czwartek, 28 sierpnia 2014

Mówisz tak, bo mi zazdrościsz

Internet pełen jest memów w stylu: "krytykujesz mnie, bo tak naprawdę mi zazdrościsz", "zazdrościsz, bo cię nie stać", "krytykujesz i zazdrościsz, bo nie potrafisz zrobić czegoś lepiej, niż ja" i tak dalej. Często kryje się za nimi sporo prawdy ale...

ALE. Czy aby na pewno zawsze i bez wyjątku jest to słuszne podsumowanie? A co, jeżeli osoby, który uważają się za godne cudzej zazdrości, także mają całkiem sporo za uszami?


Kiedy z podobną argumentacją spotykałam się w retoryce celebrytów (oraz osób aspirujących do tego miana), kiedy jak szarańcza obsiadała bogi modowe, urodowe czy lajfstajlowe co najwyżej wzruszałam ramionami; nie mój cyrk, nie moje małpy. Kiedy jednak z tego typu myśleniem coraz częściej można spotkać się na rodzimym poletku perfumowym, chyba po raz pierwszy zastanowiłam się nad nim trochę głębiej. Czyli tego typu myśli krążą po mojej głowie od co najmniej trzech lat. Dziś postanowiłam dokończyć i opublikować notkę, wiszącą wśród szkiców od prawie roku. Cóż poradzić? Padliście ofiarą nawracającego przeziębienia oraz kataru. :D


Odkryłam, że podobne teksty bywają nie tylko rodzajem szczeniackiego pojedynku słownego [w rodzaju współczesno-internetowego "zatkało kakao?" albo "twoja Stara klaszcze u Rubika"] ale mogą też skrywać znacznie więcej odczuć, niekoniecznie pozytywnych. No właśnie...

Zauważyliście stwierdzenie, którym posłużyłam się w zdaniu tuż ponad fotografią: "osoby, które uważają się za godne cudzej zazdrości"? Mnie ono wydaje się kluczowe, ponieważ mniej więcej tak odbieram oskarżenia w rodzaju przytoczonych we wstępie do notki: 'skoro uważam, że ktoś kieruje przeciw mnie swoją zazdrość znaczy to, że sądzę, iż jest mi czego zazdrościć'. Ja sądzę. Bo to w moim życiu/postępowaniu/majątku/decyzjach/charakterze etc. kryje się coś, na co nie stać innych ludzi, coś dla nich nieosiągalnego. I skoro ich nie stać na to, co mam ja i czuję się z tego powodu lepszy/lepsza a odkrycie tego koniecznie muszę podkreślić za pomocą nieśmiertelnej frazy "zazdrościsz mi" (choć być może ujętej w znacznie bardziej wyrafinowany sposób) oznacza to, że poczucie własnej wartości buduję głównie albo między innymi w oparciu o zazdrość osób trzecich. Rzeczywistą lub wyobrażoną, tak naprawdę nie ma to wielkiego znaczenia. Liczy się sam fakt dumy z tego, że ktoś może mi czegoś zazdrościć.
Co faktycznie nie ma nic wspólnego z dumą z własnych osiągnięć, za to całkiem sporo z pychą. Czyli zachowaniem niemoralnym i demoralizującym osoby trzecie.

Żeby nie było: świetnie rozumiem psychiczny mechanizm, który prowadzi do tego typu nadużyć. Skoro ktoś stara się osiągnąć sukces w danej dziedzinie, to po jakimś czasie w jej ramach zaczyna intensywnie doszukiwać się tegoż sukcesu dowodów - a reakcje negatywne, jak zawiść czy schadenfreude z pewnością nimi są. Na poziomie czysto akademickim nie mam problemów z zaakceptowaniem podobnych praktyk; są ludzkie tak samo, jak ludzka jest sama zawiść (lub zdolność do heroicznego poświęcenia). Problemy pojawiają się dopiero na poziomie emocjonalnym, szczególnie przy okazji interakcji z osobą pyszną, choć sądzę, że nie tylko u mnie. ;)
W rzeczywistości bowiem taka jednostka potrafi porządnie zaleźć za skórę. I to niekoniecznie zazdrośnikom. :]


Dlaczego? Myślę, że kapitan Sparrow udzielił właśnie wyraźnej odpowiedzi. ;) Na pewno znacie powiedzenie, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą [oraz, że nie ma ludzi niewinnych, są tylko niedokładnie przesłuchani ale to inna bajka :> ]; podobny mechanizm może zachodzić w umyśle osoby butnej, która po jakimś czasie zaczyna wierzyć w swój sukces oraz ogólną "lepszość" od części osób z własnego otoczenia. Czasami ów sukces życzeniowy zamienia się w realny, kiedy indziej dzieje się na odwrót. Zresztą nie to jest tematem mojego wywodu. Jest nim sztuczny mechanizm poprawiania sobie humoru, z czasem zaczynający funkcjonować jako jedyna, obiektywnie istniejąca prawda. A to już, Łaskawi Państwo, praktyka niebezpieczna; tu pojawia się zaślepienie albo samozachwyt, samonapędzające się koło nieustannego dobrego samopoczucia na myśl o własnej zarąbistości.

Przy czym nie chodzi mi wcale o to, że zaniżanie własnej wartości w oczach swoich lub innych jest dobre, bo nie jest. Wcale. Jednak nie ma co kłamać, iż sytuację doskonale odwrotną można opisywać wyłącznie w samych superlatywach. Już starożytni doskonale to rozumieli i dawali wyraz w zamieszczeniu pychy na liście siedmiu grzechów głównych i to na "zaszczytnym", pierwszym miejscu. ;> Moim zdaniem nie bez powodu.
Kolejnym grzechem głównym była zaś chciwość. Zresztą niekoniecznie rozumiana wyłącznie jako namiętność do pieniędzy.


