piątek, 22 lipca 2011

Kraj Kwitnącej... Śliwy


Tak, w porze kwitnienia chińskiej śliwki, zwanej też japońską morelą, Japończycy świętują podobnie do chwil, gdy kwieciem pokrywa się sakura. Czyli zajmuję się kolejną kultową rośliną. ;) Jako, że jej ducha we flakon perfum postanowiła uchwycić Keiko Mecheri. Tak powstało Ume, co też jest popularną nazwą rzeczonego śliwkowego drzewka.

Zapach to prosty i słodki, niezwykle łatwy w pożyciu. Jeden z tych, które z powodzeniem mogłyby stać na półkach popularnych perfumerii i nie byłyby w stanie narzekać na brak popularności. Prosty i łagodny, nieprzesadnie świeży; kremowy i waniliowy. Kolejna kaszmirowa zawiesina.
Mile widziana na skórze nastolatki jak i czterdziestolatki, uniwersalna i urocza. Nieśmiało zarumieniona, a jednak kryjąca w sobie zalążek tajemnicy.

Z całą pewnością jest Ume mieszaniną w rodzaju "nowoczesnego Orientu": oto nic innego jak świeże, absolutnie niesportowe nuty stereotypowo dedykowane dziewczętom, a jednocześnie lekkostrawne; niskokaloryczne choć zjadliwe gourmand, wystarczająco puchate i ciepłe jak należy. Oraz słodkie, z czasem coraz bardziej pudrowe.

Od początku mam wrażenie obcowania z ciężkimi owocami albo lekkimi kwiatami - a wszystkie utopione w gwajakowo-sandałowej śmietance. Choć nie, najpierw wyczuwam lekko skórzaną bergamotkę, ślad aktywnego życia, który z czasem zaczyna zbliżać się ku słodkawym kwiatom oraz soczystej brzoskwini; obłym i ciepłym, błogim woniom. Gdzieś z boku wygląda nawet niezbyt soczysta mandarynka.
Potem do głosu dochodzą akcenty jakby pieprzowe, choć i tak jasne, przesycone sokami wypływającymi wprost ze skaleczonych roślin, dopiero z czasem nabierające pastelowego zabarwienia i pierza (może boa?) z jakiegoś egzotycznego nielota, hodowanego ku uciesze najbogatszych warstw społeczeństwa. Oto duet złożony ze skromnej, niewinnej debiutantki oraz jej pęczniejącej z dumy mamusi. ;) Podobne niczym siostry, które dzieli kilka(naście) lat i pasujące do siebie pod każdym innym względem. Przynajmniej z wierzchu. ;)

Przez co chcę napisać, że pod koniec kompozycja robi się ciepła, nieco bardziej cielesna, drzewno-żywiczna, bieliźniana w stylu satyna plus koronki. :) Plastyczna, spokojna, pełna wdzięku. Megakobieca, choć nie tylko dla pań z trisomią chromosomu X. :) Żywa, umiarkowana i życzliwa. Natomiast w ostatniej fazie przeistacza się w nowoczesny, owocowo-przyprawowy szypr. Mrr... ;)

Dobra, choć - zacytuję film Czekolada - nie moja ulubiona.
W każdym razie powinna spodobać się miłośniczkom słodkich pudrów oraz nienachalnego, kremistego drewna.

Rok produkcji i nos: 2003, Yann Vasnier

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, o niezbyt dużym sillage. Dobry na wszelkie okazje mało formalne oraz na Naprawdę Ważne. Ani lekki, ani ciężki, niesztampowo świeży.

Trwałość: średnia - w porywach do sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: owocowo-orientalna (i szyprowa)

Skład:

bergamotka, mandarynka, persymona, liście brzoskwini, piwonia, glicynia, kamelia, osmantus, jaśmin Mórz Południowych [?], mahoń, drewno hinoki, mus pieprzowy, paczuli
___
Dziś noszę Dark Aoud od Montale. [uwaga: nie mylić z różanym Black Aoud!]

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.growingwithplants.com/2008/03/ume-plum-festival.html
2. http://onlyicecream.com/view/75121/Chunky_PlumandGinger_Ice_Cream


* * *
A teraz Was opuszczam. Ponieważ wczoraj we Wrocławiu zaczął się festiwal filmowy Nowe Horyzonty. :) Zaś na tutejszych Bielanach trwa wystawa motoryzacji rodem z II Rzeczypospolitej. Ciekawość aż mnie pali. ;)
Na razie!

I nie zapomnijcie o Centaurusie!

czwartek, 21 lipca 2011

Wdzięk niebieskich dywanów

Nie mam pojęcia, czy i jak pachną kwiaty leśnego dzwonka, przed laty porastające angielskie, czy ogólniej: brytyjskie, lasy. Wiem, że z rośliną objętą dziś ścisłą ochroną gatunkową wiąże się wiele legend i wierzeń. Dla wyspiarskiej kultury są równie ważne, co dla polskiej malwy, ruta czy wierzba rosochata. :)
A do tego lasy w porze ich kwitnienia prezentują się oszałamiająco. Tylko spójrzcie:


Najprawdziwszy wielki błękit, tylko trochę inaczej zinterpretowany. :)
Tradycyjna bura zieloność leśnego poszycia - niczym za sprawą magicznej różdżki - nagle znika, zaś jej miejsce zajmuje świetlisty błękit, obraz pogodnego nieba odbity przez Matkę-Ziemię. Czy można dziwić się, iż dawni mieszkańcy Wysp Brytyjskich uważali dzwonkowe lasy za siedlisko wszelkich zaczarowanych istot, o jakich kiedykolwiek wcześniej słyszeli? Od złych duchów i gnomów po elfy i wróżki. Ponoć brzęczenie niebieskich dzwonków miało zwoływać te małe kobietki ze skrzydłami ważek na obrady. Jeśli zrządzeniem losu ich dźwięk usłyszał przechodzący w pobliżu człowiek jasne było, że wkrótce czeka go śmierć.
Lecz leśny dzwonek, jako roślina mediacyjna, był nie tylko łożem niesamowitych istot oraz posłańcem złych wieści, lecz i sprzymierzeńcem śmiertelników. Wianek z niebieskich kwiatków był gwarantem szczerych intencji oraz nienawiści do kłamstwa, cechującej noszącą go osobę. Zaś jeśli zakochanemu człowiekowi udało się wykręcić roślinkę z ziemi, bez jakiegokolwiek naruszenia łodyżki, wówczas już mógł zacząć szykować się na własny ślub. :)

Tak, jest Hyacinthoides non-scripta elementem tożsamości kulturowej i popularnej, nadal żywej tradycji brytyjskiej. Dowodem na to niech będzie choćby ogromna popularność perfum Bluebell marki Penhaligon's, mających odzwierciedlać klimat brytyjskich lasów w porze kwitnienia dzwonków, a ukochanych przez Kate Moss, ostatnio bardzo brytyjską Madonnę czy zmarłą tragicznie księżnę Dianę. Nawet pewna popularna perfumeria internetowa nazwała Bluebell "być może najbardziej 'brytyjskim' ze wszystkich [naszych] zapachów". ;) Czyż trzeba lepszych dowodów na kultowy status Bluebell?


