piątek, 22 stycznia 2016

Ucz się od natury, lecz jej nie kopiuj

"Ja poprzez księgi dyskurs wiodę,
Z tysiącem mędrców lekcje miewam.
Gdym wolny – cieszę się ogrodem:
Tu – druhem każdy kwiat,
a przyjaciółmi – drzewa".
Kuen Shang Kwong


I jeszcze jeden cytat, tym razem z tekstu reklamowego, pisanego nudną prozą: "(...) pewnego razu odwiedził go [pewien dolnośląski ogród japoński, położony tuż przy granicy polsko-czeskiej - przyp. wzp] prezes jednej z japońskich firm, która właśnie budowała w Polsce fabrykę. Spieszył się bardzo na międzynarodową konferencję w Czechach ale jadąc w kierunku granicy zauważył nagle tablicę z informacją o japońskim ogrodzie. Polecił kierowcy skręcić.Wszedł do ogrodu, rozejrzał się i usiadł na jednym z kamieni. Po kilku chwilach wydał polecenie asystentowi: »Proszę odwołać moją wizytę w dniu dzisiejszym w Pradze. Chcę popatrzeć na ten ogród«. Potem zastygł w bezruchu. W ciszy i skupieniu. Do tego właśnie służą m. in. japońskie ogrody, które są symbolem jedności człowieka ze wszechświatem".*

Czy wszyscy obecni tu korpowyznawcy i inni karierowicze przeczytali poprzedni akapit ze zrozumieniem? ;P
Więc teraz zróbcie to jeszcze raz, dla lepszego zrozumienia. :>
Bez niego nigdy nie osiągnięcie pełnego sukcesu ani nie zostaniecie dyrektorami generalnymi Toshiby (lub innego znanego na całym świecie, miliardowego przedsiębiorstwa).

A jeżeli wciąż Wasz czas wydaje Wam się zbyt cenny na takie "marnotrawstwo" i nie chce Wam się szukać tego malutkiego ogródeczka w jakiejś zapewne zabitej dechami wiosce [co zresztą dowodziłoby, że wciąż kompletnie niczego nie załapaliście i krótko mówiąc: biada wam!], zawsze możecie odwiedzić Wrocław.:D Tu też mamy śliczny, harmonijny japoński ogród; co ciekawe: tchnący całkowitym spokojem nawet w pogodne niedzielne, letnie popołudnie, kiedy przewalają się przezeń tysiące odwiedzających. Co przecież samo w sobie jest niemałym sukcesem oraz zagadnieniem z pogranicza mistycyzmu i science fiction. ;)


Podejrzewam, że swoją siłę założony w początkach XX wieku a odrestaurowany w latach 1995-1997 pod kierownictwem architektów krajobrazu z Japonii (oraz pod patronatem japońskiej ambasady) Ogród Japoński we Wrocławiu czerpie z tego przedziwnego imperatywu, który każe mu odradzać się niczym feniks z popiołów, wciąż i wciąż na nowo. Skąd to wiem?
No cóż, żeby nie sięgać daleko: dosłownie kilka tygodni po zakończeniu prac nad rekonstrukcją miejsca i oddaniu go do użytku, Wrocław nawiedziła powódź tysiąclecia, która na trzy tygodnie pokryła wodą ogród i jego okolice (Park Szczytnicki, zoo...). Zniszczenia okazały się tak duże, iż niezbędna okazała się kolejna renowacja.

A jednak dziś ogród żyje! I zachwyca swoją doskonałą, harmonijną, przynoszącą ukojenie urodą. Otulony drzewami, opleciony wodą, przyozdobiony kamienną oraz drewnianą architekturą Ogród Japoński nie tylko przynosi jednoczesne wyzwanie i wytchnienie bodaj wszystkim ludzkim zmysłom, ze słuchem i powonieniem włącznie ale przede wszystkim stanowi znakomity przykład jedności Natury z tworzoną przez człowieka Kulturą. Dowód, że to, co najważniejsze, nigdy nie powinno być nam obce ale stale towarzyszyć każdemu naszemu działaniu.
Co jest ważne? Na to pytanie musicie już odpowiedzieć sobie sami. Małą podpowiedź znajdziecie we wstępie. ;)

Jeśli natomiast jakakolwiek wizyta w ogrodzie stanowi wyrzeczenie ponad Wasze siły i/lub możliwości, mogę polecić perfumy. Najlepiej japońskie w duchu i genach, skrywające w duszach cząstki charakterystycznych elementów dalekowschodniej wyspiarskiej zieleni. Delikatne, poetyczne, ciche. Sprawiające wrażenie drobnych, kompletnie niespektakularnych detali, z dystansu oraz w odpowiednim kontekście zachwycające jednak swoją doskonałą, łagodną siłą, absolutną harmonią przeciwieństw, zen.
Takie, jakie tworzy mieszkająca w Paryżu Japonka, Miya Shinma.


