wtorek, 20 sierpnia 2013

Czas na mnie


Nadeszła pora, aby zmienić trochę klimat. :) Na wszystkie Wasze mejle i komentarze odpowiem po powrocie; lub trochę wcześniej, o ile będę miała dostęp do netu.

Do następnego spotkania, już we wrześniu!

___
Dziś Ambre Noir marki Sonoma Scent Studio.

P.S.
Ilustracja pochodzi z http://pinterest.com/pin/423056958715751632/


* * *

Uwaga międzynotkowa nr 1:

Ponieważ chwila gorszego samopoczucia zmusiła mnie do pozostania dziś w hotelu, postanowiłam zrobić małe porządki z blogrollem. Zdecydowałam, że zostawię tylko te blogi, które czytuję regularnie i spokojnie mogę polecić każdemu [z bólem serca usunęłam wreszcie kilka takich, które zostały oficjalnie zakończone lub po prostu porzucone]. Pojawiły się także pewne nowości, w tym blog Justyny Neyman, która o zapachach opowiada nie tyle słowem, co za pomocą swoich obrazów.
Indżojcie, jak zwykli mawiać złośliwi podglądacze internetowych fanfików! ;)


Uwaga międzynotkowa nr 2:

Tegoroczny Blog Day zbliża się wielkimi krokami! Jednak 31 sierpnia przypuszczalnie siedzenie przy laptopie i przedstawianie Wam godnych polecenia blogów będzie ostatnią rzeczą, o której będę myślała i dlatego krótką listę ciekawych miejsc postanowiłam zaserwować Wam już dziś. :) Wszystkie pochodzą spoza mojej listy blogów z prawej strony strony. ;]


Na pierwszy ogień pójdą trzy blogi będące żywym dowodem na to, że geek geekowi geekiem. ;) Brytyjskie seriale, fantastyczno-naukowe blockbustery, analizy tworów kultury popularnej oraz wgląd w głowy ich najbardziej zagorzałych fanów. ;) Plus co nieco o godnych polecenia książkach, płytach, grach... Zwierza Popkulturalnego w blogrollu mam od dawna, 221B Baker Street dołączyłam dziś, więc zostały jeszcze...

Fangirl's Guide to the Galaxy, którego autorką jest Rusty Angel.

Jeans and Tee Girl, czyli chwilami troszkę zaniedbywane 'dziecko' Fabulitas. ;)

Mysza Movie, czyli "tylko i aż" Mysza. :)

Ponieważ podobny spis nie mógłby obyć się bez bloga na temat mojego rodzinnego miasta - a w ciągu ostatnich miesięcy umarło w zapomnieniu kilka moich ulubionych "okołowrocławskich" miejsc, postanowiłam wrzucić stronę, o której zrobiło się głośno przy okazji tegorocznego Dnioblogowego plebiscytu, a w której z miejsca się zakochałam. :) Jest to blog młody, któremu z serca życzę wielu fanów, zaś autorce wiele frajdy z pisania oraz pomysłów na notki niewyczerpywalnych jeszcze przez długi, długi czas. ;)

Irena z Wrocławia - tytuł blogu oraz nick twórczyni w jednym. :) A przy okazji ogromna wiedza o ukochanym mieście.

Z blogów perfumowych chciałabym wyróżnić tylko jeden, do tego anglojęzyczny. Perfumy niszowe i niezależne to te, na których w najbliższym czasie planuję się skupić. Nic więc dziwnego, że miejsce, gdzie znaleźć można podziwu godny zbiór recenzji czy analiz pachnideł z tej właśnie grupy, niemal od chwili odkrycie strony kilka miesięcy temu wzbudziło mój szczery entuzjazm. :) Perełka wśród stron, gdzie coraz częściej można natknąć się na opisy najprzeróżniejszych faili wielkich marek.

Indieperfumes autorstwa Lucy Raubertas

Na koniec zostawiłam blog z kategorii, która okazała się dla mnie ucieleśnieniem terminu "guilty pleasure". Analizy fanfików są śmieszne w sposób wprost proporcjonalny do zażenowania, z jakim biernie dołączam do grona osób naśmiewających się ze szczerej pasji - a często i kiełkujących talentów literackich - zafascynowanych danym światem dwunastolatek. Nie jestem z tego specjalnie dumna, jednak dawka śmiechu, jaką zapewnia podczytywanie analiz, ubarwiła mi ostatnim czasy co najmniej kilka wyjątkowo ponurych dni. No, trudno; jedni oglądają True Blood albo Teen Wolf, inni zaczytują się w romansidłach paranormalnych lub samo-maso, mnie bawią złośliwostki wobec fanfikowych bzdur. Mogło być gorzej. ;]
Autorki polecanego bloga "kupiły mnie" analizą wszystkich części niesławnego Zmierzchu.

Przyczajona logika, ukryty słownik, za którymi stoi krwiożerczy duet Pigmejki oraz Kalevatar. Oficjalnymi maskotkami bloga są Kamiennojedwabny Snape oraz Jeż Jak Byk [kto ciekaw, co z nich za cholery, niech sprawdzi na blogu ;) ].


Życzę Wam udanego Dnia Bloga! Wszystkim, nie tylko Koleżankom i Kolegom po klawiaturze. :)

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Bière de Bois

Zapachy marki Sonoma Scent Studio budzą moje żywe zainteresowanie, odkąd poznałam pierwsze z nich. Tworzone ze szczerą pasją, mają w sobie duszę znacznie głębszą i piękniejszą aniżeli dziewięćdziesiąt procent znanych perfum głównego nurtu. Opowiadają historie, które są bliskie mojemu sercu; do tego stopnia, że kot z grafiki  promocyjnej Ambre Noir trafił do mojego awatara, zaś samo pachnidło na listę kilku moich olfaktorycznych podpisów [a jak! maniacy perfumowi rzadko kiedy miewają tylko jeden ;) ]. Ostatnim dowodem na wybitną "mojość" dzieł Laurie Erickson niech będzie fakt, iż ze wszystkich jak dotąd poznanych zdecydowanie nie spodobało mi się tylko jedno. O nim opowiem kiedy indziej.

 Dziś natomiast postanowiłam pochylić się nad jednym z tych zapachów, które są pełne młodzieńczego wdzięku, z całą pewnością urocze lecz na to, by mnie zachwyciły, zdecydowanie brak im ciężkości. Champagne de Bois, bo o nim mowa, to trochę jakby młodzik w drużynie SSS. Kiedy podrośnie, bardzo możliwe, że stanie się kolejnym Ambre Noir, Winter Woods, Incense Pure czy Tabac Aurea - jednak póki co jest uroczym, niewinnym stworzeniem, które w słoneczny letni poranek, na leśnej polanie kosztuje zakazanego owocu w postaci pikniku zakrapianego alkoholem. Jednak nie o wymieniony w nazwie szampan tu chodzi, lecz o piwo. Jasne, o głębokim słodowym aromacie i goryczy, którą nienawykłe podniebienie łagodzić musi maślanymi ciasteczkami.

To bardzo ciekawy efekt, przede wszystkim z artystycznego punktu widzenia, choć wierutnie skłamałabym twierdząc, że dzieło nie nadaje się do zwykłego, częstego lub nawet codziennego używania.
Jednak mimo wszystko: czy chcielibyście pachnieć perfumami o zapachu piwa? Nawet zrównoważonego drewnem, słodyczą oraz przyprawami? No właśnie. ;)
Ja też nie chciałam. Do czasu, kiedy dzięki Poli [dzięki, Polu! ;) ] nie poznałam omawianej właśnie mieszanki.

Potem już tylko nie mogłam się nadziwić, jak sympatycznym miksem okazuje się miękka pikanteria przypraw, złagodzona śmietankowością drewna sandałowego oraz suchymi okruchami jaśminowo-tonkowych kruchych ciasteczek. Szczególnie, że już od pierwszej chwili całość podbija ku górze wiązka lekkich oraz świetlistych aldehydowych promieni. I to właśnie one czynią z szampana (a raczej drewna i przypraw) piwo, zaś jaśmin i akord ambrowy ozdabiają strużynami masła, roztapiającego się pod wpływem promieni słonecznych i powoli wsiąkającego w kruche ciasto.
Jednak w miarę upływu czasu Champagne de Bois zaczyna się zmieniać. Nie w stylu klasycznych przejść między poszczególnymi stopniami zapachowej piramidy, lecz jako sferyczna struktura zmienia powoli kształt, delikatnie przestawiając akcenty. Drewno sandałowe najpierw paradoksalnie staje się bardziej miękkie i soczyste [sprawiające wrażenie jakby sandałowcowych liści], by potem statecznym krokiem podążyć ku nasyconej, delikatnej, może nieco oleistej drzewności rodem z Tam Dao Diptyque lub Santal de Mysore Lutensa. Towarzyszy mu labdanum, cielesne choć niezbyt gęste, zaś wetyweria odpowiada za suchy, lekko orzeźwiający twist. Przez to wszystko, z dalszego planu wciąż przebija wspomnienie słodyczy wraz z dosyć wyraźnym aldehydowym musowaniem. I w tym momencie obok ewidentnego de Bois pojawia się wreszcie długo oczekiwany Champagne. ;) Lampka drogiego szampana, popijanego podczas jakiegoś sielsko-anielskiego [może romantycznego?] pikniku na pograniczu lasu mieszanego oraz sadu [lecz nie pytajcie mnie, jakie owoce się tam hoduje ;) ], w chwili pomiędzy kwitnieniem a owocowaniem. Wyczuwam słoneczną jasność i ciepło (w żadnym wypadku gorąc), starannie przemyślany eklektyczny entourage oraz dużo pozytywnej energii.

Ciepły wiatr spokojnie rozmywa wonie sandałowca, aldehydowych bąbelków oraz labdanum z wetywerią, ostatnich okruszków ciasteczek czy ciepłej szczypty zamorskich przypraw. Mieszanina staje się coraz bardziej jasna i miękka, coraz delikatniejsza aż wreszcie znika, wywiana gdzieś dalej.
Podobnie, jak próbka omawianych perfum, która jutro zmieni właścicielkę. :)

Rok produkcji i nos: 2008, Laurie Erickson

Przeznaczenie: zapach uniseksualny; równie dobry dla kobiet i mężczyzn, najlepszy jednak dla miłośników drewna sandałowego w perfumach, otoczonego jednak niebanalnymi dodatkami. :)
pachnidło zostawia za sobą ślad początkowo dosyć zamaszysty (jak to w przypadku dokonań Laurie bywa), po kilkudziesięciu minutach znacznie krótszy ale zwarty, zaś pod koniec redukujący się do wyraźnej, ok. dziesięciocentymetrowej aury.
Na wszelkie okazje, pory dnia oraz roku.