Same perfumy zdają się idealnie wpasowywać w idee stylu brytyjskiego: są jednocześnie naturalne, niewymyślne, klasyczne, ale i ujmujące delikatną kreską, jednocześnie rozpoznawalne i pachnące bardzo "indywidualnie", idealnie wtapiające się w skórę. Swobodne i wyrafinowane; takie, które niczego nie muszą udawać. Klasa sama dla siebie.

Dzwonek jest jednym z nielicznych prostych i świeżych zapachów, które przypadły mi do gustu. :)
Może to dlatego, że jego uderzająca w nos zieloność mieni się aromatami kwiatów, w które nuty cytrusowe wpleciono tak zręcznie, iż w ogóle nie są wyczuwalne? A przynajmniej niemożliwe do jednoznacznego sklasyfikowania.
A może z racji jedynego w swoim rodzaju aromatu, który w tej samej chwili jest świeży, jak i delikatnie pudrowy? Lub też "winić" powinnam mieszankę woni jasnej, dzikiej róży pnącej, konwalii, hiacyntów i fiołka zmieszanych zgodnie z dawnymi prawidłami sztuki perfumiarskiej tak, że jednocześnie pachną jak wszystkie wspomniane oraz coś całkiem nowego, zupełnie nieznana dotąd jakość?

Cokolwiek kryje się za intrygującym pięknem Bluebell sprawia, że mam ochotę się uśmiechnąć. :) W moim sercu gości wiosna. Rodzaj obłędnego, impulsywnego i szczeniackiego zakochania, bardziej platonicznego niż jakiegokolwiek innego. Pompującego w człowieka tygodniową dawkę dopaminy z endorfiną, przemożnego i genialnego w swej prostocie. Rozczulająco prostodusznego oraz naturalnego. Prostego jak miłość i jak ona skomplikowanego.

Od, odurzającej świeżością porannej rosy, woni otwarcia, przez spokojne, nasycone światłem słonecznym bukiety w porcelanowych dzbanach prosto z targu staroci, po ciche, bliższe ciału klimaty pudrowo-ciepłe: nieco buduarowe, subtelnie przyprawowe, Bluebell pozostaje doskonałym odzwierciedleniem maksymy "less is more" w wydaniu ujmująco młodzieńczym.
Jedne z tych perfum, które po prostu wypada poznać.

Rok produkcji i nos: 1978, M. Pickthall

Przeznaczenie: spokojny [choć nie zawsze ;) ] zapach, stworzony z myślą o kobietach; dość bliski skórze, wyważony i dyskretny, jakkolwiek zauważalny. Pasuje jednak na wszelkie okazje. :)

Trwałość: w granicach ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-świeża

Skład:

Nuta głowy: cytrusy
Nuta serca: hiacynt, konwalia, cyklamen (czyli fiołek alpejski), róża, jaśmin
Nuta bazy: cynamon, goździki (przyprawa), galbanum
___
Dziś noszę Shalimar od Guerlain.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.free-desktop-backgrounds.net/Nature-landscapes-wallpapers/Forest-wallpapers/Bluebells-the-royal-forest-landscape.html
2. http://www.toinettelippe.com/FlowersAndPlantsGallery.htm

wtorek, 19 lipca 2011

Jesienne porządki


Na przekór aurze postanowiłam zająć się dziś nieco mniej pogodnymi klimatami. W końcu nadmiar słońca szkodzi, wypalając synapsy w naszych mózgach. ;P A do tego dopuścić nie możemy. Dlatego piszę do Was z pokoju o zasłoniętych oknach, a za jakąś godzinkę rozwalę się na hamaku rozpiętym między dwoma rozłożystymi świerkami, w doskonale zacienionym miejscu. Przy czterdziestu stopniach w cieniu (jak w ostatnią niedzielę) to jedyny sposób, bym nie zeszła w konwulsjach. ;)
Ratuję się przed latem wszelkimi możliwymi sposobami. Jednym z nich są perfumy, jakich żaden szanujący się Europejczyk nie wdzieje na się w okresie, gdy ostro przygrzewa słoneczko. Co w mojej opinii ma sens równie wielki, jak siedzenie w pełnym słońcu, pojenie siebie wodą mineralną i cierpienie. Bo pocimy się jak szczury, bo serducho kołacze, bo w ustach wiecznie sucho. Więc pijemy dalej, nakręcając błędne koło. Ale ja nie o tym miałam...

Perfumy. W czasie, kiedy większość współplemieńców niczym ognia unika kontaktu z pachnidłami ciężkimi, orientalnymi, hojnie zaopatrzonymi w akcenty dymne, kadzidlane, przyprawowe, podrasowane nutami wytrawnych alkoholi, wyżej podpisana zlewa się nimi obficie. Nie dość, że odczarowują najstraszniejszą porę roku [poważnie!], to jeszcze nagradzają mnie za okazane zaufanie, układając się jak najpiękniej.
Sympatyczną spalonkę serwuje między innymi imć Christopher Brosius w potrawie o wdzięcznej nazwie Burning Leaves. ;) Zapach, który miał za zadanie zobrazować woń palonych liści klonu, opadłych z drzew, następnie zgrabionych na kupkę i zutylizowanych. Nie jestem pewna, czy to klon, ale uchwycenie aromatu spopielających się właśnie obumarłych szczątków przedstawiciela świata flory wyszło na piątkę z plusem. Tak bardzo dosłowne jest omawiane dziś pachnidło.
Owszem, mogą być i liście klonu, kasztanowca, bzu, ale równie dobrze siano lub łodygi i liście ziemniaków. Pewne jest jedno: ktoś gorliwie spala tu jakieś przyschnięte rośliny.
Z tego też powodu mam opory przed nazwaniem Burning Leaves "kompozycją"; równie średnio pasuje doń termin"perfumy" [CB musiał poczuć się chwilowo spełniony w swojej nienawiści ;) ]. Za to jako dosłowna interpretacja tematu zapach sprawdza się znakomicie: nieco mleczny, ostry, bez pardonu wgryzający się w narządy zmysłów, choć daleki od wyciskania łez. Prosty i silny. Jednak podejrzanie za mało agresywny, szybko wtulający się w skórę, pokorniejący. Z pozycji zachłannego dymu samo-degradujący się do roli niezbyt intensywnej tabaki, która wpada w nos, chwilę się pokręci, odetka na moment przegrody i - znika. To duży minus, dzięki któremu nie planuję dłuższej z Palonymi Liśćmi znajomości.

Lecz w kategorii "odstraszacz promieni słonecznych" zasługuje BL na wysoką notę i list pochwalny. :) Gdybyż tylko na tym polegało zadanie perfum, które noszę latem!

Rok produkcji i nos: 2005, Christopher Brosius

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, z definicji niezbyt formalny. Rzeczywiście tak nietypowy, że trudno rozpatrywać go w stereotypowych kategoriach "perfumowania", ciała bądź czegokolwiek innego.

Trwałość: od czterech do ponad sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: hmm... drzewno-aromatyczna?

