piątek, 30 kwietnia 2010

Co pijają damy?


Myślę, że tego gościa nie trzeba nikomu przedstawiać. :) Przybył wraz ze swoim Panem oraz resztą kompanii do pewnego miasta, doprowadzając organizm tegoż do skrajnej degrengolady, a mieszkańców do schorzeń umysłowych. Jednak cała ta karnawałowa anarchia nie została wywołana ot, tak sobie. Po obnażeniu ludzkiej duszy oraz zorganizowaniu balu potępieńców ekscentryczna banda wyniosła się z powrotem w zaświaty, zabierając ze sobą także pewnego pisarza i jego kochankę. Nam zostawili legendę, wciąż intrygującą i inspirującą. Oraz garść aforyzmów, z "jesiotrem drugiej świeżości" na czele. :) Łatwo odnieść wrażenie, że to właśnie na cześć bohaterów Mistrza i Małgorzaty powstała Ambre Russe od Parfum d'Empire. Od pierwszych chwil na skórze oszałamia, wprowadza zamęt, ostro kręci i kombinuje, fascynuje coraz mocniej. Wprost nie sposób przestać wwąchiwać się we własną skórę. :) I, co najciekawsze, nikt nie ma ochoty przestać.


Usiłowałam, naprawdę mocno, zrezygnować ze schematu "jeśli recenzja Ambre Russe, to okraszona rosyjskimi odwołaniami" - w rzeczy samej robiłam wszystko, by tego uniknąć. I się, choroba, nie dało! Oto, jak silna potrafi być sugestia. :) Ale cóż zrobić, gdy od pierwszego momentu nozdrza atakowane są przez tandem szampana oraz wódki - dziwny, arystokratyczno-chłopski mariaż, zaskakujący miks wysokiego i niskiego, tronu i barłogu. Rozbrajający w trójnasób. ;) Kiedy dodamy do tego jeszcze woń cerkiewnego kadzidła, wówczas możemy mieć pewność, że wpadniemy po uszy. Przygoda z Rosyjską Ambrą porównywalna jest do podróży Transsibem; mamy tu i aromaty drogich perfum, i odór niemytego ciała zmieszany z wonią kiełbasy. Jest zarówno sączenie szampana (tylko w jakich ilościach...? ;) ), jak i wielodniowe libacje z bimbrem w roli głównej [pewien mój znajomy w czasie takiej podróży natknął się na starszego mężczyznę, który w 1945 roku zdobywał miasto Breslau - i już była okazja do wypitki na najbliższe paręset kilometrów :) ]. Super skrajności dodatkowo potęgowane są przez nuty przypraw i czarną herbatę - czyżby z samowara...? W tym momencie opary alkoholowe lekko wietrzeją, silniej uwypuklając kadzidło. Ale już biegną kolejne aromaty, już zazębiają się z aktualnymi, jednocześnie proponując wódce i szampanowi "strzemiennego". :) Więc, gdy po tych ostatnich zostaje ledwie wspomnienie (choć jeszcze nie kac!), zapach wysładza się i uspokaja, wanilia zapewnia miękkość, miód słodycz a nuty skórzane stabilność. Zaś solidnym fundamentem całości pozostaje tytułowa ambra. Od pierwszej do ostatniej minuty AR jest zapachem gorącym, intensywnym, zmysłowym, daleko mu do powierzchowności i dwulicowej gry pozorów; nikogo nie pozostawia obojętnym: wszak do każdej wyrazistej osobowości trzeba się jakoś ustosunkować. :) Wychodzi na to, że fascynacja tym pachnidłem zostanie mi na dłużej...


Rok produkcji i nos: 2003, Marc-Antoine Corticchiato

Przeznaczenie: uniseksualny zapach dla ludzi nietuzinkowych i odważnych. Pięknie prezentuje się po zmroku! :) (choć i w dzień nie jest brzydki...)

Trwałość: mordercza; około 24 godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: wódka, szampan
Nuta serca: kadzidło, czarna herbata, kminek, kolendra, cynamon
Nuta bazy: miód, szara ambra, wanilia, skóra


Nocą


Noc to tak specyficzna pora, że zacierają się granice między snem a rzeczywistością, że nie zawsze wiemy, gdzie kończy się nasze ciało, a zaczyna wszelkie "nie-ja". To chwile sprawiające wrażenie niezależności od liniowego przebiegu czasu, gdy najsilniej docierają do nas głosy minionych pokoleń. Wówczas najbliżej nam, ludziom czasów wirtualnej wioski i second life, do przednowoczesnego rozumienia świata. Wtedy właśnie emocje są najsilniejsze, wrażenia najbardziej wyraźne, myśli najbardziej uporczywe. To czas, gdy stajemy nadzy przed lustrem, gdy nie da się uciec przed samym/samą sobą. ...jeśli tylko damy sobie szansę i choć raz nie uciekniemy w "nocne życie" - świat zabawy, iluzji albo erotycznych uniesień.

Czasami niezbędne jest by pobyć sam na sam z własnym ego, sumieniem czy czym tam jeszcze i szczerze zeń porozmawiać. Nie gwarantuje to natychmiastowego rozwiązania wszelkich kłopotów ani osiągnięcia nirwany, ale umożliwia coś, co jest równie cenne: zrozumienie. Siebie, innych ludzi, ich zachowań, reakcji, oczekiwań, uprzedzeń, nadziei, lęków... Bo, przynajmniej w mojej opinii, od mówienia ważniejsze jest słuchanie. Choćby dlatego, że im więcej usłyszysz, tym więcej później wiesz. ;) W porządku, starczy tych truizmów.


Soir de Lune, sygnowany przez Sisley, to zapach umożliwiający mi wsłuchiwanie się we własną duszę, pozwalający zrozumieć i zaakceptować wszystkie jasne i mroczne strony mej osobowości. Jest jakby finalnym szlifem - niekoniecznie dla stroju. W SdL moja osobowość zostaje w pełni uhonorowana i ukontentowana. :) To pachnidło daje się kochać, łatwo sprawia wrażenie, iż nosząca je osoba ma dostęp do tajemnicy, której nigdy nie poznają wszyscy inni. Jest efektowne i szlachetne, jego cechy charakterystyczne to niewymuszona elegancja i urok. Może kto inny nosiłby je z godnością i klasą godnymi królowej angielskiej, jednak na mnie to aromat bardzo psychologiczno-filozoficzny, ułatwiający osiąganie kolejnych stopni wtajemniczenia na drodze ku Świadomości. Zrozumienia, że negatywnych uczuć oraz uzasadnionej złości wstydzą się tylko kobiety słabe i nieświadome siebie, bezkrytyczne fanki telenowel i harlekinów, "ucywilizowane" przez strażników patriarchalnego porządku, nie rozumiejących ani kobiecości, ani męskości, wstydzących się siebie. Boję się, że kiedyś mogłabym stać się jedną z nich, od ćwierć wieku trwam w opozycji wobec niniejszej postawy. ...i pachnę niestereotypowo. ;)

Soir de Lune, zapach księżycowej kobiecości, niezwykły i intrygujący płeć przeciwną (sprawdzone! :) ) to jeden z najpiękniejszych łagodnych szyprów, jakie miałam okazję poznać. Do tego całkowicie różny od jednego z moich największych perfumeryjnych rozczarowań, Eau du Soir tej samej marki. Zauważalny, z długim, choć nie denerwującym trenem, stanowczy, zamknięty w sprzeczności: jednocześnie arystokratyczny oraz wiedźmowo-kurtyzański. W każdej odsłonie ciepły i stonowany, przynajmniej na mojej skórze. Nie robi nieprzyjemnych niespodzianek, nie denerwuje, nie narzuca swojej osobowości (a takową posiada; i to mocną!), po prostu trwa, nastawiony na współpracę i dialog. Oraz, jak widać, łatwo daje się personifikować. ;) Gdyby był facetem, oświadczyłabym mu się, a gdyby był kobietą, zaprzyjaźniłabym się z nim. Poważnie. :)


Rok powstania i nos: 2006, Dominique Ropion

Przeznaczenie: dla silnych, stanowczych osób, które wiedzą, czego chcą oraz jak to osiągnąć. Zapach podobno wieczorowy - hm... COŚ w tym jest, ale mnie nie przekonuje. :)

Trwałość: całodniowa

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, koriander, mandarynka, gałka muszkatołowa, olejek pieprzowy
Nuta serca: jaśmin, konwalia, brzoskwinia, irys, róża majowa, mimoza
Nuta bazy: paczuli, piżmo, miód, sandałowiec, mech dębowy
___
Dziś noszę Mistress od Jaspera Conrana.

czwartek, 29 kwietnia 2010

Prywatne upodobania

Czemu nie zaczęłam od niniejszej deklaracji? :) Cóż, sama nie bardzo wiem.