W połączeniu z pychą i niezmąconym samozadowoleniem chciwość potrafi stać się potężną bronią, zdolną niejednemu wyrządzić krzywdę. Szczególnie osobom, które z jakiegoś powodu stają pyszałkowi na drodze; lub raczej: którym pyszałek zarzuca stawanie na jego lub jej drodze. I nie ma znaczenia, czy rywalizacja ma miejsce naprawdę, czy też w całości rozgrywa się w głowie osoby, której samouwielbienie zakłóca właściwy odbiór rzeczywistości. Grunt, że prawdziwa jest jej potrzeba: "Jestem doskonałym człowiekiem sukcesu, nie mam sobie absolutnie nic do zarzucenia, prawdziwym bogiem wszechświata, więc logiczne, że inni ludzie, ta banda nieudaczników, zazdrości mi i po nocach śni o mojej porażce". Nie dość, że antypatyczny pyszałek niejako z automatu [bo wg niej lub niego podobne zachowanie jest równie logiczne i oczywiste, co nawyk oddychania ;> ] rzutuje na resztę ludzkości swoją własną wizję świata i swój własny charakter, na domiar złego robi tak tylko po to, by poprawić sobie samoocenę, podleczyć kompleksy czy coś równie żenującego.

To nawet byłoby zabawne, gdyby nie wyglądało tak żałośnie: delikwent najpierw powie coś buńczucznego, potem sam sobie odpyskuje, sam się ze sobą pokłóci i sam na siebie się obrazi. ;) I gdyby tylko nie posługiwał się do tego celu bogom ducha winnymi współobywatelami, byłoby już w ogóle cudownie. ;P

Generalnie chodzi o to, że w swoim otoczeniu nie akceptuję robiącego ostatnio spektakularną karierę pojęcia "hejter". Zauważyłam, że zbyt często przewija się w podręcznym słowniku osób nie tyle zawistnych, co właśnie pysznych i zorientowanych na chciwość. A do tego nie mówi wiele o ludziach głoszących krytyczne komentarze - wszak "hejter" ma grasować głównie w internecie - za to aż nazbyt dużo o tych, którzy wspomniany epitet wysuwają przeciwko innym, piętnując nim bliźnich o odmiennej opinii.
To nie "hejter" ma ze sobą problem ale nikt inny, jak osoba "hejt" zawzięcie tropiąca. Rzecz jasna, najczęściej ten dotyczący własnej osoby. :] Prawdziwy albo nie.

Kto ma w ręku młotek, wszędzie widzi gwoździe.

___
Dziś noszę Asian Green Tea marki Creed, choć w tej chwili (serce/baza) czuję mało co. Ech, ten katar!

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://kobieta.onet.pl/zdrowie/psychologia/zazdrosc-o-przeszlosc-partnera/x6tvx
2. http://moblo.pl/profile/czekoladkax33
3. http://anuwomensdepartment.com/2012/04/18/review-mirror-mirror/

niedziela, 24 sierpnia 2014

Do ośnieżonej dąbrowy, towarzyszu mój!

W ciągu kilkudziesięciu - ba! nawet kilkudziestu - lat nasza wrażliwość zaliczyła sporą woltę. Od tortur na zwierzętach (pod płaszczykiem "zabawy" dla ludzi) do ideologicznego weganizmu, od traktowania ich jak ruchomych maszynek bez emocji i zdolności odczuwania do przyznawania im statusu pełnoprawnych członków rodziny i powszechnego potępienia dla osób "pozbywających się" stworzeń starych, schorowanych czy zwyczajnie "niepotrzebnych". Od bezrefleksyjnego pomiatania nimi po status inhuman persons oraz ciągłą rewizję definicji cywilizacji [jeszcze w dziewiętnastym wieku "cywilizację" tworzyła społeczność potrafiąca komunikować się między sobą i tworzyć narzędzia a także przekazywać wiedzę na ich temat kolejnym pokoleniom, które mogą owe umiejętności doskonalić. Człowiek cywilizowany to taki, który posiadał świadomość. Czyli, hm... cywilizowanymi istotami są zatem bodaj wszystkie małpy naczelne, delfiny i orki, słonie... :] Sami widzicie, jak to działa].
Od gloryfikacji kultury polowań do dzieł bezlitośnie obnażających głupotę, okrucieństwo oraz butę myśliwskiego procederu.


W dalszym ciągu się zmieniamy a linia podziału biegnie przez społeczeństwo w sposób na pierwszy rzut oka nieuporządkowany, choć - jeżeli już silić się na uogólnienia - zgodny z poglądami polityczno-społecznymi poszczególnych osób. Ewolucja ludzkiego stosunku do zwierząt jednak wciąż trwa i niemożliwe są próby jej powstrzymania.

Nawet pomimo faktu, że "stare" otoczone zostało uświęcającym nimbem Tradycji oraz Nostalgii [wielkie litery nieprzypadkowe] i dzielnie bronione argumentami na temat odwiecznej jedności, tożsamości grupy, kontaktu z przyrodą czy nawet jej strzeżenia. Tak, myślistwo zdążyło stworzyć sobie wspaniałą i piękną Legendę, wciąż atrakcyjną dla dusz romantycznych, włóczęgowskich, refleksyjnych; próżnych, karierowiczowskich [bo przecież, współcześnie i przed laty, polował tylko ten, kto miał pieniądze lub odpowiednio duży teren na własność] ale i sadystycznych; zarówno towarzyskich jak introwertycznych. Podobny wstęp do pożal się Boru [nomen omen ;) ] charakterystyki "statystycznego myśliwego" można ciągnąć w nieskończoność i nadal go nie wyczerpać.