Skład:

palone liście klonu
___
Dziś noszę Ambre Russe od Parfum d'Empire.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://intricateart.com/burning-leaves/


* * *
Przypominam o koniach w potrzebie! Centaurus pragnie uratować życie klaczy, która może paść ofiarą wyjątkowo perfidnego procederu. Bo konie nie są w naszej kulturze zwierzętami tucznymi, prawda?
O pomoc tym razem prosi zwierzę bezimienne, które swoje pierwsze w życiu imię otrzymało dopiero od działaczy fundacji - Gala.
Nie bądźmy obojętni!

niedziela, 17 lipca 2011

Chciejstwo materialistyczne

...czyli wchodzę na poletko Magdulenki. ;)

Wiadomo, że flakon nie ma znaczenia. Bo go nie ma. I już. ;P
A w każdym razie nawet najpiękniejsza flaszka nie jest w stanie zrekompensować mało satysfakcjonującej zawartości. Lecz gdyby tak popuścić wodze fantazji, gdybyśmy mieli nieograniczone możliwości finansowe... Ech.
Temat - rzeka. :)

Do stworzenia poniższej pseudo-kolekcji zainspirowało mnie pewne zdjęcie, miodne dosłownie i w przenośni [nawet pomimo mej apifobii :) ]. Zgadnijcie, o które chodzi? ;)
Mam kilka wymarzonych szkiełek, które kiedyś chciałabym dorwać; nie tyle ze względu na wnętrze, lecz z uwagi na powierzchowność. To tylko część z nich:









Jednak największymi burzycielami snu są twory dwóch wywrotowych marek;
Guerlain:





...oraz Thierry Mugler:











Oraz tyle innych, ze aż boję się zastanawiać, o czym też zapomniałam. :)
Wychodzi na to, iż flakon w sumie ma znaczenie. Ha! W końcu to także jest sztuka. :) Nie najważniejsza, ale istotna.

A Wy? Macie ulubione 'flakonowe gadżety'?
___
Dziś noszę Full Incense od Montale.

piątek, 15 lipca 2011

Irysowe kreacje

Jako mała dziewczynka byłam fanką telewizyjnych programów o modzie. Zaglądanie za kulisy pokazów haute couture, jak i bardziej życiowego prêt-à-porter sprawiało mi nielichą frajdę. :) Mogłam żonglować takimi nazwiskami jak Prada, Yves Saint-Laurent, Valentino czy Lagerfeld [żeby było ciekawiej, w tym samym czasie chłonęłam wiadomości z zakresu egiptologii oraz paleontologii]. Około dwóch lub trzech lat później w ręce dziesięcioletniej dziewczynki trafiło kolorowe kobiece czasopismo, w rodzaju tych "z ambicjami" a w nim... objawienie. Wypasiona sesja zdjęciowa z pokazu autorstwa nowego naczelnego kreatora domu mody Christian Dior, pana Johna Galliano. Modelki w strojach nie z tej ziemi: bogatych, barwnych i nieomal zaczarowanych. ;) A do tego niezwykle kobiecych; zbytkownych, strojnych oraz kiczowatych w sposób, który widocznie już wówczas mnie zachwycał. Jedna w drugą, wszystkie kreacje były boskie. Towarzyszący im tekst opiewał narodziny Legendy, nowej ikony świata mody.
Był rok 1996 lub początek 1997.

Teraz mamy rok 2011, kiedy anonsowana z wielkim hukiem Legenda zaliczyła spektakularny upadek. Jeden z największych artystów igły naszych czasów (zdania przez te kilkanaście lat nie zmieniłam ;) ) postanowił zacząć dzielić się ze światem swoim spojrzeniem na kwestię Holocaustu oraz własną interpretacją żydowskiej mentalności. Trzeźwy czy pijany, sprowokowany lub nie, mieszkańcom szeroko pojmowanego Zachodu zaczął kojarzyć się z prymitywnymi miłośnikami częstej dezynfekcji genotypu społeczności, w której akuratnie żyją. Nic dziwnego, że zarząd Diora postanowił przytemperować język swego dyrektora kreatywnego. Ostatecznie John Galliano, w atmosferze skandalu, musiał pożegnać się z marką Dior.
Przy okazji: wszystkim subtelnym intelektualistom przekonanym, iż Polacy en masse przecież nie mogą być jadowitymi antysemitami, że mowa nienawiści to "przywilej" marginesu społecznego, polecam lekturę komentarzy pod wszelkimi możliwymi internetowymi doniesieniami w sprawie 'afery Galliano'. ;> Baardzo pouczające. Różnią się jedynie argumentacją i poziomem kultury osobistej komentującego, za to ich ogólny wydźwięk jest podejrzanie jednomyślny.
Ech, smutne to wszystko i jakoś niepasujące do pierwotnej tematyki niniejszego posta.

Ponieważ kilka miesięcy temu postanowiłam na skraju lata sporządzić listę nietypowych, zajmujących i przyjemnych dla nosa świeżaków. A także opisać perfumy na bazie irysa, dzięki którym powoli zaczęłam przekonywać się do tej nuty. Listę miał otwierać ni mniej ni więcej, jak mój dzisiejszy bohater, czyli John Galliano Eau de Parfum, znany także jako Parfum No. 1.
Tymczasem wyskoczyła afera, która zniechęciła mnie do pisania o pachnidle mającym pomóc napełnić portfel antysemity. Lecz w końcu upłynęło już nieco czasu, zaś Galliano edp to naprawdę kapitalny zapach!
Ostatecznie Ryszard Wagner także był obrzydliwym rasistą, a mimo to tworzona przezeń sztuka nadal pozostaje żywa. Należy umieć odróżnić twórcę od dzieła. :) W taki sposób na powrót "odczarowałam" sobie kreacje Galliano, jak również firmowane jego nazwiskiem perfumy.


Jak wspomniałam wyżej, omawiany dziś zapach jest przesympatycznym świeżakiem, zbudowanym na stelażu z ostrego irysa, okolonego łagodnymi akordami kwiatowymi, esencjonalnym cedrem oraz... kadzidłem. :) Jakoś dziwnie ta wibrująca ostrość pasuje do glamourowych, bajecznie kobiecych, historyzujących kreacji ekscentrycznego projektanta.

Nawiązanie do tradycji widać zwłaszcza w otwierającym kompozycję akordzie aldehydowym, w przewrotny sposób nowoczesnym jak i nawiązującym do legend perfumiarstwa. Szybko rozmywa go dwugłos nieco słonej, skórzanej bergamotki, która robi za support dla prześlicznego, chłodnego irysa, ostrego niczym łoże fakira najeżone tysiącami cieniutkich, pozornie niewinnych szpileczek. Wkrótce do głównego składnika dołączają inne kwiaty, tym razem już znacznie mniej wyraziste. Wszystkie piękne, lecz przez twardą rękę scalone w chór. I tylko wprawne ucho (tj. nos..) wyłowi dźwięki róży, gardenii, lawendy czy piwonii, zaskakująco czystej. Marnuje się w chórze, ale trudno; widać ma swoje powody. ;)
Z czasem irys staje się coraz bardziej pudrowy, jakkolwiek do końca nie straci niczego ze swego ożywczego, wibrującego charakteru. Natomiast na znaczeniu zyskują akordy cedru, nieco słodka, kremowa ambra, lekko czekoladowe paczuli. Zaś nad wszystkim czuwa wiotka, mocno "chrzczona" strużka kadzidła, zapalonego dla kaprysu rzez jakąś damę; znudzoną niczym mops, bawiącą poza sezonem na Lazurowym Wybrzeżu.

Całość jest nad podziw plastyczna, żywa, zachwycająca. Jednocześnie stereotypowo kobieca, jak i pozbawiona choćby szczypty banału, bez ani jednej fałszywej nutki. Dlaczego Gallianowego Parfum No. 1 nie sposób kupić w polskich perfumeriach?? Na to pytanie odpowiedzcie sobie sami. ;) A później zacznijcie szperać po internecie.
Ino chyżo, bo lato w pełnym rozkwicie! :)

Pamiętajcie tylko, by nie pomylić wody perfumowanej z JG Eau de Toilette, która jest o wiele uboższa. Chyba, że upodobaliście sobie zapach płynu do mycia naczyń 'Ludwik'. Wtedy droga wolna. :>


Rok produkcji i nos(y): 2008, Christine Nagel i Aurélien Guichard

Przeznaczenie: zapach skierowany do kobiet; na wszelkie okazje: zawodowo-szkolne, jak i prywatne, poranne oraz wieczorowe, dresowe i kostiumowe. :) Początkowo zimny, o znacznym sillage, z czasem bliższy skórze i bardziej pudrowy, cieplejszy.

Trwałość: od siedmiu do jedenastu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-aldehydowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, aldehydy, arcydzięgiel
Nuta serca: irys, fiołek, róża, lawenda, piwonia
Nuta bazy: kadzidło, drewno cedrowe, piżmo, ambra, paczuli
___
Dziś noszę Incense Oud Kiliana.

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje pochodzą z
http://www.posh24.com/john_galliano/john_gallianos_breathtaking_fashion_show_for_dior

środa, 13 lipca 2011

Złoto dla nie-zuchwałych

Bez cienia wątpliwości, co stwierdzam z pełną odpowiedzialnością za własne słowa. ;)
Wypada narazić się kilku osobom. ;) Jako, że w moim odczuciu męska wersja Gold od Amouage jest wtórna. I to podejrzanie, aż do granic plagiatu.

Kiedy powstało Złoto, trudno powiedzieć; dwa największe portale perfumowe proponują dwie różne daty: 1983 lub 1998. Jednak kiedy by to nie było, dla mnie ma średnie znaczenie. Ponieważ pierwowzór rzeczonego zapachu, Cinnabar od Estée Lauder, został zaprezentowany światu w roku 1978. Co niestety rzutuje na moją percepcję jednego z najpopularniejszych produktów omańskiej marki.
Gdyż Gold jest ni mniej, ni więcej jak spokojniejszą, wydelikaconą wersją Cynobru.


Inaczej być nie chce. Goldi to popołudniowa herbatka przyjaciółek-emerytek, od ponad półwiecza okupujących ten sam stolik, w tej samej herbaciarni, w tym samym prowincjonalnym brytyjskim miasteczku [choć Irlandia również nie jest wykluczona ;) ].

Nie chcę przez to powiedzieć, że omawiana kompozycja jest wstrętna, marna czy choćby mało staranna. Co to, to nie!
Czuć po niej sumienne, troskliwe wychowanie, rękę najlepszych kreatorów, umiar i wyrafinowanie. Prawdziwy, wypływający z wnętrza człowieka, Styl. Lub chociaż jego zręczną iluzję. ;) Do tego nosi się go nad wyraz przyjemnie, a wyczuwalny jest chyba aż z orbity okołoziemskiej.

Problem w tym, że Cinnabar jest psychopatycznym mordercą, zdolnym wyludnić ulice miasta średniej wielkości, a wyczuć go można z krańców pasa Kuipera. Dziwnym trafem właśnie ta opcja odpowiada mi bardziej. :)
Wyjąwszy lauderowskie akordy jawnie aldehydowe, rozkład sił i podobieństwo zapachowe między obiema mieszaninami jest naprawdę bardzo zbieżne. Wonie prawie bliźniacze.

Są równie bogate, równie mocno pomieszane. Ich składniki tak samo trudno podzielić na stosowne kupki celem usystematyzowania. Lecz sam początek Golda, hitchcockowskie trzęsienie ziemi w jednej chwili przywołuje skojarzenia z obłędnie orientalnym dusicielem z lat 70., dając nadzieję na podobny, zgodny ze słynną maksymą mistrza sztuki filmowej, rozwój zdarzeń.
Tymczasem po iście zbójeckim, przepotężnym otwarciu z palonym kadzidłem, kilogramami sproszkowanych przypraw, pudrowych żywic tudzież dosłownych akordów (teoretycznie) odzwierzęcych w rolach głównych, Złotko podkula ogon pod siebie, włazi pod stół i zaczyna bawić się piłeczką. ;)
Nic gorszego nie mogło sobie zrobić. Choć, z drugiej strony, dlatego właśnie napisałam na początku o ocieraniu się o plagiat. :) Wykastrowany Cinnabar nie jest przecież sobą!

Jakiś jaśmin, nieco ostrego irysa, wycofany (lecz nie "mleczny") sandałowiec, mech dębowy, metaliczne paczuli - to dalszy ciąg opowieści panów Robert. Spokojny, przewidywalny, śmierdzący kasą. Co nie jest złym rozwiązaniem, wszak perfumy powstawały między innymi po to, by podkreślać wysoką pozycję społeczną stosujących je osób. Lecz - po opisanym wstępie - nie spodziewałam się podobnej zachowawczości rozwinięcia. Tu pojawiają się moje starsze panie. Kiedyś z niejednego pieca chleb jadły i niejedną rewolucję wsparły czynnym udziałem, lecz dziś za szczyt szaleństwa mają zmianę miejsca swych cotygodniowych spotkań. Nadal są ciekawymi osobowościami, tylko sił witalnych jak na złość brak. Chciałyby, lecz nie mogą.
Dlatego, mądre doświadczeniem, przestały kopać się z koniem (czy raczej osłem) i postanowiły zaakceptować zmiany, których i tak nic nie cofnie. W tym momencie pojawia się mech dębowy by tradycyjnie uspokoić pozostałe nuty; bez znaczenia, że przecież i tak są spokojne. :) Zasusza resztki mieszaniny, wędzi je w oparach kadzidła i nieco słodkiej, wwiercającej się w nos, mirry. Cywet zapewnia niezbędną nutkę cielesności.

Jak napisałam wyżej, w sumie nie jest źle. Jest nudno. Być może moja opinia byłaby łaskawsza, gdybym nie miała wcześniej przyjemności poznać Cinnabar. Nie ma czego żałować, widocznie tak miało być; z zaprezentowanej perspektywy woń zacna, szlachetna i bardzo dżentelmeńska stała się jedynie wątłym odbiciem rzezi w Noc św. Bartłomieja. Trudno.
Bywa.

Rok produkcji i nos: 1983 lub 1998, Guy Robert i François Robert

Przeznaczenie: zapach teoretycznie męski, lecz dobrze czułyby się w nim silne kobiety, lubiące wyraziste orientalne wonie. Doskonały na Ważne Okazje, choć nie tylko.