W każdym razie: jak to u mnie jest z perfumami? Co mnie pociąga, a co odrzuca?
Osobiście nie uznaję podziałów na zapachy dzienne i wieczorowe, dla brunetek i dla blondynek, kobiece i męskie, należące do głównego nurtu i niszowe (okej, w tym ostatnim przypadku progiem może być dostępność danej marki i cena - ale nic ponad to!). Noszę to, co mnie się podoba; przy wyborze perfum nie kieruję się upodobaniami znajomych, opiniami z netu czy ceną, choć czasami muszę trochę pooszczędzać, by móc dorwać wymarzoną flachę. :) Nie czytuję rankigów, nie pytam "specjalistów" z sieciowych perfumerii którzy, zagadnięci o ciekawe zapachy na Ważne Wyjścia, potrafią jedynie zaprowadzić do półki z Truciznami Diora (nie, żebym coś doń miała). Po prostu zdaję się na własne zmysły. I, kurczę, to naprawdę działa! ;)

A co lubię?
Odpowiem pytaniem: a co może lubić ktoś, kogo od dzieciństwa "karmiono" różnymi mitologiami, Baśniami z 1001 nocy, ilustrowanymi hinduskimi miniaturami oraz legendami z pięciu stron świata? :) I choć, gdy dorosłam, jednymi z najważniejszych dla mnie lektur stały się Orientalizm Edwarda Saida czy Niesamowita Słowiańszczyzna Marii Janion, to nadal lubię pachnieć tak, jakbym urodziła się w innym miejscu i czasie. Zapachy orientalne, ciężkie "kadzidlaki" czy antykwaryczne wonie kwiatowe i szyprowe spowijają mnie od kilkunastu lat. Wśród nich wzrosłam, wśród nich żyję teraz, a jak będzie potem...? To się jeszcze okaże. :)

Bywam też kapryśna, więc to, co było obrzydliwe jeszcze dwa dni temu, dziś okazuje się intrygujące, a nawet piękne. Sytuacje odwrotne także się zdarzają, choć nie tak często. :) Więc jak na dłoni widać, iż moja znajomość ze światem zapachów to jedna wielka przygoda!

Podobne jest z kuchnią: w końcu kto powiedział, że cebuli nie jest do twarzy w towarzystwie czekolady? ;) Ech, te przesądy!

O zamorskich podróżach


To, jakie wrażenie wywołuje na mnie Shaal Nur marki Etro ująć można pod postacią stwierdzenia: przednowoczesna wyprawa kupiecka. Długi, wyczerpujący rejs statkiem do miejsc odległych, dziwnych, ze wszech miar Innych. Podróż rozpoczyna się na morzu, wśród słonych oparów i rześkiego, świeżego wiatru. W tle wyczuć można aromaty cytrusów i gorzkich ziół, słowem - to, co zostawiamy za sobą. Wspomniana słoność ujawnia się po krótkiej chwili, drażni mój nos, ale i ciekawie komponuje się z orzeźwiającymi cytrusami oraz aromatami europejskich ziół. Ten etap podróży jest jednocześnie świeży i słoneczny, prawie gorący; bardzo przyjemny.


Natomiast nie bardzo rozumiem to, co dzieje się później. Niby logiczne, ze podczas wielomiesięcznej podróży przez oceany po prostu musi przydarzyć się jakiś porządny sztorm, jednak dlaczego akurat na mojej skórze? ;)To, co pierwotnie było słonymi owocami południowymi, kiszonymi cytrynami z Maroka, jedzonymi nad brzegiem morza, miało przypuszczalnie przeistoczyć się w ziołowo-kadzidlaną mieszankę dzięki pomocy lekkich nut kwiatowych. Tak to sobie przynajmniej wyobrażałam. Zamiast tego dostałam regularną morską bitwę między Człowiekiem a Naturą. :) Totalna olfaktoryczna anarchia: zioła atakują Orient i cytrusy, cytrusy ścierają się z Orientem, osłaniając się ziołami, Orient przypuszcza zmasowany atak na swoich poprzedników, zaś kwiaty leżą podeptane gdzieś na bruku. Nie mówię, że to źle - wcale tak nie jest. Czasami chaos może pomóc wydobyć się zupełnie nowej, interesującej jakości. Tak jest i tym razem. Gdy wichry ustają, a nędzne resztki okrętu dobiły już do brzegów arabskich lub indyjskich, Shaal Nur dokonuje przepoczwarzenia. Aromat na mojej skórze uspokaja się, wysładza, pozwala uwypuklić całą egzotyczną, zafałszowaną aromatem przypraw, kadzidlaność. Staje się nietypowym, ciepłym, zaskakująco optymistycznym pachnidłem, którego nie sposób zapomnieć. Rodzi nieoczekiwaną przytulność, rodzaj domowego ciepełka (o ile ktoś wychował się na Dalekim Wschodzie... ;) ), ponadzmysłową radość. Nawet drewno różane wyziera co rusz. Szkoda tylko, że nie ma go więcej...



Rok produkcji i nos: 1997, ??

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, mający to do siebie, iż na każdej skórze potrafi zachowywać się całkiem inaczej - warto więc testować, testować, testować... Osobiście noszę go tak w dzień, jak i po zmroku, w zależności od okazji i nastroju. :)

Trwałość: niezbyt imponująca - do czterech godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: cytryna, bergamotka, grejpfrut, petit grain, drewno różane
Nuta serca: granat, róża, bylica, rozmaryn
Nuta bazy: styraks, mirra, opoponaks, cedr, wetyweria, paczuli, wanilia, piżmo, ambra

Tort 'American Beauty'

...bo z płatkami róż. :) Przepis nań znajduje się TUTAJ. [Kwestia Smaku to pozycja więcej niż kultowa! ;) ] Jedyne zmiany, jakich dokonałam, to: redukcja ilości cukru pudru w kremie do mniej niż 2/3 szklanki, dodanie do konfitury malinowej (bez zmniejszania jej ilości) dwóch łyżek płatków róży smażonych w cukrze, pieczenie w tortownicy okrągłej, o podanej średnicy oraz - uwaga, przyznaję się do przegranej! - przygotowanie dwóch identycznych blatów z ciasta; po prostu jednego za żadne skarby nie udało się przekroić w sposób estetyczny. :) Aha! i róża do ozdoby była tylko jedna.

Całość może nie wyszła aż tak efektowna, jak na oryginalnych zdjęciach, ale zapewniam, bardzo pyszna!



Smacznego!
___
Dziś pachnę Ambre Russe od Parfum d'Empire.