Sama bowiem zdaję sobie sprawę, że mój własny stosunek do kultury myśliwskiej jest mocno ambiwalentny już choćby z tego powodu, iż same polowania budzą we mnie gorący sprzeciw oraz odrazę. A przecież jadam mięso i, mimo wielokrotnie podejmowanych prób, nie jestem w stanie wyrzucić go ze swojej diety. Przejawiam słabość do butów lub akcesoriów odzieżowych z prawdziwej skóry świadoma, że będą wytrzymalsze i prostsze w utrzymaniu aniżeli ich skajowe albo materiałowe odpowiedniki. Uważam też, że człowiek tylko wtedy jest w stanie pojąć smak mięsa, gdy doskonale wie, że oto spożywa ciało istoty niegdyś żywej i czującej, przerażonej perspektywą śmierci i niewyobrażalnym bólem, zadawanym jej właśnie przez człowieka (w lesie czy w rzeźni, jeden czort); gdy jest w stanie objąć rozumem dramat powiązany z mięsożernością.
Pytanie tylko: ilu myśliwych zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę? ;> Teraz i przed laty. Ile umysłów potrafi zaakceptować przemoc (lub wręcz dobrowolne zadawanie przemocy) bez uciekania się do taniego atawistycznego pseudomistycyzmu? Chrzest w zwierzęcej krwi: pocieranie twarzy dziecka, będącego po raz pierwszy na polowaniu, krwią ze świeżo poderżniętego zajęczego gardła? Wpychanie twarzy w dopiero co otwarty brzuch "grubego zwierza"? Poważnie? Dalej jest już chyba tylko szamanizm i składanie ludzi w ofierze rozszalałym żywiołom. ;> Choć z drugiej strony uczciwie muszę przyznać, że takie praktyki wyraźnie pozwalały chłopcom [ponieważ to zawsze byli chłopcy i mężczyźni] na własnej skórze odczuć dramatyzm leśnego pogromu jak również nieuchronność znaku równości między zabijaniem a pożywianiem się.


Jak widać, trudno mi sformułować konsekwentną opinię na temat czegoś, co nazywam "kulturą polowań". Zbyt wiele kwestii budzi we mnie jednocześnie odrazę oraz empatię. Do jakiegoś stopnia jestem więźniarką sentymentu, jedną z wielu. Choć, jak mam nadzieję, moje faktyczne trzymanie się z daleka od polowań i myśliwych stanowi czytelną deklarację, po której stronie barykady wolałabym stać.
Rozumiem jednak zwolenników "magii polowania" [nie mylić z magią myśliwską. ;) Przynajmniej nie zawsze].

Podobnie jak rozumiem Hunter, perfumy powstałe pod egidą nowojorskiej marki MCMC Fragrances.
[Przyznajcie, długo czekaliście na jakikolwiek "konkret" w dzisiejszej recenzji? ;P Lub kiedy sami wydedukowaliście jej temat? ;) ]


Choć twórczyni marki i jej poszczególnych elementów składowych, Anne McClain, wyjaśnia jakoby za powstaniem pachnidła stała historia przyjaciela, którego nazywała Myśliwym [a może Łowcą, żeby i po polsku brzmiało to romantycznie i tajemniczo? ;) ], orędownika miłości do przyrody, mnie Hunter wydaje się odzwierciedleniem tej jasnej strony kultury polowań: tej słynnej mistycznej jedności z przyrodą czy resztą współtowarzyszy polowania-wtajemniczonych wojowników, niekiedy też odtwarzania pradawnego obrzędu.

Hunter opowiada o lesie obficie broczącym żywicą i o gałązkach, trzaskających pod butami. O zapachu jesienno-zimowego wiatru. O wieczystej harmonii czerni oraz bieli, dwu podstawowych barw pokrytej śniegiem kniei.
Lecz również o wewnętrznej bliskości grupy łowców, o ostrej woni ogniska i zwęglających się świerkowych czy sosnowych szczap, o aromacie dobrej jakości tytoniu, wypalanego w miłym towarzystwie, o cieple, fizycznym i emocjonalnym, o wygasających emocjach po "walce" ze zwierzętami, o błogości, opanowującej ludzkie kończyny i głowę dzięki wszystkim wyżej wspomnianym a także szybko wzrastającej ilości alkoholu we krwi. ;)
O dającej komfort pewności, że po wysiłku fizycznym i szkole cierpliwości, po skradaniu się przez szuwary i czatowaniu w krzakach, zawsze można liczyć na powrót do cywilizowanej codzienności z ciekawą książką, elektrycznością i czasem kanalizacją, z pościelonym łóżkiem i filiżanką ulubionej herbaty podaną prosto pod nos.


Wszystko doskonale się uzupełnia: gorycz tytoniu, jego pikanteria z balsamiczną drzewnością jodłowej żywicy, sosnowe drzazgi jednocześnie chłodzą i ogrzewają, zaś wanilia... Wanilia w Hunter jest wszystkim, co miękkie, ciepłe i pieszczotliwe, tym doświadczaniem jedności i odpoczynkiem, blaskiem ognia oraz przysłowiowym myśliwskim bigosem. ;) Bliskością. Aromat tytoniu jest tej bliskości wyrazem. Natomiast dym... on symbolizuje wzniosłość, łączy polujących z ich przodkami oraz przodkami przodków - i tak dalej, aż do czasów jaskiniowych. :D Dorabia ideologię, mówiąc krótko. ;P

Lecz za to w jaki piękny sposób!
Pachnidło otacza skórę intensywną, żywą, wibrującą aurą. Oplata człowieka zestawieniem kilku prostych, świetnie znanych woni, z których złożono coś nowego. Może nie wyjątkowego ale na pewno bardzo, bardzo pięknego. Takiego, dzięki któremu aż chce się chwycić za ciepłą kurtkę, kalosze i ruszyć w las! :)
Raczej by obserwować i (ewentualnie) fotografować, niż zabijać ale na pewno: żeby tam być. Nawet, gdyby rzęsisty deszcz miał mi wpadać do butów a śnieg za kołnierz.