Trwałość: typowo Amouage'owa - od dwunastu godzin do ponad doby

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: posłonek (roślina z rodziny czystkowatych), srebrne kadzidło, konwalia
Nuta serca: mirra, irys, jaśmin, paczuli, mech dębowy
Nuta bazy: drewno cedrowe, drewno sandałowe, cywet, ambra, piżmo

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z
http://rmontalban.blogspot.com/2010/11/refreshing-tea-in-tea-set-from-1800s.html

Pozazdrościłam "gadżeciarom"

Hm, choć jakby się zastanowić, niektórymi zakupami chwaliłam się już wcześniej. :) Głównie książkowymi oraz perfumowymi.
Dziś z nieco innej beczki: co mi wpadło w ręce podczas wizyty w India shopie oraz Rossmannie?


Wybaczcie jakość fotografii; jestem tylko kiepską dokumentalistką, nie mam ochoty na godzinne ustawianie pozowanej sceny i późniejszą trzygodzinną zabawę programem do obróbki zdjęć. Po prostu klikam w ten duży przycisk, by później pochwalić się na blogu. ;)

Wracając do meritum


Wystąpili:
  1. Perfumy do pomieszczeń Orient Express, prosto z Pachnącej Szafy
  2. Olejek do aromaterapii o zapachu kamfory [mmm... :) ]
  3. Dwie bransoletki, z czego jedna nieprzyzwoicie wręcz kiczowata oraz
  4. Lusterko w żurawie

Małe rzeczy, a cieszą! :)

* * *

Przypominam o koniach w potrzebie!
Na pomoc czekają: Greta oraz Dunaj, którego właścicielką może stać się Karolina, podopieczna fundacji Mam Marzenie.
Pomóżmy im!

* * *

Na recenzję poczekajcie do (późnego) wieczora. ;) Bo znikam.
Czas na małe co nieco.
___
Dziś noszę Chaos od Donny Karan.

wtorek, 12 lipca 2011

Bohemia, głowa Turka, tytoń, wanilia i kruk


Ze współczesnego punktu widzenia dawne legendy herbowe podejrzanie często bywają politycznie niepoprawne. Ot, weźmy powyższą klamkę.
Oto przed nami wydziobywana przez kruka głowa tureckiego żołnierza, u schyłku szesnastego wieku broniącego twierdzy w madziarskim mieście Győr (z niemiecka zwanym Raab, z polska zaś: Jawaryn). Ów uroczy obrazek objawił się jednemu ze zdobywców warowni, niemiecko-czeskiemu arystokracie nazwiskiem Adolf zu Schwarzenberg, jako zapowiedź klęski tureckich "chwilowych panów" [tak, tak wiem: kiepskie określenie ;) ] twierdzy. Do tego stopnia trafna, iż w rok później padlinożerca pożywiający się zdekapitowanym Turkiem wzbogacił herb Schwarzenbergów.
Cóż, trzeba przyznać, że symbol to naprawdę dobry: mocny, zapadający w pamięć, wyrazisty. Trudno dziwić się chęci rodu do umieszczania go wszędzie tam, gdzie tylko mógł (i miał) świadczyć o potędze, bogactwie, wpływach. Wrota prowadzące do jednej z rodzinnych siedzib, zamku Hluboká w Kraju południowoczeskim są tego doskonałym przykładem. Ponieważ silny, efektowny oraz "chwytliwy" początek to podstawa. :)

Podobne właściwości przejawia słynne Tobacco Vanille z Toma Forda serii Private Blends. :) Ujmująca, doskonale przemieszana kompozycja słodyczy z ostrą dymnością. Równie bogata, w pewnym sensie pocztówkowa, co architektura barokowa i neogotycka. Wzbudzająca jednocześnie zachwyt oraz, niechby i całkowicie mimowolny, respekt; idealna dla pysznej arystokracji. ;)


Początek to ogłuszająca wanilia. Gdybym miała kłopoty ze słodkimi pachnidłami napisałabym, że to potężny waniliowy bluzg, rzucony prosto w twarz niczego niespodziewającej się osoby. ;P Dodatkowo wzmocniony akcentami gorących przypraw, z których najważniejszą jest kolendra [wyczuwam ponadto nieco kminu i szczyptę goździków, choć te ostatnie zjawiają się dopiero w ostatnim stadium rozwoju].
Tymczasem kłopotów nie mam, więc nadmienię, iż wspomnianą przemożną wanilię okalają nuty korzenne, wzbogacone pierwszymi akordami nadciągającego tytoniu.

Ten zaczyna stawać się wyraźny dopiero pod sam koniec trwania nuty głowy, by rozwinąć się w sercu kompozycji. Wtedy też osiąga apogeum swej urody, jednocześnie zielony, nieco soczysty, jak i suchy, słodki, nasycony zapachem do granic możliwości. Mający tyle wspólnego z ordynarnymi papierochami, co rzeczone Tobacco Vanille z perfumami marki 'Cristian Diore' made in.. Turkey. ;) Bogaty, okalający sylwetkę, ciągnący się za nosicielem przez wiele metrów. Mmm, jak ja kocham podobne pachnidła!
W finale słodki, nieco ogłuszający tytoń staje się jednoznacznie suchy; wyraźnie czujemy zapach sypkiego, wytrawnego kakao. Za wyglądającą tu i ówdzie niewinną, zielonkawą słodycz odpowiada bób tonka. Lecz przede wszystkim Tobacco Vanille jest dokładnie tym, co głosi nazwa: genialną, dźwięczną, ale i głośną etiudą ku czci tytoniu o mocnym, ciężkim aromacie słodyczy. Wszystko, o czym napisałam wyżej oplata wdzięcznie aromatyczny trzon.

Nie jest to zapach grzeczny, nie dla każdego piękny, ale z pewnością nie sposób odmówić mu trzech rzeczy - potęgi, pewności oraz wyrafinowania. Przemawia ku nam z równą mocą, co emblemat tureckiej głowy z krukiem przed wiekami.
On nic nie musi. On po prostu jest. I spróbuj go nie zauważyć! :)

Na zakończenie ciekawostka: kojarzycie obecnego ministra spraw zagranicznych Czech, Karela Schwarzenberga? Jest współczesną głową rodu S. [hm, "głową"; biorąc pod uwagę powyższy tekst, zabrzmiało to trochę dziwnie... ;) ]

Rok produkcji i nos: 2007, ??

Przeznaczenie: idealnie wyważony uniseks; dla mężczyzn, którzy słodyczy się nie boją oraz dla kobiet, którym tytoń niestraszny. ;) Idealny na Bardzo Ważne Okazje, raczej wieczorowe, ale świetnie sprawdzi się też na spotkaniach dużo mniej formalnych (w domowym zaciszu również). O znacznej emanacji i sile rażenia. Uwaga: przy testach letnich ryzyko migren! (mnie na szczęście zostały oszczędzone :) )

Trwałość: dobrze ponad dziesięć godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa (i waniliowa)



Skład:

tytoń, wanilia, bób tonka, nuty przyprawowe, kakao
___
Dziś noszę Tea Rose od Perfumer's Workshop.