środa, 28 kwietnia 2010

Co nieco o cichej wodzie

Co jest w tym zapachu?? Santal Blanc ze "stajni" Serge'a Lutens to aromatyczne odzwierciedlenie powiedzenia "cicha woda brzegi rwie". :) Pozornie wyciszony, przewidywalny, spokojnie orientalny, ma w sobie wrodzoną przewrotność, ironiczną przekorę, zdolność widzenia rzeczy ukrytych - i wcale nie mam na myśli ezoterycznych trywializmów! Po prostu za każdym razem, gdy noszę to pachnidło, przejawiam skłonności do cynicznego filozofowania; łatwo przychodzi mi dostrzeganie zupełnie nowych i często zaskakujących aspektów wyświechtanych, zdawałoby się, problemów. ...lub nierozwiązywalnych. Dla mnie Santal Blanc to motywacja do poszukiwania retorycznych wytrychów. :)


Nieco złośliwa zabawa w berka z rzeczywistością zaczyna się mocnym, szyprowym akordem drzewno-pieprzowym, drażniącym zmysł powonienia i zapraszającym dalej. Po pewnym czasie pieprz zanika, pozostawiając na swoje miejsce ulotne, bardzo nietrwałe wrażenie dotyku kwiatowej mgły, by ostatecznie umościć się na skórze jako mieszanka drzewno-przyprawowa, otoczona solidną obręczą wykonaną z piżma. W tej ostatniej nucie aromat tężeje, staje się bardziej stateczny i żarty już tak się go nie trzymają. Młody złośliwiec zestarzał się i kolejne niespodzianki od losu przyjmuje ze spokojem Marka Aureliusza. Choć mam sporo szacunku dla niniejszej postawy, nie jestem pewna, czy taka przemiana zyskuje moją akceptację. Jednak zawsze aromat pozostaje tajemniczy, nigdy nie wyjawia wszystkich swoich sekretów. Coś mi ten Sandał umyka... :) Może kiedyś wreszcie go zrozumiem? Na razie podejmuję kolejne próby.


Rok produkcji i nos: 2001, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: uniseksualny, raczej dzienny, niepozbawiony tajemnicy zapach dla osób lubiących niebanalne perfumy. :)

Trwałość: średnia; na mnie najwyżej czterogodzinna.

Grupa olfaktoryczna: drzewno-szyprowa

Skład:
[ułożony niekanonicznie, bowiem, w głównej mierze, są to moje przypuszczenia na bazie pomysłów z luckyscent.com].

Nuta głowy: biały sandałowiec, kozieradka, różowy pieprz, cynamon cedr
Nuta serca: kłącze irysa, róża, jaśmin
Nuta bazy: piżmo, biały sandałowiec, benzoina, balsam kopaiwowy

P.S.
Rys. nr 1 to także dzieło z DeviantArta, autorstwa użytkownika o pseudonimie Nocturnal Devil. Nosi ono tytuł Icecream.

Czekoladowy podstęp


Określenie to nie jest mojego autorstwa; podsłuchałam je przed laty w pewnej czekoladziarni, a dotyczyć miało wrażeń zmysłowych odnośnie gorącej czekolady z chilli [swoją drogą nic w tym zestawieniu zaskakującego; w mojej opinii większym "czekoladowym podstępem" są pralinki z serem pleśniowym albo chilli-malinowy Czerwony Baron z pewnej wrocławsko-świdnickiej manufaktury czekoladowej... ;) ]. Pasuje ono wyśmienicie także do perfum Chocolat marki Il Profumo, znanej także jako Il Profvmo (co nie bardzo ma sens...). Od pierwszej chwili bardzo wyraźnie można wyczuć palone ziarna kakaowca lub miazgę, z której już wkrótce powstanie ciemna, mroczna i mocna, gorzka czekolada. Żadnych mlecznych słodziaków, żadnych niedyskretnych prób przypodobania się - wyłącznie prosta, naga czekoladowość okraszona kadzidlanym dymem. Wrażenie owo z czasem słabnie, ponieważ zapach, osiadłszy na skórze, ukazuje kolejne, cieplejsze oblicze. Spomiędzy dymnych oparów wyzierają owoce (choć do lekkości im daleko!) oraz róże w lekkiej waniliowej chmurce. Czekolada w trzeciej odsłonie to kakao waniliowe z dodatkiem gałki muszkatołowej i sandałowo-kadzidlanym dymem. Ciekawe, że zupełnie nie rejestruję obecności jaśminu, podobno obecnego w składzie - a przecież taki zapach nie zwykł chować się po kątach!


Chocolat to zapach charakterystyczny: jednocześnie ostry, świeży, słodki, kadzidlany i gorący. To silne nagromadzenie sprzeczności w jednej, zadziwiającej esencji. Niecodzienne, niepokojące oflaktoryczne zjawisko, całkowicie pozbawione eterycznej subtelności. Tak bardzo nieoczywiste, że prowokujące chęć ciągłego doń wracania, zatracania się w nim, aż do uzależnienia. Uroczo słodkie kadzidło, z którym nie bardzo wiadomo, co zrobić: zjeść czy podarować znajomym fanom filmów bollywoodzkich. ;) Przypomina przekorne dziecko, które dobrze wie, że czegoś robić nie powinno, ale wytrwale ignoruje śmieszne nakazy dorosłych; w końcu po co ograniczać coś, co sprawia nam przyjemność? :) Chocolat od Il Profumo to mała bezczelna cwaniara o nieodpartym uroku, Mała Mi beztrosko wyżerająca smakołyki ze spiżarni rozmemłanych Muminków. :) Odprężający powiew optymizmu. Lekko "nie z tego świata", ciągle puszczający do nas oko, ale wszak nie sposób mu się oprzeć! :)



Rok produkcji i nos: 2004 (?), Silvana Casoli

Przeznaczenie: uniseksualny zapach dla ludzi nietuzinkowych, lubiących zwracać uwagę; raczej na chłodne dni - choć nie jest to normą!

Trwałość: jakieś osiem godzin :)

Grupa olfaktoryczna: orientalno-aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, śliwka, galbanum
Nuta serca: kakao, żółta róża, jaśmin
Nuta bazy: wanilia, sandałowiec, gałka muszkatołowa
___
Dziś pachnę Musc Nomade od Annick Goutal.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Noc na Łysej Górze

Nie, chwilowo powstrzymam się od zachwytów nad dziełem Musorgskiego. :) W zamian podzielę się swoją opinią na temat jednego z najpopularniejszych zapachów marki Guerlain, czyli Shalimar, kolejnego pachnidła z dziedziny "ukochane bezdyskusyjnie". :)


Tym razem nie będzie o miłości w siedemnastowiecznych Indiach; kto jest ciekaw, niech wygugluje Tadż Mahal. Ta opinia jest, co prawda, osadzona w praindoeuropejskich pokładach pamięci wspólnej, jednak zdążyła już nasiąknąć klimatami Europy, od średniowiecza po dziś. Shalimar to zapach czarownic udających się na sabat - tak musiało pachnieć owo tajemnicze mazidło z tłuszczu niemowlęcego i kombinacji ziół. Toż to chtoniczny, "mroczny" erotyzm w czystej postaci! :) Zapach nieskrępowanej zmysłowości, tajemnych spotkań, knowań, podszeptów; karnawału wyklętych oraz orgii rytualnych. To pierwsze wrażenie, najbardziej oczywiste i dosłowne. Później aromat przywodzi na myśl śmiech we wnętrzu lasu; jakąś małą kapliczkę, w której można palić kadzidła ku czci Afrodyty (jeśli ktoś nie pamięta - jednego z najstarszych bóstw w greckim panteonie, które, zanim (w naszej opinii) stało się banalną swatką z kącika złamanych serc, było potężną boginią, powiązaną ze światem podziemnym), radosne odgłosy celebracji nocy Kupały. W fazie ostatniej, najtrwalszej, więc także najgłębszej, pomaga nam uzmysłowić sobie, czym jest w istocie "kobiecość" (oraz - na zasadzie opozycji, ale i przenikania się - "męskość").