Hunter to Opowieść, perfumeryjne dzieło będące nie tylko pachnidłem do skóry ale próbą uchwycenia magii zjawiska, przedstawienia go w swój własny sposób. Prawdziwa Sztuka. :) Z gatunku tych mało kontrowersyjnych oraz niekrzykliwych; tych, które w dzisiejszych czasach paradoksalnie wymagają od odbiorcy największej uwagi oraz namysłu. Dynamiczna ale jednocześnie spokojna i czysta. Silnie zakorzeniona w tradycji choć zdecydowanie nowoczesna w formie.

Hunter zamiast zabijania zajmuje się gloryfikacją piękna Matki Natury. Czyli wychodzi na to, że w ostatecznym rozrachunku idea perfumiarki została zrealizowana bez zarzutów.
Nie zamierzam narzekać. ;)

Za jedną z próbek dziękuję Akiyo!


Rok produkcji i nos: 2009, Anne McClain

Przeznaczenie: pachnidło uniseksualne z samego środka skali. Choć całkiem silne, zwłaszcza w początkowych fazach, skupia się wokół ludzkiego ciała chętniej jako aura, niż zamaszysty morderca ze skłonnością do pozostawiania po sobie kilometrowych śladów. ;) Jak napisałam wcześniej, Hunter nie zapewnia fajerwerków ale spokojne obcowanie z charakterystyczną mieszanka w typie ziołowo-tytoniowych niszowych drzewniaków z cienką strużką kadzidła i czymś słodkim w tle. Zimą zbyt puchaty, latem za bardzo papierochowy oraz kanciasty; do Łowcy idealnie pasuje jesienna aura.
Oraz wszystkie okazje, jakie tylko doń dopasujecie.

Trwałość: od niecałych sześciu czy siedmiu godzin zimą do pół doby podczas upału.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (a także waniliowa)

Skład:

balsam jodłowy, wanilia burbońska, tytoń
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Julian Fałat, Polowanie w Nieświeżu, 1891, własność prywatna. Ilustrację wygrzebałam z czeluści twardego dysku mojego komputera, więc niestety nie mogę podać Wam jej bez pośredniego źródła.
2. Fotografia przedstawiająca polowanie na dziki w majątku Michała Radziwiłła w Antoninie, zrobiona pomiędzy rokiem 1925 a 1939 i wypożyczona ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego.
3. Polowanie reprezentacyjne w Pruchnej z udziałem prezydenta RP Ignacego Mościckiego. "Za prezydentem stoją przyboczni strzelcy", listopad 1930 roku. Także z portalu NAC.
4. Czesław Wasilewski, Polowanie, własność prywatna. A jako grafika przywędrowało na mojego bloga STĄD.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Krótka rozprawa między Sandałowcem, Herbatą a Jaśminem

Choć dziś moje myśli zajmuje zupełnie inna kwestia, postanowiłam (może właśnie dlatego...?) zająć się opisem dwóch kolejnych pachnideł, czekających na swoją kolej od około dwóch miesięcy. Kiedyś wspominałam na Fejsbukowym profil bloga, że obie kompozycje ujmują mnie za serce i szczerze zachwycają - ale tylko wtedy, gdy występują w duecie. W pojedynkę obie wody - po prostu przyjemne, bardzo wdzięczne w noszeniu, ładne ale niezachwycające pachnidła.
Dopiero dialog czyni je wyjątkowymi.

Sacred Wood oraz Imperial Tea z azjatyckiej serii Kiliana.


Pierwsze z pachnideł eksperymentuje wokół drewna sandałowego. I "eksperymentuje" jest tu bardzo właściwym słowem, ponieważ zapach ten stworzono nie z samego drewna ale - ponoć w trosce o zagrożone wyginięciem drzewa Santalum album - odpowiednio dobranych akordów, mających za zadanie imitować tak charakterystyczną, upojną woń indyjskiego sandałowca. Co zresztą udało się osiągnąć. :)

Sacred Wood, w początkach ostre i zadziorne, rażące niestereotypową świeżością [czy istnieje stereotyp zapachu sandałowca? Jeżeli tak, to otwarcie SW zdecydowanie mu przeczy], w miarę upływu czasu uspokaja się i wygładza. Osadzone na ciepłej ludzkiej skórze stopniowo dopasowuje się jednak do najbardziej utartych - i najpiękniejszych - skojarzeń z wonią owego szlachetnego drewna. Miękka mleczność i charakterystyczna pikanteria niemal z automatu każą mi pomyśleć o takich pięknościach, jak Tam Dao Diptyque, Santal de Mysore Lutensa czy też Santal Blush z ekskluzywnej kolekcji Toma Forda.
Mieszanina otacza ludzką sylwetkę, szczelnie choć dyskretnie i znajdując zaczepienie w naszej cielesności, poprawia też humor. Mam nawet wrażenie, że potrafiłaby wręcz rozjaśnić ludzką aurę, rozbielić jej "naturalny" odcień - tak dalece sięga moje wrażenie radosnej pogody pachnidła. No po prostu czysta homeopatia. ;)

