czwartek, 27 czerwca 2013

Idziemy na skróty

...po raz kolejny. Zamiast pełnych recenzji - luźne impresje.
Miłej lektury! :)

Agonist, Vanilla Marble

W otwarciu ciepła, słodka i aksamitna wanilia, stuprocentowy łakoć; unikający ostentacji a więc przewidywalny - oraz nudy. Szczęśliwie później się zmienia, poprzez pudrowo orientalne kwiaty oraz aromat pewnego syropu na kaszel z mojego dzieciństwa [nie pytajcie, którego; nigdy nie byłam dobra w zapamiętywaniu nazw leków], zmierza w stronę przyprawowych pazurów oraz dławiącego w gardle, żywiczno-drzewnego wiatru, w najgłębszej bazie łagodzonego przez wibrujące roślinno-ambrowe ciepło. A przez cały czas bez trudu daje się wyczuć jasną i gęstą słodycz wanilii, ożywioną i ozielenioną aromatem figi o kokosowym wygłosie.
Cóż za bajeczny kontrast!
Moc przyzwoita, trwałość też niczego sobie, więc amatorzy zapachów waniliowych powinni być w pełni usatysfakcjonowani. :)


Skład:
gardenia tahitańska, wanilia w dwóch różnych postaciach, migdał, ambra, paczuli, orchidea, biała figa, bób tonka, drewno sandałowe, benzoes


Ann Gérard, Cuir de Nacre

Oda do irysa, kwiatu, do którego szczęśliwie zdołałam się przekonać.
Chyba jednak nie do tego, w pierwszych chwilach suchego i dławiącego, niebezpiecznie grożącego mi marchewkową nacią irysowego masła; obrzydliwie czystego i sangwinicznego.
Później kompozycja wygładza się oraz staje delikatnie słodka. Pojawia się piżmo w czystym, mydlanym wcieleniu oraz pojedyncze frakcje skóry, wprowadzające element cienia i dalekie wspomnienie dymu. Aldehydy, jeśli są, to nowoczesne: nieporównywalne z klasykami sprzed lat, mocno okrojone, rozjaśniające mieszankę od środka czy zapewniające jej pełną swobodę ruchów. Jeszcze później daje się zauważyć swobodne nuty zamszowe oraz delikatną, sandałowcową kremistość.
Zapach XXI wieku.
Kompletnie nie w moim stylu.
Kompletnie, kompletnie nie.
I nawet Duchaufour za sterami (czyli nad kolbą) nie zdołał mnie przekonać.

Skład:
arcydzięgiel, nasiona piżmianu, aldehydy, liście czarnej porzeczki, irys, skóra, drewno sandałowe, benzoes, piżmo


Calé Fragranze d'Autore, Allegro con Brio

Piżmo. Piżmo, piżmo, piżmo, piżmo, przyprawy. :) Tak w skrócie przedstawia się ów zapach na mojej skórze.
Ponieważ wspomniany składnik teoretycznie odzwierzęcy pojawia się najpierw w postaci lekkiej i mydlanej, trochę uciążliwej (jak w Clair de Musc Lutensa czy Musc Bleu Il Profumo), by później wyostrzyć się nieco, pokazać starannie spiłowane pazurki, otoczyć świeżo rozgniecionymi w moździerzu przyprawami, zwłaszcza ziarnami kolendry a także czymś o dużej zawartości eugenolu (niekoniecznie goździkami). W tym momencie zauważam tez trochę ziołowej cierpkości, przechylającej szalę w stronę piżmowego chłodu. W tej chwili przyprawy jawią się jako interesując kontrast.
Kwiaty w Allegro con Brio nie lubią pokazywać się w pełnym świetle; najwyżej przyczajone za kotarą z piżma albo przypraw. Jak najważniejszy z nich, róża, spleciona w uścisku z piżmem tak, iż nie sposób ich oddzielić a jednocześnie zerkająca zalotnie w stronę korzennych przypraw, sugerująca, że przecież i ona kryje w sobie sporo gorąca. Lecz na solówkę czy w ogóle którąś z ważniejszych ról jej nie stać. Że o innych kwiatkach nie wspomnę.
Nadmienię za to, że pachnidło otacza ludzką sylwetką przyjemną, dosyć zwartą ale szeroką aurą. Nie męczy choć też i nie zachwyca. Ot, kolejne perfumy o piżmie i przyprawach, tym razem na chłodno. :)

Skład:
liście geranium, bylica, szałwia, konwalia, kolendra, róża, goździki (przyprawa), paczuli, bób tonka, piżmo


