób teoretycznie mu najbliższych. Które co prawda nie mogły nie zauważyć przaśnego humoru zdarzenia, lecz w ogóle nie musiały robić z niego tak spektakularnego widowiska. Dającego fatalne świadectwo ich klasie, obyciu, poczuciu tego, co wypada. W pewnym momencie bowiem sytuacja straciła wszelkie znamiona komizmu a zaczęła być smutna oraz wprost żenująca. Zwykłe, rozładowane śmiechem, zdziwienie małym stopniem intelektualnej "lotności" ojca w pewnym momencie zmieniło się w obrzydliwe naigrawania. A czegoś takiego bliskiej osobie się nie robi. Nie wtedy, kiedy czujemy, jak kłopotliwa jest cała sytuacja dla głównego jej sprawcy.
Niesmaczne oraz bez klasy (i nie o głównym powodzie serialowego zamieszania mówię).

Czy naprawdę muszę pisać, co jest główną płaszczyzną powiązań między bidetowym fragmentem Pamiętników Musc Koublaï Khan? ;) I cóż, że kompozycja jest znacznie bardziej zmysłowa, głęboka i ciemniejsza odo poprzedniego spośród Lutensowych Piżm? Obrzydliwa, dusząca pudro-mydlaność, osiemnastowieczni eleganci, którzy ostatnią kąpiel widzieli przed dekadą; zatęchły fetor jak z ulic Paryża w interpretacji Patricka Süskinda potrafi zdominować każdą, dosłownie każdą chwilę rozwoju MKK.
Dosyć przerażające, jak również ekspansywne. A ja, wybaczcie, nie chcę śmierdzieć jak matka Jana Baptysty Grenouille. :)

Kiedy zagłębiałam się w zacytowany artykuł, a przede wszystkim w chwili oglądania załączonych filmików, przyszło mi do głowy jeszcze jedno kulturowe nawiązanie, o którym Autor najwyraźniej zapomniał. Chodzi o gogolowskiego Rewizora, w którym cały absurd i zastraszenie, całą miałkość i małość prowincjonalnej społeczności kwituje bolesne: "No i z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!", skierowane bezpośrednio do, skrytych w bezpiecznym półmroku widowni, odbiorców komedii. Czy liczeni w milionach widzowie Pamiętników z wakacji lub Trudnych spraw (lecz równie dobrze bezlitośni komentatorzy YouTubowi) naprawdę mają świadomość tego, iż nabijają się właśnie z absurdu swych zachowań, z własnych kompleksów i zastraszenia, z miałkości i małości nie kogo innego, jak - swoich?

Nadzieję na to miałabym do tej pory, gdyby nie pewna plotka, powtórzona wczorajszego wieczora na antenie lokalnego radia [uwaga! wiem to z drugiej ręki, więc na 150% nie ręczę]. Jeżeli mieszkacie w Polsce, na pewno zetknęliście się z którymś z elementów szeroko zakrojonej kampanii społecznej "Słowa ranią na całe życie", powstałej na zlecenie fundacji Dzieci Niczyje.



Prawda, że mocne? Dosadne i trafiające w samo sedno problemu. Do niedawna uważałam pomysł kampanii za niewesoły, ale udany. Bo przecież ona jest tak bardzo potrzebna!
Dopóki nie usłyszałam, iż młodzi rodzice (szczególnie matki) słowami przemiłej "kołysanki" naprawdę raczą swoje małe dzieci.
Zwykła niedojrzałość, skrajny brak wyobraźni czy nieuleczalne umysłowe ubóstwo?

No i wiem już, kogo faktycznie żywi mięsny jeż. :/

Wszystko to przygnębia podobnie, jak piżmowe wody Lutensa. Choć wiem, że porównanie jest boleśnie nieadekwatne.
Smutno mi.

 Clair de Musc

Rok produkcji i nos: 2003, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla zajadłych zwolenników piżma. To wszystko, co mogę napisać bez obrażania kogokolwiek. ;)

Trwałość: b.d.
[nie byłam w stanie sprawdzić ani razu; co może nie jest zbyt profesjonalne ale, kurtka!, nie jestem profesjonalistką! ;) No i nos mam tylko jeden, muszę więc o niego dbać].

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-piżmowa

Skład:

bergamotka, neroli, różne aspekty piżma (w tym syntetyczne białe oraz organiczne nasiona piżmianu), biały irys


Musc Koublaï Khan

Rok produkcji i nos: 1998, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: zapach dla wielbicieli zmysłowych, orientalizujących piżm. Potwornie ekspansywny i - w moim przypadku - migrenogenny oraz działający na układ trawienny. ;) W tym momencie muszę zamilknąć. ;)

Trwałość: b.d. (tłumaczenie wyżej)

Grupa olfaktoryczna: piżmowo-orientalna

Skład:

piżmo, kastoreum, cywet, ambra, nasiona piżmianu, labdanum, kminek, róża, wosk pszczeli, wanilia, nasiona hibiskusa, paczuli
___
Dziś Anaïs Anaïs od Cacharel.