Pochodząca z jedenastego wieku reguła tworzenia założeń ogrodowych nakazuje ich twórcom uczyć się od natury a nie jedynie ją naśladować. Bo przecież człowiek o przyrodzie nie musi myśleć, jednocześnie myśląc wciąż; lub raczej myśli o niej nieprzerwanie, jednocześnie nie zwracając na nią szczególnej uwagi. Jesteśmy i nie jesteśmy jej częścią dokładnie w identycznych proporcjach.
Ostatecznie czyż Kultura nie wywodzi się w prostej linii od Natury? ;)

Jednym ze znakomitych przykładów tej wspaniałej, prostej ale też wymagającej filozofii jest dla mnie Tachibana, oda ku czci dzikiego kwiatu pomarańczy, mającego ponoć symbolizować niewinność oraz czystość; bardziej duszy aniżeli ciała. Prosta, elegancka oraz doskonała.
Klarowna jak woda, omywająca omszałe kamienie i unosząca na swojej powierzchni delikatne smugi kuszącej woni krzewów, schylających ku niej swoje ciężkie od kwiatów gałęzie. Subtelna oraz cienista. A jednocześnie z zdumiewający sposób zielona, daleka od tego, co zwykliśmy kojarzyć z zapachem kwiatów; w nowoczesny sposób paprociowa. Jej kwiaty są bowiem przejrzyste jak woda i wdzięczne, jak smukłe promienie majowego słońca a całość japońska twórczyni skontrastowała pikantnym i suchym ale przecież lekko szuwarowym akordem wetywerii (w której zresztą wyczuwam również coś cypriolowego), drażniącym ale w nieco innej aurze miękkim jak mech.

W bazie Tachibany pojawia się wreszcie pierwiastek zwierzęcy; lub raczej ludzki - oto nad wodą spokojną i wonną pojawia się człowiek; mężczyzna nieco oszołomiony, zmęczony, piżmowo spocony (jednak niekoniecznie po pracy fizycznej). Niech będzie, że naszym bohaterem stał się ów wspomniany w anegdocie biznesmen. Oddycha głęboko, ściąga krawat, odpina górny kołnierzyk koszuli, siada i - jest. Nic więcej. Patrzy. Chłonie. Powoli, nie całkiem świadomie, przechodząc od zwykłej gonitwy myśli ku medytacji.
Tu i teraz.
Nie trzeba mu nic więcej, jak tego ogrodu i tej ciszy, szumiącego wiatru, szemrzącego strumyka, woni pięknych oraz naturalistycznych, widoku pozornie zwyczajnego a przecież w swojej prostocie doskonałego. Przyrody oraz własnego umysłu, na jakiś czas zespolonych w nierozerwalną całość.

Taka właśnie jest Tachibana.


A Tsubaki? Co do powiedzenia może mieć różowa kamelia, kwiat mnie osobiście kojarzący się ze starymi chińskimi baśniami, którymi zaczytywałam się jako dziecko?

Kwiat delikatny ale otoczony mocnymi, mięsistymi, chwilami nawet miękko-wełnianymi akordami przyprawowo-drzewnymi przywodzi mi na myśl jesień w ogrodzie japońskim. I ciszę. Wciąż przejmującą i kojącą ale już inną; bardziej nostalgiczną, chłodniejszą, melancholijną. Początkowe musowanie intensywnie różowych, fuksjowo-karmazynowych kwiatów o aksamitnych płatkach i miodowym nektarze nie wiedzieć kiedy ogrzewa szafranowy płomień, złocistoczerwony ognik, po którym zostaje drzewny, srebrzystomatowy popiół z lekko lizolowego oudu oraz ziemistych nut paczulowo-żywicznych.

W Tsubaki miejsce medytującego biznesmena zajmuje kobieta, z którą ten jest związany: żona, córka a może kochanka, trudno powiedzieć. Drobna, szczuplutka Japonka w nienagannie uszytym kostiumie od Chanel, z pojedynczym sznurkiem pereł na szyi idzie bez pośpiechu wijącą się, wąską ścieżką pomiędzy układającymi się do zimowego snu roślinami a obcasy jej tworzonych na specjalne zamówienie u najlepszego mediolańskiego szewca czółenek miarowo lecz głucho stukają o brukowe kamienie. W ten sposób kobieta dociera nad chłodne jezioro o stalowej w tym roku barwie. Przystaje na chwilę, obejmując się ramionami a wiatr nawiewa jej na twarz długie i proste czarne włosy. Kiedy odgarnia je wystudiowanym ruchem ręki zauważamy, jak smutne są jej oczy.
I już wiemy, że kobieta - choć tak jak mężczyzna przyszła do ogrodu szukać spokoju i ukojenia - nie zamierza oddawać się medytacji. Z jakiegoś powodu absolutnie nie może sobie na nią pozwolić. Pewnie dlatego po krótkiej chwili odwraca się na pięcie i odchodzi, równie powoli i chicho, jak przyszła. Tego dnia czeka ją jeszcze kilka zdarzeń do przeżycia i smutku do doświadczenia.

Tsubaki, choć równie piękne i wciągające, angażujące zmysłowo i intelektualnie jak Tachbana, jest odeń znacznie bardziej smutne. Tak bardzo, że aż boję się go dotykać w obawie, by nie zniszczyć równowagi, wątlej niczym późnolistopadowe słońce.



Rok produkcji i nos: 2015, Miya Shinma

Przeznaczenie: idealnie wypośrodkowany uniseks [proszę nie przejmować się mężczyzną z tekstu; to tylko symbol] o przyjaznej światu projekcji, dyskretnej choć wyraźnej tuż przy skórze. Na okazje, pory dnia i roku, jakie tylko dla niego zaplanujecie. :) Tachibana to dzieło całkowicie uniwersalne.