Shalimar pozwala pojąć, kim byłybyśmy my, kobiety, w świecie bez ograniczeń z dawnych wieków, bez renesansowego powrotu do antycznej, greckiej mizoginii, bez oświeceniowych filozofii, które bezpośrednio ukształtowały nie tylko nasze pojmowanie terminów typu "kultura" czy "cywilizacja", ale także wyrobiły czarną legendę epokom minionym, ze szczególnym uwzględnieniem średniowiecza. Bo jak inaczej nazwać okres, gdy wykształcone brudasy zdołały nam wszystkim wmówić, iż wieki średnie to czasy ciemnoty i zacofania, gdy powszechny brak kultury owocował ewidentnym pogwałceniem norm estetycznych i zasad higieny? Pytanie tylko, co mogło być gwałtem na estetyce i potrzebach higienicznych według kogoś, kto mył się raz na dziesięć lat, a jako toaletę wykorzystywał pałacową klatkę schodową, jak to miało miejsce w XVIII wieku...? ;) No, ale to prawem dygresji. :)

Omawiany zapach ukazuje świat bez zbędnego balastu cywilizacyjnego, czasem czuły i opiekuńczy, niczym ramiona kochanka, czasem okrutny i przerażający, jak banda pijanego żołdactwa. Zawsze natomiast fascynujący i pełen, różnie rozumianego, piękna. Tak bardzo swojski, że aż wyparty i zapomniany, pogrzebany pod, wciąż napiętrzającym się, stosem trywialnych nauk i norm społecznych. Przedziwny i niesamowity. Świat odwagi, samotności i poczucia wspólnoty (w tym nie ma sprzeczności!). Silnego zakorzenienia i chęci wędrówki aż za horyzont. Zachwycający i zastanawiający.


Piękny.

Rok produkcji i nos: 1925, Jacques Guerlain

Przeznaczenie: dla stuprocentowych czarownic ;) oraz osób odważnych, niebanalnych i efektownych - niezależnie od płci.

Trwałość: około 12 godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, bergamotka, cytryna, cedr
Nuta serca: irys, paczuli, jaśmin, wetyweria, róża
Nuta bazy: sandałowiec, skóra, opoponaks, piżmo, cybet, kadzidło, wanilia

O tym, że nie należy ufać pozorom

Często jeżdżę środkami komunikacji miejskiej oraz pociągami; a w podobnych miejscach - wiadomo, ścisk, tłok, tłum, pot, niemyte zęby. Mam więc cudowną receptę, jak wygospodarować sobie minimum przestrzeni osobistej (choć muszę przyznać, że to silna broń, może być obosieczna, jeśli więc już zdecydujemy się na jej użycie, należy zrobić to z należytym namysłem). :) Wiem także iż, podobnie jak w przypadku innych genialnych wynalazków, także i ten pojawia się - niezależnie od siebie - w kilku głowach jednocześnie. Otóż: należy dość obficie "spsikać się" mocnymi i/lub kontrowersyjnymi w odbiorze perfumami. Wówczas mamy pewność, że raczej nikt nam nie podepcze stóp ani nie będzie usiłował wcisnąć własnej pachy w bezpośrednie sąsiedztwo naszego nosa. ;) Jednak, aby móc z powodzeniem podejmować opisane praktyki emancypacyjne, muszą być spełnione cztery warunki: po pierwsze, metoda jest skuteczna tylko do pewnego punktu krytycznego, zależnego od natężenia ruchu i popularności danej linii autobusowej/tramwajowej/metra; po drugie: cóż to za broń, która kładzie na łopatki także i władającą nią osobę? Niezbędna jest więc mocna głowa i odporność na intensywne pachnidła; po trzecie: najskuteczniej omawianą metodę stosować wtedy, gdy podróżujemy bez towarzystwa, z którego zdaniem i marginesem tolerancji trzeba się liczyć; po czwarte, silnie związane z drugim: jeśli zabieg ma przynieść wymierne efekty, potrzebna jest duża doza stanowczości - w końcu nie zależy nam na tym, by pokonał nas bezczelny dresiarz lub starsza pani stosująca taką samą, jak my, metodę? :) Jeśli potrafimy wykazać się cierpliwością, mocną głową i sporą dozą asertywności, wówczas możemy być niemal pewni sukcesu. Warto także pamiętać o tym, iż praktyka istotnie czyni mistrza; wówczas łatwo jest odkryć choćby taki szczegół, jak uśrednienie, która dawka perfum jest niebezpieczna dla otoczenia, a nieszkodliwa dla nas.


A teraz do rzeczy: miałam nadzieję, że do podobnych zapachów-Terminatorów będę mogła zaliczyć także Néonatura Cocoon od Yves Rocher. Bowiem w pierwszych minutach po użyciu nie wydaje się być stereotypowo kobiecym: żadnych kwiatów i słodkości, jedynie ostry zapach tytoniu, połączony z niedookreślonością aromatu świeżo otwartego kokosa i lekkim muśnięciem dojrzałej, leśnej zieleni. Miałam świadomość, iż gdzieś tam głębiej ukrywa się wanilia, jednak pozostawała jedynie efektownym wykończeniem kompozycji. Po kilku godzinach zapach rozwinął się w taki sposób, że moje perfidne plany po raz kolejny wzięły w łeb. :) Tytoń stopniowo wyparowywał, by ustąpić miejsca coraz wyraźniejszej wanilii, ostatecznie zmieniającej nieokreśloną kokosowość w słodkie ciastko, dodatkowo zaprawione ciepłym kakałkiem. Tak więc zapach stał się w stu procentach "jadalny" - a to, choć czasami przyjemne, zupełnie nie pokrywało się z moimi oczekiwaniami. Ostatecznie, Cocoon przybrał oblicze ciepłej, słodkiej, lekko czekoladowej, wanilii w otulinie paczuli (więc zieleń znów wróciła; może tylnymi drzwiami, ale jednak). Dodam jeszcze, że omawiany zapach pana Iwa w początkowej fazie ciągnął się za mną, przede mną, obok mnie, by w dwóch kolejnych stopniowo przybliżać do skóry. Tak więc z Terminatora nici... :)

To aromat innego czasu i miejsca. Miło byłoby unurzać się w Néonatura Cocoon, otoczyć przyjemnym domowym ciepłem, zapachem kuchni w jakiś chłodny, wietrzny i deszczowy dzień, zamknąć oczy i oddać się marzeniom lub wciągającej lekturze przy kominku, w ulubionych, wygodnych i ciepłych ciuchach, z kubkiem kakaa bądź grzańca z miodu pitnego w ręku. Gdy tymczasem wiosna w rozkwicie...



Rok produkcji i nos: 2004, Beatrice Piquet
[edytowane 27. 04. 2012 r., dzięki informacji podesłanej rzez Jaroslava, któremu teraz dziękuję :) ]

Przeznaczenie: dla romantycznych marzycielek, osób zdolnych podróżować bez opuszczania domu; ;) dla pozostałych - znakomity poprawiacz humoru w chłodne dni.