Lecz może to tylko moje prywatne wyobrażenie? Pobożne życzenie miłośniczki sandałowca jednoznacznie orientalnego, pikantnego i krągłego, doskonale wyrzeźbionego zdolnymi rękoma perfumiarza lub perfumiarki?
W każdym razie deklarowanej w opisach handlowych chwytającej za serce ale smutnej historii miłosnej, opisanej w Mahabharacie, nie znalazłam tu za grosz. A może właśnie wprost przeciwnie? W końcu historia skończyła się dobrze. :) Na pewno to, co ma mi do powiedzenia Sacred Wood, jest przesycone optymizmem oraz spokojem; daje nadzieję a także siłę do walki z przeciwnościami. Jednak tam, gdzie twórcy chcieliby ukierunkować myśli klientów na mistycyzm, tajemnicę, sprzeciwienie się śmierci, ja widzę ciepło, spokój - i ciszę.
Nie taki ten las tajemniczy, jak mu się wydaje. ;) Czyżby miał to być wpływ, znanej z subtelności, zielonej herbaty jaśminowej...?


Imperial Tea natomiast, w przeciwieństwie do "emującego się" spokojnego optymisty Secret Wood, pod pozorem lekkości i zwiewności skrywa niemało goryczy. Jak herbata jaśminowa, której nawiasem mówiąc jestem ogromną fanką [zarówno tej prawdziwej, jak i mniej lub bardziej udanych "odpowiedników" z ekspresowych torebek, tworzonych pod patronatem znanych marek]: jeżeli zaparzamy ją dłużej, niż trzeba, uwalniają się z niej spore ilości tanin, czyniących napar pierwotnie delikatny i wdzięczny czymś tak bardzo cierpkim, że wywołującym wrażenie drętwienie języka oraz całej nasze gardzieli. :) Choć taką herbatę wciąż daje się wypić [ba! część ludzi wręcz w niej gustuje, w tym niekiedy ja], jest to doświadczenie zmysłowe na tyle specyficzne, że intuicyjnie budzi w nas raczej niechęć niż przychylność.

Dokładnie tak zachowuje się Imperial Tea na mojej skórze. Tam, gdzie teoretycznie powinnam widzieć tylko wiotką delikatność zielonej herbaty oraz dziewczęcą lekkość jaśminu wielkolistnego, wyczuwam też tłustą drzewną goryczkę, która herbacianą cierpkość dodatkowo potęguje. Czy to wpływ sąsiadującego z Herbatą Cesarską Tajemniczego Drewna?
Nie sądzę. Przecież identycznie czułam się również podczas indywidualnych testów kilianowego jaśminowca. Odczucie cierpkości, która z poziomu skóry przedostaje się do środka mojego organizmu, jest zbyt dosłowne, aby miało wiązać się tylko ze wspomnianym olfaktorycznym dialogiem obu mieszanin.

Właściwie, to podobne odzwierciedlenie jaśminowej herbaty do tej pory spotkałam w perfumach tylko raz: w Fullah marki Maison Dorin. Tam tez pojawiał się intensywny, podszyty goryczką aromat herbaty jaśminowej - przy czym w obu przypadkach jaśmin raz po raz ujawnia swoje cielesne, indolowe podbrzusze; nie jest to jednak wrażenie oczywiste, indol cały czas trzyma się w tle, pokorny wobec słodyczy (spowinowaconych z kumaryną) suszonych białych kwiatów oraz tanin zielonej herbaty. Na obrzeżach soczku natomiast cały czas trwa wspomniany już tajemniczy akord drzewny, słodko-dymno-oleisty. Gwajak czy może faktycznie sandałowiec?
To chyba nie jest specjalnie istotne.


Oba pachnidła powstały w roku 2014 a ich twórczynią jest Calice Becker.


Sacred Wood

Przeznaczenie: zapach typu uniseks z samego środka skali, charakteryzujący się projekcją początkowo znaczną, szybko jednak redukującą się do dyskretnej choć jednoznacznej aury. Wyraźne dopiero z bliska.
Dzięki swojemu ciepłu i pogodzie idealny jako poprawiacz humoru ale oczywiście pasuje też do innych okazji, w tym też wszelkich najbardziej formalnych.

Trwałość: od sześciu-siedmiu do dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

drewno sandałowe, akordy mleczne, pikantne przyprawy


Imperial Tea

Przeznaczenie: pachnidło ewidentnie uniseksualne, choć wyraźna nuta jaśminu skieruje na nie częstszą uwagę Pań. Hm... jednak i Panowie powinni znaleźć weń coś dla siebie, szczególnie miłośnicy nowoczesnej paprociowości, ujawniającej się w grze herbacianych tanin z kumaryną i drewnem. Więc powiedzmy, że Imperial Tea będzie w sam raz dla miłośników Imperial Tea. ;) Na pewno cechuje ją znaczna projekcja oraz skłonność do początkowego pozostawiania za sobą gęstego śladu. Cichnie i przylega do skóry dopiero po paru godzinach od aplikacji, czyniąc emanację dyskretną oaz wyważoną.
Na wszystkie okazje.