Serge Lutens, Vitriol d'Œillet

Tutaj to dopiero się dzieje! :) I goździków trudno nie zauważyć. ;)
Zachwycająca lutensowska kakofonia zapachów: sypkie, pikantne, gorzkie oraz prawdziwie udrażniające górne drogi oddechowe akordy przypraw wirują wokół ludzkiej sylwetki w szalonym, z pozoru chaotycznym tańcu. Prowadzą wspomniane goździki, których charakterystyczną woń przepuszczono przez jakiś tajemniczy syntezator zapachów, który opuściła donośniejsza, zniekształcona aż do metalicznego pogłosu oraz zdecydowanie bardziej niska. Towarzyszy jej gorycz gałki muszkatołowej oraz świeża, tryskająca sokiem pikanteria chilli.
Żeby jednak nie było zbyt monotonnie [bo przecież nieustająca impreza także potrafi znużyć], całą tę korzenną mieszankę udanie tonuje jasny, roślinno-słodki acz delikatny, ciepły aromat kwiatów.Nie są one dosłowne; gdyby nie spis nut w internecie równie dobrze stawiałabym na jakieś fantazyjne drewno albo mleczko kokosowe. Ponieważ kwiaty owe, miękkie choć kryjące w sobie nielichą moc, okazują się akordem jednolitym i zaskakująco skromnym. Nawet w bazie, kiedy stają się najwyraźniejsze (ujawniając przy okazji jasno sandałowcowe ambicje) dzieje się tak głównie z powodu znudzenia akcentów korzennych, zbicia ich w jednolitą, lekko zbutwiałą grudę. Wracają jednak, kiedy tylko kwiaty stwierdzą, że nic tu po nich;a i to tylko na chwilkę, by niemal od razu zacząć oddalać się gdzieś daleko.
A to wszystko ze starą, dobrze znaną lutensowską mocą, przez co najmniej dziewięć godzin.
I jak tu nie lubić Witriolu? ;)

Skład:
goździki (przyprawa oraz kwiat), pieprz różowy i czarny, gałka muszkatołowa, papryka, pszonak, ylang-ylang, lilia


Trish McEvoy, Black Rose Oud

Tym razem niestety nie mam do napisania zbyt wiele dobrego.
Znacie mnie: lubię róże oraz oud, wielokrotnie stawałam w obronie każdego składnika z osobna, jak i ich kombinacji (już klasycznej). Możecie więc być pewni, że poniższa opinia nie jest efektem lekkomyślnego, hipsterskiego znudzenia [znoudzenia właściwie ;) ].
Prawda jest bowiem taka, że pojęcia nie mam, dlaczego ów zapach ujrzał w ogóle światło dzienne. To znaczy wiem, dlaczego. ;) I mimo to uważam, że lepiej jest zarabiać na czymś ciekawym, niż sklejanym z banałów i po łepkach. Niż na takim, który sztukę tworzenia perfum sprowadza do ciągnięcia forsy z łatwowiernych klientów.
Bo cóż my tu mamy? Różę jako główny składnik wielokwiatowego bukietu, co to od przeszło tygodnia stoi w wazonie (w tej samej wodzie), połączoną z odrobinę gorzkim, lizolowym oudem. Gdzieś w tle pałętają się bliżej nieokreślone przyprawy. A całość przypomina setki innych perfum opartych o ów znakomity duet. Lepszych, bardziej starannych, tworzonych jeśli nie z miłością, to ze szczerą pasją; od pierwszego Aoudu M. Micallef począwszy na Rose d'Arabie Armaniego oraz Oud Ispahan Diora skończywszy. Black Rose Oud nie przystaje do nich nawet jednym kątem.
"Ciemny lud to kupi?" Zapewniam, że nie.
Nie tym razem.

Skład:
liście malin, geranium, osmantus, liczi, czarny pieprz, szafran, papirus, orchidea, róża, kadzidło, drewno sandałowe, piżmo, oud, paczuli, kmin rzymski, cypriol, drewno cedrowe, benzoes
[jakieś 90% z tych nut to pic na wodę]


To by było na tyle, jeśli chodzi o rozliczanie się z zaległymi próbkami. Od jutra postaram się wrócić do pełnych recenzji.
Choćby dlatego, że stosowny dział na moim blogu aż prosi, bym zaczęła wykreślać kolejne pozycje. ;)
___
Dziś był Fullah od Maison Dorin.

2 komentarze:

  1. Nie kupi. Jam jest lud najciemniejszy z ciemnych - frajer, który na agar łapie się jak kot na kocimiętkę i nie kupię. Dzięki Tobie, oczywiście. :)

    Odnoszę się, jak się domyślasz, do ostatniej recki. Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na oud łatwo nas nabrać, zgoda. Choć w twoją kokieterię nie uwierzę. :P I tak byś się poznała - albo zauważyła coś wartego uwagi. Jak to z perfumami bywa. :)

      To przecież oczywista oczywistość, do czego się odniosłaś. :)
      Za miłe słowa bardzo dziękuję!

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )