czwartek, 30 października 2014

Miejsce wspaniałe i straszne

Był 3 października roku 2014, dzień w jednych częściach świata pogodny i ciepły, w innych ponury, zimny jak diabli i ogólnie mówiąc: paskudny. Jednak absolutnie bez względu na pogodę, miliony znudzonych nastolatków, zmęczonych rutyną dziennikarzy oraz wiecznie podjaranych popkulturą nerdów klikało bez większego zaangażowania w kolejne aplikacje swoich smartfonów, powstałe głównie po to, aby przenosić wiecznie złaknionych informacji, plotek, pomówień i awantur użytkowników internetu prosto do serwisów usiłujących uchodzić za społecznościowe. Miliardy kliknięć tylko dlatego, żeby sztucznie podtrzymywana potrzeba informacji na elektryzujące ludzkość tematy broń Boże nie wygasła i w dalszym ciągu pomagała zasilać konta właścicieli wyżej wspomnianych portali i producentów elektroniki kolejnymi miliardami dolarów. Dzień jak co dzień.

Tak wyglądała internetowa rzeczywistość trzeciego października bieżącego roku dopóki dwaj Amerykanie, reżyser David Lynch oraz scenarzysta Mark Frost, dokładnie o tej samej porze nie zaćwierkali w pewnym znanym serwisie społecznościowym wiadomością o identycznej treści: "That gum you like is going to come back in style! #damngoodcoffee". Dwanaście wyrazów i jeden hasztag wystarczyły, żeby społeczność internetowa zawrzała.
Aluzji szytej tak grubymi nićmi nie sposób przeoczyć lub zinterpretować błędnie. :D Wniosek był jasny: Miasteczko Twin Peaks wraca do telewizji!


Wszystko wskazuje na to, że spełni się obietnica jednej z najsłynniejszych denatek telewizji, Laury Palmer, która w swoim czasie wyznała agentowi Cooperowi: "zobaczymy się za dwadzieścia pięć lat". Premiera trzeciej serii jednego z najgenialniejszych seriali w historii przewidziana jest na 2016, czyli dokładnie ćwierć wieku od niepokojącej deklaracji. Czy niepowtarzalny, wyjątkowy i - pod wieloma względami - pionierski dla narracji telewizyjnych klimat Twin Peaks da się utrzymać pomimo upływu tylu lat, że o wodzie w Wind River lewie wspomnę? ;) Poczekamy, zobaczymy.
W każdym razie ja na samą myśl o powrocie do tego sennego, tajemniczego miasteczka ludzi serdecznych i demonicznych, wspaniałej przyrody, doskonałej kuchni oraz zbrodni czuję żywsze bicie serca. Pomyślcie tylko: znów w Twin Peaks, tym razem o dwadzieścia pięć lat starszym!
Jak duchy dobre i złe poradzą sobie w erze wszechobecnej elektroniki oraz rzeczywistości cyfrowej? Oretyrety! :>

Czy taka informacja nie stwarza idealnej okazji do olfaktorycznej zabawy światem stworzonym przez Lyncha i Frosta? Według mnie jak najbardziej tak. ;) Zresztą opisanie wyżej wspomnianego miasteczka w stanie Waszyngton z perspektywy tamtejszej kuchni - i zapachów, jakie musiały się stamtąd rozchodzić - korciło mnie już od wielu miesięcy. Prawdę mówiąc, niniejszy wpis powstał blisko rok temu i aż do dziś czekał w blogowych szkicach na ostateczne poprawki i okazję w sam raz pasującą do publikacji.
A przecież perspektywa trzeciej serii cyklu oraz kolejne Halloween to okazja podwójna. :)

Zapraszam więc na wędrówkę po deserowych specjalnościach Twin Peaks, miejsca słodkiego i przerażającego jednocześnie!


Weźmy klimat takiego miejsca: tych wszystkich ludzi ciepłych i oziębłych, przyjaznych oraz okrutnych, rozczulająco prostodusznych i cynicznych do szpiku kości - często w jednym i tym samym przypadku. Czarną Chatę i Białą Chatę. Kafeterię oraz burdel tuż za kanadyjską granicą. Olbrzyma i BOBa. Przytulność ale i grozę. Jak ująć je w jednym zapachu? Czy to w ogóle możliwe?

Moim zdaniem nie do końca.
Szukałam wśród pachnideł właściwego tropu, starając się na równi pokładać wiarę w rzeczowej analizie faktów oraz w intuicji. W taki oto sposób znalazłam troje podejrzanych ale żadnego ewidentnego winnego.
Każda z kompozycji zawierała w sobie pewną dozę niezbędnej dwoistości, rodzącego podskórny niepokój niedopowiedzenia ale żadna nie miała ich w odpowiednich proporcjach.

Najbliższa ideałowi wydała się Ambra Tibet marki Ava Luxe, jednocześnie obłędnie waniliowa, słodka. Wodząca na pokuszenie ciepłą jeszcze kruszonką czy obłędnym budyniowym kremem ale dokładnie w tej samej chwili drapiąca w gardło eugenolowym kardamonem i wprawiająca w zakłopotanie wyraźną nutą zwierzęcej zmysłowości w postaci piżma i cywetu. Stabilizująca się na ciele w pierzasto-aksamitny obłoczku o którymś z odcieni złamanej bieli i jednocześnie psująca jego bezpieczną błogość rwanymi, zaschniętymi smugami z błota i krwi.
Trzysta procent niepokoju pod pozorem bycia wonią doskonale przymilną; znakomicie zakamuflowany, niebezpieczny drapieżnik. Lecz niestety nie bestia nie z tego świata, której mimo wszystko oczekiwałabym w psychodelicznej atmosferze nadnaturalnego Twin Peaks.

Może więc warto zwrócić się ku Rume od Slumberhouse? Wszak jest to twór marki słynącej z tworzenia dziwnych, niejednoznacznych perfum, od których nie raz i nie dwa włosy stają dęba [co bynajmniej nie jest wadą].
No, cóż. Tym razem znalazłam zbyt wiele horroru, aczkolwiek samo pachnidło nie pasuje do ściśle horrorowej konwencji. Bo przecież czy prażone orzechy, taninowy, mocny napar z czarnej herbaty, palone liście laurowe oraz nieco czekoladowego paczuli są w stanie stworzyć obrzydliwą makabrę? Staroświecką baśń, trochę straszną, trochę romantyczną i owszem, jednak nie ślad wszechobecnego, diabolicznego zagrożenia. Tutaj mirra wprowadza zbyt wiele życia a labdanum uspokaja moje myśli, z powrotem prowadząc do świata, który znam i kocham. Dużo emocji, również negatywnych - ale Twin Peaks toto nie jest.

Trzecia z propozycji, la Danza delle Libellule od Nobile 1942, okazuje się natomiast tytułowym miasteczkiem widzianym z perspektywy przypadkowych przejezdnych, posilających się kawą i plackiem w Double R Diner. Przy czym nie chodzi o najsłynniejszy produkt lokalu, paj wiśniowy ale o jego pomijanego w scenariuszu konkurenta: placek jabłkowy. ;) Na kruchym cieście, od spodu nieco zbyt podsypanym mąką, teraz już przepieczoną i uwalniającą delikatny gorzki posmak, z aromatycznym nadzieniem jabłkowo-waniliowym, cynamonem oraz ciekawą nutą cytrusową w tle. Gdyby leżało na talerzu, towarzyszyłby mu niewielki kleks śmietany sandałowcowo-kokosowej. ;)
Człowiek, który zamówiłby taki przysmak, zajadałby go później łapczywie, z apetytem; cieszyłby się smakiem i dziwił, że taka niepozorna słodkość potrafi naprawdę nasycić żołądek. Na gorycz nadmiaru mąki o mały włos nie spalonej w ogóle nie zwróciłby uwagi. Żeby odkryć cienie nad Twin Peaks, trzeba wejść głębiej w jego strukturę.

Choćby zupełnym przypadkiem.


"(...) element kluczowy dla całej fabuły to wynik całkowitego przypadku. Podczas kręcenia sceny, w której matka Laury Palmer dowiaduje się o jej śmierci i wybucha płaczem, doszło do drobnej pomyłki na planie: otóż asystent scenografa Frank Silva uwięził sam siebie przed kamerą.
Serialowe wnętrza są przeważnie dość umowne, okna nie mają szyb, drzwi nie mają klamek. O ile prawdziwa klamka czy szyba nie jest potrzebna w konkretnej scenie, łatwiej i taniej zastąpić je byle atrapą. Co za tym idzie, rozmieszczanie dekoracji trzeba wykonywać w określonej kolejności, bo inaczej taki np. asystent scenografa zostanie w środku i nie wyjdzie bez odsunięcia jednej ze »ścian«. Tak się właśnie zdarzyło na planie Lynchowi.
On postanowił jednak mimo wszystko nie przerywać ujęcia - poprosił tylko Silvę, żeby siedział w kącie i się nie ruszał. Aktorka (...) odegrała scenę swojej rozpaczy, jak nakazywał scenariusz. Udawała, że w pokoju nie ma nikogo poza nią.
I kiedy kamera przypadkowo uchwyciła odbicie Franka Silvy w lustrze, niechcący dostaliśmy absolutnie niesamowitą scenę. O co tu chodzi? Kim jest ten facet? Dlaczego ta kobieta go nie widzi - albo udaje, że go nie widzi?
»Nie wiedziałem, co z tym zrobić, ale wiedziałem, że to jest świetne« - wspominał Lynch".
ŹRÓDŁO
Znając genezę jednej z najbardziej zapadających w pamięć postaci serialu [o ile w ogóle były tam jakiekolwiek inne ;) ], trzeba być głupcem, aby ignorować rolę przypadku w procesie twórczym. Więc nie marudźmy.
Jeżeli w serialu teoretycznie kryminalnym z wątkami obyczajowymi w ramach bonusu dostajemy jeszcze element nadnaturalny, nie wybrzydzajmy. Akceptujmy dzieło z dobrodziejstwem inwentarza. Szczególnie wtedy, gdy w ramach (dosłownej) wisienki na torcie dostajemy zajawkę najprawdziwszego food porn z czasów przed wynalezieniem Instagramu. ;P Darowanemu poczęstunkowi nie zagląda się w gary. ;)