Trwałość: znakomita; na mojej skórze ponad 24 godziny

Grupa olfaktoryczna: orientalno-waniliowa

Skład:

Nuta głowy: kokos
Nuta serca: kakao, wanilia
Nuta bazy: paczuli
___
Dziś pachnę Diamonds Intense pana Armaniego. :)

P.S.
Fot. nr 2 pochodzi z mojego twardego dysku, na który przed laty przybyła z DeviantArta; niestety, nie pamiętam autora.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

After party, czyli powrót do przeszłości

Podobne refleksje przychodziły mi na myśl, gdy wczoraj - ja, osoba 24-letnia - bawiłam się na "osiemnastkowej" imprezie. ;) Dobrze, że zebrane towarzystwo to po prostu świetni ludzie (jakieś sto świetnych osób :) ). Było wino, było piwo, były drinki maści najróżniejszej, o północy był szampan, była dobra muzyka (choć to, co DJ wyprawiał z Doorsami, wołało o pomstę do nieba!; widać plejlista ułożona przez wszystkie jubilatki nie zyskała jego akceptacji ;) ), a to wszystko w klimacie dekad wieku minionego, albowiem impreza była tematyczna. Jako dziwny miks Marleny Dietrich z Gretą Garbo pachniałam Baghari Roberta Pigueta. Dziś natomiast ma miejsce powolne wyrównywanie poziomu płynów w organizmie. ;)
___
Noszę zaś Neonatura Cocoon marki Yves Rocher.

sobota, 24 kwietnia 2010

Esencja koszmarnej niewinności


Za taką uważam zapach White Rose stworzony przez nobliwą angielską markę Floris, jak wieść niesie - speców od kompozycji różanych (także w męskich perfumach). A ja róże kocham - od wielu lat w pewnych momentach życia stosuję, swego czasu podkradany własnej babci, absolut róży damasceńskiej w olejku. Zapach staroświecki, ciepły, rodzinny, ale i zmysłowy, prowokujący, drażniący. Zatem nietrudno wpaść na to, iż od róż nie oczekuję skromności czy naiwności; o nie, "moje" róże to niezłe zdziry! ;) Po White Rose siłą rzeczy nie mogłam spodziewać się przyczajonej na chwilę erotyki, olejnego obrazu oszałamiającego feeria barw; tak zapach, jak i opis nut sugerowały co najwyżej delikatny szkic w ołówku. Jednak czasami każda z nas chciałaby otoczyć się subtelnym kokonem z bezpiecznych marzeń o niewinnym czarze. W głębi duszy miałam jednak nadzieję na choćby odrobinę mroku, na cień złej wróżki nie zaproszonej na chrzciny Śpiącej Królewny, czy choćby na małe memento drugowojenne, stworzone ku czci monachijskich antynazistów z organizacji Biała Róża. Cóż, nie tym razem.


Tej Białej Róży oszczędzono wszystkich ewentualnych przykrości, zniwelowano wszystkie potencjalne trudności, wygładzono wszelkie kanty i chropowatości, słowem: uchroniono ją przed życiem. Tkwi sobie taka wątła roślinka w gablocie, nie brak jej powietrza, wody, składników mineralnych, odpowiednich temperatur oraz właściwych proporcji słońca i cienia. Dostaje wszystko "pod nos" i wyraźnie ją to męczy. Mam wrażenie, że kilka razy próbowała wydostać się na wolność lub w inny sposób ograniczyć kontrolę nad sobą, ale za każdym razem skutecznie ją pacyfikowano. To kwiat w ciągłej depresji. Z ogromnym potencjałem, ale tkwiący w beznadziei. O bogowie, modlę o się o reformulację i poprawę losu tej nieszczęsnej panny! :)

Pierwsze minuty pobytu White Rose na mojej skórze to rzeczywiście spokojna, nienarzucająca się różana dziewiczość, łatwa do przewidzenia, ale i urocza. Koszmar zaczyna się później: małą dziewczynkę zahamowano w rozwoju - różane płatki najpierw więdną, spadają w dół, by później gnić w trawie, oddając ostatnie przedśmiertne oddechy wśród aromatów śmierci i rozkładu. Trzeci etap to faza pośmiertna, gdy różana dusza uspokaja się i wybija, co prawda, spośród aromatów gnilnych, jednak pozbawiona jest całego swojego ziemskiego uroku, nienazwanej jeszcze erotyczności, niewinnego uśmiechu; jest eterycznym wspomnieniem, widmem z seansu spirytystycznego u Małego Księcia. A wszystko to rozgrywa się i kończy w czasie tak krótkim, że aż dziwnym.

Wychodzi na to, że White Rose i ja niezbyt się lubimy. :) A szkoda, naprawdę chciałam obdarzyć ją swoją sympatią. Może to pachnidło inaczej zachowałoby się na skórze jakiejś drobnej, delikatnej blondynki o łagodnym uśmiechu...?

Rok produkcji i nos: 1933, ??

Przeznaczenie: dla kobiet subtelnych, eterycznych, dziewczęcych; niepoprawnych romantyczek. :)

Trwałość: na mojej skórze marna - około dwóch godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: aldehydy, liście fiołka, goździk
Nuta serca: róża, irys, jaśmin, fiołek
Nuta bazy: nuty pudrowe, piżmo, ambra

Mój dzisiejszy obiad :)

... czyli wegetariańskie curry z cukinii w towarzystwie ryżu z kurkumą i cynamonem
(utworzonego na kanwie bulionu warzywnego). Fotografia - oraz coś na kształt przepisu:



Curry (dla czterech osób) powstało z: półtorej cukinii, nie obieranej, ale pokrojonej w półplasterki, dwunastu czarnych oliwek [wiem, bo tyle zostało z litrowego słoja... ;) ], pokrojonych w ćwiartki, jednej, pociętej w wąskie paseczki, świeżej czerwonej pepperoni, dwóch ząbków czosnku w plasterkach [ostatnio przeżywam najwyraźniej etap czosnkowy :) ], zapuszkowanych pomidorów, czerwonej pasty curry, ok. jednego "wódkowego" kieliszka mleka kokosowego i takiegoż kieliszka śmietany kremówki, sporej szczypty garam masala, świeżych- szałwii i majeranku oraz soli i szczypty cukru trzcinowego.

Natomiast ryż [trzy pełnie garście - moje były cztery] został usmażony na oleju winogronowym w sporej patelni, a następnie: podlany połową litra bulionu i przyprawiony dwiema łyżeczkami kurkumy, szczyptą cynamonu oraz dwoma listkami laurowymi, później zaś trzymany pod przykryciem, często mieszany i - w razie potrzeby - pojony wodą.

Et voilà! :)

Smacznego.
___

Dziś pachnę Shalimar od Guerlain.

piątek, 23 kwietnia 2010

Podróż ponad czasem

Dziś będzie o jednym z tych zapachów, które uwielbiam wręcz bałwochwalczo i nie przyjmuję do wiadomości ani słowa krytyki. Bo nie, i już! ;) Recenzja (o ile można ten wpis za nią uznać...) dotyczyć będzie Anaïs Anaïs marki Cacharel.


Odkąd pamiętam, do epoki wiktoriańskiej odnosiłam się z mocno ambiwalentnym zainteresowaniem: z jednej strony zwiewne suknie, subtelne gesty i nieuchwytny, wręcz magiczny, urok, z drugiej zaś - mordercze gorsety, okrutny konwenans, skrajna mizoginia i pandemia chorób wenerycznych. Czasy, gdy wszelkie autorytety naukowe, medyczne, artystyczne, duchowe i jakie-tam-jeszcze wmawiały sfrustrowanym, nieszczęśliwym, od dziecka tresowanym i nastrajanym depresyjnie kobietom tysiące chorób z legendarnym "globusem" na czele (gwoli ciekawostki: właśnie wtedy wymyślono wibrator, jako narzędzie stosowane w leczeniu histerii - już sam ten fakt jest znaczący! :) ). Czasy, w których regularny gwałt także na męskiej podświadomości skutkował wykwitem przybytków oferujących chętnym uciechy cielesne o charakterze pedofilskim, zoofilskim czy nekrofilskim od Londynu po Petersburg i od Sztokholmu po Rzym (+reszta świata). Więc jak tu się zachwycać obrazami prerafaelitów czy muzyką Debussy'ego, gdy nie potrafię uwolnić się od myśli, że są to w istocie dzieła tworzone przez mężczyzn i dla mężczyzn, gdzie kobiecość zniwelowano do poziomu sztywnego, statycznego, całkowicie aseksualnego ideału? Nadal mam z tym nieco kłopotu, ale znalazłam cudowne remedium: myśleć o przeszłości. O czarownicach, o starożytnych heterach i nowożytnych kurtyzanach, o tych wszystkich kobietach, które nie dawały się wziąć na smycz i grzecznie prowadzić tam, dokąd nie bardzo miały ochotę iść. :)

Jednym z definiujących je zapachów pozostaje, w mojej opinii, Anaïs Anaïs. Pozornie spokojny, przewidywalny, nieszkodliwy - bo cóż może być bardziej niewinnego i kobiecego, niż aromat kwiatów? ...ale podobno każda roślina owadożerna pachnie słodko i obiecująco. ;) Więc ta ciepła niewinność to tylko zasłona dymna, rodzaj zapachu godowego, mamiącego i wiele skrywającego.