Trwałość: w granicach pięciu do siedmiu godzin zrównoważonej, umiarkowanej emanacji oraz dalszych parę stopniowego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: yuzu, czyli japońska cytryna
Nuta serca: kwiat dzikiej pomarańczy
Nuta bazy: wetyweria



Rok produkcji i nos: 2015, Miya Shinma

Przeznaczenie: również uniseks, aczkolwiek uczciwie przyznaję, że nie sprawdzałam, jak ów lekko musujący, ciepły przyjemniaczek sprawdziłby się na męskiej skórze (jednak tragedii nie przewiduję). :D Na pewno perfumy są równie spokojne, co poprzedni przypadek, żywe wyłącznie dzięki grze kwiatów z szafranem i nutami drzewnymi ale nie same z siebie.
Na okazje raczej oficjalne i dzienne, chociaż Wy pewnie znaleźlibyście jeszcze ze sto równie trafnych okoliczności dla Tsubaki. :) Poszukajcie ich więc osobiście!

Trwałość: nieco lepsza, jak w przypadku Tachibany, bo około dziesięciogodzinna, włącznie z krótkim i raczej gwałtownym procesem zamierania.

Grupa olfaktoryczna: szyprowa

Skład:

Nuta głowy: szafran
Nuta serca: kamelia japońska, jaśmin
Nuta bazy: oud, paczuli
___
Dziś noszę La Toskę z xerjoffowskiej serii Casamorati.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.daily-hdr.com/bridge-in-the-japanese-garden-wroclaw/ [Autor: Nico Trinkhaus]
2. i 4. http://wroclaw24.com.pl/kultura/co-warto-zwiedzic/ogrod-japonski-we-wroclawiu/
3. https://www.flickr.com/photos/klearchos/3756387078/ [Autor: Klearchos Kapoutsis]

* Cytat za: Teresa Kokocińska, Zenon Żyburtowicz, Z dala od drogi... Ponad 50 niezwykłych miejsc na wymarzony wypoczynek, wyd. Świat Książki, Warszawa 2008, s. 293.
Którą to lekturę polecam, jeżeli chcecie obejrzeć urokliwe fotografie oraz poznać parę magicznych miejsc w naszym kraju. Z drugiej jednak strony nie polecam czytać tekstu na trzeźwo; aż roi się w nim od błędów a jego styl często jest wprost makabryczny (np. nie mogłam się powstrzymać i z krótkiego cytatu usunęłam dwa nadprogramowe przecinki; a to jeszcze nic). ;P

środa, 13 stycznia 2016

A gdyby chryzolity były żółte jak cytryny?

Albo słońca, dziesiątki słońc na nieboskłonie? Zimnych słońc, dodajmy.
Brzmi nieprawdopodobnie?

W żadnym wypadku, współczesna chemia nie takie cuda tworzy! :D


Kiedy w połowie roku 2014 przepowiadałam śmierć perfumiarstwa, jakim je dotąd znaliśmy, kompletnie nie wyobrażałam sobie świata, jaki miał nastąpić po styczniu 2015 roku: świata perfum wyłącznie chemicznych, rzeczywistości masowego wymierania Wielkich Perfum, poddawanych restrykcyjnym reformulacjom i tym samym pozbawianych resztek charakteru, dzięki któremu ta czy owa Piątka albo Opium zyskały prawdziwą sławę. Nie wyobrażałam sobie, jak będzie można żyć, dokonując wyboru między kolejną premierową wydmuszką albo pozbawionym duszy starym zombie.
Dziś już wiem.

Wiem, że nawet z czysto chemicznych składników, nawet z modnej bez-głębi i bez-wyrazu można tworzyć kompozycje sympatyczne, ładne albo nawet wciągające. Można, bo dlaczego nie? Ostatecznie kto do tej pory korzystał z naturalnego mchu dębowego, ilu producentów stać było na utrzymywanie hektarów upraw róży i jaśminu? A składniki syntetyczne w perfumach stosowano przecież już w czasach, gdy moje praprababcie nosiły krótkie kiecki i warkoczyki. ;)
Wiem, jakie mogą być perfumy, do których produkcji nie wykorzystano ani jednego płatka kwiatu tudzież ziołowego listka i nawet drobniutkiej drzazgi cennego drewna, chociaż na takie właśnie składniki szumnie powołuje się marka. No wiem.
I co mi z tego przyszło?


Chrysolithe, jedenaste perfumy od Oliviera Durbano to świetny przykład takiej właśnie kompozycji: w oczywisty sposób chemicznej. Ciekawej, wodzącej za nos, artystycznej ale - mimo wszystko - w jakiś sposób niepełnej. Czegoś mi w nich brakowało. Za czymś tęskniłam, chociaż z pozoru dostałam wszystko, czego potrzeba: przyprawy, drewna, zioła oraz suche grudki jasnej żywicy.

Wystarczył jeden test, abym zrozumiała, że tym, czego mi w durbanowskim Chryzolicie brakuje, jest autentyczność. Tak, to właściwe słowo. Choć nie brak jej typowej dla niszy urody i wysmakowania, najnowsza mieszanka od Durbano drażni mnie laboratoryjnym wyziewem, przenikającym cała jej strukturę, od słoneczno-cytrusowego, matowożółtego, energetycznego otwarcia, przez wysokozasadowe odczyny suchych ziół w sercu aż po kwaśne octany, metaliczne mrówczany i tłusto-woskowe maślany (przede wszystkim maślany ;P ) na wypolerowanych łokciami naukowców drewnianych stołach i biurkach w głębokiej bazie. Poszczególne nuty zostały skomponowane w spójną melodię, której prapremierę zapowiedziano dopiero gdzieś na połowę XXVIII wieku naszej ery, kiedy zostaną już opracowane wszelkie instrumenty oraz powstaną wszystkie istoty, niezbędne do jej wykonania. ;)