Amerykańscy stróże prawa wiedzą o tym doskonale:


Damn good coffee, diabelnie dobra kawa, jak przełożono ów zwrot na język polski - jaka ona będzie?
Z pewnością dla każdego kawosza nieco inna. ;) Wiem, że dla nie-kawosza, choć osoby kawę "tylko" lubiącej, wybór będzie jasny mimo, że dla ortodoksów dosyć kontrowersyjny. Kawa, na którą ochotę się miewa, i to nie codziennie, jest napojem wysoce wzbogaconym. :) O spienione mleko, aromatyczne przyprawy, ciekawą alkoholową wkładkę, cukier trzcinowy, w końcu czapkę z bitej śmietany oraz kakao, cynamon czy inną posypkę na samym wierzchu.
Czegoś takiego z pewnością nie podawali w Twin Peaks. ;)

Kawusia ugrzeczniona, niekiedy zagłuszona, to jeden z wariantów kawy pijanej przez niżej podpisaną [ostatnio straciłam głowę dla tworu znanego pod nazwą pumpkin spice latte :) ]. Taką mam wizję pysznej kawy, co zrobić? Dlatego nie powinien Was dziwić mój kawowy wybór, równie fikuśny choć o wiele prostszy w formie, niż kawa po irlandzku czy inna Maria Teresa. ;)
"Moja" kawa z Miasteczka Twin Peaks to affogato, porcja lodów waniliowych utopiona w filiżance gorącego espresso. Dokładnie czymś takim pachnie mi Kafeïne marki L'Atelier Bohème. Rzecz wyrazista, kontrastowa i robiąca piorunujące wrażenie. Najpierw elektryzujące, konkretne uderzenie cierpkości, wynikłej z miksu bergamotki, kawy, drewna cedrowego i herbaty, chwilę później dołącza gorący kardamon z sandałowcem - a jeszcze potem słodycz karmelowo-tonkowa, która całkowicie zmienia moją interpretację drewna sandałowego oraz kawy, od tej pory aż po ostatnie chwile Kafeïne na skórze jednoznacznie deserowe, kawiarniane, leniwe. Gdybym miała przyrównać doń inne bardziej znane, i pasujące klimatem, perfumy, postawiłabym na New Haarlem od Bond No. 9.

A skoro już o słodyczach mowa...


Czasami bywa tak, że ich najwięksi miłośnicy wprost nie potrafią uwierzyć we własne szczęście, w to jak wiele dookoła okazji do niespodziewanego lub nieskrępowanego łasowania. ;) Amerykańskie pączki w czekoladzie? Pyszne, smażone w głębokim tłuszczu krążki z ciasta drożdżowego, na dokładkę bezwstydnie oblane lukrem, kuwerturą czekoladową, frużeliną czy jakimkolwiek innym ustrojstwem, o którym wprost boją się myśleć dietetycy oraz stomatolodzy? [Więc będę grzeczną dziewczynką i w ogóle nie powiem im ani słowa o cronutach, czyli współczesnej nowojorskiej krzyżówce donutów i francuskich croissantów; ani słóweczkiem, będę milczeć jak grób. ;> Swoją drogą, byłby to ciekawy pomysł na jeden ze sztandarowych smakołyków współczesnego Twin Peaks, nie sądzicie?] Mniam!
Dla siebie poproszę o dwa z czekoladą. :D

Pierwszy nosi nazwę Oriental Edition II i powstał pod egidą perfumowej odnogi marki Angel Schlesser. A jest różą, gęstą, ciemną i słodko-wytrawna, nieco cierpką, oblaną grubą warstwą ciemnej czekolady o wysokiej zawartości kakao. Właściwie nie jestem pewna, czy jest to bardziej pączek amerykański, czy polski choć oblany czekoladą w miejsce zwyczajowego lukru bądź cukru pudru. Jednak mniejsza o to.
Najistotniejszy jest smak, to znaczy zapach. ;) A ten jest chyba jedyny w swoim rodzaju: wyrazisty, głęboki dzięki nutom drzewnym i szafranowi, złocącemu się i rozgrzewającemu mieszankę od pierwszych chwil, jednocześnie kobiecy i o silnym charakterze. To właśnie wspomniane akordy drzewno-przyprawowe nie pozwalają OEII zboczyć z kursu i osiąść na mieliźnie czegoś przesłodzonego i nazbyt oczywistego. Wspaniale wyważona mieszanka daje nam wyobrażenie, jak mogłoby wyglądać Twin Peaks, gdyby istniało gdzieś w prawdziwym świecie.

O drugim z czekoladowych pączków, Gourmand Coquin z guerlainowskiej butikowej serii les Élixirs Charnels, nie można powiedzieć już tak wiele, chociaż pachnidło zeń naprawdę świetne. Uważam, że nie ma potrzeby uciekać się do rzeczowości, kiedy kolejna z wód idealnie dopasowuje się do klimatu serialowej fikcji. ;P I jest jak trzeba nienachalnie słodka ale czarowna, obłędnie czekoladowa a przy tym szykowna (dzięki przyprawom, nucie alkoholowej a także wyraźnych śladach szlachetnego żywicznego dymu, jak podejrzewam), bez dwóch zdań trzymająca najwyższy poziom. I nawet ślad pulchnego i mięciutkiego, elastycznego ciasta o przyjemnej waniliowej nucie także się weń znajdzie! ;)
Jak tu nie lubić czekoladowych perfum?


Dla podobnego przypadku widzę właściwie tylko jedno wytłumaczenie: ta osoba na pewno woli słynny wiśniowy placek z jadłodajni Normy Jennings. :D Uwielbiany przez całe miasto, za wyjątkiem matki właścicielki lokalu (ale ona była spoza Twin Peaks, więc właściwie się nie liczy ;) ). Wyobrażam sobie, że był słodko-kwaśny, na jeszcze ciepłym, chrupiącym spodzie, zdobywający serca kolejnych konsumentów prostotą składników o znakomitej jakości. Ostatecznie kto powiedział, że prosty kowboj nie może być smakoszem?

Skąd kowboj? Otóż mam z nimi stereotypowe skojarzenia, na które składa się między innymi otaczająca tę grupę zawodową skórzana galanteria [choć nie przesadzałabym z tym słowem w takim właśnie kontekście ;P ]. Charakterystyczne buty, siodła, juki, lassa, kurtki z frędzlami, to dziwne coś pod szyją w miejsce krawatu, szerokie pasy, kapelusze z rzemykami... Ogólnie żenada. ;> No ale. Kowboje są przecież ikonami amerykańskości, do tego hojnie zaopatrzonymi w wyroby ze skóry i zamszu.

Kiedy zaś jednego z nich, domytego i starannie upranego, posadzicie we wspomnianym lokalu i postawicie przed nim talerz z ciepłym wiśniowym pajem - na dokładkę dorzucając, absurdalną w takim towarzystwie,  peerelowską musującą oranżadkę w proszku o smaku wiśniowym - otrzymacie ni mniej, ni więcej jak Bendelirious od État Libre d'Orange. :D Na dowód, że oto mamy do czynienia z kowbojem w świątecznym wcieleniu, gdzieś za jego plecami wyczuwam wyraźny aromat wina musującego, który do spółki ze słodko-kwaśną aurą placka wiśniowego skutecznie zagłusza pryzmy ziemi z akordu fiołkowego pomieszanego z octanem wetiwerolu, przyczajonej w okolicach butów legendy Dzikiego Zachodu.
Ciekawy miks, nie powiem. Oryginalny i, jak na artystyczne perfumy przystało, inspirujący do dalszych przemyśleń. Przynajmniej w  pierwszych fazach rozwoju, jeszcze zanim stanie się cieniem samego siebie na jasnej, kuszącej pierzynce z woni deserowych, białego piżma oraz syntetycznego zamszu.

Niemniej jednak Shelly Johnson i agent Dale Cooper są pełni entuzjazmu:


Tak trzymać!
Halloween, choć wymuszone, irytująco plastikowe i powierzchowne, też może być ciekawym sposobem spędzenia czasu na przełomie października i listopada. Choć osobiście, jeżeli kogoś naprawdę drażni chrześcijański aspekt polskich dni zadusznych, polecałabym raczej Dziady. Wystarczy odrobina dobrej woli i będą równie klimatyczne, co Wszystkich Świętych a przy okazji bliższe rodzimej wrażliwości.
Tylko, że nijak nie pasują do Miasteczka Twin Peaks... :]


Angel Schlesser, Oriental Edition II

Rok produkcji i nos: 2009, ??

Przeznaczenie: pachnidło dla kobiet, choć na męskiej skórze mogłoby być równie ciekawe. Wyraziste, zamaszyste, odważne; o niemałej projekcji i śladzie zapachowym, po pewnym czasie oczywiście zmieniające się w różnobarwną, pulsującą aurę. Zawsze jednak gęste i głębokie.
Świetne na wszelkie okazje wieczorowe i wtedy, kiedy tylko zechcemy silniej pachnieć.

Trwałość: dobrze ponad dwunastogodzinna

Grupa olfaktoryczna: orientalno-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, jaśmin, konwalia, róża, fiołek
Nuta serca: praliny, goździk (kwiat), szafran
Nuta bazy: drewno cedrowe, drewno sandałowe, paczuli, wetyweria, wanilia, ambra, piżmo


L'Atelier Bohème, Kafeïne

Rok produkcji i nos: 2008, Crystelle Darchicourt

Przeznaczenie: pachnidło typu uniseks; na skórze kobiet bardziej figlarne i słodkei, jak to opisałam powyżej, na męskiej natomiast skręca bardziej w stronę drzewnej jasności i kruszonych obuchem ziaren palonej kawy (ze słodyczą aby nie było zbyt monotonnie). :)
Tworzące brzy ciele wiotką ale dosyć wyraźną aurę, z czasem opadające na skórę człowieka i ściśle do niej przylegające. Czyli bardzo, bardzo dyskretne. ;)
Piękne o tej porze roku! [O ile pamiętam, bo próbkowałam i recenzowałam K jakiś rok temu].

Trwałość: nienachalna. ;) Kofeina nigdy nie przeżyła dłużej, niż pięć czy sześć godzin.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-gourmand (i drzewna)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, kardamon, kawa
Nuta serca: herbata, drewno cedrowe, drewno sandałowe
Nuta bazy: bób tonka, karmel


Ava Luxe, Ambra Tibet

Rok produkcji i nos: 2007, Serena Ava Franco

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dla miłośników pełnych, obfitych nut ambrowych. O średniej projekcji i tendencji do płochliwego wtulania się w ludzkie ciało przy każdym podmuchu chłodniejszego wiatru; statyczny ale nie niemrawy.
Wszystko, o czym wspominam wyżej czyni AT zapachem idealnym zarówno na okazje dzienne, jak i wieczorowe (po prostu podwójcie dawkę), biurowe ale i leniwoniedzielne. ;) Pod warunkiem, ze jesteście choć umiarkowanymi fanami niszy, których nie przestraszy perspektywa ziemi i krwi wspomnianych w recenzji. :>

Trwałość: około sześciu lub siedmiu godzin porządnej wyczuwalnej projekcji

Grupa olfaktoryczna: orientalna

Skład:

Nuta głowy: kardamon
Nuta serca: akord bursztynu tybetańskiego
Nuta bazy: szara ambra, cywet, wanilia


État Libre d'Orange, Bendelirious

Rok produkcji i nos: 2008, Antoine Lie

Przeznaczenie: idealny uniseks dla miłośników charakterystycznego,z lekka obrazoburczego [aha... chcieliby ;) ] stylu marki. Trzyma się raczej blisko skóry, choć pierwsze fazy ujawniają "ogoniaste" ambicje mieszaniny. Na ambicjach niestety się kończy i całość zręcznie redukuje się do gęstej, nieco fluorescencyjnej aury - a potem robi się całkiem bliskoskórna.
Za dnia lub wieczorem, o ile ludzki nosiciel okaże się jednostka na tyle ekscentryczną i beztroską, żeby pachnieć wiśniową oranżadką  skórzaną galanterią na raz.

Trwałość: na mojej skórze jakieś pięć godzin

Grupa olfaktoryczna: gourmand-owocowa (i skórzana)

Skład:

Nuta głowy: grejpfrut, akordy szampana i lizaka wiśniowego
Nuta serca: liście fiołka, kłącze irysa, masło irysowe
Nuta bazy: akord skóry i zamszu, wetyweria, bób tonka, piżmo


Guerlain, les Élixirs Charnels: Gourmand Coquin

Rok produkcji i nos(y): 2008,  Christine Nagel oraz Sylvaine Delacourte

Przeznaczenie: pachnidło dla kobiet i nieuleczalnych czekoladowych łasuchów bez różnicy płci. ;) Charakteryzuje się spokojną, wyważoną projekcją i mocą, kryjącą się gdzieś w tle, lecz niepozwalającą zapomnieć oo źródle czekoladowej woni. :) Trzymające się blisko ludzkiej skóry, co w tym przypadku z pewnością jest sytuacją pożądaną, świadomą decyzją twórczyń.
Na okazje, jakie tylko uznacie za stosowne.

Trwałość: bardo dobra, bo dziesięcio-czternastogodzinna

Grupa olfaktoryczna: orientalno-waniliowa (i, oczywiście, gourmand)

Skład:

Nuta głowy: czarny pieprz
Nuta serca: kakao, wędzona herbata, róża
Nuta bazy: czekolada, rum


Nobile 1942, la Danza delle Libellule

Rok produkcji i nos(y): 2012, Marie Duchene oraz Antonio Alessandria

Przeznaczenie: pachnidło dla kobiet, ze szczególnym uwzględnieniem miłośniczek białych piżm, jasnej kremowości oraz musującej słodyczy z jakaś charakterną nutką [czy jest na sali Ania Tuckett? ;) ]. Gęste i raczej bliskoskórne, choć z bliska wyczuwalne bez większego trudu.
Na okazje.. hm, właściwie to na każdą, szczególnie dla miłośniczek gatunku. :) Kluczem będzie dawka.

Trwałość: około dziesięciu godzin i dalszych parę zamierania

Grupa olfaktoryczna: gourmand-owocowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, jabłko
Nuta serca: cynamon, drewno cedrowe
Nuta bazy: wanilia, białe piżmo, kokos


Slumberhouse, Rume

Rok produkcji i nos: 2011, Josh Lobb

Przeznaczenie: pachnidło uniseksualne z samego środka skali; kolejne raczej dla miłośników określonego klimatu niż dżendera (któregokolwiek). ;] Gęste, wyrazista ale zaskakująco optymistyczne. Intrygujące niebanalnym zestawieniem nut, jednak umiejące trzymać się tła. Początkowo silnie oddziałujące na otoczenie, ciągnące się kilkunastocentymetrowym śladem ale szybko redukowane do żywej, intensywnej i orzeźwiającej aury.
Dla każdego i każdej, kto ceni charakterystyczny, trochę industrialny a trochę gotycki styl marki. Reszta z Was bez szczegółowych testów raczej się nie obejdzie.

Trwałość: w granicach pół doby, chociaż latem potrafi niemal podwoić osiągi. ;)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i orientalna)

Skład:

liść laurowy, labdanum, mirra
___
Dziś noszę Blackbird marki Olympic Orchids.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.mtv.com/news/1916248/14-tv-shows-you-need-for-college/ [Prawa: ABC Entertainment Group]
2. http://stephmansolf.com/blog/2011/12/07/come-for-the-murder-stay-for-the-cherry-pie/ [Autorka: Stephanie Mansolf]
3. http://www.domesticsluttery.com/2013/10/etsy-pick-happy-pencil.html [Autorka: Stephanie Baxter]
4. http://badassdigest.com/2012/10/03/tv-timewarp-twin-peaks-episodes-2.06-and-2.07/ [Prawa: ABC Entertainment Group]
5. http://badassdigest.com/2012/07/18/tv-timewarp-twin-peaks-pilot/ [Prawa: ABC Entertainment Group]
6. http://www.flickr.com/photos/singlespeedoutlaw/3897657065/ [Autor: sso]
7. http://nyulocal.com/entertainment/2014/03/26/twin-peaks-may-be-over-but-well-always-have-a-damn-fine-cup-of-coffee/ [Prawa: ABC Entertainment Group]

Jak przystało na blogerkę z typową dla współczesności neurozą pseudoinformacji, przy pisaniu powyższego tekstu korzystałam z doniesień i opracowań dostępnych online. Oto one:
1. http://www.tvn24.pl/kultura-styl,8/to-juz-pewne-twin-peaks-wraca,475080.html
2. http://wyborcza.pl/1,75475,16861715,Wroci__Miasteczko_Twin_Peaks___Lynch__ktory_zburzyl.html
3. http://seryjni.blog.polityka.pl/2014/10/07/miasteczko-twin-peaks-wraca/
[Wszystkie wg dostępu z 28. 10. 2014].

środa, 29 października 2014

Geotermalne paczuli

Skoro jesień, będzie recenzja kolejnego paczulowego zapachu. Przecież one pasują do tej pory roku wybitnie, ujawniając tkwiący weń niemały potencjał pachnidła uniwersalnego i bezpiecznego. Nic tak jak one nie udowadnia, że aromaty ziemi i obumierającej przyrody potrafią znakomicie rozgrzać, ochoczo ale bez ostentacji dodając nam energii.
Szczególnie, kiedy występują w postaci tak ciepłej, miękkiej i przyjaznej, jak Patchouli marki M. Micallef.


Nosząc te perfumy mam wrażenie obcowania ze światem trochę z baśni a trochę z dziewiętnastowiecznych rosyjskich powieści. Czas płynie powoli, zgodnie z rytmem wyznaczanym zmianą pór roku i nawet, jeżeli ów sielankowy krajobraz zakłóci wybuch silnych ludzkich emocji, wielka radość lub jeszcze większy dramat, i tak rozpłyną się w bezkresie odwiecznej potęgi przyrody. Jakby nigdy nic się nie stało - choć z pozoru w życiu ludzi zmieniło się wszystko.
Lecz kimże są ludzie? Niczym dla Ziemi istotnym.

Bywa jednak, że Patchouli jest dla mnie silnie naelektryzowanym wełnianym swetrem który, wkładany przez głowę, pozostawia wokół niej idealną aureolę sterczących pojedynczych włosów. ;) Trzeba je zatem okiełznać a później napić się naprawdę mocnej, czarnej gorzkiej herbaty. W końcu jest późna jesień, trzeba dbać o dopieszczanie ciała i ducha, odpowiednie ich rozgrzanie i nasłonecznienie nieśmiałym, złotym blaskiem późnojesiennego słońca.