P.S.
Dwie pierwsze fotografie wykonane zostały w dawnym pałacu Schwarzenbergów w miejscowości Hluboká nad Vltavou [czyli po prostu nad Wełtawą].
1. http://www.flickr.com/photos/te_whiu/sets/72157623333503896/detail/
2. http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Hluboka03.jpg

sobota, 9 lipca 2011

Przepierka na zgliszczach

Z wetywerią skojarzenia mam takie, jakie mam - leśne.
Zapach suchy, ostry, jednocześnie balsamiczny i przewiewny, z którego perfumiarze potrafią zrobić istne czary. Mocny i zauważalny, oplata sylwetkę wyperfumowanego człowieka na sto różnych sposobów. Dziś będzie o jednym z moich ulubionych wcieleń wetywerii - Le Vétiver od Lubin.
Jednocześnie prosty i bogaty, naturalny oraz wykwintny, przywołujący wspomnienia z dzieciństwa i niepodobny do niczego: obok takiego aromatu trudno przejść spokojnie.


Podobno Lubinowa Wetyweria oryginalnością nie grzeszy, z butów nie wyrywa, majtek nie zdziera. Ponoć nie wyróżnia się niczym, mając za zadanie wyłącznie przyozdabiać człowieka w zapach perfum, nic ponadto. Nic takiego.
Halo! A do czego niby powstały perfumy? Może powoli odzyskują należny im status dziedziny sztuki, ale - co w środowisku maniaków zawsze warto podkreślać - ich główne funkcje są wyłącznie użytkowe. Perfumy mają być przydatne; dlatego, wybaczcie, śmieszą mnie opinie zdegustowanych, że im włosy na karku nie stanęły dęba. "Bo Lubin w większości jest nijaki, bo Creed tak samo..." A może to właśnie produkty wspomnianych firm są jakieś, bo dają się używać..? ;> Czasami warto spojrzeć na świat z zupełnie obcej perspektywy. :)

Okej, wracam do rzeczy.
Le Vétiver jest, jak reklamujący go spot dostępny na firmowej stronie: cichy, klimatyczny, spokojny, dość tajemniczy, niby mroczny, ale... :) Aromat pozornie chłodny i zdystansowany, gdyby nie...
Wspominałam kiedyś, że ubóstwiam perfumy niekonsekwentne, rozstrzelone, żyjące w kilku wymiarach rzeczywistości naraz? Dziś mierzę się z kolejnym ich przypadkiem.
Bo jest w Wetywerii chłód i zimny świt, ale przecież nie brakuje żywego ognia (a raczej dymu ;) ) bądź optymistycznej gry światła z cieniem, jaką można czasem zaobserwować, spacerując po lesie w słoneczny dzień.

Nasza historia rozpoczyna się potężnym uderzeniem cytrusowych esencji, żywych oraz wypranych ze słodyczy. Świeżych ponad miarę, choć też dość przyjaznych memu powonieniu. Szczególnie, że niemal w tej samej chwili pojawiają się cienie, bosko upojne i narkotyzujące.


To ostra, dymna, spalona na węgiel wetyweria. Zgliszcza nie już zimne, zroszone deszczem, obiektywnie mało przyjazne, jak w męskim Encre Noire, ale jeszcze gorące, poprzetykane żarzącymi się punkcikami. Przewrotnie kuszące zziębniętego, przemokniętego wędrowca. Za ów mocny efekt odpowiadają akordy kadzidła oraz egzotycznych przypraw. Pieprz, goździki, gałka muszkatołowa mieszają się z palonymi grudkami olibanum, z arcysuchą wetywerią, z nadpalonymi drzazgami drewna cedrowego.
Po chwili dołącza do nich cichy, niezbyt inwazyjny tytoń. Całość zaś wtula się w ludzką skórę, spuszcza z tonu, pokornieje. Zapada w drzemkę.
To chyba dzięki niej mieszanina ulega zmydleniu. Niewielkiemu, dostrzegalnemu dopiero podczas szurania nosem po skórze a nawet przyjemnemu, chociaż dość trwałemu i zapadającemu w pamięć.

Trzeba Wam wiedzieć, że dziwnie jest wąchać zanurzoną w mydlinach wetywerię. :) Mam wrażenie podglądania nieudanych, prześwietlonych zdjęć wybitnego fotografika. Nie są makabryczne, czuć w nich zamysł i wrażliwość twórcy, lecz cóż z tego, skoro coś postanowiło się spieprzyć? Czarownica skwasiła mleko. ;> A raczej wróciły cytrusowe gremliny.
Nie jest źle, nadal wyczuwam przyprawy i tytułową trawę i cedr, upojne tchnienie żywicznej mirry i subtelny powiew lekkiego tytoniu. Brakuje jedynie bezludzia, charakterystycznego dla początków mojej opowieści. Bo "gdzieś hen, popod lasem" wieśniaczki robią przepierkę.
Lecz, przy dobrym humorze, nawet ich jazgot świetnie pasuje do klimatu. Skoro piorą znaczy, że nieuchronnie zbliża się jeden z Czasów Świętych.
A od chrześcijańskich obrzędów już tylko krok do ich pogańskich poprzedników! :)

Rok produkcji i nos: 2007, Lucien Ferraro

Przeznaczenie: zapach teoretycznie męski i na mężczyznach układający się w całkiem miły, wyważony sposób. Lecz dopiero na skórze kobiety udowadnia, na co naprawdę go stać. :) O nieprzesadnej emanacji, pasujący do wszelkich okazji.

Trwałość: zacna; od siedmiu do około dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-przyprawowa (i aromatyczna)

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, pomarańcza, neroli, grejpfrut
Nuta serca: gałka muszkatołowa, goździki, pieprz
Nuta bazy: wetyweria, drewno cedrowe, mirra, kadzidło frankońskie, jasny tytoń
___
Dziś noszę mieszankę Gaïaca od M.Micallef z Hermèsową Ziemią. Sama nie wiem, co mnie napadło.. ;)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://cache2.allpostersimages.com/p/LRG/7/775/T9GI000Z/plakaty/leduc-pierre-silent-forest-great-horned-owls.jpg
2. http://www.ulicafotograficzna.pl/foto/3661/

piątek, 8 lipca 2011

Wybaczcie, ale muszę...


DLACZEGO
Allegro pełne jest nieogarniętych idiotów?!?


Choć nie mam sobie nic do zarzucenia ostatnio muszę udowadniać, że nie jestem wielbłądem.
Nosz, #@!*&%$%&~%^&&#@!
Sytuacja jest o tyle trudniejsza, że w spornych kwestiach to ja jestem kupującą [próbującą za wszelką cenę nawiązać kontakt, płacącą, przesyłającą skany: dowodów wpłaty czy ekranu z podkreślonymi istotnymi wyjątkami]. Szlag mnie trafia, bo mam wrażenie, że to głównie mnie zależy, a jestem na straconej pozycji. Co jest o tyle gorsze, iż po drugiej stronie komputera najwyraźniej siedzą osoby, jakby to ująć?, niezbyt zaprzyjaźnione z kulturalnym prowadzeniem dyskusji.
Wie ktoś, jak dowieść swego w sporze z idiotą, który/która trzyma w ręku wszystkie asy?

Mam wrażenie, że Edek z Mrożkowego Tanga rechocze mi w twarz.
A mnie brak możliwości, by mu przywalić w ten jego tępy ryj.