Trwałość: ok. dziesięciogodzinna [chociaż podczas upałów niemal dwukrotnie większa]

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

aldehydy, goździki (przyprawa), jaśmin, drewno sandałowe, labdanum, wetyweria, ambra
___
Dziś analiza porównawcza Génie des Bois od Keiko Mecheri oraz L'enfant Terrible marki Jovoy Paris. Jej efekty opiszę wkrótce.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://pinterest.com/pin/423056958717025131/
2. http://pinterest.com/pin/423056958717025159/

piątek, 16 sierpnia 2013

Tymczasem w Indiach...

Kraj o starożytnych korzeniach, jedno z praźródeł współczesnej kultury Zachodu, zmienia się w szybkim tempie. Barwy stają się jeszcze jaskrawsze, zaś kontrasty bardziej kontrastowe.

Dzięki potężnym, mocnym korzeniom...



...wciąż wyrastają coraz to nowsze młodziutkie pędy. Może równie zielone, co na wszystkich innych drzewach w lesie, jednak potrafiące zachować własny styl:



Mamy w końcu XXI wiek, kiedy Indie nie powinny już kojarzyć się wyłącznie z Tadż Mahal, pałacami maharadżów czy wieloma historycznymi świątyniami oraz "zaginionymi miastami" ale również z największym na świecie wieżowcem mieszkalnym, jedną z dum Mumbai [kiedyś znanego jako Bombaj], zaś oprócz czcigodnych sadhu ulicami miast przechadzają się też ambitne, spragnione awangardy hipsterki. :)
Nasze czasy to z perspektywy indyjskich dziejów rozdział sporo cieńszy, niż ten sam przedział lat w Europie.

Wie o tym świetnie Neela Vermeire, która przywiązuje dużą wagę do swoich indyjskich korzeni, odwiedza tamtejszych krewnych, może więc obserwować życie subkontynentu z bliska. Porusza się między kulturą a naturą, między historią oraz innowacyjną przyszłością; ważny jest dla niej nie skansen ale opowieść o współczesności.

To właśnie ją najprościej wyczuć w trzech pierwszych kompozycjach marki, czyli w Trayee, Mohur oraz Bombay Bling! Każda z nich opowiada o jakimś aspekcie indyjskiej kultury, rzecz jasna ujętym w artystyczny nawias i uplasowanym wysoko w skali abstrakcji. Co zresztą... też jest bardzo indyjskie. ;) [Popatrzcie na przeboje z Bollywood; nie chcę teraz za bardzo rozwijać tematu, więc tylko rzucę, że schematyczność relacji międzyludzkich czy nawet łamanie praw fizyki nie pojawiają się w tamtejszym kinie przez przypadek i bynajmniej nie są wynikiem naiwności albo głupoty twórców].

Pewnie dlatego w Trayee, czyli Triadzie wyczuwam silny pierwiastek duchowy. Początkowo niezbyt wyraźny, przykryty lekkim, kwiatowo-owocowym płaszczem, by po chwili odkryć całe bogactwo oraz piękno swojej duszy. Delikatne języki ognia, których korzeni możemy szukać w nutach przypraw (ach, ten szafran i eugenol! ;) ), dodatkowo podkreślonych ciepłymi, suchymi nutami drzewnymi oraz wetywerią. Lecz po chwili powraca zieleń, tym razem w postaci chłodnych, soczystych pęków czarnej porzeczki, głównie liści i gałązek. Dzięki nim wymienione wcześniej składniki zbijają się w jedną, rudą, woskowo-pyłkową bryłę, która - choć i tak dominuje nad otoczeniem - spokojnie unosi ię na chłodnych wodach porzeczkowej posoki. W bazie wyraźne stają się akcenty żywiczne, lekko gorzkie. Mirra nadaje pachnidłu lekkości i wierci się po nozdrzach, zaś olibanum z balsamami oraz styraksem powoli zmienia się w smukła lecz ciemną strugę kadzidlanego dymu. Czasem wyczuwam też dodatek drapiącego w gardle, lekarskiego oudu, który pojawia się jednak głównie przy hojniejszej aplikacji pachnidła na skórę. Ostatnie chwile Trayee przynoszą ciepły wiatr, rozmywający dymy oraz sucho-drzewne opary, ujawniający jasne, lekko słodkie cielesne ciepło. A wszystko to w umiarkowanym oddaleniu od uperfumowanego ciała, otaczające je niczym gęsta aura.
To mój zdecydowany faworyt spośród całej trójki. :)


Mohur to zdecydowanie inna opowieść, podpięta pod legendarną miłość cesarza Dżahangira oraz dwudziestej z jego żon, Mihrunissy. [Jakie to szczęście, że tym razem oszczędzono biedną Mumtaz Mahal! ;> ]. Czyli tym razem powinno być o historii. Czy jest? Hmm, i tak, i nie. O ile pierwszą z omawianych kompozycji Bertrand Duchaufour uczynił doskonale pasującą do zadanego tematu, tym razem mam wrażenie, że zatrzymał się w połowie drogi. Ponieważ choć pojawia się delikatność kwiatów oraz świeżo-pudrowe ziarna marchwi z cypriolem [czyli współczesny niszowy samograj ;) ], ważniejsze wydaje się rozsłodzenie mieszaniny, rozpuszczenie jej w naparze z drogocennych kwiatów, kilku szczypt aromatycznych korzeni i otoczenie całości przez lekko dymną, ewidentne frakcjonowaną skórę. Później aromat robi się jeszcze bardziej słodki (lecz nigdy deserowy czy ulepowaty!), zmierzający w stronę znacznie rozwodnionego klasycznego duetu róża-oud. Zapach wydaje się całkiem sympatyczny, dobrze skomponowany ale mimo wszystko coś mnie w nim nie przekonuje.
Może ogólne wrażenie, mięciutkie i jaśniutkie, bardziej selektywne aniżeli niszowe tudzież artystyczne?

Za to Bombay Bling! opisać najłatwiej. :) Oto przed nami nowoczesność, kulturowa i olfaktoryczna pospołu. Gdzie masala indyjskiej kultury miesza się z panoszącym się po współczesnym perfumowym świecie owocowym trendem, dając całość może niekoniecznie wybitną, nawet nie oryginalną, jednak niezwykle przyjemną oraz łatwą w pożyciu. I jeszcze ten wykrzyknik na końcu; rzucony odbiorcy jak "tu jestem!" albo "patrz na mnie!" przez wszystkie światła, dźwięki oraz ludność wielkiego miasta; istne mrowie, z którego każdy chciałby znaleźć dla siebie własny kawałek spokoju oraz dostatku. Niechby tylko umownego. Ostatecznie slumsy slumsami ale seans kolejnego odcinka popularnej opery mydlanej należy się każdemu! Co jest zresztą zupełnie naturalne i/lub zrozumiałe.
Pachnidło, w którym główne role grają soczyste owoce mango i liczi (ale czy wyczuwam jeszcze marakuję? lub  nawet kawałek jabłka?) rozgrzane przez kilka szczypt energetycznej mieszanki mielonych przypraw a z czasem spokojnie osuwające się w stronę słodkiej, kwiatowo-drzewnej mleczności. Jednak ani kwiatów, ani drzazg nie potrafiłabym nazwać; występują tu jako kolektyw, zbiorowa świadomość starego, nowoczesnego, statecznego, szalonego, bogatego, biednego, ludnego miasta. W bazie pojawia się lekki paczulowy puderek oraz suchy dym z cygar, przefiltrowany jednak przez apetyczną, słodko-kwiatowo-owocowo-mleczną pulpę. Wyobrażony spacer przez Bramę Indii i wiszące ogrody ku północnej dzielnicy biznesowej, z dużym kubkiem mango lassi w dłoni. Wschód, zachód, północ, południe - a co to za różnica??


Wszystkie trzy pachnidła premierę miały w roku 2012, zaś ich twórcą jest Bertrand Duchaufour.

Tworzą wokół ludzkiej sylwetki wyraźne, gęste aury a z czasem ściśle przylegają do skóry, na której wytrzymują jakieś pięć do ośmiu godzin.


Trayee

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa (oraz drzewna)

Skład:
elemi, cynamon, imbir, bazylia, czarna porzeczka, kardamon, goździki (przyprawa), szafran, jaśmin, drewno sandałowe, mech dębowy, drewno cedrowe, wetyweria, paczuli, wanilia, kadzidło frankońskie, mirra, ambra, oud


Mohur

Grupa olfaktoryczna: orientalno-kwiatowa (oraz drzewna)

Skład:
kolendra, kardamon, pieprz, nasiona marchwi, nasiona piżmianu, elemi, fiołek, róża, irys, jaśmin, migdały, skóra, drewno sandałowe, inne nuty drzewne, benzoes, bób tonka, wanilia, ambra, paczuli, oud


Bombay Bling!

Grupa olfaktoryczna: orientalno-owocowa (oraz kwiatowa)

Skład:
czarna porzeczka, liczi, mango, kardamon, labdanum, kminek, tuberoza, gardenia, jaśmin, frangipani, róża, drewno cedrowe, drewno sandałowe, inne nuty drzewne, wanilia, tytoń, paczuli
___
Dziś Les Jeux sont Faits marki Jovoy Paris.


P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1.http://www.leftfree.com/2013/02/14/incredible-india-the-qutub-minar/
2. http://arunachalamystic.blogspot.com/2013/05/the-naked-saints-of-india.html
3. http://moderncab.blogspot.com/2012/10/world-one-construction-update-mumbai.html
4. http://blog.fernmitchell.com/2011/03/29/fashion-trail--modern-mumbai.aspx
5. http://www.nytimes.com/2012/07/08/fashion/forgoing-a-shortcut-on-the-path-to-happiness-modern-love-not-enough-to-give-modern-love.html?pagewanted=all&_r=0

środa, 14 sierpnia 2013

Śpieszmy się powoli!