Powidok, widmowe pachnidło, urywki wspomnień z poprzedniego wcielenia.
A może po prostu sen? ;)

Rok produkcji i nos: 2006, Jean-Claude Astier

Przeznaczenie: bardzo dobrze wymyślony uniseks, wyraźnie zaznaczający swoją obecność ale raczej przez samego ducha mieszanki, aniżeli mocą; aura w zasadzie jest raczej skromna, od początku pulsująca najwyżej parę centymetrów nad ludzką skórą. Co oznacza, że perfumy przypadną do gustu każdemu paczulolubowi, mogącemu używać ich nawet podczas oficjalnych spotkań lub innych Ważnych Okazji. :)
Byle nie podczas upałów, wtedy Patchouli - jak większość jej krewniaków - może nieźle wymęczyć osoby mniej zaprawione w bojach.

Trwałość: przeszło dwunastogodzinna (dochodzi nawet do osiemnastu czy dwudziestu i potrafi bez szczególnych uszczerbków przetrwać prysznic).

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: liście fiołka
Nuta serca: kłącze irysa, paczuli, wetyweria, drewno cedrowe, heliotrop
Nuta bazy: labdanum, wanilia, benzoes, balsam tolutański, skóra
___
Dziś Prométhée Oliviera Durbano.

P.S.
Pierwsza ilustracja to dzieło brytyjskiego malarza doby romantyzmu, Johna Atkinsona Grimshawa o tytule Dwór jesienią, zaczerpnięte bezpośrednio STĄD.

poniedziałek, 27 października 2014

Równikowe uroczysko

W ramach cyklu recenzji skrótowych dziś po raz kolejny zaglądam do notatek a tam... wzrok sam pada na krótki opis jednej z wakacyjnych próbek od Poli. (Jeszcze raz pięknie dziękuję!)
I pomyśleć, że aż do teraz nie opisałam takiej cudowności! :]


Olympic Rainforest marki Olympic Orchids to dzicz, busz, gęstwina w pełnym tych słów znaczeniu. :) Pozornie chaotyczna, nadmiernie wybujała zieleń; mchy i grzyby o ostrym zapachu, aromatyczne połamane gałęzie i zdrewniałe pnącza, zaplątane bardziej niż zeznania księgowego mafii; butwiejące drewno, lasy namorzynowe, bliżej nieokreślone kwiaty i owoce; olbrzymia wilgotność, charakterystyczny aromat gruczołów dzikich zwierząt w porze godowej, w tle jakaś pikantna, roślinna ale zupełnie niekulinarna słodycz. Gdzieś wysoko widać promienie słońca, przesączające się przez korony drzew ale na poziomie gruntu panuje co najwyżej półmrok.
Tu najwięksi dziewiętnastowieczni europejscy zdobywcy nieodkrytych lądów nie mieliby najmniejszych szans - ich maczety pokruszą się w starciu z obłędną gęstwiną flory, przerdzewieją od gorąca i upału. Zdradliwie śliskie korzenie i głazy, pokryte wilgotnym mchem, odpowiadałyby za niejedną połamaną kończynę ekspedycji naukowej. Miejsce stanowczo nie dla ludzi pozbawionych pokory.

Fenomenalne, silnie działające na wyobraźnię odzwierciedlenie równikowego uroczyska: tu mieszkają bogowie dżungli. Potężny, animistyczny logos, trzymający swój świat silną i pewną ręką, wyraźnie wyczuwalny na każdym kroku. Realistyczny czy abstrakcyjny?
To zależy wyłącznie od interpretacji.

Rok produkcji i nos: 2010, Ellen Covey

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, kolejny pasujący raczej do miłośników określonego typu pachnideł (w tym przypadku: zdeklarowanych niszolubów ;) ) aniżeli przedstawicieli jakiejkolwiek płci.
O bardzo silnej emanacji, rosnącej wraz z temperaturą dookoła uperfumowanej osoby; jednak, co ciekawe, perfumy nie są skłonne tworzyć kilkometrowy ślad, dosyć szybko redukując się do żywo zielonej, głębokiej, gorącej i parnej, pumeksowo-porowatej [nie wiem, jak inaczej określić to uczucie] aury.
Na okazje raczej nieformalne, o ile sami po testach nie uznacie inaczej.

Trwałość: od sześciu czy siedmiu do przeszło dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

liście cedrowe, paproć, mech dębowy, wosk pszczeli, rododendron oraz kwiaty polne, borowik szlachetny, cyprysik Lawsona, jodła balsamiczna, mirra, (akordy piżmowe i kadzidlane)
___
Dziś noszę Brume d'Hiver marki Volnay.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://wallpaperswide.com/rainforest-wallpapers.html

niedziela, 26 października 2014

Bystrookie zielenie, błogie Orienty

Poszukując ilustracji do dzisiejszej recenzji, miałam okazję obejrzeć bogatą kolekcję zdjęć niezwykle urodziwych, z akcentem na "urodziwych". ;) W końcu zdecydowałam się na trzy, raczej ładne i grzeczne, ponieważ dokładnie taki jest zapach, o którym chciałabym opowiedzieć: i nienagannie grzeczny (choć o niejasnych intencjach), i w oczywisty sposób ładny. Przyciągający wzrok, skutecznie mieszający zmysły, lecz bez większego zaangażowania którejkolwiek z zainteresowanych stron.
Choć powierzchowność znaczenie ma niebagatelne, to przecież na decyzję o stałości związku winny wpływać inne czynniki. Nie inaczej dzieje się w przypadku świadomego doboru perfum. :]


Włosi; może i w niemałej części przypadków wyglądają jak jedyne w swoim rodzaju skrzyżowanie Marsa z Apollinem ale, niestety, ich fizyczność bywa odwrotnie proporcjonalna do charakteru. Jako osoba ze zdiagnozowaną silną a nieuleczalną alergią na ekstrawertyków, cierpię w ich towarzystwie podwójnie. Jako choleryczka w ewentualnym związku także nie potrzebuję konkurencji. :> [A już zupełnie na marginesie i małymi literami dodam, że osoby jedzące konie i mieszkające z mamusią do czterdziestki w ogóle nie są zbyt mile widziane ;P ].

Przez taki pryzmat musiałam, no po prostu musiałam i nie ma przebacz, przefiltrować swoje wrażenia odnośnie Italian Leather marki Memo, czyli perfumy z linii zapachowej o nazwie Cuirs Nomades. Co się okazało?
Ano to, że oba przypadki są zbyt do siebie podobne, bym mogła je zignorować.


Już od pierwszej chwili zrozumiałam, że pachnidło dosłownie wżyna się w mózg, przez nos wdziera do umysłu, torując sobie drogę intensywnie zielonymi nowoczesnymi akordami paprociowymi, ostrymi i krystalicznymi. Szarpiącymi narząd powonienia jakąś dziwną, abstrakcyjną mieszanką galbanum, soku z pomidorowych liści, cypriolu i gorzkich ziół - ponad czasem i przestrzenią, w zupełnie innej rzeczywistości, której ślady można dostrzec w wyraźnym od samego początku aromacie ciemnej, niejadalnej wanilii.

Całość aż nadto wyraźnie przypomina któreś ze współczesnych męskich pachnideł głównego nurtu (nie pomnę teraz nazwy, tak jest ich dużo) - słodko-ostre, zielone, nowoczesne z niezbyt finezyjnie zarysowaną nutką sentymentu za "dawnymi, dobrymi czasami" sprzed kilkudziesięciu lat [choć, gdyby przyszło co do czego, pewnie zwiewające z tamtej epoki gdzie pieprz rośnie, tak dogłębnie a nieświadomie przesycone zostało nowoczesnością], utrzymane w konwencji klubowo-wieczorowej.
Wyraźnie grające jakąś rolę, narzuconą lub wybraną jakiś czas temu i póki co konsekwentnie się jej trzymające. Taki to dziwny zapach: niemożliwy do zignorowania, zestawiony z intrygujących, pulsujących życiem kontrastów, ewidentnie obdarzony ową tajemniczą iskrą, niezbędną do zachwytu, lecz z jakiegoś nieodgadnionego powodu irytujący i.... bierny. Tak, to najwłaściwsze słowo. Italian Leather chce uchodzić za pachnidło silne, nowoczesne, energiczne, dla samców alfa i tych nielicznych kobiet, które męskim alfom są w stanie dotrzymać kroku, lecz zachowuje się tak, jakby oczekiwało, że może jak gdyby nigdy nic "przyjść na gotowe" i z automatu zagwarantować sobie ludzki podziw oraz zachwyt. Że nie musi się starać. Bo niby dlaczego ma się męczyć?


Więc nasz włoski sybaryta siedzi sobie jak basza, rozparty wygodnie i aż emanujący łaskawym przyzwoleniem, stopniowo tonąc w oparach ciepłych żywic, topionych wprost na rozgrzanej ludzkiej skórze, szlachetnego drewna oraz - co za niespodzianka! - wytrawnego słodowego alkoholu. W życiu nie sięga po nic święcie przekonany, że wszystko (i każda tudzież każdy) samo do niego przyjdzie. Pławiący się w luksusach niebagatelnej urody próżniak; Petroniusz o słabszym umyśle [a na pewno zmyśle ironii].

Italian Leather w bazie rozleniwia, przechodząc jednak dosyć wyraźną i kategoryczną przemianę; choć potrzeba do tego dobrych kilkudziesięciu minut, co już samo w sobie jest świetnym wynikiem, wyraźnie poprawiającym opinię o wodzie, by zniknęły resztki nut zielonych i krystalicznych wraz z ziołowo-cypriolową bolesną suchością, zastąpione przez zmysłową, ciepłą i przyjazną mieszaninę drzewno-żywiczną z wyraźnym akcentem ambrowym oraz nieziemskim wprost czystkiem (czuć, że to roślina ale moje myśli od razu kierują się ku wspomnieniom Labdanum Donny Karan) czy dymno-karmelowym benzoesem.
Tu też w pełnej krasie ukazuje się składnik tytułowy, wcześniej zaledwie zasugerowany gdzieś pod zwałami wanilio-zieloności. Skóra zdecydowanie ciemna, nieco podwędzona w dymie jałowcowym i dla kontrastu zestawiona z wirującą mirrą, marcepanowo-kadzidlanym opoponaksem i sandałowcem w stylu lutensowskiego Santal Majuscule. Ostatnie wspomnienia ziół i cyproiolu, zestawienie z nutami ambrowymi, subtelna aluzja do przebogatych woni Orientu - wszystko to każe mi pomyśleć o kilku nowszych męskich premierach Amouage, jak Interlude, Fate czy Journey Man lub o ich tańszych wariacjach od Rasasi (chodzi głównie o skórzane La Yuqawam Homme i La Yuqawam Tobacco Blaze).
Cóż, patrząc na urodę włoskich mężczyzn trudno nie zauważyć, że coś jest na rzeczy... :]

Czyli wychodzi na to, że Włoskiej Skórze jednak dobrze z oczu patrzy; w końcu nic, co ociera się o Orient i klimaty drzewno-kadzidlane nie może być złe. ;) A że przy okazji chce wpasować się w nowoczesne masowe trendy perfumiarskie? Przecież to nie grzech. Nawiązanie do klasycznej włoskiej elegancji olfaktorycznej, tradycyjnie świeżo-kolońskiej z głębszą, paprociową nutą, również można jedynie pochwalić.
Czego więc brakuje?

Niczego. Człowiek - i perfumy - bez wad to nie człowiek (ani nie perfumy). ;D


Rok produkcji i nos: 2013, Aliénor Massenet

Przeznaczenie: zapach teoretycznie uniseksualny ale w mojej opinii jego pierwsze wcielenia to te rzadkie w perfumeryjnym świecie okazy, które wydają się być skrojone idealnie pod użytkownika o płci niesłusznie uważanej za brzydszą. :) Choć oczywiście wybór oraz ostateczna decyzja należą tylko i wyłącznie do Was.
Aby je ułatwić podrzucę jeszcze kilka słów o parametrach użytkowych wody, które są świetne! Genialna, silna projekcja i rozwój w czasie o rzadko już spotykanym, podręcznikowym przebiegu [chociaż stadium środkowe nie jest szczególnie uwypuklone, zatem duch nowoczesności drzemie i tutaj], charakterystyczna jest też tendencja do pozostawiania za sobą wyraźnego, wielocentymetrowego śladu.
Na okazje raczej nieformalne i zdarzające się wieczorową porą, jednak zimą możecie zaryzykować użycie IL w miejscu pracy albo podczas przysłowiowych imienin cioci (tylko z dawką nie przesadźcie).

Trwałość: świetna, bo blisko dobowa - i nie mam tu na myśli sytuacji, gdy przez połowę czasu pachnidło zamiera, wysyłając ledwie rejestrowalne sygnały dosłownie z poziomu ludzkiej skóry.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-skórzana (i orientalna, niech tam! ;) )

Skład:

Nuta głowy: liście pomidora, wanilia, skóra
Nuta serca: szałwia, liście pomidora (ponownie), galbanum, labdanum, konkret irysowy, petitgrain
Nuta bazy: drewno sandałowe, balsam tolutański, wanilia (jeszcze raz), opoponaks, mirra, benzoes, akord skórzany, piżmo
___
Dziś Bayolea od Penhaligon's ale póki co skutecznie tuszuje ją recenzencka dawka wyżej opisanego. ;]

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.pinterest.com/pin/575334921119128233/ [Autor: Thomas Synn]
2. http://www.pinterest.com/pin/474918723178647300/
3. http://attimiericordi.tumblr.com/post/65469584982/grabyourankles-thyago-alves

środa, 22 października 2014

Kawy?

Komu kawy na pobudzenie w to senne i deszczowe jesienne popołudnie? W moim przypadku była jedna, z samego rana ale bynajmniej nie do picia. ;)
Dziś postawiłam na Aoud Café marki Mancera a skoro już czymś pachnę, to dlaczego by tego recenzencko nie wykorzystać?


Przy czym kawę jako taką można tu wyczuć jedynie w pierwszych fazach rozwoju, kiedy do spółki z ciemnymi, tłustymi drewnami oraz równie tłustym i srebrzystym, lizolowym oudem panoszy się po ludzkiej skórze i wczepia w nią gwałtownie, z zachłanną namiętnością. To pewnie czarna porzeczka, ten nowomodny zamiennik woni odzwierzęcych - lub może, deklarowane w sercu ale pojawiające się wcześniej laboratoryjne akcenty ambrowe?
Raczej nie; one w istocie czają się nieco głębiej, gdzieś pod pyłkiem z drobno zmielonej arabiki i pod powierzchnią starych, zużytych już desek zabytkowego stołu, z tłustym kurzem skrytym głęboko w zakamarkach mebla. Taką właśnie mieszaninę miękkie, pierzasto-pastelowe wonie wanilii, sandałowca, tonki czy kaszmeranu wygładzają i uwdzięczniają, czyniąc z Aoud Café pachnidło ciepłe, nieco drażniące w nos i orientalne w interesujący, nowocześnie orientalny sposób. I tylko pierz z oudem oraz piżmem (zdecydowanie nie białym) zawirują raźniej raz i drugi, wznosząc ku ludzkiej twarzy cząsteczki zapachu kawy...

A w ogóle: jak bardzo ten zapach jest podobny do typowych produkcji marki Montale! Ten sam typ, ścieżka rozwoju, duch; identyczne geny. Czyżby tajemniczy Pierre Mancera był zaginionym bratem bliźniakiem równie tajemniczego Pierre'a Montale [o czym zresztą od lat ćwierkają zorientowane ptaszki]? :>


Rok produkcji i nos: 2013, Pierre Mancera
[aha... Przy stworzeniu receptury pomagali mu Albus Dumbledore oraz Papa Smerf, zaś ich wspólną muzą była podobno sama Lara Croft]. :P

Przeznaczenie: typowy uniseks z samego środka skali.o tendencji do zostawiania za sobą zamaszystego sillage; później oczywiście projekcja staje się skromniejsza ale i tak kokon pachnidła otacza człowieka szczelnie oraz wyczuwalnie z ponad dziesięciocentymetrowej odległości.
Z powodu mocy Aoud Café pasuje raczej do okazji mniej formalnych - i dla miłośników ostrych woni bliskowschodnich - ale jeżeli zastosujecie odpowiednio drobną dawkę, to i w miejscu pracy spokojnie będziecie mogli go używać. Byle tylko nie w najgorsze upały; wtedy (jak podejrzewam) nawet pół kropli będzie groziło zaczadzeniem szczelnego pomieszczenia. ;)

Trwałość: w okolicach dwunastu godzin wyraźnego trwania oraz dalszych kilka stopniowego zaniku; jeżeli będziecie mieć szczęście, wyczujecie AC nawet dobę po aplikacji [tak, z prysznicem tez sobie poradzi].

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna (oraz drzewna)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, czarna porzeczka, brzoskwinia
Nuta serca: palona kawa, akordy kwiatowe oraz ambrowe
Nuta bazy: akordy deserowe, białe piżmo, oud
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.pinterest.com/pin/568579521679715513/ [Autorka: Melanie DeFazio]

wtorek, 21 października 2014

A mnie się podoba!

Chocolat Bámbola marki Il Profumo nie ma szczęścia do zbyt wielu przychylnych internetowych opinii [których zresztą w ogóle nie znajdziemy za dużo; niemniej jedyny głos oddany nań w polskiej Fragrantice jest kategorycznie negatywny]. W zasadzie trudno się temu dziwić, zważywszy jak ów słodki i soczysty do granic wytrzymałości zapach jest niejednoznaczny.
Mnie jednak naprawdę przypadł do gustu. :)


To trochę, jakby do najciemniejszego, najbardziej mrocznego oblicza klasycznego Angel od Muglera dodać pulpę z soczystych owoców na skraju przejrzałości tudzież roztopiony sorbet z owoców egzotycznych, któregoś ze słodziaków marki Comptoir Sud Pacifique albo Mango Mangę od Montale; chociaż arcysłodko-truskawkowe Bianco Classico Cioccolato Mon Amour (tylko z mango i papają zamiast rodzimych owoców jagodowych) też nie jest wykluczone. ;)
Jednak czekolada w Bámboli okazuje się zdecydowanie ciemna, wytrawna i głęboka, pięknie podsycona paczuli oraz helionalem. Bardziej dobrej klasy kakao niż obłędnie słodki czekoladowy szejk z mlecznej.

Dopiero dodatek owoców czyni ją słodkim, uroczym ciastkiem. Chociaż... czy nawet najpyszniejsze czekoladowo-owocowe ciastko, spożywane na opuszczonym cmentarzu w środku nocy, może być urocze? ;>
W każdym razie pamiętajcie o mojej dzisiejszej bohaterce podczas przygotowań do halloweenowej imprezy! :D

Rok produkcji i nos: 2011, Silvana Casoli

Przeznaczenie: zapach uniseksualny o dosyć dużej mocy ale bez specjalnego śladu, raczej wibrujący wokół ludzkiej sylwetki jako pierzasta, niekiedy mięsista aura. Oczywiście w końcu przywierająca ściśle do skóry.
Na okazje raczej nieformalne, chociaż nie tylko na Halloween. ;) Dla każdego i każdej, kto ceni klimaty słodko-niepokojące.