Trwałość: w granicach dziesięciu-trzynastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża

Skład:

zielona herbata, jaśmin wielkolistny, akord drzewny

___
Dziś noszę to, o czym powyżej. Oba zapachy. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://realbharat.org/the-king-of-woods-sandalwood/
2. http://the-chinese-tea-company.com/flowering-tea.html

niedziela, 17 sierpnia 2014

Tchnienie bogów i zew Opowieści


Na tym blogu dzieją się ostatnio dziwne rzeczy. Kwiaty, słodycze, różne delikatności czy też glamourowy luksus rozpanoszyły się ponad miarę - i zaprawdę, zaprawdę: dwa męskie skórzane pachnidła w stylu retro naprawdę nie są w stanie skutecznie obronić wiedźmiego honoru. ;P

Dlatego najwyższy czas zebrać się w sobie i wrócić do korzeni. Niech pracownię zasnują dymy, niech się tu rozplenią Niepokój oraz Mrok! ...lub cokolwiek zechcecie w moim dzisiejszym bohaterze zobaczyć. :D

Ponieważ dla mnie - choć niezaprzeczalnie tak kadzidlana i gęsta, że aż namacalna - Sahara Noir od Toma Forda, tradycyjnie już, negatywnych emocji nie budzi. Choć już wyraźne doświadczenie ciepłego, dającego wytchnienie cienia i owszem. :)
Co więc czuję, kiedy otacza mnie aura tego pachnidła?


No właśnie trudno odpowiedzieć jednoznacznie. :D Zbyt wiele się dzieje; zbyt wiele emocji, skojarzeń, wizji atakujących mój mózg. To miłe: po tylu "babskich" zapaszkach spotkać wreszcie charakternego przeciwnika na poziomie! ;)

Na pewno w meandrach Sahary ukryto całą epopeję o kadzidle, jego genezie oraz podróży pomiędzy czasem a przestrzenią, pomiędzy epokami a wielkimi kulturami, pomiędzy człowiekiem a bogami wszelkich możliwych religii. Jak w cyklu dokumentalnym BBC pod tytułem The Frankincense Trail, Kadzidlany szlak [o tytule nawiązującym oczywiście do Kadzidlanego Szlaku, drogi handlowej wiodącej z Omanu na południu Półwyspu Arabskiego, przez Medynę w Arabii Saudyjskiej i Petrę w Jordanii aż po egipską Aleksandrię i syryjski Damaszek, kluczowej dla średniowiecznego handlu tym niezwykle cennym surowcem], gdzie w zaledwie parę godzin mieliśmy okazję zanurzyć się w rzeczywistościach tego niewielkiego kawałka świata, rozciągniętych w czasie na kilka tysięcy lat. Kobieta-faraon Hatszepsut i prorok Mahomet, współcześni saudyjscy szejkowie, swoimi petromiliardami finansujący oraz sankcjonujący kulturowo-prawny ucisk kobiet ale i łamiąca bliskowschodnie stereotypy jordańska pilotka; polsko-egipski zespół archeologów, pracujących w Dolinie Królów, izraelski hotelowy rabin pilnujący, aby w luksusowym resorcie na granicy dwóch wrogich państw nic nie uchybiło judaistycznym zasadom rytualnej czystości, palestyński drobny sklepikarz, opisujący trudy życia za murem oraz katolicki metropolita Betlejem.
Wyraźnie wyczuwalne napięcie albo i wrogość, oddzielające od siebie przedstawicieli państw i narodów skupionych na tym niewielkim przecież kawałku Ziemi. Świat zamieszkany niemal wyłącznie przez mężczyzn, choć przecież przed kamerami brytyjskiej telewizji przewijały się także kobiety - przede wszystkim jako tło.
Męskie kultury, które stworzyły podstawy cywilizacji, jakiej (wciąż) jesteśmy częścią.

Ich najsilniej namacalnym wspólnym mianownikiem wydaje się być kadzidło. Ciemność i blask, który ją rozświetla.


Czemu złocisty płomień, rozjaśniający mrok skojarzyłam z kadzidłem? Tego nawet ja nie jestem pewna. :)

Co wiem, to że Sahara Noir zauroczyła mnie całkowicie. Zamotała w głowie, zadała setki pytań, rozsnuła przed moimi oczyma przepiękną opowieść: trochę romantyczną i trochę smutną, angażującą bez reszty. Od otwarcia, w którym kadzidło miesza się z oudem oraz labdanum o goryczy i cienistości przywodzącej na myśl pachnidła od Normy Kamali [przede wszystkim Ceremony, to Incense light, którego wydaje się nieomal klonem], przez ambrową słodycz kadzidlaków w stylu Ambre Fétiche od Annick Goutal czy Amber Absolute także od Toma Forda tudzież zachwycającą transcendencję labdano-kadzidła z Incense Pure Sonoma Scent Studio, przez barwne nawiązania do zmysłowości Jaisalmeru i kościelnej wyrazistości Avignonu aż po cielesną doskonałość złocistego Labdanum Donny Karan - trudno mi opisać mieszaninę bez przepychających się na pierwszy plan kolejnych kadzidlano-dymnych skojarzeń.
Bo też i nie wiem, jak miałabym pominąć wszystkie te nawiązania, jak podejść do rzeczowej analizy dzieła, które wymyka się mojemu rozumowi, choć już wobec intuicji tworzący wizję klarowną, możliwą do odczytania przy odrobinie wprawy.

Przy Czarnej Saharze nie mam ochoty wdawać się w płonne dywagacje na temat jakości poszczególnych elementów składowych dzieła. Usilne wciskanie do każdego opisu mieszanki nowotworu językowego "Orpur®", mającego jakoby oznaczać nową jakość w pozyskiwaniu najczystszych zapachowych esencji tylko-i-dla Givaudan i rozpływanie się nad podobną hochsztaplerką [czy i Wam "nowa najwyższa jakość" kojarzy się ze słynnym "jesiotrem drugiej świeżości", tylko w przeciwną stronę? ;> ] budzi rozbawienie. Wszelkie mniej lub bardziej rzeczowe rozważania czy spory wydają się płonne oraz wymuszone.
Po co mi to wszystko, skoro perfumy odczuwamy przede wszystkim zmysłami i emocjami, mózgiem oraz sercem?