Manifest Slow Food

"(...) Nasze stulecie, które rozpoczęło się i ubiegło pod znakiem cywilizacji przemysłowej, wymyśliło maszynę i przyjęło ją za symbol swojego modelu życia.

Jesteśmy niewolnikami prędkości i wszyscy ulegliśmy podstępnemu wirusowi, jakim jest szybkie życie (fast life), które burzy nasze przyzwyczajenia, zakłóca naszą prywatność w domach i zmusza nas do objadania się Fast Foodami.

By być godnym swej nazwy - Homo Sapiens - musi wyzbyć się prędkości zanim zredukuje nas ona do rzędu gatunków zagrożonych wymarciem.

Nieustępliwa obrona spokojnej materialnej przyjemności jest jedynym sposobem przeciwstawienia się globalnemu szaleństwu szybkości.

Odpowiednie dawkowanie pewnej zmysłowej przyjemności i powolne, długotrwałe zadowolenie mogą ochronić nas przed zaraźliwą wielością mylącą szaleństwo z wydajnością.

Nasza obrona powinna zacząć się przy stole ze Slow Foodem. Odkryjmy na nowo smaki i uroki kuchni regionalnej oraz uwolnijmy się spod niszczącego wpływu Fast Foodów.

W imię produktywności, prędkość zmieniła nasz sposób bycia i zagraża naszemu otoczeniu oraz krajobrazowi. (...)

Tym właśnie jest prawdziwa kultura - odkrywaniem smaku, nie jego niszczeniem (...)".
ŹRÓDŁO

Trudno o bardziej prawdziwe słowa. Wszak jedna z  najważniejszych idei ruchu slowfoodowego brzmi: "jeść dla przyjemności a nie odżywiać się". :) Jeść, ponieważ lubię; ponieważ przygotowywanie i/lub spożywanie posiłków jest dla mnie jedną z najłatwiej osiągalnych życiowych przyjemności; ponieważ kocham dopieszczać swoje kubki smakowe. Ponieważ jakość pożywienia moich bliskich i mojego nie jest mi obojętna. Ponieważ jestem zdania, że jakość winna być ważniejsza od ilości. Ponieważ sądzę, że "lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach" - zatem jeżeli świadomie będę wybierać samodzielnie zbierane grzyby, mleko, drób czy jajka od sąsiadów, zaś owoce i warzywa z przydomowego ogródka (względnie od pana Mariana czy pani Oli z pobliskiego targowiska) aniżeli te same produkty z hipermarketu, i jeżeli takich jak ja będzie coraz więcej, być może przemysł spożywczy zrozumie, że warto przyłożyć się do jakości, ponieważ na nas również można zarobić, nie tracąc klientów. Przecież już zauważył!

Ostatecznie znalezienie jajek typu 0 albo 1 nie stanowi problemu w żadnym większym sklepie, zaś dzięki modzie na "parapetowe ogródki" możemy cieszyć się własną mini-plantacją ziół: świeżych, aromatycznych, nawet najprostszy posiłek zmieniających w ucztę dla trzech zmysłów. Wiele osób, w tym ja, samodzielnie piecze chleb. Na zakwasie albo na drożdżach; grunt, że bez laboratoryjnych spulchniaczy ani polepszaczy.
Co więcej, kiedy po raz pierwszy spróbowałam sera albo piwa robionego przez moich bliższych czy dalszych znajomych, nie mogłam wyjść z podziwu. Jakie to jest smaczne! :) Jestem niemal przekonana, że gdyby nie kryzys ekonomiczny, ów ser czy piwo przypuszczalnie długo nie ujrzałyby światła dziennego albo nawet nigdy nie wykroczyły poza obszar nieco ekscentrycznego hobby, od czasu do czasu wypróbowywanego na gościach.
Opłaca się nawet wydawać czasopisma kulinarne, adresowane do miłośników "prawdziwego jedzenia", czego również jestem znakomitym przykładem. ;)


Trzy czasopisma, z czego w dwóch przepisy kulinarne stanowią bodaj mniej, niż połowę objętości. Drugie pół to teksty o jedzeniu - o twórcach jedzenia, jego historii, kulturze, geografii czy milionach rodzajów, gatunków oraz podkategorii - przeplatane smakowitymi zdjęciami, gdyż wzrok ma równie duży wpływ na smak, co węch.
Przed zblazowaniem redakcje chroni współpraca z blogerami kulinarnymi, którzy przecież są niewyczerpanym źródłem szczerej pasji oraz zaraźliwego entuzjazmu [jak to hobbyści; przecież i my coś o tym wiemy ;) ]. Jeśli nie ta osoba to inna, albo jeszcze następna - siła tkwi w różnorodności. Nie tylko tego, co na talerzu ale również osób o kulturze stołu opowiadających.

Wszak większą frajdą od porównania artykułów i przepisów na lody domowej roboty, które z okazji wakacji zagościły we wszystkich trzech sfotografowanych periodykach, może być tylko samodzielne przygotowanie oraz pożarcie zimnego deseru! ;) Co zresztą zamierzam dziś uczynić. Mam już świeżą śmietankę, znakomite jajka od zaprzyjaźnionej hodowczyni kur oraz wystarczająco dużo zielonych listków, by zasadzić się na stworzenie lodów bazyliowych. :D
Jakość przede wszystkim.

Dlaczego wspominam o tym na łamach bloga poświęconego perfumom?
Cóż... wróćmy może do manifestu Slow Food. ;> Oraz do hasła "jeść dla przyjemności a nie odżywiać się".


Widzicie jakąś znaczącą różnicę w jakości przedstawionych produktów? Bo ja nie.

Owszem, wszystko jest dla ludzi i doskonale rozumiem, że czasem szybkie jedzenie jest równie potrzebne, co perfumowa masówka, niekiedy bywa naprawdę smaczne i nie ma potrzeby go demonizować [nie zgadzam się z tym ale rozumiem, dlaczego ktoś tak może sądzić] a ponadto coraz częściej można spotkać się z fast foodem, który powstaje równie starannie, co babcine domowe obiadki i czasem jest nie mniej wartościowy od nich. Naprawdę rozumiem złożoność sytuacji oraz to, jak nieostre potrafią być współcześnie granice między dobrym a złym jedzeniem. Pojmuję, że jego łatwa dostępność oraz niska cena to kolosalne atuty.

Podobnie, jak wiem, że nie każdego stać na hiperdrogą niszę, jeśli chodzi o poletko perfumowe. Ale zaraz! Przecież, kurka wodna, nisza też wcale nie musi być droga! Czy pachnidła od L'Artisan Parfumeur, Parfum d'Empire tudzież Comme des Garçons naprawdę są drogie? Bo moim zdaniem nie bardziej od Bossów, Armanich i Diorów, sprzedawanych w centrach handlowych - a przecież, kiedy statystycznemu Polakowi zależy na kupnie oryginalnych markowych perfum, pójdzie po nie właśnie tam, do Daglasa czy innej Sefory [w internecie kupować się boi lub nawet nie ma pojęcia, jak bardzo jest to korzystne z finansowego punktu widzenia, o ile zakupy robimy w którejś z większych, dobrze ocenianych perfumerii]. A wbrew krzywdzącemu obiegowemu sądowi, naszych rodaków preferujących oryginał niż podróbkę od kilku lat w szybkim tempie przybywa.

Więc jednak można wybrać jakość zamiast ilości i mądrze głosować za pomocą nóg oraz portfela, finansując coś innego, niż ciemne machloje wielkich koncernów kosmetycznych i udzielając mniejszego kredytu zaufania olfaktorycznym szarym eminencjom jak Ann Gottlieb, że o hochsztaplerach w typie Perfum FM ledwie wspomnę. :] Jeżeli ktoś życzy sobie jadać wyłącznie w Makdonaldach, Kejefsich czy innych Chatach Pizzy, to proszę bardzo. Jego lub jej wolny wybór. Jednak nie próbujcie mi wmówić, że taka dieta jest równie dobra, co staranne, zbilansowane żywienie! Jestem gotowa założyć się, że niczego takiego nie zrobicie. Nikt o zdrowych zmysłach nie zrobi.
To dlaczego w takim razie potulnie zgadzamy się, by rokrocznie zalewały nas premiery żałośnie marnych mainstreamowych zapaszków, którym nawet nie dane jest zagościć na sklepowych półkach dłużej? Dlaczego jakaś banda olfaktorycznych bioenergoterapeutów, zwołujących modły przy ściennym zacieku o kształcie Ducha Świętego robi grubą forsę na wmawianiu ludziom, że oto magicznym sposobem materializują drogi i snobistyczny produkt we własnych, pozbawionych logo [hmmm... :> ], prostych flakonach?? Dlaczego pozwalamy wielkim firmom kosmetycznym robić z nami, co im się żywnie podoba nawet, jeżeli oznacza to oszukiwanie nas, bo przecież nie istnieje coś takiego, jak reformulacja zaś "damska Mania Armaniego zawsze pachniała tak, jak obecnie i zawsze pakowano ją w dokładnie takie flakony, jak teraz"?


Dlaczego nie tylko traktujemy podobne praktyki z wyrozumiałością ale nawet bronimy kolejnych łajdackich działań producentów perfum? Czyżbyśmy uważali, że ich decyzje są mniej szkodliwe niż karmienie dzieci MacŻarciem? Bo mnie się wydaje, że efekty podobnego myślenia daje się zauważyć już dzisiaj. Warto o nich pomyśleć, kiedy znów zaczniemy biadolić nad upadkiem współczesnego perfumiarstwa głównego nurtu, tworzonego pod dyktando osób, które najczęściej są zbyt młode aby mieć konkretny, wyrobiony gust.
Współczesne perfumy tworzone są dla nich na dokładnie takich samych zasadach, jak Makdonaldowe frytki, identyczne w Nowym Jorku, Krakowie, Buenos Aires, Pekinie, Kuala Lumpur czy Kapsztadzie. Maksymalnie zunifikowane oraz tanie, przygotowywane najszybciej, jak się da.
Z tego samego powodu przeprowadza się reformulacje; jak napisałam kiedyś w odpowiedzi na jeden z komentarzy Parabelki: żeby napływające zyski z dużych zamienić na ogromne, z ogromnych na olbrzymie, z olbrzymich na bajońskie a z bajońskich na zarąbiście niewyobrażalne. A że takie rzadko kiedy udaje się osiągnąć? W takim razie wycofajmy perfumy ze sprzedaży w ogóle, bo widocznie nikt ich już nie lubi ani nie kupuje. ;> Chore? Jeszcze jak!
Tylko dlaczego nikt nic z tym nie robi? Dlaczego nie robimy my, pasjonaci???

Przecież bez sprzeciwu powyższa sytuacja nie zmieni się nigdy!


Lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach. Posłuchajmy noblisty, on miał na myśli nie tylko sprzeciw polityczny. :)
Nie pozwalajmy sobą pomiatać! To my (czasami) kupujemy produkty koncernów a nie koncerny kupują nas.
Nie zapominajcie o tym.
___
Dziś Onda od Vero Profumo, w postaci czystych perfum.

P.S.
Źródła ilustracji:
Pierwsza to logo Slow Food, zaczerpnięte STĄD, kolejna jest mojego autorstwa, trzecią skleiłam z fotek zaczerpniętych z następujących stron (zgodnie z ruchem wskazówek zegara):
1. http://www.premierscents.co.uk/news_pages.asp?ID=163
2. http://www.flickr.com/photos/alastair-dunning/2380460927/
3. http://www.se.pl/multimedia/galeria/99451/fast-food/
4. http://jemywtarnowie.pl/frytki-friends-london-style/
Natomiast mem z psim nosem znajdziecie TUTAJ.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Anioł ciszy


Ciszy, spokoju, milczenia... Anioły modlitwy, smutku albo cnót teologalnych. Anioł rodzinny.
Nazywa się je pięknymi, poetyckimi określeniami. Tkliwie pisał o nich Jan Kasprowicz. W dziewiętnastym wieku stały się niemal nieodłącznym elementem miejskiej sztuki sepulkralnej, czyniąc ówczesne cmentarze najprawdziwszymi przedsionkami niebios.
W końcu, kiedy dusza opuszcza ludzkie ciało, ku zaświatom prowadzi ją jej prywatny Anioł Stróż.

Ze wszystkich istot nadprzyrodzonych, chyba tylko anioł jest tą, której zwykli śmiertelnicy nigdy nie powinni się lękać. Nigdy?

Znam bowiem perfumy, których lekkość, jasność oraz matowe ciepło wydają się tylko pozorami, skrywającymi wyjątkowo paskudny, wrogi ludziom charakter - oraz znam znakomicie pasujące doń popkulturowe skojarzenie.


Fani Doktora Who właśnie uśmiechają się porozumiewawczo. ;) Ponieważ w lot zrozumieli, co i dlaczego niepokoi mnie w No. 18 z butikowej linii marki Chanel. :) Całej reszcie winna jestem wytłumaczenie.

W Whoviańskim uniwersum [Whovianie to fani niejakiego Doktora, prawie-ostatniego przedstawiciela kosmicznej rasy Władców Czasu ;)] anielskie rzeźby są wyjątkowo wrednymi kosmicznymi istotami, których - jeżeli tylko mamy ambicje przeżyć spotkanie - nie wolno spuszczać z oczu choćby na moment, nawet na jedno mrugnięcie. Co tylko z pozoru wydaje się kolejnym bzdurnym wymysłem z ikonicznego brytyjskiego serialu sci-fi.
Wszak pomysł, by bać się kamiennych rzeźb z wizerunkami aniołów, przeczy wszystkim kulturowym przyzwyczajeniom ludzi Zachodu! Anioły są statyczne, nostalgiczne oraz piękne, prawda? Anioły to posłańcy dobra oraz obrońcy ludzi, czyż nie? Zaś stare cmentarze to najczęściej starannie zaprojektowane parki, gdzie po drzewach skaczą wiewiórki, spacery ułatwiają szerokie, ocienione alejki a miłe dla oka rzeźby dodatkowo urozmaicają nam wędrówkę po miejscu, które teoretycznie powinno kojarzyć się z bólem oraz stratą. Tymczasem kiedy przyglądamy się bliżej starszym, zniszczonym przez czas i warunki atmosferyczne anielskim statuom w rodzaju TEJ, TEJ czy TEJ, zaczynamy rozumieć perfidny zamysł jednego ze scenarzystów serialu, Stevena Moffata [to zresztą w ogóle jest wyjątkowo niebezpieczny typ, jak widać na załączonym obrazku ;] ]. Żeby było ciekawiej, ostatni z dowodów bardziej widoczny jest w języku polskim: skoro dwa podstawowe zmysły współczesnego człowieka to słuch oraz wzrok - a Anioł Ciszy z przyczyn oczywistych dźwięków wydawać nie może - wówczas o niebezpieczeństwie czyhającym z jego strony powiadomić nas może jedynie spojrzenie. Gdybyśmy tylko nie musieli tak często zwilżać gałek ocznych...! ;>

Na szczęście opisywana dziś Osiemnastka Doktorowe Płaczące Anioły przypomina wyłącznie podczas pierwszych kilkunastu minut. Później jet już tylko spokój, nostalgia, biały marmur oraz pozorne zerwanie kontinuum czasoprzestrzennego [nie wiem jak Wy, ale ja podczas samotnych spacerów po starych częściach cmentarzy komunalnych niemal zawsze mam wrażenie, że nie do końca przebywam w dokładnie tym miejscu na osi czasu, w którym powinnam. ;) Trochę, jak Jung w Rawennie :) ].


Jednak zanim pojawi się nierealny spokój czy nawet wrażenie pośredniego obcowania z Wiecznością, muszę z całych starać się nie mrugnąć ani nie odwracać spojrzenia. ;)
Ponieważ w pierwszej chwili pojawia się irys: jasny, ziemisty i suchy, pyłkowo-pudrowy. Gdybym dysponowała w tej chwili papierkiem lakmusowym i przyłożyła go do skropionej Osiemnastką skóry, ów niemal na pewno ujawniłby wyraźny odczyn zasadowy mieszaniny. :) Ponoć gdzieś tam w tle pojawiają się nuty owocowe, ale nie potrafię ich wyczuć. No, może o tyle, że po kilku sekundach zatykający, chłodno-ciepły (?) irysowy puder rozjaśnia wątły promyczek dalekiej, niemożliwej do identyfikacji słodyczy. Czy to jednak mogą być owoce...? Pojęcia nie mam.
Kompozycja w pierwszych chwilach okazuje się tak dziwna, nieprzyjemna i drapiąca w gardle [za pomocą jasnej kaszmirowej wełny ale zawsze ;) ], iż trudno mi nie myśleć o niej jako o czymś niebezpiecznym. Przypomina również staranniej przemyślaną czy nieco mniej "wazeliniarską" (wobec klientów) wersję L'Eau en Blanc od Lolity Lempicki [okej, wiem, że No. 18 powstał kilka lat przed limitowanką Loli, jednak to białe jabłuszko poznałam jako pierwsze; stąd odwrotny punkt odniesienia]. Sytuacji nie poprawia powoli rozgrzewająca się szarość lekko pumeksowych, chropowatych nasion piżmianu, głównego bohatera olfaktorycznej opowieści. Głównie dlatego, że wnosząc do kompozycji jednoznaczne ciepło sugeruje, że piękne marmurowe postaci ze skrzydłami mogą być żywe. :> A kiedy już się poruszą, uroda opadnie z nich jak maska.

Na szczęście moje obawy okazują się bezpodstawne albo wszystko dobrze się kończy, ponieważ im dłużej No. 18 korzysta z mojego ciepła, tym bardziej miękkim się staje. Nie znika nigdzie chropowatość piżmianowego pumeksu ani zasadowo-ziemisty puder z irysów, jednak spuszczają z tonu umożliwiając mieszaninie dystyngowane umoszczenie się na ażurowym i jasnym stołeczku z bliżej nieokreślonego drewna [pewnie ambroksanowego, isoesuperowego albo innego w ich stylu]. Kompozycja rozmywa się, rozpuszcza w wątłym jesiennym słońcu, pozwala rozwiać ostatniemu ciepłemu wiatrowi...
Od początku delikatna, w bazie zmienia się w ducha, daleką, raczej przyjazną zjawę. Jak to dobrze, że nie szczerzy już kamiennych kłów! ;)

Marzeno, bardzo dziękuję za próbkę! :*


Rok produkcji i nos: 2007, Jacques Polge

Przeznaczenie: zapach skomponowany z myślą o kobietach, dla mnie jednak to łagodny, cichy uniseks. Na męskiej skórze prawdopodobnie stanie całkowicie przyległy, w kobiecym przypadku przez pierwsze pół godziny tworzy dosyć silną aurę, by później i tak opaść na ciało.
Na okazje, jakie sobie wymyślicie.

Trwałość: w granicach czterech-pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa

Skład:

nasiona piżmianu, irys, inne akordy kwiatowe, nuty owocowe oraz drzewne
___
Dziś noszę (nosiłam właściwie) to, o czym powyżej. Zaraz jednak zmienię perfumy na bardziej charakterne.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://cmentarium.sowa.website.pl/Sztuka/Anioly05d.html
2. http://insidetrekker.blogspot.com/2010/05/doctor-who-flesh-and-stone-review.html
3. http://www.flickr.com/photos/fuerst/5104909527/sizes/z/in/photostream/

środa, 7 sierpnia 2013

Pobierz próbki!

Pobrane. Więc teraz pora opisać ich zawartość. :)
Na tyle, na ile pozwala czas oraz nieprzejednany upał.

Ann Gérard, Ciel d'Opale

Sympatyczne, musujące suchym światłem kwiatowo-cytrusowe pachnidło. W pierwszych sekundach zdumiewające czystością akordu niewymienionego w składzie neroli, by po krótkiej chwili osunąć się w kierunku esencjonalnych cytrusów oraz galbanum. Później pojawia się słodki, jasnozielony jaśmin i wiciokrzew, które wzbogacone pojedynczymi kulkami czarnego pieprzu zastępują urodziwą żywicę otwarcia. W bazie zauważam kolejną odsłonę roślinnej zieleni, tym razem w postaci słodkich soków, tryskających ze świeżo pociętych szczap egzotycznych gatunków drzew. Czy wspomniałam, że chodzi o drewno jasne i niezwykle plastyczne? ;) No cóż, takie właśnie jest. Dzięki czemu przyjemnie zespala się z krystaliczną ambrową bazą.
Całość okazuje się dosyć przyległa do ciała lecz jednocześnie delikatnie promieniująca na otoczenie. Średnio trwała (jednak czy w przypadku pachnideł na lato to taka ogromna wada?). Panie Duchaufour, wciąż zdarzają się Panu mocniejsze momenty! :)

Skład:
cytryna, bergamotka, pigwa (!), galbanum, czarny pieprz, liście czarnej porzeczki, konwalia, wiciokrzew, jaśmin, wetyweria, wanilia, ambra, drewno cedrowe, drewno sandałowe, drewno gwajakowe


Bond No. 9, Chinatown

Ileż tu kwiatów! Ile hedonistycznej, całkowicie niekalorycznej słodyczy!
W pierwszej chwili czuję w zasadzie tylko ciepluteńką, soczystą brzoskwinię w otoczeniu swoich własnych kwiatów. Dopiero po jakimś czasie dołącza słodki, esencjonalny biały dywan z gardenii, piwonii, białej róży oraz pojedynczych kielichów tuberozy, czyniąc akord otwarcia mniej dosłownym a przez to - bardziej artystycznym, "stereotypowo perfumowym". Sympatycznie haczącym o gourmand.
Szczególnie, że po krótkiej chwili pojawia się jasna i puchata wanilia w towarzystwie drewna jeszcze bardziej jasnego i słodkiego, aniżeli w przypadku piętro wyżej, wypolerowanego na wysoki połysk. W bazie zauważam przyjemny, kakaowo-paczulowy puderek oraz sandałowcową śmietankę, do której ktoś dorzucił szczyptę mielonego kardamonu a następnie postawił tuż obok bukietu cudownych kwiatów z rozwinięcia mieszaniny. Zapach kompletnie nie w moim guście, za to jaki przyjemny! :) Oraz dosyć mocny, zaskakująco jak na swoją kategorię zawiesisty.

Skład:
kwiat brzoskwini, bergamotka, tuberoza, gardenia, piwonia, kwiat pomarańczy, drewno gwajakowe, drewno sandałowe, drewno cedrowe, wanilia, paczuli, kardamon


Montale, Santal Wood

Kiedy do pikantno-oleistego sandałowca w stylu bardziej naturalistycznego Santal Majuscule Lutensa dorzucimy akordy morskie w rodzaju soli albo "dryfującego drewna", następnie wzbogacimy na wpół ususzonymi ziołami, które równie dobrze mogą być jagodami jałowca, jak szałwią, bylicą czy mieszanką tymianku z lawendą a na dokładkę osuszymy mchem dębowym otrzymamy... TAM-DA-DAM! Kolejnego pretendenta do tytułu "najbardziej zajebistego męskiego perfumu sezonu Summer 2013". ;>
I nic poza tym. Kiedy wącham Santal Wood nie mogę przestać myśleć o kilku tysiącach perfumowych premier rocznie, z których każdą w chwili ustawiania na sklepowych półkach jej producenci widzą w roli następcy Habit Rouge, Fahrenheita, Cool Water czy Acqua di Gio a faktycznie soczek nie jest niczym więcej, niż wakacyjną limitowanką Avonu; tylko droższą oraz bardziej napuszoną.
Sandałek od Montale ma energię, odpowiednią zaczepność, trwałość. Słowem: wszystko, żeby skraść serca osiedlowych osiłków... na miesiąc lub dwa. :] I na pewno nie jest szyprem.
Znacznie bardziej wolę tę markę w jej 'wschodnim' wcieleniu.

Skład:
akord wody morskiej, jałowiec, drewno sandałowe, mech dębowy


Torre of Tuscany, Berkana

Żeby nie było, że się czepiam. Oto przykład, jak nowoczesne męskie pachnidło szyprowe robić należy. Tu od początku do końca wszystkie nuty grają tak sprawnie i harmonijnie, jak znający się od lat muzycy orkiestry symfonicznej. :)
Początkowe uderzenie miękkiej, pastelowej (ale niesłodkiej!) zieleni, płynnie przechodzi w kumarynowe suszki a następnie w lekką mieszankę używanej skórzanej galanterii z mocno rozrzedzonym dziegciem. Czasem - jak dziś - zamiast upłynnionej smoły występuje ożywcza świeżość kory brzozowej skontrastowanej rosyjską skórą oraz rozjaśnionej dzięki jakiejś nieziemskiej bioluminescencji. Baza kompozycji jest bardziej sucha, żywiczno-drzewna, głęboka. Uderzałaby w nozdrza silnym podmuchem wetywerii z cedrem oraz gorzkim skórzano-styraksowym dymem, gdyby tylko pojawiła się wcześniej. Tak się jednak nie dzieje, zatem Berkana od początku do końca może cieszyć się mianem pachnidła przyjaznego osobom postronnym, wyczuwalnego dopiero przy bliskim kontakcie z nosicielem, jak również całkiem trwałego.
Można?
Można. ;)

Skład:
tomka wonna, dziegieć, styraks, drewno cedrowe, wetyweria


Sonoma Scent Studio, To Dream

Marzycielskie perfumy dla marzycielek? A dlaczego nie? ;)
Tyle pięknych kwiatów - głównie fiołek z irysem, tuż za nimi róża oraz heliotrop - otoczonych przez suche drzazgi cedru i sandałowca, rozłożone na najdelikatniejszym zamszu, osłodzone bobem tonka i wanilią, upikantnione naturalistyczną wetywerią, wyniesione kilka metrów nad ziemię dzięki sympatycznym nowoczesnym aldehydom oraz omyte delikatnym, jasnymi strużkami kadzidła, dają efekt równie trudny do opisania, co przyjemny. :)
Chociaż nie ulega wątpliwości, że To Dream to zapach stworzony przez- i dla kobiet XXI wieku, trudno uciec od skojarzeń z dawnymi czasami, z błogą, odrobinę senną marzycielską przeszłością. Może z co bardziej sielankowymi obrazami prerafaelitów...? Mnie natomiast od pierwszego kontaktu wydał się silniejszą wersją pierwszych perfum od Johna Galliano, choć tylko w wydaniu edp. Identyczny duch, przebieg, trwałość, bardzo podobne nuty. Jedynie moc To Dream okazuje się znacznie większa.
Cudowne odkrycie! :)

Skład:
heliotrop, róża, fiołek, drewno cedrowe, kłącze irysa, wetyweria, wanilia, bób tonka, zamsz, mech dębowy, sandałowiec, dębina, kadzidło frankońskie, aldehydy, kakao, ambra, piżmo
___
Dziś Oud Malaki marki Chopard.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Labdanum nad Madrytem

Co? Kto? Gdzie? Kiedy? Jak? Dlaczego?

Taka mniej więcej była moje reakcja podczas pierwszego testu perfum, których nigdy nie podejrzewałabym o aż taki charakter. :)
El Cielo sobre la Plaza de Oriente, Niebo nad Placem Wschodnim to część  perfumowego cyklu marki Loewe, powstałego ku czci hiszpańskiej stolicy. W tej konkretnej odsłonie mający opowiadać nam o jednym z ważniejszych placów Madrytu, adresie tamtejszej rodziny królewskiej. Kiedy spoglądałam na nuty pachnidła, mówiąc szczerze, nie spodziewałam się rewelacji. Owszem, tangerynka, neroli, jaśmin, ylang-ylang i ambra to sympatyczne składniki perfum, olibanum natomiast niemal obowiązkowo budzi moje zainteresowanie, jednak bałam się, że całokształt najpewniej będzie można podsumować ironicznym polsko-hiszpańskim anagramem imienia jednego z królewskich zięciów [tego oskarżonego o wielomilionowe oszustwa pod pozorem prowadzenia działalności charytatywnej] - Nijaki. ;]
Dziś z ręką na sercu mogę powiedzieć Wam, że się pomyliłam.

El Cielo sobre la Plaza de Oriente nie jest nudne, zachowawcze ani tandetne. Co więcej, zaskoczyło mnie tak, że gdybym podczas testów miała obowiązek głośnego wyrażania myśli, pewnie powiedziałabym coś w stylu zbitki u samej góry recenzji. ;) Szok, zaskoczenie, oszołomienie - tak wyglądał początek mojej znajomości z omawianą mieszanką. A później było równie przyjemnie.
Choć ani razu nie byłam w stanie rozwikłać olfaktorycznego rebusu, którym okazał się ów aromat; kilka razy zbliżałam się do połowicznego sukcesu, jednak gdzie po drodze powiał wiatr, moje myśli uleciały gdzie indziej i zagadka wciąż pozostawała nierozwiązana. Ech, mityczna Sfinks nieuchronnie zrzuciłaby mnie w przepaść. ;) Lecz przynajmniej upadając mogłabym cieszyć się urokliwą mieszanką roślinnej słodyczy, obsypanych solą morską białych kwiatów oraz labdanum. gdyż to właśnie stanowi o sednie całej zagadki.
Skąd ta sól? Dlaczego na kwiatach? I jeszcze na dodatek labdanum...?

Długo zastanawiałam się, jakie inne perfumy przypomina mi Niebo nad...; bo że jakieś, tego byłam pewna. Niestety, również nie potrafiłam odgadnąć. Za to na pewno wiem, że otwarcie kompozycji tryska słodkim, cytrusowym sokiem o lekko eugelonowej poświacie, od samego początku stowarzyszonym z zawiesistym, cielesnym labdanum. Nie ma go zbyt wiele, za to jest wysoko skoncentrowane. Czy powstało jako swoisty mariaż nut bazowych z kandyzowanym imbirem lub ciężkim kwiatem pomarańczy? Chciałabym wiedzieć. :) Grunt, że nie opuszcza mnie nawet na chwilę, po uwerturze przechodząc w dostojne, posuwiste largo roztopionego w zielonej słodyczy ylang-ylang oraz pełnego, apetycznego jaśminu w stylu Jasmin Noir marki Bulgari, pokrytego drobnymi kryształkami soli morskiej. Nie jest je zbyt wiele; ot, byle zaakcentować niekonwencjonalną urodę pachnidła oraz dodać rozwinięciu żywszego twista. Czasem tu ówdzie pojawia się żartobliwe allegro z ożywczego oraz krystalicznego neroli, jednak całość zdominowana jest przez dostojne, szlachetne labdanum. Najmniej wyraźne w bazie, gdzie główną rolę gra niesłodki, ciemny kakaowy puder z odrobiną suchego paczuli, szczypta startych na drobniuteńkie wiórki tonkowych nasion, kilka drzazg bliżej nieokreślonych egzotycznych drzew [odmierzanych aptekarską miarą, więc lasów się nie spodziewajcie!], zatopionych w ambroksanie. A do tego wszystkiego przewijający się tu niczym refren czystek, dodający finałowi kompozycji balsamicznego życia i rozpraszający słoneczne światło za pomocą swojego złocistego, półprzejrzystego, ciepłego ciała [labdanum, które wygląda jak większy okruch bursztynu, hmmm... To może być jakaś podpowiedź. ;) ].
El Cielo sobre la Plaza de Oriente to pachnidło przeurocze; umiarkowanie silne, piękne bez ostentacji oraz odważne bez brawury. Z kwiatów oraz nut umownie orientalnych tworzące doskonale wyważony zapach dla kobiet i mężczyzn. Naprawdę ciekawe oraz warte, by zdać sobie trochę trudu i zdobyć próbkę.

Swoją otrzymałam od Poli, zatem sama specjalnie się nie wysiliłam. ;) Choć oczywiście jestem przeogromnie wdzięczna!

Rok produkcji i nos: 2012, Emilio Valeros

Przeznaczenie: jak wspomniałam wyżej, zapach uniseksualny z samego środka skali. O mocy i śladzie początkowo znacznych, w miarę upływu czasu coraz bardziej dyskretne aż wreszcie bliskoskórne.
Na wszelkie okazje, choć idealne podczas tych Bardzo Ważnych albo "zwyczajnie" oficjalnych. :)

Trwałość: w granicach pięciu-ośmiu godzin (to drugie, kiedy zechcecie zastosować śmielszą aplikację)

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: imbir, tangerynka, neroli
Nuta serca: ylang-ylang, kwiat pomarańczy, jaśmin
Nuta bazy: olibanum, kakao, ambra
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.flickr.com/photos/ce_89/8868920497/

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Historia pewnej miłości

Blisko dwa miesiące temu na moją blogową skrzynkę mejlową przyszedł list. Jego Autorka pytała czy nie zechciałabym odstąpić jej sampli dwóch lub trzech  zrecenzowanych wcześniej zapachów oraz prosiła o pomoc w doborze perfum. Ponieważ wspomniane przez S. próbki dawno już trafiły w inne ręce, mogłam jedynie odpowiedzieć na drugą część prośby, co też zrobiłam najlepiej, jak umiałam. Zaproponowałam przy okazji kilka innych sampli, być może w ramach drobnej wymiany.
S. wyraziła zgodę i był to początek naszej korespondencji, która rozciągnęła się na kilkanaście dalszych listów. :) Dowiedziałam się wtedy, że moja nowa perfumowa znajoma poszukuje perfum, które nie drażniłyby jej niedawno narodzonego Synka ale też były przyjemne dla niej, miłośniczki świetlistych szyprów oraz lżejszych akordów drzewnych.
S. zdumiała mnie swoją szczerością oraz ogromem pozytywnej energii i siły, kiedy nie tylko opisała mi swoje dotychczasowe olfaktoryczne miłości ale wręcz streściła pokrótce niemal całe życie. Wspomniała o kochających rodzicach i trudnym dzieciństwie, o sile, jaką czerpała ze świata własnych marzeń czy literatury oraz o determinacji, by dzięki edukacji osiągnąć niezależność, zaś dzięki miłości uwolnić się od balastu przykrych wspomnień i - tak po prostu - zacząć żyć pełnią życia. :) Kiedy pisała o swoim Mężu oraz Synu nie miałam najmniejszych kłopotów aby pojąć, jak bardzo ich kocha. I jak oni muszą kochać ją. :)
Poczułam sympatię do S. nie tylko z powodu jej ogromnego hartu ducha ale też z racji kilku zbieżności w naszych życiorysach. Widzicie więc, że nasze kontakty od samego początku wyszły daleko poza strefę "normalnych stosunków bloger-czytelnik" [nie bardzo wiem, jak to inaczej ująć], stając się bardzo ciepłymi oraz intymnymi, pełnymi szeptów, zwierzeń, blasków i cieni, gorzkich wspomnień, pięknych marzeń oraz rzeczywistości, która wydaje się doskonałym podsumowaniem dotychczasowego życia oraz startem w przyszłość najlepszym z możliwych.
W pewnym momencie S. przytoczyła nawet słowa Alberta Camus: "przyszłość będzie szczodra jedynie wtedy, kiedy wszystko ofiarujesz teraźniejszości".
No, sami powiedzcie: jak można nie polubić kogoś, kto myśli w ten sposób? :)

Więc kiedy wreszcie doszło do naszej wymiany, wysłałam swój list jako pierwsza, by po jakimś czasie otrzymać odpowiedź. Tego dnia byłam w domu, więc przesyłkę poleconą mogłam odebrać osobiście. Pokwitowałam odbiór i przyjęłam od naszej listonoszki kopertę, która jak na obiecanych parę próbek była zbyt duża i ciężka. Zdecydowanie zbyt ciężka. Zatem możecie zrozumieć moją ciekawość, kiedy zaczęłam drzeć papier i folię a potem, ujrzawszy ich zawartość, z wrażenia niemal bezwiednie opadłam na krzesło.
Obciążnikiem przesyłki od S. była bowiem książka. Nie byle jaka.


Kto zwraca uwagę na przyczajone z boku okienko bieżących lektur z mojego profilu w portalu Lubimy Czytać [zbyt rzadko je uaktualniam...], miał okazję ją zoczyć. Zdążyłam ją już nawet zacytować. ;) S. sprezentowała mi słynną książkę Denyse Beaulieu, autorki bloga Grain de Musc, zatytułowaną The Perfume Lover. A Personal history of scent. [Swoją drogą, jakby tu zmyślnie przetłumaczyć wieloznaczny tytuł dzieła..?] Ponoć S. kupiła ją na Amazonie, lecz lektura nie przypadła jej do gustu. Dołączona do przesyłki kartka z podziękowaniami sprawiła, że - o ile to możliwe - jeszcze silniej poczułam się ujęta oraz zawstydzona. Nie wiedziałam, co powiedzieć, w jaki sposób się odwdzięczyć. S. zdumiała mnie po raz kolejny - szczodrością kompletnie nie przystającą do mojej niewielkiej próby pomocy.
Spotkawszy się ze zdecydowaną odmową mi prawa do jakiegokolwiek rewanżu, mogłam zrobić tylko jedną rzecz: poprosić S. o pozwolenie na posłużenie się zarysem Jej historii w opisie książki Beaulieu oraz powiązanych z nią perfum. Dziś nadszedł dzień, kiedy znalazłam czas, by stworzyć notkę odpowiedniej długości. :)

S., jeszcze raz dziękuję! :*



Najpierw kilka słów na temat lektury.
The Perfume Lover to dzieło dwubiegunowe: o dwóch kompletnie przeciwstawnych wartościach, ogromnym znaczeniu merytorycznym oraz sprzecznym zeń nudnym zbiorem ekshibicjonistycznych plotek. Naprawdę mam z tą książką niemały kłopot.
O ile wprost brak mi słów, by wyrazić uznanie dla ogromu wiedzy Denyse z dziedziny sztuki i rzemiosła olfaktorycznego, ich dziejów, meandrów produkcyjno-marketingowych, roli w kulturze wysokiej i popularnej czy w świecie co najmniej dwu cywilizacji, jak również naświetlenia życiorysów, metod twórczych tudzież przemyśleń perfumowych kreatorów, krytyków oraz historyków, o ile Beaulieu wzbogaciła moją wiedzę odnośnie samego tworzenia zapachów [której zręby zawdzięczam Perfumom Cathy Newman] i pozwoliła zrozumieć, dlaczego właściwie (dotąd podświadomie) uważałam Bertranda Duchaufoura za jednego z tych twórców, których dzieła darzymy uwielbieniem odwrotnie proporcjonalnym do ich prywatnego charakteru, o tyle część dotycząca życia prywatnego autorki koszmarnie mnie wynudziła.

Poważnie. Choć bez kłopotów zaakceptowałam wtręty na temat niegdysiejszych upodobań olfaktorycznych Beaulieu czy jej bliskich - jako niezbędny składnik opowieści o jej prywatnym rozumieniu tego świata oraz drodze od bycia "bierną użytkowniczką" (ponieważ kiedy mieszkała z rodzicami nie mogła się perfumować) aż do poziomu eksperckiego - od momentu przeplatania historii szczegółami życia erotycznego autorki coraz częściej przyłapywałam się na czytaniu co czwartego zdania. A i to tylko dlatego, by wyłapać, czy między nużącym lansowaniem się na boginię zmysłowości nie zapodziała gdzieś przypadkiem prawdziwie wartościowej informacji. ;]
Miarka przebrała się chyba w momencie, kiedy D.B. zaczęła szukać powiązań między sobą a biblijną Marią Magdaleną. W końcu obie są/były 'świętymi grzesznicami' i w ogóle "przecież Maria Magdalena, jako prostytutka, na pewno również korzystała z perfum". Rety! Po przeczytaniu takich wynurzeń miałam ochotę nakrzyczeć na autorkę, żeby się ogarnęła i przestała pieprzyć jak potłuczona, usiłując żerować na najniższych instynktach oraz skojarzeniach czytelników [lubię psy, kuchnię wegetariańską, muzykę Wagnera i epicki rozmach ale nie znoszę smrodu papierosowego dymu - czy to robi ze mnie Adolfa Hitlera? ;> A i tak wymieniłam więcej "podobieństw", niż między Beaulieu a Marią Magdaleną], zresztą i tak sprawiających wrażenie wepchanych w tekst na siłę, ponieważ wydawca prosił: "więcej seksu! więcej brudu!" A najgorsze, że to wszystko jest bezwstydnie jawne; jakby w podkreślaniu szantażowania czytelników seksem i traktowaniu ich jak idiotów którzy, kolokwialnie mówiąc, bez gołego damskiego tyłka w gratisie niczego nie kupią, nie zawierało się nic nagannego. Trochę mnie to zniesmaczyło.

Zatem, jeżeli chcecie dowiedzieć się kilku naprawdę wartościowych faktów zza kulis perfumowej rzeczywistości a nie przeszkadza Wam wymuszony ekshibicjonizm pisarki, możecie śmiało sięgać po Perfume Lover. Lecz jeżeli przeszkadza, to też sięgnijcie; najwyżej zrobicie to, co ja, skacząc nad irytującymi rozdziałami! ;) Przyjdzie Wam to tym łatwiej, że całość czyta się naprawdę prosto i szybko.


Książka książką, jednak troszkę martwi mnie, że przeniosłam swój doń stosunek na perfumy, których powstawanie dokumentuje. Séville à l’Aube od L'Artisan Parfumeur to pachnidło, które w przeciągu kilku miesięcy od pierwszych testów całkowicie zmieniło swój przebieg.


Kiedyś było bardziej mroczne, krystalicznie nerolowe, przewiane lekkim, ciemnym kadzidłem oraz kryjącym w sobie sporo przestrzeni wypełnionej rozgrzanym powietrzem, obecnie zauważam weń głównie mleczko pszczele, zastałą wodę spod bukietu z kwitnących gałązek pomarańczowego drzewka oraz tajemniczą niczym mydłkowaty mruk z emo-harlekina dla nastolatek mieszankę bliżej nieokreślonych żywicznych grudek. A to wszystko jaśniutkie, nafaszerowane antydepresantami oraz pożywnym, organicznym żarciem i ubrane w jasne, przewiewne ciuchy. A że wbrew własnej woli? I cóż z tego, skoro tak ładnie prezentuje się na tle słońca i pomarańczowego sadu? ;>

W świetle powyższych słów moglibyście wysnuć wniosek, że Sewilla o Świcie to dla mnie jakieś kompletnie nienoszalne paskudztwo, lecz to nie będzie prawdą. Faktycznie mam ową mieszaninę za ciekawie skonstruowaną, przyjemnie oplatającą ludzkie ciało szczelnym lecz miłym w dotyku woalem, żywą i nawet obdarzoną wyrazistszym charakterem. Sęk w tym, że niespecjalnie ją lubię. ;)
Jest gęsta i mocna, lecz trochę zbyt zaborcza, mętna. A właściwie to mięsista; niczym gruboliściasta roślina o słodkim aromacie, uziemiona świeżą lawendą oraz wspomnianym pszczelim mleczkiem tak, że nieodparcie przypomina mi Amaranthine marki Penhaligon's, z którym problem mam jeszcze większy. ;) To raczej nie przypadek, iż obie pachnidła wyszły spod tej samej ręki. Czyżby Duchaufour właśnie tak wyobrażał sobie perfumową zmysłowość? Choć z drugiej strony... jeżeli podzielcie Sécrétions Magnifiques przez dziesięć, weźmiecie jedną część i dodacie doń olejek petigranowy, absolut kwiatu pomarańczy, lawendę, rozrzedzony zapach wosku oraz kilka żywicznych grudek bardzo możliwe, że otrzymana mikstura będzie pachnieć podobnie do Séville à l’Aube. :> Może faktycznie jest w niej seks, słońce i andaluzyjska wiosna, jednak całość z jakiegoś powodu denerwuje mnie i odstręcza.
Choć nie mogę odmówić wodzie urody, trudno zignorować mi kryjącą się gdzieś wewnątrz niej agresję, coś wyjątkowo paskudnego i, jak mawiają anglojęzyczni, creepy. Lecz to chyba efekt pożądany; wystarczy tylko spojrzeć na procesje, przechodzące ulicami Sewilli w Święty Tydzień, by poczuć się odrobinę nieswojo... ;)
Czyli zadanie wykonane. Chyba...


Cóż, jak widzicie, opis niespecjalnie pasuje do opowieści o S. i jej poszukiwaniu szczęścia. Naprawdę bardzo mi przykro; szczególnie, że zapamiętałam pachnidło zupełnie inaczej. Dlatego żeby odwrócić złą passę napiszę teraz o perfumach, które kwiat pomarańczy przedstawiają w sposób równie słoneczny, acz delikatniejszy i zdecydowanie bardziej przyjazny. Orangers en Fleurs, których próbkę nawiasem mówiąc otrzymałam właśnie od S. :) Wypadła spomiędzy stron książki...


O nich pisać znacznie prościej, bo też i w ramach olfaktorycznej opowieści dzieje się o wiele mniej - chociaż ciekawie.
Orangers en Fleurs to zapach prosty i uroczy. W pierwszych chwilach skrzący się i czarujący suchą jasnością kwiatu pomarańczy zdystansowanego zielonym chłodem Eau de Brouts, ubocznego efektu pozyskiwania olejki petigranowego. Po chwili jednak mieszanka zaczyna mięknąć, roztapiać się w cieple jaśminu, słodyczy ylang-ylang oraz ciemnej, zmatowionej goryczce gałki muszkatołowej. Gdzieś za kulisami przemyka zwiewna Biała Dama, otoczona zapachem tuberozy, zbyt płochliwa, by choć raz się nam ukazać; czujemy tylko jej obecność, "gdzieś tam", za ścianą - przyznajcie, że to sztuka jak na te małe, białe lecz piekielne kwiatuszki. ;) Zawsze jednak główną rolę gra kwiat pomarańczy, w bazie bardziej kremowo-pudrowy (jak to możliwe?), złożony na starannie wyheblowanych, jasnych deskach.
To zapach, który mówi sam za siebie: nieprzesadnie słodki, gęsty ale niezbyt nachalny, rozgrzany promieniami słońca o nieczęstej miękkości i urodzie. Układający się na ciele prosto oraz naturalne, a jednak z dużą gracją. Teoretycznie kompletnie nie w moim guście, ale...

Gdyby dodać doń kilka smużek kadzidła, uzyskałabym "dawne" oblicze Séville à l’Aube. :) Lecz to niepotrzebne skojarzenie, Orangers en Fleurs są piękne i bronią się same! :) Zupełnie, jak ceramiczne płytki czy murale portugalskiej manufaktury Estudio Destra. Tylko spójrzcie: jeszcze nigdy chłodne barwy nie były tak pełne życiodajnego ciepła! ;)
W prostocie tkwi siła podobnie, jak w banalnych czynnościach codziennego życia. Tym, co przesądza o ich urodzie, jest towarzystwo ukochanych osób, współdzielących nasz maleńki wycinek Wszechświata. O tym właśnie opowiadają mi Orangers en Fleurs.  Perfumy od kobiety, której marzenia, wiedza i miłość pomogły zaprojektować dokładnie taki świat, w jakim zawsze chciała żyć. :)
Czuję się zaszczycona, że mogłam Ją poznać.


L'Artisan Parfumeur, Séville à l’Aube

Rok produkcji i nos: 2012 Bertrand Duchaufour

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, o mocy początkowo znacznej, z czasem zmieniającej się w silną, zwartą aurę.
Na okazje, pory dnia czy roku jakie sobie tylko wymyślicie. :)

Trwałość: od pięciu czy sześciu godzin zimą do prawie dwunastu latem

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: petit grain, kwiat drzewa oliwnego
Nuta serca: lawenda, kwiat pomarańczy, tytoń, wosk
Nuta bazy: olibanum, benzoes



Houbigant, Orangers en Fleurs

Rok produkcji i nos: 2012, Jacques Flori

Przeznaczenie: zapach skomponowany jako kobiecy, choć testy mogą wyjść na dobre także męskiej części społeczeństwa. ;) [Ciekawe, jak ułożyłby się na męskiej skórze? Hmmm...] Od samego początku nienachalny, najpierw jako swobodna aura, później całkiem bliski skórze.
Świetny podczas okazji oficjalnych oraz zupełnie luźnych, domowo-nieformalnych. Dzięki małej nachalności nadaje się nawet do pracy wśród większej liczby ludzi.

Trwałość: w granicach pięciu godzin; czyli raczej średnia, choć łatwa do przewidzenia

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: kwiat pomarańczy, róża, jaśmin
Nuta serca: tuberoza, ylang-ylang, Eau de Brouts, gałka muszkatołowa
Nuta bazy: drewno cedrowe, piżmo
___
Dziś noszę właśnie Orangers en Fleurs.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. oraz 2. http://adorngirl.com/exclusive-launch-seville-a-laube-from-lartisan-parfumeur-paris/
3. http://fineartamerica.com/featured/orange-tree-leah-saulnier-the-painting-maniac.html
4. http://upload.wikimedia.org/wikipedia/en/b/be/Estudio.Destra.Silves.Algarve.Orange.Tree.Faux.Door.Tiles.by.Katherine.Swift.jpg

sobota, 3 sierpnia 2013

Chwile jak motyle

Moments can change your life - tak podobno brzmiało jedno z haseł promocyjnych pierwszych perfum od Priscilli Presley. Prawdziwości sloganu nie sposób zaprzeczyć, to wiem na pewno. Lecz jak się ma do powiązanego z nim zapachu? O tym zaraz.

Jakiś czas temu jedna z Czytelniczek zrobiła mi cudowną niespodziankę, proponując przesłanie próbki Moments w postaci ekstraktu. Nie mogłam się nie zgodzić. ;) Agato, jeszcze raz dziękuję!
Trochę to trwało, lecz dziś mogę w końcu wziąć się za opisanie perfum.
Czy w ogóle warto?


Tak.
Moments, choć składają się głównie z niezwykle silnych, odurzających kwiatów o ilości nektaru większej niż faktycznie byłyby w stanie unieść [a sam nektar jest tak słodki, jakby już  na starcie składał się w osiemdziesięciu procentach z miodu ;) ], łatwo dają się lubić. Cóż, w końcu to sam środek perfumowego nurtu z przełomu lat 80. i 90. XX wieku. Czyli obecnie już czcigodne retro; widać czas od premiery zapachu w znaczący sposób wpływa na mój doń stosunek. ;)
Lecz to wszystko wątki poboczne. Zajmijmy się Chwilami.