Trwałość: nie większa, niż sześciogodzinna

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-owocowa (i oczywiście gourmand)

Skład:

kwiat migdałowy, papaja, mango, kakao, mimoza

___
Dziś noszę Silk Noir od Kat Burki.


P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z: http://www.bavette.es/postres-con-fruta/3682-financier-de-chocolate-con-crema-inglesa-de-mango/ [Autor: Ettore Cioccia]

piątek, 17 października 2014

Dama w czerwieniach, brązach i błękicie

Jaka dama? Matka Natura. ;)
W jednym ze swych wielu jesiennych wcieleń, ciemna, ziemista i sucha ale jednocześnie kryjąca w sobie wyraźny element czegoś zbutwiałego, pikantnego i maślanego. Takie dziwy to tylko u l'Artisan Parfumeur w Patchouli Patch.


Jakoś nie potrafię patrzeć na te perfumy w oderwaniu od swoich utartych skojarzeń z niszowym paczuli, bez jesieni, gleby i lasu, bez piwnicy starego domu w końcu -  za to już wspomniany pierwiastek maślano-pikantny drażni mnie niepomiernie, zupełnie jak kamyk w bucie podczas górskiej wędrówki. I bardzo dobrze, od tego jest prawdziwa sztuka, żeby prowokować ducha i umysł. :D
Dlatego ostatecznie jestem w stanie zaakceptować ciepłą cierpkość paczuli, nienachalny pyłek ze startych na proszek drzazg aromatycznego drewna czy nieoczekiwany nieśmiały uśmiech niekulinarnej wanilii o jakby sepiowym, nierzeczywistym wyrazie. I dlatego zaakceptowałam kontrastującą z powyższymi dosadność anyżu gwiazdkowego, którego w kuchni szczerze nie znoszę [trochę szkoda, bo wygląda ślicznie], tutaj przedstawionego w bezpłciowym otoczeniu namoczonych w letniej wodzie i zmiksowanych nasion siemienia lnianego - jedliście kiedyś? Taką oleistą papkę o konsystencji zjełczałego masła oraz smaku papieru? Dodajcie do tego anyż, w bazie sporo mydlanego piżma i otrzymacie paradoksalne, raniące powonienie, nienaturalne zimno anyżu z Patchouli Patch.

Jak wobec tego można zinterpretować fakt, iż całość mieszanki odbieram raczej pozytywnie a na poziomie czysto merytorycznym jestem nią (prawie) zauroczona? Aż strach pomyśleć! ;)
Choć częściej nosić bym tego nie chciała.


Rok produkcji i nos(y): 2002, Evelyne Boulanger oraz Bertrand Duchaufour

Przeznaczenie: typowy uniseks niepasujący konkretnie do żadnej płci, raczej spokojny i miękki. Przyjemny w noszeniu, choć już nie w odbiorze [ale to dla mnie, Was przecież może zachwycić :) ]. Po kilku chwilach przywiera do ludzkiej skóry i już się nie odkleja; chyba, że w największym upale.
Na okazje raczej nieformalne i... chyba raczej dla zdeklarowanych miłośników paczuli.

Trwałość: od czterech czy pięciu do ponad sześciu godzin plus parę kolejnych w stanie terminalnym.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

paczuli, biały cedr, anyż gwiaździsty, piżmo
___
Dziś usiłowałam testować Bayoleę marki Penhaligon's ale na razie jeszcze nic z tego. :/

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z https://www.etsy.com/listing/101729374/nature-landscape-photograph-travel-photo?ref=sr_gallery_5&ga_search_query=autumn+fall+photography+nature+fpoe+-natural&ga_view_type=gallery&ga_ship_to=US&ga_min=0&ga_max=0&ga_search_type=handmade [Autorka: Jeanine Kakas]

czwartek, 16 października 2014

Kiedy człowiek wtapia się tło*

...to nie zawsze musi oznaczać coś negatywnego a we współczesnym świecie też niepożądanego i niemodnego. Są takie sytuacje, w których zlanie się istoty ludzkiej z otoczeniem wcale nie jest jednoznaczne z jej niechęcią do gwiazdorzenia, w ogóle nie musi być deklaracją.
Jest za to - naturalne i oczywiste.

Jak człowiek wśród dzikiej przyrody; w końcu, jakby nie patrzeć, jesteśmy jej częścią. :)


O podobnym, niemal całkowitym zjednoczeniu - w pewnym sensie powrocie do korzeni a faktycznie kolejnym sposobie człowieczej autokreacji (jak wszystko, co w naszym życiu robimy świadomie) - opowiada mi Agar Musk marki Ramon Monegal.

Pachnidło ciemne i tłusto-pikantne, dymno-popieliste na poziomie bardziej rzeczowym ale metaforycznie znacznie bardziej miękkie oraz świetliste. Lekko kwaskowate, wetyweriwo-lizolowo-drzewne, absolutnie pozbawione słodyczy tudzież jakichkolwiek innych często spotykanych wygładzaczy i "uładniaczy". W tak głębokiej, nieograniczonej przestrzeni, wśród tysiąca światłocieniowych płaszczyzn przesyconych powiewem wiatru znad dogasających ognisk, lodowato zimnych strumieni czy broczących żywicą drzew kryje się prawdziwe, niezakłamane Piękno.


Rok produkcji i nos: 2013, Ramón Monegal.

Przeznaczenie: zapach idealnie uniseksualny, wyraźnie skierowany do miłośników surowych klimatów aniżeli którejkolwiek z płci. Przypominający dzieła marki Juniper Ridge o nieco mniej ekologicznych a bardziej praktycznych parametrach użytkowych. ;)
Które jednak wcale nie są rewelacyjne, bowiem pachnidło trzyma się raczej blisko ludzkiej skóry i wyraźne robi się dopiero z bliska. Za to następny punkt słabującą emanację wynagradza z nawiązką. ;)

Trwałość: nigdy mniejsza, niż dziesięć godzin a najczęściej od pół doby w górę.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i orientalna, aczkolwiek dzięki składnikom, nie ogólnej wymowie pachnidła)

Skład:

gałka muszkatołowa, skóra, oud, octan wetiwerolu, "koktajl piżm"
___
Dziś klasyczny Shalimar.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://nowandthan.tumblr.com/post/16493261361

* Chyba dam sobie spokój z "...czyli skrótowiec" w tytule. Ani to ładne, ani poręczne a Wy i tak zawsze domyślicie się, z jakim typem recenzji macie do czynienia. :)

środa, 15 października 2014

Błogie wytchnienie, czyli skrótowiec drugi

Idę jak burza. ;) Przynajmniej, jeżeli porównać dzisiejsze tempo do dominującego na blogu od tygodni. Lecz w końcu recenzje zaległości (czasami wprost skandalicznych) same się nie napiszą. :) A niektóre zapachy czekają na swój moment... hohoho! i jeszcze dłużej.
Zupełnie, jak moja obecna bohaterka.


Ambre Nuit z butikowej linii perfum marki Dior to kompozycja, której nie ma sensu oceniać według oficjalnie deklarowanych spisów nut. Po prostu nie.
Gdybym zwracała na nie uwagę, być może w ogóle nie doszłoby do testów AN i straciłabym okazję spotkania z pachnidłem może nie fenomenalnym, na pewno nie wybitnym ale za to niezwykle przyjemnym i... ciepłym. Jak kakao czy ulubiona herbata, jak miękki koc, wełniane skarpetki i ogień w kominku w długie jesienno-zimowe wieczory. Bo dokładnie taki jest ów zapach. :)

Dużo drzewnej ambry, nieco złocistego labdanum; tabaka albo wiśniowy tytoń, przyjemnie wiercący się w nozdrzach; bób tonka oraz dosłownie łyżeczka konfitury z płatków róży. Rozczulająca miękkość, stuprocentowa przytulność, błogie ciepło, od którego powoli zamykają się powieki.

Rok produkcji i nos: 2009, François Demachy

Przeznaczenie: choć sam spis nut może pozornie sugerować użycie Ambre Nuit raczej kobietom (oczywiście, wyłącznie dzięki stereotypom w postrzeganiu zapachów), Wy bądźcie mądrzejsi i mu nie wierzcie. ;) Faktycznie to stylowy, bardziej nostalgiczny - albo barowy - uniseks. Tworzący wokół uperfumowanej osoby niezbyt gęstą choć wyczuwalną aurę, potem dużo bliższy skórze.

Trwałość: od sześciu-ośmiu godzin zimą do prawie szesnastu latem

Grupa olfaktoryczna: orientalna

Skład:

bergamotka, róża damasceńska, różowy pieprz, grejpfrut, szara ambra

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.frenchcountrycottage.net/2014/01/a-cozy-home.html

Szkice węglem, czyli skrótowiec pierwszy

Skrótowiec. Nie impresja ale coś jeszcze zwięźlejszego, powstającego w oparciu o moje perfumowe notatki sprzed wielu miesięcy. Miały służyć porządkowaniu myśli przed recenzją właściwą ale ich bohaterowie stopniowo przegrywali w krwiożerczej i bezpardonowej walce o łamy Pracowni z innymi, bardziej poruszającymi pachnidłami. :> Kilka zdań, dzięki którym podejmę iście syzyfową pracę opanowania chaosu w swojej olfaktorycznej buchalterii.

Na dzień dobry kilka uwag z zakresu estetyki industrialnej, wspaniale dopasowującej się do Coal z portfolio marki Andrea Maack. :)


Dziwny zapach: z jednej strony nawiązujący do świata z samego prologu rewolucji industrialnej, kiedy jeszcze nie wiadomo było, co się właściwie dzieje ani dokąd to wszystko nas zaprowadzi, z drugiej natomiast rzeczywistość poindustrialna, wyciszona, statyczna i w zasadzie bardzo démodée, acz trzymająca fason.
Stalowoszary żywiczny dym, opiłki metalu i schowane w zakurzonych oraz przerdzewiałych zakamarkach nitów czy kątowników, widmowe opary paliwa bądź gazu - cała ta domyślna ostrość - stopniowo ewoluują w coś znacznie cieplejszego, skorelowanego ze światem przyrody. Więcej tu drzew i przypraw, szczególnie pieprzu, choć o żadnej sile nie może być mowy.
Zaskakująco pogodny świat po małej apokalipsie.