Skoro wiem, że moje ukochane kadzidło jest tu potężne i nieogarnione, bez początku ani końca; że labdanum przechodzi kilka metamorfoz, by z gorzkiego i smolistego, przez ciepły wosk ewoluować w złocistą, obłędnie zmysłową maź; że oud istnieje głównie w pewny oddaleniu, jak rama spinając kompozycję w całość; że akord ambrowy z nieobecnego zmienia się w nienachalnie słodką chmurkę, potem w gorący powiew pikantnego wiatru, potem znów w słodycz, by zakończyć żywot jako ciepła śmietankowo-drzewna nieskończona delikatność. Że przewijające się przez strukturę mieszanki ciepłe żywice i ostre, tnące nozdrza trawy, zmysłowe kwiaty nadające całości to głębi, to radosnego roziskrzenia oraz oprószony cynamonem karmel to tylko i aż drobne epizody niesłychanie barwnej Opowieści. Tło, które nie jest ani baśnią, ani mitem, ani romansem, ani dramatem wojennym, ani komedią, ani horrorem, lecz nimi wszystkimi po trosze.

Sahara Noir to epopeja. Odwieczna pieśń złożona z najdroższych naszym sercom archetypów; opowieść, której z upodobaniem słuchamy od tysięcy lat i wcale nie mamy dosyć. Retuszowi podlegają tylko imiona bohaterów czy miejsce akcji, jednak treść pozostaje niezmienna, jak gwiazdy nad naszymi głowami.
Więc czy na prawdę to takie ważne: jakie imię nosi to a nie inne zestawienie świętych woni, kto je stworzył i na czyje zlecenie?

Dla mnie wszystkie wspomniane pachnidła (oraz kilka innych) to dzieła równoważne. Ostatnimi czasy do panteonu perfumowych wcieleń sacrum dołączyła właśnie Sahara Noir. I to wszystko. :)
Kolejna wersja Opowieści zajęła należne sobie miejsce.


Rok produkcji i nos: 2013, Rodrigo Flores-Roux

Przeznaczenie: pachnidło uniseksualne, skierowane przede wszystkim do miłośników gęstych i mocnych dymnych woni, aniżeli do przedstawicieli którejkolwiek płci. :)
Charakteryzuje się niemałą projekcją i zamaszystością, zostawia po sobie naprawdę spory ślad - choć, co warto dodać, całego pokoju nie zasnuwa [no chyba, że się zlejemy perfumami od stóp do głów ale na taką dawkę nie ma mocnych ;) ]. Z czasem zmienia się z dosyć szeroką, pulsującą i ciepłą aurę.
Nadaje się na wszystkie okazje, pory roku oraz dnia.

Trwałość: od dziesięciu-dwunastu godzin do blisko doby. Przy czym nie ma znaczenia, że ostatnie godziny to stopniowe zamieranie, ponieważ nawet wtedy kompozycję daje się wywąchać bez większego trudu.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i oczywiście orientalna)

Skład:

Nuta głowy: gorzka pomarańcza, cyprys lewantyński, labdanum
Nuta serca: kadzidło frankońskie, róża, jaśmin, cynamon, papirus, pszczeli wosk
Nuta bazy: labdanum i ambreinol, czyli akord ambrowy, żywica olibanowa, drewno cedrowe, benzoes, balsam peruwiański, wanilia, oud
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://epod.usra.edu/blog/2011/03/waning-crescent-moon-over-poseidon-temple.html
2. http://www.eduval.es/egipto/Religion/fotos/religion/galeria.htm
3. http://www.pinterest.com/pin/423056958719978313/
4. http://blackmagic.2x2forum.com/t17872-topic
5. http://ancient-serpent.tumblr.com/image/87380791345

niedziela, 10 sierpnia 2014

Słodka tajemnica

Jakiś czas temu zwróciłam uwagę na pewien zapach z zestawu próbek podesłanego przez perfumerię Yasmeen. Kiedy jednak chciałam znaleźć więcej informacji na temat owego pachnidła, okazało się, że zadanie należy do trudnych. Pytałam nawet o nie na Fejsbuku [na dziś dowodów brak, bowiem kochany Fejsik usunął już ten konkretny post :] ].Wtedy Jarek S. (pozdrowienia! ;) ) podrzucił mi link do niemieckiego sklepu internetowego, gdzie zawieruszyła się kieszonkowa wersja tychże perfum i można było znaleźć chociaż śladowy opis składu mieszanki.


Uspokojona, że w razie czego będzie gdzie się zwrócić po kilka dodatkowych informacji, zabrałam się za testy. I kiedy dwa tygodnie temu stwierdziłam, że jestem wreszcie gotowa do recenzji, postanowiłam odszukać rzeczoną stronę. A tu... niespodzianka! ;> Zapach prawdopodobnie zniknął ze sklepowego magazynu, zatem i jego podstronę usunięto z Sieci.