Co łatwo powiedzieć, lecz wykonać już znacznie trudniej. Wszystko dlatego, że omawiana mieszanka od początku przypomina doskonale zmiksowany koktajl. Kwiaty, owoce, roślinna słodycz, od której aż kręci się w głowie - tego wszystkiego w otwarciu Moments znajduję mnóstwo a nawet jeszcze więcej. Co dodatkowo podbija do góry wyraźna lecz smukła wiązka aldehydowego światła, zaś w pierwszych sekundach uziemia zmysłowa tuberoza tonowana przez wysuszający mech dębowy. nie zdążę jednak się nimi nacieszyć, kiedy znikają, zastąpione przez wspomniane słodkości, bynajmniej jedna nie kulinarne.
Trwają one na skórze przez dziesiątki minut, szybują aż pod sufit i pełzną po podłodze i meblach, wymykają się drzwiami oraz oknem. Taaak, Moments to najprawdziwszy killer. :] Musi upłynąć naprawdę sporo czasu, nim kompozycja nieco się uspokoi i powolutku zacznie przesuwać się z powrotem ku akordom suchym oraz zmysłowym. Kiedy pojawia się staroświecki miks paczuli z wetywerią wiem, że w końcu mogę odetchnąć pełną piersią. :) Jeszcze lepiej jest, kiedy mieszanina schnie jeszcze mocniej, w czym wyczuwam zasługę powracającego mchu. Chwilę później do suchych, upudrowanych nieco kwiatów ( w postaci bukietu, niemożliwego do podzielenia na części pierwsze) dołącza lekka pikanteria przypraw oraz ledwie wyczuwalna smużka ostrego, ciemnego dymu, po której wkracza suchy, ostry, ciepły cywet. Drażniący powonienie ale przecież znakomicie bilansujący męczącą słodycz rozwinięcia aromatu, przenikający wszystkie nuty, obejmujący je wyraźną ale niezbyt ostentacyjną ramą. [To już ostatnie podrygi owego składnika w perfumach selektywnych, już niedługo stanie się zbyt przykry dla coraz młodszych i coraz mniej wyrobionych nosów ludzi z grup testowych]. Gdzieś w tle wyczuwam słodkawe, żywiczno-cielesne ciepło.

Moments jako czyste perfumy okazały się zapachem ciekawym, skłaniającym do namysłu - choć głównie z perspektywy osoby przyzwyczajonej do zupełnie innej ciężkości "zapaszków celebryckich" - przerysowanym. Do tańca i do różańca; zbyt słodkim ale i drapieżnym, balansującym gdzieś na granicy kiczu. Jednak, kurczę, w tym szaleństwie jest metoda! :)
Jeśli zaprzestaniemy zabaw z własnym wizerunkiem, także olfaktorycznych, to cóż nam zostanie?

Rok produkcji i nos: 1991, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet i na ich skórze rozwija się najprzyjemniej. O mocy, jak wspomniałam, nielichej oraz takim śladzie, dopiero po ładnych kilku godzinach zwijającym się do wąskiej smużki tuż przy ciele.
Pasuje mi do okazji oficjalnych, bardzo eleganckich i/lub sformalizowanych, jednak to subiektywne odczucie.

Trwałość: przypominam, że testowałam ekstrakt, który na mojej skórze utrzymywał się do. ok piętnastu-osiemnastu godzin aczkolwiek pamiętam, że i woda toaletowa potrafiła żyć na skórze ponad pół doby.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-aldehydowa (oraz orientalna, a co tam! ;) )

Skład:

Nuta głowy: brzoskwinia, bergamotka, fiołek, kolendra, aldehydy
Nuta serca: piwonia, jaśmin, róża, tuberoza, kłącze irysa, konwalia
Nuta bazy: labdanum, skóra, wanilia, mech dębowy, wetyweria, paczuli, ambra, piżmo, cywet
___
Dziś L'ambre de Carthage marki Isabey. Uch, jak mi w niej dobrze! :)

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://amazzingpicture.blogspot.com/2010/11/butterfly-wallpapers.html

piątek, 2 sierpnia 2013

Rozterki religijnego mleczarza (oraz niereligijnej blogerki)

Długo zastanawiałam się, co napisać o tym zapachu. Wciąż tego nie wiem.
Mimo upływu miesięcy nie potrafię wyrobić sobie na jego temat konkretnej opinii, nie bez powodu zresztą.

Kiedy myślę o Heliotrope Oliviera Durbano czuję się trochę jak Tewje, główny bohater Skrzypka na dachu kiedy jego córki, postępując wbrew aszkenazyjskiej tradycji, same dokonywały matrymonialnych wyborów:


Zrozumiałam że, starając się dojść do ładu z Heliotropem od Durbano, w pewien sposób podzielam rozterki tego kochającego swoje dzieci ogromnego tradycjonalisty.

Zatem wiedzcie, iż najnowsza propozycja O.D. naprawdę mnie rozczarowała; ale z drugiej strony: przecież wcale nie jest źle skomponowana; ale z drugiej strony: lecz cóż z tego, skoro duchem oraz obróbką olfaktorycznego materiału przypomina mi dokonania marki Slumberhouse? ale z drugiej strony: to przecież Durbano, nie Slumberhouse! Inna marka, inne podejście do pachnideł; ale z drugiej strony: czy naprawdę muszę roztkliwiać się nad wszystkim, co właściwie prawie wcale mnie nie rusza? ale z drugiej strony: z tą  żywiczno-świeżo-przyprawowo-drzewną kompozycją całkiem przyjemnie się współpracowało; ale z drugiej strony: dlaczego nie mogę mieć jednego i drugiego? Zarówno zachwytów, jak i sympatycznej harmonii z pachnidłem? Przecież takie przypadki nie należą do rzadkości! ale z drugiej strony...
 NIE. Nie ma żadnej drugiej strony!

Tewje średniej ze swoich córek nie wybaczył ślubu z gojem, ja Olivierowi Durbano nie jestem w stanie wybaczyć Heliotropu.
A właściwie nie tyle 'nie wybaczam', co 'nie mogę przeboleć'.

Heliotrope od Oliviera Durbano to naprawdę bardzo ładne, nadzwyczaj przyjemne perfumy o zadowalającej mocy oraz trwałości. W rzeczy samej dobra robota i jeśli miałabym być szczera muszę przyznać, że w tak naprawdę je lubię. :) Jednak podobnym uczuciem darzę większość znanych mi perfum marki Slumberhouse, których najnowszy zapach Durbano wydaje się jednocześnie kompilacją oraz złagodzeniem.
To nie jest podobieństwo dosłowne lecz na tyle wyraźne, by zepsuć mi całą przyjemność z testów Heliotropu. Możecie zrozumieć, jak bardzo czuję się owym faktem przybita?

Wszak wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na triumfalny powrót marki w dawne tory. Po imo makabrycznym Citrine sugerowały powrót do arcyprzyjemnych klimatów drzewno-kadzidlanych z niewielkim lecz zawsze mile widzianym dodatkiem egzotycznych przypraw. :) I na tym polu zaliczam jubilerowi, który chce uchodzić za perfumiarza olbrzymi sukces. Raz, że w ogóle wysłuchał głosu klientów, dwa: że umiał przychylić się do ich próśb, nie rezygnując jednocześnie z trochę innego ujęcia pachnideł sygnowanych własnym nazwiskiem. Bo nie da się ukryć, iż od czasów wspomnianego Cytrynu marka Olivier Durbano podąża śladami śladami starszego brandu Serge Lutens - albo ewolucji warsztatu Bertranda Duchaufoura. Wszystkie trzy nazwiska łączy niemal równoległe odchodzenie od ciężkości w stronę kompozycji bardziej przejrzystych i lekkich, mniej wielostopniowych a wszystko to dzieje się od ok. dwóch lat. I chyba nie muszę dodawać, że niżej podpisaną cieszy niespecjalnie. ;) Lecz to tylko dygresja. Marki i pracujący dla nich perfumiarze mają prawo do odświeżania swojego stylu, o czym zresztą już kiedyś pisałam.
Problem w tym, że dzieje się to zbyt często; zbyt intensywnie, by nie rzec, że nachalnie. Heliotrope doskonałym przykładem. Weźmie się trochę olibanum i gorzko-tłustego elemi, trochę mirry, trochę suchych drzazg egzotycznych drzew, trochę przypraw z chilli, szafranem oraz pieprzem na czele a to wszystko wrzuci w kadź mikstury stworzonej na podstawie "niszowego szablonu świeżości", gdzie główne role grają suchy cypriol, cyprysowe igły, selerowo-naciowy dzięgiel czy jasne drewno cedrowe. No jak babcię kocham, brakuje tylko rabarbaru i nasion marchwi! ;> Żeby nie zarzucono nam pójścia na łatwiznę, obłożymy to wszystko najpierw ciepłą, iskrzącą się słodyczą kwiatów heliotropu [choć nazwa pachnidła nawiązuje rzecz jasna do kamienia półszlachetnego, jak zawsze u Durbano] a później gładką łagodnością śmietankowego sandałowca oraz waniliowo-kaszmeranowego akordu ambrowego. I będzie dobrze! :>

I jest dobrze, jak już wcześniej wspomniałam. Tylko, że osobiście czuję się już zmęczona podobnymi kompozycjami. Tym mocniej, kiedy wykazują niemałe podobieństwo do wcześniejszych dokonań innego domu perfumeryjnego [lecz, jak podkreślam, bardziej ogólne aniżeli szczegółowe].
Może w tym aspekcie jestem perfumowo-niszową tradycjonalistką ale uważam, że pachnidła tego segmentu nie powinny starać się być jednocześnie świeże oraz drzewno-orientalne. Nie da rady jednocześnie mieć ciastka i zjeść ciastka.
Czy oni wreszcie to pojmą??

Rok produkcji i nos: 2012, ?? (Olivier Durbano...?)

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dokładnie ze środka skali.
Otacza ludzie ciało najpierw skoncentrowaną, szeroką aurą, po ok. dwóch godzinach dosłownie przykleja się do skóry.
Na wszystkie okazje.

Trwałość: od czterech do ponad ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz przyprawowa)

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, imbir, chilli, dzięgiel, olibanum, elemi
Nuta serca: heliotrop, magnolia, cypriol, szafran
Nuta bazy: drewno sandałowe, drewno cedrowe, benzoes, mirra, ambra, piżmo
___
W tej chwili noszę to o czym powyżej i już czuję się trochę znużona. Tęsknię za po-nocną kroplą Rashy od Rasasi.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.tumblr.com/tagged/heliotrope