Rok produkcji i nos: 2012, Richard Ibanez

Przeznaczenie: zapach uniseksualny z samego środka skali; dyskretny, stonowany i bardzo bliski skórze. O projekcji i ogólnym wydźwięku typowych dla współczesnego biurowego klasyka.

Trwałość: mocno średnia, bo nigdy większa, niż cztery czy pięć godzin wyczuwalnego trwania na skórze.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

pieprz syczuański, papirus, jałowiec, kocanka, pachnotka zwyczajna, drewno cedrowe, drewno sandałowe, węgiel, czarny pieprz, różowy pieprz, paczuli, skóra
___
Dziś noszę Messe de Minuit; jednak tylko dla satysfakcji pachnienia czymkolwiek, bo katar...

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://lostandtaken.com/blog/2013/9/25/seven-free-industrial-grunge-textures.html

czwartek, 9 października 2014

Dym i owoce z krainy pięknej sztuki

Pomysłów na opisanie mojego dzisiejszego bohatera było kilka, ponieważ jego wizja w mojej głowie jest... cóż, średnio spójna; chociaż przynajmniej konkretna. Czyli nihil novi. ;]

Wąchając El Born marki Carner Barcelona czuję - kolory, mnóstwo kolorów, co będzie chyba najzwięźlejszym opisem różnorakich synestetycznych doświadczeń.
Są one przede wszystkim żywe; rozbuchane ale jednocześnie kryjące w sobie tak wiele piękna, że w nieco innych okolicznościach - pod kontrolą marki głównego nurtu, w rękach innego perfumiarza - łatwo byłoby zarzucić woni kiczowatość [a tak "tylko" balansuje zgrabnie tuż ponad jej granicą, ani razu jej nie przekraczając], gdy tymczasem omawianej mieszaninie nie brakuje nawet wyczucia stylu oraz Elegancji przez duże E. Tej, której nie można się wyuczyć w trakcie parotygodniowego kursu "rozwoju osobistego".
El Born to opowieść o tym, jak mienić się barwami, jak mamić smakami i zapachami bez uciekania się do najprostszych, najbardziej ogranych rozwiązań. Zresztą, akurat Sara Carner wydaje się takowych konsekwentnie unikać. :)


Pachnidło rozpoczyna się akordem przywodzącym na myśl pożar w cukierni lub mniej dramatyczną perspektywę spalenia w tejże cukierni cukru, który już nie będzie miał okazji stać się karmelem. Oczywiście dookoła cały czas można wyczuć woń pieczonych ciast i ciasteczek, pulchnych drożdżowych bułeczek oraz rozpływających się w ustach kruchych spodów do tart, stopionego masła, czekolady, prażonych orzechów, wanilii, crème pâtissière oraz owoców, zarówno surowych, jak i uprzednio przetworzonych.
Teoretycznie w takim towarzystwie intensywna woń spalonego cukru powinna być drażniącym dysonansem, czymś zakłócającym sielankową wizję. Lecz nie tym razem.

Tutaj ciemne, tłuste i ostre sploty dymu wnikają w strukturę słodkości bardzo naturalnie, nikt z nimi nie walczy; po prostu nie ma na to czasu. Nie ma sensu ronić łez nad rozlanym mlekiem ani nad spalonym karmelem. ;) Trzeba zwyczajnie wyrzucić nieudany produkt, umyć rondelek lub wziąć nowy, po raz kolejny przygotować potrzebne składniki i - za drugim razem uważać. Nie ma czasu na certolenie się z drobiazgami.
A zapach spalonego cukru za jakiś czas ulotni się sam. Czego zapracowani cukiernicy i tak nie zauważą, od dawna już przywykli do podobnych aromatów.


Jednak równie dobrze El Born może być zapachowym odzwierciedleniem jakiegoś starożytnego, bardzo pokojowego kultu, którego przedstawiciele składali swoim bogom w ofierze wyłącznie roślinne płody rolne (ze szczególnym uwzględnieniem owoców oraz zbóż) i kadzidło. Przybywszy do cienistej ale zaskakująco ciepłej świątyni z nabożną czcią układali swoje dary na stołach ofiarnych, na samym szczycie umieszczając trybularze z tlącymi się kadzidlanymi mieszankami.

Jako społeczność miłująca pokój i siebie nawzajem, nasi bohaterowie żyli dostatnio, więc mieli czym zapełniać ołtarze. Niechby nawet w nadmiarze, w końcu przychylności bóstw nigdy za  wiele. ;) Co oczywiście znaczyło, że tu i ówdzie owoce potoczyły się po terakotowej posadzce świątyni, w części porzucone i rozdeptane, wypuszczały słodkie soki, plamiąc podłogę czy stopy ofiarników; komuś innemu przyszło do głowy podarować bogom kwiaty o odurzającej, zmysłowej woni, mieszającej się z aromatem owoców i kadzideł.
Zwyczajową praktyką wśród przedstawicieli tej religii musiało być również posypywanie złożonych już ofiar, w tym kadzielnic z żarzącą się i stapiającą zawartością, ziarnami zbóż. Wiem to, ponieważ w El Born przez cały czas towarzyszy mi zapach pszenicy (albo żyta, nie jestem pewna), spalającej się wraz z cenną zawartością trybularzy.

Skąd taki pomysł? To przecież nic innego, niż wspomniany wcześniej spalony karmel w cukierni, tylko przeniesiony w troszkę inną rzeczywistość węchowo synestetyczną. :) Równie ciekawą, co pierwsza.
A przy tym posiadającą klimat odpowiedni, bym zrozumiała dalszy rozwój omawianej wody.


Bo przecież z tej poetyckiej i nierzeczywistej, wegańsko-pacyfistycznej, transcendentalnej atmosfery rodem z Atlantydy łatwiej będzie przenieść się ku słodko-drzewnym woniom o ciemniejszej barwie, aniżeli z zaplecza niedoskonałej ziemskiej cukierni, gdzie jednak nie wszystko się udaje. ;)

Łatwiej będzie zachować psychiczną stabilność, wykonując mniejszy skok. W końcu opisanej świątyni oraz nowoczesnych ziemskich kadzideł, zarówno wykorzystywanych w najróżniejszych kultach, jak i całkowicie świeckich, wcale tak dużo nie dzieli.
Zrozumiałam, że najpewniej będę się czuła z bazą El Born, kiedy odejdę od dalekich skojarzeń i opiszę ją w sposób bardziej dosłowny. Zamiast cukierni i świątyń, pisząc po prostu o wielkich ilościach sandałowca ani słodkiego, ani pylistego, za to bardzo podobnego do wyeksploatowanego ideału z Mysore; i o idealnej jedności i równowadze, jaką ów składnik osiąga we współpracy z ciemną, niekulinarną wanilią. A także o dużych ilościach ciemnego, tłustego balsamu peruwiańskiego, stopniowo wyłaniających się zza kwiatowo-fruktozowo-drzewnych nut serca i zza wspomnianego duetu; o stopniowym mąceniu oleistą goryczą i czymś skórzanym (benzoes z czegoś w stylu pierwszego Candy Prady ewoluuje w bardziej drapieżną istotę?) niejednoznacznych ale w sumie oczywistych gourmandowych słodkości.

O tym, jak podobnego typu działanie pozwala mieszaninie wypięknieć jeszcze bardziej: dojrzeć, nabrać doświadczenia i wyjątkowości. Zamiast dziełka ładnego ale obojętnego, bo targetowanego pod masy, dostaliśmy Dzieło przez duże D, o silnej osobowości, snujące gawędę ze swadą, błyskotliwą ironią, dystansem do siebie. Doświadczone przez los, może trochę zmęczone, szorstkie czy chwilami niebezpieczne, ale w dalszym ciągu ciekawe świata oraz nim zachwycone. O bardzo niejednoznacznym charakterze a przecież przyciągające ku sobie ludzi niczym magnes. :)
Właśnie dlatego niezwykłe.

Wszak niewiele perfumowych kompozycji ma okazję przebyć drogę od Wilde'a marki Jardins d'Écrivains i Candy Prady, przez Elixir des Merveilles Hermèsa czy rozliczne ciepło-pikantne ambrowce aż do Tolu Ormonde Jayne.
Właśnie takie pachnidła chciałabym poznawać znacznie częściej!


Rok produkcji i nos: 2014, Sara Carner

Przeznaczenie: zapach uniseksualny o przyjemnie skrojonej strukturze; wyraźny ale nieprzytłaczający, intrygujący otoczenie lecz go nie męczący, z wyraźną skłonnością do sillage ale układający się raczej w znająca umiar ciepłą, nieco opalizującą aurę. ;)
Na okazje dosłownie wszystkie - wiem, że podobną rekomendację zamieszczam pod co drugą recenzją ale tym razem jest to dwustuprocentowa prawda. :D El Born naprawdę świetnie będzie pasować i na ważne spotkanie zawodowe, i do klubu, na wieczór w gronie rodzinnym w rozchodzonych kapciach i na własny ślub. ;) Na plażę i na narty. [może tylko przy nartach stanie się jeszcze bardziej dyskretny, czerpiący ciepło od człowieka zamiast z rozgrzanego otoczenia].

Trwałość: około ośmiu-dziesięciu godzin wyraźnej emanacji i dalszych kilka stopniowego zamierania; choć trzeba zauważyć że jako przyskórny duch pachnidło potrafi przetrwać dobę.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-orientalna

Skład:

Nuta głowy: dzięgiel, bergamotka, cytryna, miód
Nuta serca: figa, jaśmin wielkolistny, benzoes, heliotrop
Nuta bazy: drewno sandałowe, balsam peruwiański, wanilia, piżmo
___
Dziś noszę Silk Noir od Kat Burki.