Chrysolithe od Oliviera Durbano to melodia przyszłości. Taka, którą doceniam, może nawet podziwiam ale ni w ząb jej nie rozumiem.
Perfumy dla Stanisława Lema. [Lub Ericha von Dänikena, jeżeli wierzyć w biblijno-mistyczne konotacje pachnidlanego Chryzolitu. ;] ]



Rok produkcji i nos: 2015, a któż może to wiedzieć?? ;)

Przeznaczenie: typowy, doskonale wypośrodkowany uniseks dla miłośników nowoczesnej paprociowości, którym nie przeszkadza futurystyka, high-tech oraz inżynieria genetyczna wewnątrz flakonu perfum. ;P
Jak większość współczesnych, po-wielko-wymieraniowych perfum Chrysolithe unika tworzenia śladów zapachowych za uperfumowaną osobą ale prezentuje nowoczesną wizję bogatej projekcji, oscylując wokół uperfumowanej osoby jako żywa i dosyć gęsta, wielowarstwowa aura. Po jakimś czasie oczywiście słabnie, stopniowo opadając na skórę. Dlatego dobrze zastanówcie się nad doborem okazji, podczas których skorzystacie z tego zapachu (wg mnie pasuje do każdej ale Wy możecie mieć inne zdanie; pozwalam Wam :P ).

Trwałość: około pięciu czy sześciu godzin wyraźnego trwania i przynajmniej drugie tyle dyskretnego, stopniowego zamierania.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: werbena, hyzop, kmin rzymski, czarny pieprz, cynamon, imbir
Nuta serca: rozmaryn, szałwia, jaśmin
Nuta bazy: drewno cedrowe, (drewno sandałowe), wetyweria, szałwia, szara ambra, piżmo
___
Dziś noszę Eau de Mandarine Ambrée marki Hermès.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/ception/1935293760/ [Autor: Brian Hathcock]
2. https://www.flickr.com/photos/canyon289/3701614577/ [Autor ukrywa się pod pseudonimem Canyon289]

czwartek, 7 stycznia 2016

Sjesta panny dziedziczki


Jest to z pewnością niemały problem - we współczesnym świecie stworzyć perfumy, które będą urocze, dziewczęce, niewinne czy pastelowe ale równocześnie w żadnym wypadku słodkie oraz infantylne. Świeże ale też obowiązkowo kwiatowe. Z modnymi nutami drzewnymi, które jednak nie będą wyraźne na tyle, by komukolwiek kojarzyć się z pachnidłami stojącym po męskiej stronie popularnych perfumerii. A, no i właśnie! Powinny koniecznie być mainstreamowe, ogólnodostępne i łatwo przyswajalne dla nawet przypadkowej klienteli. :] Jak tego dokonać?
Zapytajcie Coty, faktycznego producenta jednego takiego cudu, jego kompozytorkę Danielę Roche Andrier oraz Miuccię Pradę, właścicielkę domu mody, pod którego szyldem zapach ujrzał światło dzienne. :)
Przed Państwem Miu Miu eau de parfum, pierwsza kompozycja zapachowa "Prady dla dziewcząt". ;)

Mieszanka ta spełnia wszystkie wymienione warunki, od początku do końca pozostając dziełem prostym, lekkim i przyjemnym; niezbyt skomplikowanym ale nigdy topornym. Od początkowego spotkania z delikatnymi białymi kwiatami w rodzaju konwalii, jaśminu oraz czegoś przyjemnie miodowego, podejrzanie przypominającego woń kwitnącej robinii akacjowej wyczuwam w Miu Miu słońce, życie czy pewien niezobowiązujący chłód (półcień werandy po północnej stronie starego wiejskiego domu), niosący ukojenie oraz przesycony seledynowymi sokami pachnących roślin. Ot, koktajl z organicznej młodości. :)
Chwilę później soki znikają, zostawiając po sobie kuszący ale nienachalny aromat kwitnących białych róż, które do spółki z resztą kwiatów tańcują dookoła wykluwających się matowych nut drzewnych na ciepłej i sypkiej, cokolwiek ziemistej podstawie. Gdzieś w oddali majaczą dalekie cytrusowe promienie i aromaty wiekowego sadu, tymczasem na miejscu, przy altanie kwiaty toną w mieszance jasnego, wysuszonego cedru, ciepłego kaszmeranu oraz dosłownie kilku oderwanych frakcji lizolowego oudu. Zaś w głębokiej bazie pojawiają się urocze chociaż oklepane syntetyczne pyłkowo-kwiatowe jasne piżma, ciche i dyskretne, usypiające niczym pora sjesty.

Miu Miu to idylla, nieprawdaż? ;) Doskonałe popołudnie doskonałego chociaż monotonnego dnia. Dziewiętnastowieczna rosyjska powieść obyczajowa o wakacjach na daczy. O, albo inne Panny z Wilka. ;)
Gdybyż tylko moja skóra zechciała traktować je łaskawiej i nie kwasić już na wstępie, upodabniając pierwszy zapach Miu Miu do nielubianego przeze mnie Jour d'Hermés! :P Gdyby cała uroda kompozycja objawiała mi się wcześniej, aniżeli po opadnięciu syntetycznego kwasu cytrynowego, którym ktoś "doprawił" wodę w wazonie pełnym wonnego kwiecia!
Wtedy byłoby pięknie.