Anaïs Anaïs to pachnidło dziwne: rzeczywiście "babciowe", jak to ujmuje część użytkowniczek portalu Wizaż.pl i duszące. Tylko, że to w żadnej mierze zarzut; takie jest, bo takim być miało. Miało rzucać na kolana, oplatać szyję, wdzierać się w usta, nozdrza, uszy; miało oszałamiać i uzależniać. Skutecznie. Miało mężczyzn brać szturmem, a noszącym je kobietom być opoką i siostrzanym wsparciem. Tak właśnie musiały pachnieć wiktoriańskie kurtyzany, znienawidzone przez autorki harlekinów i uwielbiane przez wszystkich odbrązawiaczy historii (zwłaszcza historii płci społeczno-kulturowej). :) Prawdziwe wiedźmy, mądre kobiety, pozorne służebne twardego patriarchatu, a w rzeczywistości ostatnie kapłanki Asztarte. :) Nowoczesne alchemiczki, których tworzywem było własne ego, manichejskie heretyczki. Cóż ja jeszcze mogę, poza pochyleniem przed nimi głowy...?


Rok produkcji i nos(y):1978, Roger Pellegrino, Robert Gonnon, Paul Leget i Raymond Chaillan

Przeznaczenie: dla silnych osobowości; pań świadomych swojej kobiecości i zawartej w niej mocy. :)

Trwałość: całodniowa

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: kwiat pomarańczy, lawenda, galbanum, kapryfolium, biała lilia, czarna porzeczka, cytrusy
Nuta serca: jaśmin marokański, kapryfolium, goździk, tuberoza, irys, lilia, ylang-ylang, kłącze irysa, kwiat pomarańczy, róża, konwalia
Nuta bazy: rosyjska skóra (aldehyd), sandałowiec, ambra, paczuli, piżmo, wetyweria, mech dębowy, kadzidło, cedr
___
A dziś noszę zapach 160 marki Molinard. :)

czwartek, 22 kwietnia 2010

Gdy nie chce się gotować - edycja 1., czyli Boczniaki z szałwią i czosnkiem

Bierzemy boczniaki (ilość uzależniona od liczby stołowników oraz apetytu), myjemy, osuszamy. Na patelni rozgrzewamy oliwę, układamy na niej grzyby, blaszkami do góry, smażymy przez ok. trzy minuty. W międzyczasie zrywamy listki szałwii, większe kroimy na pół; potrzebny jest także ząbek czosnku, który należy pokroić na cienkie plasterki. Następnie przewracamy boczniaki, posypujemy je szałwią i czosnkiem, smażymy jeszcze przez minutę. Przekładamy na talerze, doprawiamy solą i świeżo zmielonym pieprzem. Podajemy z bagietką, która nada się świetnie do późniejszego oczyszczenia talerza z sosu. :)

Czas przygotowania: śmiesznie krótki

Trudność: żadna

Pożywność: duża, ale stosowna w chłodny dzień :)

Uczucie po spożyciu: rozleniwiająca błogość

Smacznego!

Boże Ciało


Tak postanowiłam zatytułować recenzję słynnej Messe de Minuit marki Etro. A dlaczegóż by nie...? W końcu, bardziej niż z pasterką, kojarzę go właśnie z katolickimi uroczystościami schyłkowej wiosny, z czasem, gdy nie jest możliwe, by z wystarczającą pewnością przewidzieć pogodę na czas procesji. ;) Tak właśnie odbieram Messe: niekiedy otacza ciało noszącej ją osoby ciepłym, wręcz opiekuńczym kokonem, czasem męczy nadmiarem opacznie pojmowanej troskliwości niczym stereotypowa matka-Polka, a czasami szczerzy kły w obłudnym uśmiechu po to, by zaatakować znienacka każdego, kto był na tyle nierozważny, aby podejść zbyt blisko. :) A bywa, że skrzy się i mieni, kusi ciepłym wspomnieniem kadzidlanego dymu, osadzającego się akurat wśród egzotycznych przypraw i miodu, zapewniającego o czystości własnych intencji - w tym wydaniu jest zapachem romantycznej, niedzisiejszej panny młodej.


Messe de Minuit to aromat małego i urokliwego gotyckiego (lub późnobarokowego) kościółka, schowanego gdzieś w górach, niekoniecznie majestatycznych w sensie wysokości i strzelistości nagich skał. Nie, kościół-Messe ukrywa się wśród gór starych, takich, które niejedno już widziały. Pamiętających Ziemię bez wszędobylskich homo sapiens, a z czasów późniejszych - wojny, rzezie, klęski żywiołowe i ogromne epidemie, pustoszące całe połacie krajów. Góry, które nie zapominają i chwil radosnych - gdy wreszcie nastawał pokój, kończyły się zarazy, ludzie wracali do swoich siedlisk, aby podnieść je ze zniszczeń i przywrócić życiu. Takie miejsca bez wysiłku sprawiają wrażenie, iż naprawdę Pamiętają. Są jakby terytorialnym odzwierciedleniem marzeń o nieśmiertelności.

Messe przywodzi mi na myśl także jakieś zupełnie niestraszne, za to niezwykle klimatyczne horrory, w rodzaju Draculi w reż. F.F. Coppoli, mające za zadanie nie tyle po prostu przerazić widza, ile powiedzieć mu/jej co nieco o człowieku jako takim, jego słabościach i zaletach, o tchórzostwie i heroizmie, małych oszustwach i wielkich łajdactwach, o Kłamstwie i o Prawdzie. Oczywiście, wszystko tylko do pewnego stopnia. W końcu tego typu filmy mają cieszyć oko (tak, jak perfumy - nos :) ), nie zaś być przytłaczającym moralitetem. Tak czy siak, dla mnie Messe de Minuit to także wampir, który ukrył zęby, by móc oczarowywać i zjednywać sobie sojuszników (stąd Gary Oldman w swej wampirzej kreacji na zdjęciu powyżej); ten typ krwiopijcy nigdy nie spiłował kłów a jedynie, zmęczony niekończącym się bólem życia, pragnie pokazać swoje drugie oblicze. Czy należy się go bać...?
Nie mam pojęcia; to tak, jak z używaniem Messe de Minuit - wszystko zależy od okoliczności. ;)



Rok produkcji i nos: 1994, R. Jacques Flori.
[podobno około roku 2000, wraz ze zmianą wizerunku flakonu i opakowania, miała miejsce pokątna reformulacja. Nie mam pojęcia, czy to prawda...]

Przeznaczenie: uniseksualny zapach dla ludzi o wielu twarzach. :)

Trwałość: mogłaby być lepsza; na mojej skórze MdM - i to w wydaniu eau de toilette - utrzymuje się około pięciu godzin. Ale i tak ją kocham!