Wybaczcie, ale musiałam to napisać. Sytuacja powoli robi się groteskowa, a ja nie wiem, co dalej.
___
Przerzuciłam się na Labdanum Karan.

P.S.
W najdziwniejszej ze spornych spraw kolejność była taka: najpierw dostałam zamówiony towar (najpewniej pomyłka), więc wystawiłam komentarz, by dać znać, że towar doszedł, później zapłaciłam [serwis przysłał na mejla info o tym, że Sprzedający otrzymał moją wpłatę]. Teoretycznie jedyną formalnością pozostał komentarz zwrotny, tymczasem dostaję dramatyczne monity, czemu to jeszcze nie zapłaciłam. ;> I że nie dostanę zamówionej przesyłki. A to wszystko od osoby z samymi pozytywnymi opiniami.
Normalnie dom wariatów!

Jeśli kiedyś wspomnę, że chcę kupić coś w polskim serwisie aukcyjnym to - bardzo proszę- walnijcie mnie bejsbolem. ;P

Przypomnienie


Oraz podziękowanie. :) Pamiętacie sprawę chorej, zabiedzonej Mgły oraz jej córki, o pomoc dla których apelowałam TUTAJ [tu natomiast link do ich strony na serwerach Centaurusa]? Mam dla Was świetną informację: obie klacze od kilku dni są bezpieczne! :)

Na naszą pomoc czeka jeszcze kara Kropka o najpiękniejszych oczach na świecie.


Po 25 lipca nie będziemy mieli już nigdy szansy, by zobaczyć, jak się uśmiechają. Nie dajcie tej pannie zginąć, proszę.

Lecz o pomoc prosi ktoś jeszcze. To Król. :) Król, którego potraktowano, jak zużytą parę butów.


Czarne jak węgiel oczy potężnego, gniadego konia zerkają na nas wyzywająco zza zardzewiałych krat. Elvis miał trafić do pięknej stajni o jakiej marzy wiele koni. Miały być najlepsze pasze, miała być doskonała opieka i soczysta zielona trawa, beztroska w stadzie i ludzka miłość. Miało być tak pięknie... A wyszło jak zwykle. Bo koń z ekonomią rzadko zwycięży.

Na odpady hodowlane miejsca nie ma. Konie z defektami nie trafiają do obiegu. Hodowcy odbierają im szanse na życie - niwelowałyby ceny swoich braci. Znikają jak kamfora - aby nie przyniosły wstydu. Aby nie budziły wyrzutów sumienia..

I śpi sumienie mocno, kiedy końskie kopyto uderza z hukiem o trap ciężarówki. Śpi sumienie kiedy w ścisku powiązane łańcuchami przemierzają konie setki kilometrów. Nie zbudzi go nawet rzeźnicki nóż tnący gardło jak jedwab.

Elvis obudził w nas coś głęboko ukrytego, kiedy przez kraty patrzył dumnie śmierci w oczy. W uderzeniach jego kopyt o beton słychać było tysiące rytmicznych uderzeń tych, których już nie ma. W spojrzeniu jarzyło się piekło, które człowiek im zgotował.

Życie potężnego Elvisa warte jest 3100 zł - tyle żąda handlarz. Mamy czas do 17 lipca aby uprzedzić rzeźnie.

Prosimy o pomoc. Bez Państwa nie damy sobie rady.


Życie często jest do bani. My, ludzie, o tym wiemy. Ale dlaczego za własną nieudolność karzemy zwierzęta, które na tak podły układ wcale się nie pisały??

Pomóżcie, proszę!
___
Dziś mam młyn na głowie, a na reszcie ciała najnowszy prezent: wspomniane kiedy indziej Notorious od Ralpha Laurena. Miłe, lecz mało trwałe. :)

czwartek, 7 lipca 2011

Z cyklu: oczywista oczywistość (cz. 1)

Wiecie, co od kilku dni czytam?


:D I to moją własną, upolowaną w antykwariacie! :)

Właściwie cała książka nadaje się do przepisania w postaci cudnych anegdot, ciekawostek i im podobnych, ale dziś postanowiłam wrzucić do Sieci pewien banał.
Tak oczywisty i ważny, że wiele osób zdaje się o nim zapominać.
Otóż:

Nie wierzcie (...) wymownym starszym panom, nawet gdy są wielkimi poetami! "Kobieta, która się nie perfumuje, nie ma przyszłości", napisał kiedyś Paul Valéry [to on czy Coco? - przyp. WzP]. To, naturalnie, czysty nonsens. Kobieta, która nie chce się perfumować, gdyż uważa, że najlepiej przystaje do niej zapach naturalny, lub która nieuperfumowana czuje się najlepiej, nie powinna używać perfum.
Wyjdźmy jednak z założenia, że poszukujemy perfum dla siebie.
Po pierwsze: proszę nawet przez sekundę nie myśleć o mężczyznach. Proszę nie domyślać się co on na to powie. (Gdyby mu zależało na określonym zapachu, mógłby dać go w prezencie.)
To pani płaci przecież za swoje perfumy. Dlatego muszą one sprawiać przyjemność przede wszystkim pani. Jeśli rzeczywiście do pani pasują (typ skóry, typ osobowości itp.), sprawa z erotyką rozwiąże się już jakby sama przez się. Takie perfumy są przez mężczyzn dostrzegane! (...)
Perfumy mogą wszystko, z jednym wyjątkiem: nie mogą pachnieć zwyczajnie.
Atrakcyjną chcemy być przede wszystkim dla siebie, dopiero w drugiej kolejności dla innych. (...)"

Andrea Hurton, Erotyka perfum czyli tajemnice pięknych zapachów, przeł. Michał Struczyński, wyd. Real Press, Kraków 1994, s. 156-157.
[podkreślenia kursywą pochodzą od Autorki, wytłuszczenia - ode mnie]


Co oczywiście obowiązuje w obie strony. :) W równej mierze kobiety, co mężczyzn.
Banały należy powtarzać, byle bez zbytniej przesady. Ponieważ banał podejrzanie szybko wypada z orbity ludzkich zainteresowań.
Zainteresowani będą wiedzieli, do czego piję! ;)
___
Dziś noszę Organzę marki Givenchy.

środa, 6 lipca 2011

Panna z lwem, czyli sztuka marketingu :)

Droga od pomysłu na nowe perfumy po ustawienie flakonów na półkach perfumerii jest długa i dosyć skomplikowana. Szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy silą napędową głównonurtowego perfumiarstwa stały się przede wszystkim potrzeby rynku oraz postępujący egalitaryzm "pachnącego biznesu".
Podejrzewam, że przy rosnącej liczbie syntetycznych komponentów, coraz bogatszej puli inwestorów a więc przy stosunkowo niskich cenach gotowych flakonów nie jest łatwo utrzymać przy życiu mit perfum jako synonimu luksusu oraz najprawdziwszego szyku. Bo niby jaką tajemnicę kryją w sobie kolejne bolesne śmierdziuchy Lacoste czy - trywializująca zawartość sklepowych półek - gorączka złota, jaka ostatnimi czasy ogarnęła dyrektor kreatywną marki Gucci? W sukurs przychodzi reklama.
Tym ciekawsza, im bardziej nietypowa, co tyczy się także szczegółów całej akcji promocyjnej.