A tak jest tylko ciekawie. Kilka oczek lepiej, niż w większości premierowych kompozycji zeszłego roku. I cóż, że niesłodko?


Rok produkcji i nos: 2015, Daniela Roche Andrier

Przeznaczenie: kompozycja dedykowana kobietom. Właściwie tym najmłodszym kobietkom; co mówiąc szczerze uważam za dobry pomysł: gust perfumowy, jak literacki czy muzyczny należy ćwiczyć od najmłodszych lat, dlatego bez trudu potrafię sobie wyobrazić, jak pięknie Miu Miu edp zagrałaby na skórze dziewczynki czternasto- lub piętnastoletniej. :)
Chociaż nieco starszym z nas również mogłoby być w niej bardzo do twarzy... gdyby nie granulowany kwas z otwarcia. ;> Na pewno zapach okazuje się bliski skórze, skromny w wyrażaniu emocji, co idealnie plasuje go w kategorii perfum dzienno-oficjalnych; lub też azjatyckich, gdzie słaba projekcja oraz ogólne nieepatowanie zapachem to czynienia zadość tamtejszym normom kulturowym (stroje i dodatki Miu Miu ponoć najlepiej sprzedają się w Japonii, Korei Południowej czy Chinach).

Trwałość: w granicach siedmiu lub ośmiu godzin spokojnego życia oraz kilka następnych niezauważalnego, dwukrotnego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, konwalia
Nuta serca: akordy zielone, jaśmin, róża, czarna porzeczka, brzoskwinia
Nuta bazy: drewno akigalowe [? jak to w ogóle przetłumaczyć na Polski?] (akigalawood, wyselekcjonowana w laboratoriach Givaudan frakcja woni paczuli, pachnąca pieprzem oraz oudem), jasne piżma
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Pierwsza ilustracja jest mojego autorstwa.

wtorek, 5 stycznia 2016

Mędrcy ze Wschodu, Zachodu, Południa i Północy


"W samo święto Trzech Króli, [Wawrzuś] wmieszany (...) w tłumie, słuchał uwag i żartów, wtrącał się do rozmowy, wszędzie go było pełno.
- Dwóch ino królów widzę. Gdzież trzeci? - spytała młoda wysoka mieszczka, bogato strojna, drugiej starszej, również złotymi łańcuchami obwieszonej, w prześlicznym czepcu, misternie perłami szytym.
- A stoi na samym przedzie i hełmu przed Paniątkiem uchyla.
- Co? Ten Murzyn obmierzły? Zębiska wyszczerzył... Ja zrozumiałam, że to sługa jest którego  z tamtych.
- Ale! Nie widzicie to, że koronę ma złotą na hełmie i zbroicę takoż wyzłacaną? Król jest, ino czarny.
- Prawda, prawda, nawet w pieśni stoi, że »Kasper z gorącego jechał kraju«.
- Ano widzicie - wmieszał się do rozmowy poważny jakiś człek, w sutej kierei, lisami podbitej. - Zbawiciel najmiłosierniejszy dopuszcza do siebie wszelakie stany i ludy, przygarnia nędzarza i koronata; nie czarną skórą się brzydzi ino czarną duszą.
- Słusznie prawicie, panie Marcinie; wasze słowa niczym kazanie ojca Bonifacego".
Antonina Domańska, Historia żółtej ciżemki, wyd. Świat Książki, Warszawa 1995, s.143-144
Chociaż powyższy tekst wydaje się być daleki od politycznej poprawności (a nawet nieświadomie rasistowski), należy mieć na względzie to, że powstał w roku 1913 a opowiada o czasach jeszcze wcześniejszych, a mianowicie o okolicach roku 1490, kiedy obowiązujące nas kanony współżycia społecznego oraz wzajemnego szacunku raczej nie obowiązywały. :] No i co najważniejsze: cytat z Historii żółtej ciżemki idealnie pasuje nie tylko do dzisiejszego dnia, lecz również do perfum, którymi chciałabym go uczcić.

Czym więc pachniałby ów trzeci - albo pierwszy, zależy jak liczyć - król, mędrzec z Afryki? Podobno Martine Micallef oraz Geoffrey Nejman jakiś czas temu poznali właściwą odpowiedź. ;)
Przed Państwem Akowa, perfumy pachnące dniem Trzech Króli oraz późnym średniowieczem jednocześnie. :)


Akowa to aromat, który można wyczuć w historycznych budowlach (od Kościoła Mariackiego w Krakowie oraz Starego Ratusza we Wrocławiu począwszy), w naprawdę starych książkach, w muzeach, kryjących bezcenne zbiory rzeźb czy obrazów, w powietrzu, przesyconym śladami ducha lat dawno minionych. To ten charakterystyczny, narkotyczny zapach kurzu, grzybów, pleśni oraz niewysłowionej głębi i słodyczy, której teoretycznie w takim otoczeniu trudno się spodziewać - ale która pasuje do historycznego miejsca, jak nigdzie indziej. A jednocześnie idealny wszędzie, ponieważ Akowa wydaje się nie oglądać, na takie szczegóły, jak czas powstania czy położenie geograficzne zabytku. Jest nim, jest jego duszą.
Tajemnicą Historii, tej pisanej przez "H" wielkie, mniejsze oraz zupełnie małe. ;) Życiem samym w sobie. Lub nawet życiem, śmiercią oraz ponownych odrodzeniem. I tak dalej. ;)
Akowa naprawdę silnie wpływa na moją wenę. ;>