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, bergamotka, galbanum, nuty drzewne
Nuta serca: mirra, cynamon
Nuta bazy: miód, piżmo, ambra, paczuli, wanilia

Udka kurczaka z czerwoną fasolą

Przepis pochodzi z książki (a właściwie broszurki...) z cyklu Biblioteka Poradnika Domowego, t.4, Taco & tortilla i inne dania kuchni meksykańskiej, s.45.

Nie jestem amatorką tych części kurczaka, które nie są piersiami, ale w tym wydaniu łykam je bez zastrzeżeń. ;)

        Składniki:

  • 12 pałek kurczaka
  • puszka (ok. 25 dag) czerwonej fasoli
  • puszka (ok. 40 dag) pomidorów pelati [byłyby najlepsze, ale można użyć także innych, byle były całe]
  • łyżka koncentratu pomidorowego [może być także czerwone pesto]
  • 1/2 szklanki czerwonego, wytrawnego wina
  • 2 cebule
  • ząbek czosnku [lub nawet dwa, jeśli jeść będą wszyscy zainteresowani ;) ]
  • szczypta świeżo startej gałki muszkatołowej [znacznie ciekawsza, intensywniejsza i smaczniejsza od kupnego proszku]
  • szczypta mielonych goździków [ja zastąpiłam mielonym kminkiem, a dodatkowo dorzuciłam dwa całe goździki]
  • szczypta cynamonu
  • pęczek posiekanej natki pietruszki - albo kolendry
  • sól, pieprz
  • olej do smażenia

      Natrzeć pałki solą i pieprzem, zrumienić na tłuszczu, ułożyć w żaroodpornym naczyniu, a na pozostałym oleju przesmażyć plastry cebuli i posiekany czosnek (uważać, bo się gadzina łatwo przypala! ;) ). Dodać koncentrat pomidory, pomidory wraz z zalewą oraz wino.  Zagotować, dość często mieszając, poczekać, aż pomidory się rozpadną. Następnie dodać odsączoną fasolę, gotować jeszcze kilka minut (w razie konieczności podlać winem albo  wodą), przyprawić i polać sosem udka. Naczynie nakryć i wstawić na ok. 35 minut do, rozgrzanego do 180ºC, piekarnika. Po wyjęciu posypać natką, podawać z ryżem albo pieczywem oraz miską różnokolorowych sałat.

Smacznego!

___

Dziś pachnę Chergui Serge'a Lutens.

środa, 21 kwietnia 2010

Co się stanie, jeśli ktoś zje na czczo trzy litry ubitej śmietany?

Wiadomo, co... ;P


Podobno naśmiewanie się z sezonowych produktów marki Escada jest w wyjątkowo złym guście, ale jako, że stawiam dopiero pierwsze kroki w blogosferze, mogę zasłonić się niewiedzą. ;) W roku 2009 firma wypuściła na świat swoje kolejne dziecko, Marine Groove. Latorośl owa jest dokładnie taka, jaką miała być: ładniutka, słodziutka, łatwo dostępna (także cenowo) i zupełnie, ale to zupełnie, pozbawiona głębi. Udaje kobietę światową, a jest tlenionym/czarnionym „pokemonem”, który jeśli opuścił kiedykolwiek granice rodzinnego powiatu, to nawet tego nie zauważył.

Żeby nie przedłużać tortur, mam zagadkę: jak mogli wyglądać szanowni przodkowie licznego grona "białych kozaczków, kobiet dresiarzy" (jak to ujął pewien mój kolega), ale także i samych dresiarzy? ;)





Rok powstania i nos: 2009, ??

Przeznaczenie: dla bardzo, bardzo młodych dziewcząt; w każdym innym przypadku używanie omawianego pachnidła skutkuje niebezpiecznym zbliżaniem się w „Mrożkowe” rejony.

Trwałość: nie najlepsza; w najlepszym przypadku – około pięciu godzin.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: marakuja, czerwona porzeczka, grejpfrut, mango
Nuta serca: jeżyny, piwonia, fiołek, jaśmin
Nuta bazy: piżmo, ambra

Suche orzeźwienie


Tak odbieram najnowsze dzieło marki Annick Goutal, Ninfeo mio. Podobno twórczynie zapachu szukały inspiracji w podrzymskim ogrodzie o nazwie Nimfa. Nimfy to, jak wiadomo,istoty dość zagadkowe: posiadają co prawda młode, gibkie ciała, ale jakoś nie sposób wyobrazić sobie, aby ograniczały je, niczym wszystkich ziemskich przedstawicieli królestwa zwierząt, jakiekolwiek potrzeby fizjologiczne. :) Odnoszę wrażenie, że w ich ciałach zamiast soków przepływa powietrze - lekkie, bardzo ciepłe, zawsze świeże i nasycone aromatami przyrody. Bliżej im do wampirów (wyjąwszy zmysłową, demoniczną niejednoznaczność tychże) niż do ludzi; z tym, że wszelkiej maści rusałki nie są pasożytami, żyją w ścisłej symbiozie z otoczeniem.

Nimfy ze Śródziemnomorza po prostu muszą pachnieć słońcem i zielonymi, lekko suchymi nutami, wzbogaconymi aromatem drzewnym; wszystko w towarzystwie ruchliwego Zefira i zmyślnego systemu nawadniającego. ;) Tak przynajmniej pachnie Ninfeo mio "sama z siebie", na tekturce testowej, blotterem zwanej. :) A jak zachowuje się na skórze?


Cóż, moja niemal natychmiast wybiła nuty drzew południowych i połączyła je z cytrusami oraz galbanum w taki sposób, iż wywąchałam aromaty ususzonej słońcem ściółki leśnej - wyraźnie czuję cedry i mech (choć w składzie go brak). Ten ostatni po paru godzinach zanika, by uwypuklić zapach cytrusów; ten zaś po kolejnych godzinach ociepla się i wysładza, by stopniowo przeistoczyć się w nienachalny, ledwie wyczuwalny kwiatowy woal. Nie jestem osobą, która perfumy świeże darzy szczególną sympatią, więc kontakt z Ninfeo mio był dla mnie podwójnie przyjemnym zaskoczeniem. :)

Podsumowując, jest to pachnidło efektowne, proste (choć nie prostackie!) i orzeźwiające. Przywodzi na myśl wczesne filmy Felliniego lub mit idyllicznego Lazurowego Wybrzeża lat 50. minionego wieku. Zapach wakacji. :)

Rok powstania i nos(y): 2010, Isabelle Doyen i Camille Goutal.

Przeznaczenie: uniseksualny zapach dzienny, stosowny tak w pracy bądź uczelni, jak i na wakacyjnych szlakach.

Trwałość: całodniowa. :)

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: cytron (citrus medica), cytryna amalfi, galbanum
Nuta serca: lawenda, liście figowca
Nuta bazy: werbena, cedrowiec, inne nuty drzewne (?)
___

Nocami czytam:



(wyd. Warszawa 2000).

Uczucia wobec bohaterów reportażu mam mieszane, ale dzielnie brnę dalej. :) W końcu najważniejsze jest, aby zrozumieć. A jeśli próbie zrozumienia towarzyszy (choćby chwilowa) fascynacja, wówczas nie może być źle. Od tej książki jakoś trudno się oderwać. Co i rusz zastanawiam się, jak dziś, po ponad dekadzie od wizyty autorki w Brazylii, radzi sobie tamtejsza Polonia.
Ech, kolejne wyzwanie! :)

Na straganie w dzień targowy...

Nie jest to jednak polski stragan, ani polskie targowisko, a z języków europejskich
tworzona bywa istna wieża Babel. Bo zapach Jungle (zwany także, dla odróżnienia od Tygrysa, Jungle Elephant) marki Kenzo to aromat targu przyprawowego gdzieś na Bliskim Wschodzie, a może w Indiach...?