Jedną z ostatnich kampanii oceniam bardzo wysoko. Czemu?
Wyobraźcie sobie materiały promocyjne, które oprócz kilku wypasionych spotów o niczym, setek wyfotoszopowanych, odrealnionych zdjęć reklamowych oraz steku bzdur przeznaczonego do publikacji w prasie bądź na portalach internetowych oferują nam jeszcze: fotografie z tzw. backstage'u czy kilka słów od twórców kompozycji zapachowej. Zaś sama "gotowa do użytku" kampania utrzymana jest w konsekwentnej, acz nieco kontrowersyjnej stylistyce.
Marketingowcy, którzy w dzisiejszych czasach traktują potencjalnego klienta (w miarę) poważnie? To coś nowego! ;)

"Pragnęliśmy zaprezentować lśniący i uzależniający zapach, o zdecydowanie intymnym i nowoczesnym charakterze, który każda kobieta będzie mogła uznać za swój".

...Jak mieli zgodnie wyznać Olivier Polge oraz Sophie Labbé, twórcy najmłodszego dziecka marki Bulgari, Mon Jasmin Noir.
Faktycznie któreś z nich ma na sumieniu podobne słowa czy też zwyczajnie włożono im je w usta, bez różnicy. Grunt, że wreszcie powszechnie znana marka przestała ukrywać wynajętych kompozytorów po szafach i schowkach na szczotki. ;) Brawo!

Już samo to wystarczy, aby na nowe pachnidło spojrzeć trochę łaskawszym okiem. :) Jeśli dodać, że "twarzą" premierowego zapachu została aktorka utalentowana i z powodzeniem wymykająca się łatwemu zaszufladkowaniu, sprawiająca wrażenie osoby żywiołowej oraz niegłupiej, wówczas okazuje się, iż nawet niski stopień oryginalności powodu całego zamieszania nie jest w stanie obrzydzić mi ogółu przedsięwzięcia. Oto, co znaczy spójna wizja marketingowa! ;)


Od razu zaznaczę, że patrząc z dystansu Mon Jasmin Noir nie da rady nazwać zapachem złym, niekoniecznie jest też nudny. Nie, nie! Mamy do czynienia z kompozycją, która znakomicie trafiła w "swój" czas i miejsce. Wróżę jej, przynajmniej umiarkowany, sukces. Lecz rzetelność recenzencka każe mi przypomnieć sobie, ileż to razy ostatnio wąchałam coś, co doborem składników, rozwojem bądź duchem przypominało mojego dzisiejszego bohatera: najnowsza Balenciaga, Divina od La Perla, Fleur de Cristal Lalique, Aura marki Svarovski, Nina l'Elixir... Trochę tego dużo, nie sądzicie?

Mimo jawnej wtórności młodszy brat klasycznego Jasmin Noir pozostaje zapachem dziewczęcym, pełnym radości i wdzięku. Otwiera się musującym akcentem słodko-kwiatowo-drzewnym. Wyczuwam coś w rodzaju orzeźwiającego drinka z szampana i soku pomarańczowego z nieznacznym dodatkiem zmiażdżonych, przejrzałych owoców jagodowych [głównie truskawek i borówek amerykańskich :) ]; akord wibrujący, radosny, ożywczy; słodki i popularny. Wkrótce staje się jeszcze silniejszy, dzięki dodatkowi niecodziennego, jednocześnie suchego i nasyconego cedru. Mieszanka cedrowo-szampańska staje się prawdziwym świeżym i słodkim killerem! :)
Kiedy misja zaciekawienia klienta kończy się sukcesem, czas przejść dalej, ku sercu mieszaniny. W nim owoce cichną, zaś cedr łączy się z nutami miękkimi, jasnymi oraz kremowymi. Sandałowiec (a może gwajak?) otula się płaszczem z lekkiego białego kwiecia; konwalia, jaśmin, coś w stylu gardenii nadają kompozycji miękkości i bardziej stereotypowo kobiecego rysu. To ukłon w stronę nieco starszej klienteli. Żeby nie było jednak zbyt miałko, nadal istotny jest akord drewna cedrowego, przepełniony zimnymi, nieco dystansującymi sokami. W miarę upływu czasu MJN dryfuje w stronę niezobowiązującego, świetlistego pudru. Laboratoryjne wcielenie piżma łączy się z paczulowymi popłuczynami, by otumanić cedr, resztki kwiatów, nawet widmo szampańskiej uwertury. Słodycz miesza się ze świeżością a to wszystko w bezpiecznym, mało oryginalnym otoczeniu.


Lecz nie mam prawa narzekać. Bo i jak, kiedy błogi nastrój potęguje lektura takich oto wyznań:

"Zacząłem od cennego wyciągu z jaśminu wielkolistnego, potem dodałem trochę jaśminu zwanego anielskimi skrzydłami – to delikatny kwiat z długimi uroczymi płatkami; cudownie komponuje się z istotą perfum Mon Jasmin Noir : jest zaskakujący, promienny, świeży i elegancki. Nuta serca to zmysłowy, aksamitny zapach cennego drewna: drzewa kaszmirowego, cedru i paczuli, związanych ze sobą kremowym finałem".

Olivier Polge

Zaś pani Labbé uzupełnia powyższą wizję o spostrzeżenie:

"Skojarzenia z piżmowym nugatem: miękkie i uzależniające skontrastowane z wibracjami białego drewna sprawiają, że samo centrum zapachu jest bardzo zmysłowe".

Natomiast całość ujęto w nieco zreformowany typowy flakon Bulgari, tym razem o bardziej opływowych, "kobiecych" kształtach. A o wszystkim postanowiono opowiedzieć przyszłym klientom za pomocą rewelacyjnej, świadomie przerysowanej reklamy. Akademistyczne przeestetyzowanie obrazu połączone z kampowym dystansem do własnego dzieła sprawia, że reklama Mon Jasmin Noir to smakowita porcja sztuki wizualnej! :) Do tego imponująco konsekwentnej. Z tej perspektywy widać, że zawartość flakonu w zasadzie nie różni się od jego handlowej otoczki. To ten sam rodzaj flirtu z popularnym kiczem i Kulturą Wysoką jednocześnie. ;)
Mimo, że nadal wolę oryginał, miło mi będzie zużyć próbkę MJN do końca. Ani to grzech, ani wstyd.

Rok produkcji i nos(y): 2011, Sophie Labbé i Olivier Polge

Przeznaczenie: sympatyczny kobiecy zapach na wszelkie okazje. Niezbyt oryginalny, za to o młodzieńczym duchu i bardzo "noszalny". Emanacja początkowo znaczna, z czasem pachnidło staje się coraz bliższe skórze.

Trwałość: w granicach dziewięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-drzewna




Skład:

Nuta głowy: cytrusy, konwalia, przyprawy
Nuta serca: drewno cedrowe, jaśmin
Nuta bazy: paczuli, piżmo, nugat, nuty drzewne
___
Dziś noszę le Temps des Reines od Isabel Derroisné.

P.S.
Wszystkie, poza ostatnią, ilustracje pochodzą z portalu Flickr:
http://www.flickr.com/photos/kikidunst_9/5478080188/in/photostream/
Cytaty za portalami Wizaż.pl i Osmoz.com