P.S.
Trzy pierwsze ilustracje pochodzą z: https://alex-nero.see.me/atp2013 [Autor: Alex Nero]

środa, 1 października 2014

Mleczna Krowa


Pierwszy październik. Początek roku akademickiego, imatrykulacje, melanże z okazji ponownego spotkania po wakacjach... Sporo wspomnień wiąże się z dniami w okolicach pierwszego, niektóre niezbyt konwencjonalne że tak powiem. ;) No, ale. To nie wasz biznes. :P W zamian możecie popatrzyć sobie na zdjęcie Aula Leopoldina z Uniwersytetu Wrocławskiego. Ale nie tylko dla zachowania klimatu.
Także z powodu, że w brew pozorom to wciąż jest blog perfumowy. I właśnie przyszedł czas na kolejną recenzję. Perfumy, o których opowiem nazywają się Almas i powstały pod marką Arabian Oud.

Moje skojarzenie z tym zapachem wzięło się z tąd, że nazwa Almas brzmi całkiem jak Alma Mater,czyli uroczysta średniowieczna nazwa nadawana uczelniom wyższym. Matka Mleczna, to znaczy Matka Karmicielka, bo tak właśnie brzmi dosłowne łacińskie tłumaczenie tej nazwy. Matka karmiąca swoim własnym mlekiem przyszłych adeptów nauk uniwersyteckich, zapewniająca duchowy pokarm ich duszom. Podobne wrażenia budzi we mnie Almas marki Arabian Oud. Zaraz dokładnie, powiem Wam dlaczego.



Nie! Nie dam rady dłużej tego ciągnąć, choć jeszcze rano naiwnie sądziłam, że podołam bez trudu. Niestety, wybrane na dziś zadanie znacznie przerosło moje zdolności i - przede wszystkim - cierpliwość. ;]
Nie potrafię napisać całej recenzji, naśladując styl, hmmm... literacki, językowy, intelektualny i emocjonalny dzisiejszych abiturientów szkół średnich [oczywiście poddany niezbędnej generalizacji a więc z pewnością krzywdzący część młodzieży, za co niniejszym przepraszam]. Całe ćwiczenie wykracza ponad moje siły.

Nie znaczy to jednak, że unieważniam sens któregokolwiek ze zdań we wstępie [najwyżej część ortografii, interpunkcji a także durne błędy ortograficzno-stylistyczno-językowe (z niejakim Aulem Leopoldinem na czele ;P )]: nazwa perfum, tym razem Almas, po raz kolejny zdeterminowała moje skojarzenia z ich wonią, zaś całość kompozycji aż nadto wyraźnie przywiodła mi na myśl wypociny współczesnych nastolatków, czytane w najdziwniejszych zakamarkach internetów oraz realu. ;> I tylko od czasu do czasu czuję cichutkie ukłucie sumienia przypominającego, że przecież jestem tylko o dekadę starsza od dzisiejszych osiemnastolatków a problem z mizerią intelektualną oraz niespotykanym lenistwem duchowym studentów był wyraźny już za moich studenckich czasów. ;)
Przejdźmy jednak do rzeczy.

Co w praktyce oznacza, że zobowiązuję się do wyłuszczenia Wam mojego - jedynego i najważniejszego - problemu z Almas a mianowicie: dlaczego, u wszystkich bogów ziemi i nieba, po tak ciekawym otwarciu i przyzwoitym rozwinięciu przychodzi niekończąca się, papierowa nuda???
Chciałabym o omawianej właśnie mieszance napisać coś innego, inaczej rozpocząć wpis, inaczej go poprowadzić oraz zakończyć. W ogóle chciałabym, żeby te perfumy były inne, żeby były... jakieś; aby choć w jednej dziesiątej dorównywały swemu wstępowi.

A musicie wiedzieć, że ten jest naprawdę ciekawy: żywy, wibrujący zielono-słodkimi sokami kwiatów oraz bliżej nieokreślonych roślinnych łodyg, świeżych, jasnych i ciepłych. Jakim cudem to wszystko zdołano oprawić wibrującym, mineralnym aromatem prochu strzelniczego pospołu z niesłodzonym mlekiem skondensowanym? Skąd po chwili między ciepłem kwiatów, roziskrzonych wonią czegoś ostro-cytrusowego, prochem oraz mlekiem pojawia się woń dosłownie paru kropel krwi, jakby spacerująca po letnim ogrodzie istota skaleczyła się cierniem róży lub źdźbłem trawy?
Bo że cień, stopniowo okrywający to przepełnione słońcem, pełne kontrastów miejsce, jest w istocie wynikiem gdy akordów oudopodobnych, to dosyć łatwe odkrycie. Powoli ale nieuchronnie zahacza o kolejne "dziwne" akordy, okrywając je swym lizolowo-drzewnym płaszczem. Mąci je i unieważnia.


Już nie czuję ani cytrusów czy roślinnych soków (co w sumie jest przecież logiczne; jako najlżejsze nuty najszybciej uleciały w niebyt), ani kwiatów, ani mleczności - zamiast nich pojawia się pyłkowa słodycz i coś dusząco-pastelowego. W miejsce prochu strzelniczego czy syntetycznego akordu oudowego - jakieś chemiczne zadziory; tak irytująco tanie, że mogące służyć za oryginalny zamiennik tabaki. Mniej ciekawe zapacowo ale kicha się po nich, jak po zażyciu wyżej wspomnianej. ;) Czyżby wreszcie, po tylu latach intensywnego i urozmaiconego obcowania z perfumami, pojawiła się u mnie alergia na jedne z nich?
Koniec świata! :]

A na pewno koniec mojej przygody z Almas, perfumami których długotrwały acz słaby, bliskoskórny finał miał chyba przypominać ostatnie przedśmiertne drgawki sporej części współczesnych perfum głównego nurtu, tanich z powodu niestaranności wykonania, braku dobrej woli realizatorów a także ich szeroko pojętego lenistwa połączonego ze stale rosnącą chciwością. Jeżeli tak, to brawo! Zadanie wykonane.
Na rynku pojawił się kolejny produkt perfumopodobny. Podróbka niewiadomoczego, inspirowana niewiadomokim i niewiadomopoco.
Liche, przeraźliwie nudne nic.

Jak współcześni studenci, od lat systematycznie niszczeni przez zżerane patologiami polskie szkolnictwo wyższe. Ludzie, z których głupoty - jak widać - łatwo jest się pośmiać ale naprawdę budzący tylko smutek. Bo mogliby być  kimś, osiągnąć w życiu coś wielkiego; a na pewno większego, niż świetlana przyszłość na stanowisku pakowacza w magazynie Amazona tudzież młodszej pomocy kuchennej w trzeciorzędnej londyńskiej knajpie. Lub w stosownym czasie zrozumieć, że to naprawdę żaden wstyd zostać solidną fryzjerką albo mechanikiem samochodowym.
Wstydem jest nie umieć dostrzec własnych ograniczeń i działać, jakby ich wcale nie było. Powodem do wstydu winna być przemysłowa produkcja magistrów (i doktorów, o czym niekiedy czyta się przecudowne historie), mnożenie ich bez świadomości, że w ten sposób uczelnie same skazują się na deklasację. Wszystko po to, żeby łatwym sposobem zarobić trochę grosza, bez względu na realne zagrożenia czy koszta pozamonetarne.
W końcu petunia non omlet, czy jak tam to szło.

"Nic mnie nie obchodzi, liczy się zysk, zysk, zysk, zysk, zysk..."

To chyba najgorszy zapach Arabian Oud, jaki miałam okazję poznać. Naprawdę przykra sprawa; szkoda marki dla konceptów nutami głowy i serca po raz kolejny udowadniających, że anonimowy perfumiarz dobrze wie, jak tworzyć ciekawe perfumy, by pod koniec koncertowo je spaprać. Jak w najgłośniejszych olfaktorycznych premierach z Zachodu.
Jak w naszym szkolnictwie wyższym.

Wbrew słowom pewnego staruteńkiego utworu wokalnego, akurat dziś nie ma się czym radować.


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o mocy początkowo nieprzesadnie śmiałej, z czasem coraz skromniejszej aż do skrajnego zahukania już po około czterdziestu minutach od aplikacji. :]
Stworzone w sam raz dla szpiegów i osób poszukiwanych listem gończym; te perfumy sprawią, że dosłownie nikt nie zwróci na Was najmniejszej uwagi. ;) A poważnie to dla ludzi, którzy nie lubią się wyróżniać olfaktorycznie [choć i tego nie jestem pewna, bo nawet jeżeli perfumujemy się tylko i wyłącznie dla własnej przyjemności, to wyobrażam sobie, że mimo wszystko wolelibyśmy wówczas od czasu do czasu, w ustronnym miejscu i wolnej chwili, przytknąć nos do nadgarstka i z tego nadgarstka coś jednak poczuć].

Trwałość: z powodu słabości bazy nie jestem pewna ale obstawiam jakieś sześć do dziewięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (?)

Skład:
[przyjmuję go na wiarę]

Nuta głowy: trawa cytrynowa
Nuta serca: szafran, goździk (chyba kwiat)
Nuta bazy: róża
___
Dziś noszę Italian Leather marki Memo.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://imaginepoland.blogspot.com/2010/07/wroclaw-university.html [Autor: Peter Clark]
2. http://natemat.pl/58779,portret-polskiego-studenta-uczelnie-im-wiecej-studentow-tym-wiecej-forsy [Autor: Shutterstock.com]
3. http://demotywatory.pl/2084751 [Autor: niejaki dworzan87]