Tutaj nozdrza atakuje tysiąc woni jednocześnie: od sprzedawanych całymi kilogramami/funtami przypraw, herbat, słodyczy, przez lokalne podróbki perfum, dochodzące z części gastronomicznej aromaty kulinarnych ingrediencji o różnym stopniu świeżości, po zapach rozgrzanej skóry, potu i kurzu. Tu uszy atakuje wściekła kakofonia dźwięków: nawoływania handlarzy, donośne targowanie o cenę, hałaśliwa lokalna muzyka z małych odbiorników radiowych, umilających czas sprzedawcom, powtarzane półgłosem plotki o ludziach znanych plotkarzom mniej lub bardziej; nieco dalej słychać wrzaskliwy płacz niemowlęcia. Tutaj oczy bombardowane są obrazami, wibrującymi kolorami, wizjami stale przemieszczającego się tłumu z obłędną, graniczącą ze złudzeniem, intensywnością. Wszelkie przewodniki turystyczne straszą nas co prawda, że w podobnym otoczeniu łatwo można stracić portfel, dokumenty czy aparat fotograficzny (i nawet mają rację), ale przecież oczywiste jest, że tylko w takim miejscu, jak targowisko, z tłumem ludzi, straganów i przycupniętych tu i ówdzie herbaciarni lub małych punktów gastronomicznych, przypuszczających zmasowany atak na europejskie, zblazowane, jednocześnie protekcjonalne i zafascynowane, umysły można poczuć prawdziwego ducha miejsca, które przyszło nam odwiedzić. I nie ma znaczenia niebezpieczeństwo utraty środków płynnych (a najpewniej znacznego ich uszczuplenia ;) ) ani fakt, że po naszej stopie przebiegł właśnie tłusty, dorodny szczur. Nie ma poznawania bez emocji. :)



Jungle pozostaje wspomnieniem takiego klimatu. Gorący, ostry, orientalny i zmysłowy aromat, pozbawiony wyraźnych elementów kwiatowych (ja ich nie wyczuwam, choć wiem, że gdzieś tam się kryją). Zatrzymany gdzieś w połowie drogi między wżerającym się w zmysły Orientem a nieco egzotycznym, choć przecież nadal swojskim, szyprem. Efektowny i silny w wyrazie - obok używającej Jungle kobiety nie sposób przejść obojętnie, już sama jej obecność wywołuje silne emocje. Dlatego właśnie nie polecałabym omawianego pachnidła do pracy czy na zajęcia. ;) I, choć kilka razy zdarzało mnie się zmieniać o nim opinię, zawsze doń wracałam, zawsze muszę mieć flachę Słonia pod ręką. Czyżby uzależniał? :)


Rok powstania i nos: 1996, Dominique Ropion.

Przeznaczenie: perfumy kobiece (choć widziałabym w nich także i zmysłowego, stanowczego, świadomego siebie mężczyznę), z racji intensywności raczej zimowe lub wieczorowe, ale znakomicie poprawiają humor także w chłodne, wiosenno-letnie weekendy. :)

Trwałość: bardzo dobra. Jedna aplikacja wystarczy na jakieś sześć - osiem godzin.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-korzenna

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, kardamon, goździki
Nuta serca: kminek, lukrecja, heliotrop, ylang-ylang, mango
Nuta bazy: wanilia, paczuli, ambra

Mit założycielski

I to w sensie dosłownym! :)

(...) proponujemy intelektualną zagadkę. Przedziwną opowieść zawierają starożytne mity chińskie. Dotyczy ona legendarnego cesarza Huang-ti, żyjącego ok. 2500 r. p. n. e. i uchodzącego za patrona alchemii chińskiej.

Opowieść mówi, że pewnego razu cesarz odlewał drogocenny trójnóg pod górą Czinszeń. Wydał też tam wielką ucztę, na którą przybyły niebiańskie bóstwa i goście z ośmiu stron świata. W trakcie uczty nagle pojawił się czarodziejski smok, pokryty złotym, błyszczącym pancerzem. Wysunął się do połowy z obłoków i opuścił swój wąs prosto na trójnóg cesarski. Huang-ti zrozumiał, że to posłaniec z niebiańskiego pałacu wzywa go, by udał się do nieba. Wespół z bogami, których było siedemdziesięciu, usiadł na grzbiecie smoka i zaczął wznosić się ku niebu. Książęta i inni uczestnicy uczty, widząc, co dzieje się z cesarzem, również chcieli dosiąść smoka. Uczepili się smoczych wąsów, lecz te nie wytrzymały i urwały się pod dużym ciężarem, uczepieni do nich [a raczej: uczepieni ich - WzP] ludzie spadli na ziemię...

Czytelnikowi pozostawiamy odgadnięcie, o co chodzi w przytoczonej opowieści.


(Krzysztof Kowalski, Zygmunt Krzak, Tezeusz w labiryncie, Warszawa 2003, s.213).


___

Dziś pachnę Soir de lune Sisley.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Śniadanie z ...?

Zjadłam takowe cudo gdzieś w okolicach ostatnich świąt Wielkanocnych:



Chleb + bryndza + domowej roboty pasztet (przepis w bliżej nieokreślonej przyszłości... ;) ) + pomidory truskawkowe + bazylia. Przypuszczalnym dodatkiem była zielona herbata jaśminowa.

Przeklęta słodycz

Takich słodyczy nie sprzedają w osiedlowym/wiejskim "spożywczaku".


Od pierwszego zetknięcia mojej skóry z Hypnotic Poison Diora upłynęło już trochę czasu i kilka wolt mojej opinii. :) Jednak po każdym użyciu nie mogę przestać dziwić się intensywności "waniliowego kopa", jakiego omawiane perfumy zapewniają. Wanilia, od początku do końca niezwykle intensywna i sugestywna, stopniowo zmienia swoje oblicze.

W pierwszej chwili kusi słodyczą pseudokulinarną, doprawioną niewinnymi owocami - co w sumie daje efekt spokojnej, bezpiecznej przewidywalności. Nic bardziej błędnego! W kilka godzin później słodka dziewczynka okazuje się być co najmniej podlotkiem-lolitką, a najpewniej młodą, pełną erotycznego czaru dziewczyną. Uwodzi łatwych mężczyzn wśród ciężkawych kwiatów, złamanych akcentem przypraw, by ostatecznie okazać się perfidną, namiętną femme fatale - oddanym sojusznikiem, ale i nieprzejednanym wrogiem.

Najbliżej jej do Salome, pasierbicy biblijnego Heroda, która nie wahała się uwieść ojczyma wyłącznie po to, by wyprosić u niego wyrok śmierci na, gardzącego jej wdziękami, Jana Chrzciciela.

Rok powstania i nos: 1998, Annick Ménardo.


Przeznaczenie:
perfumy raczej kobiece (choć znam pewnego faceta - zaznaczam, co by utrzeć nosa uprzedzonym, że młodego i heteroseksualnego - który HP stosuje pasjami, a jego skóra ów zapach wręcz kocha) i wieczorowe, choć kto wie...

Trwałość: na mnie rewelacyjna; aromat jest wyczuwalny nawet po kąpieli. :)

Grupa olfaktoryczna: waniliowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: kminek, gorzkie migdały
Nuta serca: tuberoza, jaśmin wielkolistny, mech
Nuta bazy: wanilia, drewno różane, piżmo

Przecieranie szlaków

...tym właśnie jest dla mnie niniejszy post. Bowiem postanowiłam dzielić się cząstką swoich recenzji, receptur i przemyśleń. Jako młoda, wredna, choć wesoła, czarownica nie zamierzam być miła, gdy nie mam na to ochoty ani niemiła, gdy nie ma takiej potrzeby. :) Cóż, takie przynajmniej są założenia.

Więc do dzieła!




___

Dzis pachnę Nimfeo Mio Annick Goutal.

P.S.
I wcale TAK nie wyglądam. ;)