W takim przypadku zostało mi już tylko zwrócić się do Pani Justyny Nyczyk z Yasmeen (kolejne pozdrowienia! ;) ) i spytać, co to za tajemniczy gagatek. Dowiedziałam się, iż pachnidło zostało sprowadzone na specjalne zamówienie jednej z klientek perfumerii a mnie po prostu trafiło się trochę z flakonu-dubla, zamówionego przez właścicielkę Yasmeen z czystej ciekawości. O samym zapachu natomiast nie wiadomo Jej zgoła nic. [Przy okazji okazało się jednak, ze w ofercie sklepu pojawiło się inne dzieło od tego konkretnego producenta, Oud Sharqia, które oczywiście z miejsca mnie zainteresowało. :] ]


Tak więc dziś zapraszam na recenzję, złożoną z wrażeń i zgadywanek a dotyczącą pewnego pachnidła, które samo nie wie, czy woli być rozkosznym, ulepnym gourmandem czy też dyskretnym, cienistym i ciepłym orientalem. ;)

Bab al Habayeb marki Ard al Zaafaran.


Otwarcie kompozycji jest dokładnie takie, jak na powyższej ilustracji. Dosłownie, piksel w piksel. :D Kolorowe, intensywne, mocne; słodkie, twarde ale i sprężyste. O silnym ciele, złożone z samego landrynkowo-pudrowego, cukrowo-kwiatowego konkretu.
Ależ tu słodko! Karmel na skraju przypalenia, cukier puder, domowej roboty landrynki pachnące owocowymi sokami i syropem cukrowym a do tego wanilia z bobem tonka, orchidee oraz pyłkowo-duszny ylang-ylang. Może też coś niecoś jaśminu wielkolistnego o dziewczęcym i pełnym, seledynowym zapachu...? Z barwnymi światłami deserowych aromamolekuł w tle. Na pewno całość została ukręcona w jednolitą, tradycyjną dla arabskich perfum, masę: gęstą, ciągnącą się i aromatyczną, otumaniającą. W miarę osiadania na skórze krzepnącą jako krucha, skrystalizowana skorupka.

Perfumy dla małej, beztroskiej dziewczynki lub...


...lub dla młodej dziewczyny, której dusza domaga się już poważniejszego traktowania. :) Dla kogoś, kto akurat zaczął zauważać wielowymiarowość i złożoność świata - zarówno zewnętrznego, jak i gąszczu własnych uczuć oraz emocji - kto dopiero uczy się weń orientować.

Po kilku godzinach trwania lepiący się do skóry, słodki monolit zaczyna się kruszyć. Oczywiście z początku niezauważalnie, potem też dyskretnie i bez pośpiechu ale za to konsekwentnie. :) Olfaktoryczna erozja robi swoje. Dlatego nie dziwi mnie, kiedy po jakimś czasie przysuwam nos do skóry i odkrywam, że deserowość zeszła na drugi (albo i trzeci) plan, zostawiając po sobie co najwyżej wanilię i takie elementy słodyczy, które po dodaniu odpowiednich składników zmieniają się w akord ambrowy. Który zjawia się gdzieś w początkach bazy Bab al Habayeb i trwa, subtelny oraz krągły, pozbawiony wszelkich blizn czy zadziorów. Z czasem skupiający wokół siebie jasną, śmietankową drzewność sandałowca, matową goryczkę teku czy różaną miękkość kaszmeranu, otula ludzkie ciało przytulnym szalem, spowija je smukłą strużką wyjątkowo jasnego dymu. I tylko czasem pozwala ujawnić się czemuś metalicznemu, niepokojąco industrialnemu... To jakaś żywica czy może oud?
Któż to wie? Pomysłodawca, perfumeria Ard al Zaafaran z Dubaju, chciwie strzeże receptury Bab al Habayeb, najwyraźniej objętej najściślejszą tajemnicą. ;)

Nam, zwykłym europejskim szaraczkom, pozostaje tylko cieszyć się prostolinijną radością mikstury, deserowością jej otwarcia oraz drzewną ambrowością ciepłej, łagodnej bazy. :) Po prostu chłonąć wrażenia, spływające na nas z obezwładniającą siłą endorfinowego koktajlu.
Trochę euforii raz na jakiś czas nikomu nie powinno zaszkodzić.


Edycja, 28. 08. 2014, godzina 12:29
Wystarczyło zaledwie kilka dni cierpliwości i oto na stronie perfumerii Yasmeen pojawiło się nie tylko Baab Al Habayeb w regularnej ofercie [na razie jako dekanty do wyczerpania zapasów z testera lecz, zgodnie ze słowami Justyny Nyczyk, zapach cieszy się popularnością wśród klientek; więc mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości będzie można liczyć na obecność pełnowymiarowych flakonów :) ] ale też kilka szczegółów odnośnie samego soczku. W tym ramowy skład. Pozwolicie, że uzupełnię o niego podsumowanie recenzji? :)


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, unikający typowego (kiedyś) trójstopniowego rozwoju ale ścielący się wokół ludzkiej sylwetki i od razu, bez wstępów przechodzący "do rzeczy". Pierwsze stadia stanowczo nie grzeszą dyskrecją i tworzą nielichy ślad zapachowy, za to później kompozycja cichnie, zmieniając się w typową aurę, raczej bliską ciału.
Wszystko to zdaje się pasować raczej do okazji nieformalnych i wieczorowych, kiedy nie boimy się pachnieć wyraźniej. A nawet bardzo wyraźnie; uważajcie na ewentualne migreny. :]

Trwałość: około dziesięciu godzin wyczuwalnej projekcji i dalszych pięć lub sześć zamierania.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-orientalna (i jeszcze kwiatowa, a co!)

Skład:

malina, morela, gruszka, frezja, wanilia, szara ambra oraz inne akordy ambrowe
___
Dziś noszę Black Dianthus marki Il Profumo.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.pinterest.com/pin/78813062203613657/
2. http://500px.com/photo/3207170/candies-by-alexandre-pich%C3%A9
3. http://weheartit.com/entry/59851004