Jak kolejne wcielenie słynnej proustowskiej magdalenki omawiane pachnidło trafiło prosto do mojego serca, okazawszy się niemal doskonałym wonnym odzwierciedleniem... nawet nie jestem pewna, czego. Tak dawne jest to wspomnienie, tak bardzo już zatarte ale przecież wciąż obecne w mojej głowie oraz trwale zapisane w duszy. Jednego jestem pewna: dotyczyło jednocześnie zapachu, rodzącej się pasji historycznej, krakowskiego Ołtarza Mariackiego, moich Dziadków ze strony Mamy oraz... lęku [zapewne strachu małego dziecka, wywołanego zetknięciem ze średniowieczną estetyką oraz kunsztem Wita Stwosza w odtwarzaniu realistycznych - często brzydkich, pokracznych, zniekształconych trybem życia czy chorobami - sylwetek ówczesnych krakowsko-jerozolimskich ;) mieszczan]. Lecz na pewno nie chodziło o moje pierwsze osobiste zetknięcie z Kościołem Mariackim i jego największą chlubą; do niego doszło, kiedy miałam już siedem lat a towarzyszyła mi moja Mama oraz jedna z ówczesnych koleżanek. Przy czym wspomnienia tamtego dnia są już wyraźne a idąc przez krakowski rynek doskonale wiedziałam, dokąd się udaję, co tam zobaczę i jak to coś jest ważne.

Dlatego, chociaż nie mam co do tego nawet dziesięciu procent pewności, przyjmijmy taką wersję wydarzeń: mała wiedźma, może trzy-, może czteroletnia, zostawiona pod opieką Dziadków dorwała jakiś stary album o sztuce albo przewodnik po Krakowie i przeglądając go zwróciła szczególną uwagę na ołtarz Wita Stwosza. :) Zapewne wtedy któreś z czcigodnych przodków, zauważywszy moje zainteresowanie fotografiami, opowiedziało mi co nieco na temat zabytku.
Tak, fascynacja to silny narkotyk, równie silny jak wspomnienia... oraz sztuka, skoro jej geniuszowi potrafiło ulec nawet całkowicie nieświadome dziecko. ;)

Jesienią 2015 roku okazało się natomiast, że wszystkie one pachną dla mnie jak Akowa.


Ciekawie jest pisać o kompozycji wyzwalającej tak wielki ładunek emocjonalny, skupiającej wokół siebie strzępy wspomnień czy myśli. Wszak to właśnie tutaj, w abstrakcyjnym - bo nieistniejącym - wnętrzu Akowy mieszają się aromat starych książek, łagodne drzewne drzazgi, laktoniczny, naznaczony niezwykłym kadzidłem roślinny kurz oraz pojedyncze szczypty bliżej niezidentyfikowanych zamorskich przypraw, wszystkie skąpane w pierzastych i fascynująco pięknych głębokich wodach destylatu z kwiatu pomarańczy (troszkę, jak we Fleur d'Oranger Lutensa).
Właśnie te ostatnie unoszą nas wprost do serca kompozycji, którym niepodzielnie włada dobra, miłosierna i potężna Matka Natura, Wielka Bogini, Maryja... jakimkolwiek nazwać ją imieniem, jej dusza pachnie dla mnie tak samo: ciepłem i ciemnością, najbardziej przyjazną i błogą siłą świata, bezpiecznym okryciem spokojnej nocy w kochających ramionach. Powrotem do najwcześniejszych lat dzieciństwa. Jedynym, co naprawdę niezwyciężone - miłością.

Tak, wiem, jak w Waszych uszach może brzmieć powyższy tekst; "znowu się czegoś naćpała i z siłą wodospadu leci strumieniem świadomości". ;P Kiedy jednak odłożycie na bok niepotrzebny w tej chwili, wymuszenie dorosły irytujący sceptycyzm zrozumiecie, że mam rację. ;) I że Akowa w sercu naprawdę pachnie spotkaniem z dawczynią wszelkiego życia, panią niebios i matką bogów. Tutaj suche ale wciąż żywe trawy ze spokojem kładą się na żyznych połaciach ciemnej, pylistej, słodkiej ziemi. Tutaj kwiaty rosną już jako esencjonalne, olejkowe i skrzące się potpourri, zaś wiatr niesie aromaty łagodnych żywic czy pikantnych przypraw, w zależności od własnego humoru. Ten krajobraz żyje; jest jak przysłowiowa wizja całego życia w źrenicy zasypiającej Marii z krakowskiego ołtarza Stwosza. Już daleka ale wciąż własna.
Kraina jedności przeciwieństw, całkowitej harmonii. Łono pradawnej bogini o potężnym, hebanowym ciele. Istoty o tysiącu imion ale niezmiennym sercu oraz duszy.


Zresztą w najgłębszych czeluściach Akowy ciała, ludzkiej energii, życia i nieerotycznej zmysłowości znajdziemy najwięcej, pyszniących się w łagodnym akantowym zwoju przyjaznego przyrodzie, ekologicznego akordu ambrowego z delikatnym drzewnym piżmem. W roślinnej arabesce żywic, traw, mchu czy też owej tajemniczej fasolki, którą podczas podróży do Afryki miał znaleźć Geoffrey Nejman [pewnie ukrytą gdzieś w kopalniach króla Salomona, między proszkiem z rogu jednorożca, Arką Przymierza oraz Świętym Graalem, których wcale a wcale nie zakosił Indiana Jones :P ]. Skrytą w cieniu, z rzadka rozświetlanym złocistymi, miękkimi warkoczami promieni słonecznych. W ciszy oraz intymności. Gdzieś w najgłębszej tajemnicy, schowaną za mgłą zbyt dawnych wspomnień. Właśnie tam możemy odnaleźć Ją.
Mistyczną jedność człowieka ze światem oraz bóstwami, które wyznaje najpiękniej i najpełniej, jak potrafi.

Nie jest więc Akowa mężczyzną, chociaż właśnie to sugerował wstęp do niniejszego tekstu. Jednak nie jest też do końca kobietą. Myślę, że duch omawianego pachnidła nie posiada płci, jak anioły. Z pewnością nie jest do tego wystarczająco małostkowy. :)
Nie pochodzi też z Afryki - tak, jak nie pochodzi z Krakowa. Jest zewsząd. Mówi w każdym możliwym języku i zna wszystkie szlaki po tym łez padole. ;) Wie wszystko i wszystko rozumie, chociaż niekoniecznie wszystko pochwala (jak na prawdziwie mądrą istotę ludzką... lub kochającą matkę przystało).
Nie ma skóry czarnej ani też białej, żółtej, śniadej tudzież niebieskiej w zieloną pepitkę. Jest każdego możliwego koloru oraz kształtu. Bo przecież one mają w nas najmniejsze znaczenie, chociaż wielu jednostkom małym i złym wydaje się inaczej. Lecz ich opinia jest tu kompletnie bezużyteczna.
Jednak, co najważniejsze, ten wspaniały duch nie wyznaje żadnej konkretnej religii, tym samym czcząc każdą z nich... lub raczej wszystko to, co w ludzkich wierzeniach najlepsze i najcenniejsze.

Oto nasza najwspanialsza utopia. :) Ta, do której wszyscy powinniśmy dążyć.


Rok produkcji i nos(y): 2015, Jean-Claude Astier oraz Geoffrey Nejman

Przeznaczenie: zapach nie wiedzieć czemu dedykowany mężczyznom, co jest oczywistą bzdurą. Dla mnie Akowa to spokojny, wyważony i - jak napisałam - pozbawiony przynależności płciowej - dyskretny uniseks. Ciepły i intymny, niosący ukojenie, więc pasujący do tych okazji, w których chcielibyśmy dodać sobie odwagi, pewności siebie albo spokoju. Zresztą ostatni ze stanów ducha jest ciągle w cenie, szczególnie ostatnimi czasy, zatem Akowa, środek przenoszący w zupełnie inny świat, błogi i nierzeczywisty, może okazać się szczególnie cenna. :D
Oczywiście żartuję, jednak umiarkowana projekcja i skłonność do tworzenia gęstej ale wąskiej aury wokół uperfumowanej osoby czynią perfumy wprost idealnymi towarzyszami wszelkich okazji oficjalnych i Bardzo Ważnych, dziennych ale też wieczorowych. No po prostu ideał. ;)

Trwałość: bardzo dobra, ponieważ zamykająca się w granicach dziesięciu godzin wyraźnego trwania w małym lub jeszcze mniejszym oddaleniu od skóry oraz dalszych kilka spokojnego, stopniowego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, kwiat pomarańczy
Nuta serca: liść figowca, kakao, "tajemniczy składnik X" o afrykańskim i roślinnym pochodzeniu
Nuta bazy: wanilia, paczuli, wetyweria, akordy piżmowy oraz ambrowy
___
Dziś noszę Chloé, vintage od Karla Lagerfelda.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Gwiazda betlejemska, akwarela autorstwa prerafaelity Edwarda Burne-Jonesa, znaleziona TUTAJ.
2. https://www.flickr.com/photos/jenniferboyer/6602041409/ [Autorka: Jennifer Boyer]
3. https://www.flickr.com/photos/jenniferboyer/6601952435/ [Autorka: Jennifer Boyer]
4. https://www.flickr.com/photos/jenniferboyer/6601924195/ [Autorką  również jest Jennifer Boyer]

sobota, 2 stycznia 2016

Safari na odległość

Zeszły rok rozpoczęłam w towarzystwie Irish Leather marki Memo, dlaczego więc w 2016 miałoby być inaczej? ;) Dziś kolejne pachnidło z serii Cuirs Nomades, noszące wdzięczną nazwę African Leather [co na tle perfum z przymiotnikami "irlandzka", "włoska" oraz "francuska" w nazwach brzmi cokolwiek niestosownie, przypadkiem bądź celowo włączając Memo do wielkiego grona ignorantów, dzięki którym w potocznym rozumieniu Afryka - kontynent z kilkoma całkowicie różnymi strefami klimatycznymi oraz setkami zupełnie odmiennych kultur - traktowana jest, jakby cała była jednym, ogromnym państwem. Państwo zamiast kontynentu, czaicie?*].


Nazwa może i jest wdzięczna, całkiem niewinna i tak dalej ale uwierzcie: to wrażenie minie, kiedy tylko doświadczycie działania nut głowy pachnidła. ;)
W rzeczywistości bowiem African Leather to ostry i suchy, silny oraz potężny drapieżnik, który akurat biegnie prosto w Waszą stronę, aby za kilka sekund uderzyć w Was z całą siłą swego pięciusetkilowego cielska. A Wy nie możecie nigdzie uciec. I kiedy pył spod kopyt szarżującego zwierzęcia do szczętu zatyka Wasze nozdrza oraz usta, kiedy Wasze twarze omywa ciepły oddech bestii, czujecie jej mocny, piżmowy zapach i w ogóle zamykacie oczy, odwracacie głowę w bok i czekacie na nieuchronny koniec, bo cóż innego Wam zostało, wtedy nagle zwierz mija Was dosłownie o włos. Nic dziwnego, myślicie ułamek sekundy później, uśmiechając się głupkowato. W końcu to nie prawdziwa Afryka, tylko kino 5D. ;]

Jakakolwiek agresywność była złudzeniem. I choć potężne zwierzę faktycznie czai się w otwarciu kompozycji, w rzeczywistości okazało się dużo spokojniejsze, niż nam się wydawało. A przy okazji równie umowne, jak kinowa fikcja prawdziwych doświadczeń.

To dlatego, że zamiast prawdziwych nut zwierzęcych za wrażenie cielesnej zmysłowości odpowiada roślinny kmin do spółki z ciemnym, brunatno-ziemistym zamszem. Tym natomiast jak cień towarzyszą nuty ostre i suche, domagające się uwagi ale nie głośne czy brutalne - sucha wetyweria, ziemiste paczuli, przyprawy eugenolowe; wszystkie w ilości tak znacznej, że aż tworzące wrażenie uderzenia samumu prosto w twarz.


Jednak i w tym miejscu nie ma powodu do prawdziwych obaw. Wszak i to pozorne niebezpieczeństwo, kryjące się wewnątrz African Leather zostaje prędko złagodzone. Dzięki różanemu, świetlistemu geranium, które ucisza wiatr i niesie ukojenie wysuszonej piaszczystej ziemi mieszanina delikatnieje w oczach, pozwalając, aby kwiatowa delikatność wygładziła jej kanty oraz wysubtelniła wszelką brutalność. Wetyweria chowa się w cieniu paczuli, tym razem wręcz aksamitnego, pięknie zespolonego w całość ze wszystkim, co w geranium zmysłowe i różane. Zamsz powoli zmienia się w delikatną i ciemną skórę bliżej nieokreślonego gatunku zwierzęcia, pozwalając okryć się kardamonowo-różowopieprzowo-muszkatowym pyłem. W końcu pojawia się szafran, ciepły i złocisty niczym słońce, zachodzące nad sawanną.

Baza Afrykańskiej Skóry to triumfalny powrót nut pozornie cielesnych, tym razem pod dużo spokojniejszą  i grzeczną - chociaż pościelową - wersją akordu ambrowego ze szczególnym uwzględnieniem słodko-słonego, lejącego się niczym miód labdanum. Tuż za nimi czają się metaliczne, kłujące w oczy opary ciemnego drewna (może być i oud) a także oprószonej kardamonem a ogrzanej szafranowymi nitkami skóry.

Nad sawanną powoli zapada zmrok. Wiatr znad Sahary już nie wieje. Po wielu, wielu godzinach nadchodzi czas na odżywczy, spokojny sen. Takie safari, z aparatem fotograficznym w dłoni, to ja rozumiem! :)


Rok produkcji i nos: 2015, Aliénor Massenet

Przeznaczenie: typowy uniseks przeznaczony bardziej dla miłośników perfum orientalnych aniżeli dla przedstawicieli którejkolwiek z płci. Powściągliwy w tworzeniu śladów zapachowych, zamiast nich preferujący żywą i gęstą, chociaż niezbyt rozległą aurę. ;)
Co oznacza, że African Leather znakomicie będzie nadawał się na wszystkie okazje, jakie sobie tylko wymyślicie. Nowa praca? Awans? Chrzciny dziecka  przyjaciół? Parapetówa u sąsiadów? Randka? Wieczór kawalerski kumpla? Zakupy z koleżanką? Egzamin na prawo jazdy? Wszędzie pasuje! ;) O ile tylko się polubicie i umiejętnie dobierzecie dawkę do okazji.
Uwaga! Pomimo opisu nut i tak dalej African Leather to dzieło wybitnie laboratoryjne, stworzone niemal wyłącznie z syntetycznych substytutów nielubianych przez IFRA substancji. Sztuczne ale w dobry sposób, gdyż świadomość tego nijak nie wpłynęła na przyjemność podczas testów.

Trwałość: znakomita; ponad dziesięć godzin wyraźnej, łatwo wyczuwalnej chociaż spokojnej projekcji i niemal drugie tyle stopniowego zamierania.

Grupa olfaktoryczna: skórzano-przyprawowa (i orientalna)

Skład:

kardamon, bergamotka, szafran, kmin rzymski, paczuli, geranium, wetyweria, akord skórzany, akord oudowy, piżmo
___
Dziś u mnie Black Afgano od Nasomatto. Klasyka! :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/t3rmin4t0r/3935051312/ [Autor: Gopal Vijayaraghavan]
2. https://www.flickr.com/photos/stormsignal/15081323010/ [Autor ukrywa się pod pseudonimem StormSignal]

* Zabawne, że w tym miejscu "ojtam, ojtam, nie przesadzaj, bo co za różnica" jako pierwsi pomyśleli pewnie ci z Was, których najmocniej wkurza instytucja Unii Europejskiej i którzy chętnie widzieliby Polskę poza nią; właśnie z powodu czegoś, co skrótowo można nazwać "zbyt wielkimi różnicami kulturowymi" między nami a zgniłym Zachodem. :P Ciekawy paradoks, prawda? ;>