środa, 31 grudnia 2014

Zatrzymaj się!

"Nie mam teraz czasu", "może innym razem?", "zajmę się tym później", "ten projekt jest na wczoraj", "czy ja muszę ciągle się wszędzie spóźniać?" - miewacie tego typu myśli? A może słuchacie ich, kiedy kierowane do Was? Na pewno tak jest; wiem po sobie. Z rosnącym przerażeniem odkrywam świat, w którym jestem zarówno nadawczynią, jak i adresatką podobnych stwierdzeń. Wiem, jak bardzo potrafią denerwować, frustrować, przygnębiać.

I jak często zmuszają nas do jeszcze większego pośpiechu, do zwiększonej efektywności, do rezygnowania z kolejnych małych przyjemności w rodzaju półgodzinnego spaceru z psem lub cotygodniowej wizyty w kinie. Jest w tym bolesny paradoks: sytuacje, które teoretycznie mogłyby nas skłonić do zwolnienia choć na chwilę, w praktyce jeszcze mocniej dociskają nam gaz do dechy, tym brutalniej wyżymają nas z wszelkiej energii i radości; zamiast chwilowego namysłu nad sobą i swoim czasem, w panice zagłębiamy się w świat niekończącej się paranoi "bycia zajętymi".
Smutne ale prawdziwe.


Nawet nie próbujcie się ze mną sprzeczać. :P Przecież świetnie widzę, że gdy znikam na kilka dni lub otwarcie przyznaję się do błogiego lenistwa, zainteresowanie tym oto blogiem spada. Natomiast kiedy wrzucę na Fejsbukowy profil jakąś zajawkę przyszłego artykułu lub sugestię, że nad nim właśnie pracuję, niemal od razu mogę liczyć na kilka lajków [pewnie gdybym prowadziła fanpejdż komercyjny i opłacała jego reklamę wśród innych użytkowników, do czego Fejsik non stop mnie namawia, byłoby ich kilkanaście razy więcej]. To naprawdę działa. Tylko tyle.
Wystarczy dać do zrozumienia, że pracuję nad nowym wpisem, żeby natychmiast zyskać aprobatę od współczesnego człowieka. :] A przecież, kurtka nać!, piszę tylko dla przyjemności; nie zarabiam tym blogiem na chleb czy inne waciki, nic nie muszę! I nigdy tego nie ukrywałam. A jednak stosowane są wobec mnie - ba, sama je wobec siebie i innych stosuję - standardy ustalone przez "blogerów zawodowych", ten dziwny twór współczesnego świata, tę klasę próżniaczą w rozumieniu veblenowskim, która im bardziej nie musi wstawać o świcie i drałować trzydzieści kilometrów do pracy w fabryce, by wrócić o zmroku, dom posprzątać i jeszcze poudawać trochę rodzica, partnera lub przyjaciela, tym gorliwiej wytężoną pracę symuluje.

Zanim jednak powiecie, że strzelam focha i marudzę bez powodu od razu zastrzegę, że nie mam do Was o nic pretensji. Jak wspomniałam, mając je, musiałabym być zła także na siebie, ponieważ nie zliczę, ile razy wchodziłam via telefon na podczytywane blogi i stwierdzałam zdegustowana, że autor lub autorka znowu sobie odpuszcza; "ostatni wpis powstał całe dwa tygodnie temu! Kto to widział?!" i tak dalej... ;>
W takich sytuacjach naprawdę nie myślę o tym, że twórca lub twórczyni nawiedzanej przeze mnie strony ma także jakieś życie zawodowe, rodzinne czy towarzyskie, że może mieć inne hobby lub po prostu słaby układ odpornościowy, że w czyimś otoczeniu mogą wydarzyć się jakieś niespodziewane wydarzenia, przykre lub radosne ale zawsze zaskakujące, więc wprowadzające zamęt w ustalonym rozkładzie dnia. Że ma w końcu prawo do odpoczynku. Słowem: nie myślę o tym, czego sama doświadczam, co stanowi treść mojego własnego życia i o czym wolałabym, żeby pamiętali również i moi Czytelnicy. :)


Gdybyśmy wszyscy pozwalali sobie od czasu do czasu na przerwę - taką prawdziwą, bez szukania dlań kolejnych usprawiedliwień - może na nowo nauczylibyśmy się odpoczywać a nasze życie (i naszych bliskich :) ) stałoby się ciekawsze, mniej stresujące oraz bardziej świadome. Gdybyśmy choć raz mieli odwagę powiedzieć głośno: "teraz potrzebuję piętnastu minut odpoczynku, do pracy wezmę się potem", nie musząc uciekać się do podstępów w rodzaju przerw śniadaniowo-lanczowych, wyskoczenia na papieroska lub "na miasto" po takie czy inne pracowe sprawunki, raptem okazałoby się, że wszyscy potrzebują takiej właśnie chwili wytchnienia, z wszechwładnym menedżmentem na czele. :> Bez pretekstów. Uczciwie. Oraz solidnie.

Tymczasem żyjemy w świecie, w którym praca jest wartością samą w sobie, promieniującą nie tylko na działania mające w perspektywie zapełnić nasze konto ale też na wszelkie inne nasze aktywności. To bycie kimś nieaktywnym staje się zbrodnią lub grzechem [zależy, co dla kogo gorsze ;) ]. Dzieje się tak z oczywistą szkodą dla nas wszystkich, dla całej chorobliwie przepracowanej, goniącej w piętkę cywilizacji.
Żyjemy w czasach, kiedy nieaktywność uważana jest za coś gorszego od przemocy lub złodziejstwa. A w sytuacjach znacznie mniej skrajnych ale nieporównanie częstszych: gdy tak bardzo wstydzimy się konieczności odpoczywania, że aż wiążemy ją z używkami.
Ze wspomnianym papieroskiem, palonym zachłannie, na wyścigi w zimnym pomieszczeniu wyznaczonym na korporacyjną lub zakładową palarnię [albo na tyłach sklepu, na balkonie mieszkania lub gdziekolwiek indziej]; z porannym kubkiem czy filiżanką gorącej, aromatycznej kawy, potrzebnej ponoć tylko po to, żebyśmy się obudzili; z kieliszkiem albo szklanką ulubionego alkoholu, pomagającego nam przypomnieć sobie, co to znaczy być rozluźnionym; a nawet z nielegalnymi substancjami psychoaktywnymi, gdy inne metody niemyślenia o aktywności zawodzą bądź kiedy nie potrafimy już zabawiać znajomych dzięki czarowi naszej osobowości (lub boimy się, że tego nie potrafimy, zatem oczekujemy, że proszek lub dym sam zrobi z nas dusze towarzystwa).

To wszystko są tylko preteksty. Magiczne sposoby przeniesienia do krainy iście dziecięcej beztroski, do której nie mamy odwagi wejść o własnych siłach i z podniesioną głową. Smutne erzace odpoczynku. I nic innego.
Charakterystyczne, że tak często dorabia się do nich fikuśną ideologię, jakby usprawiedliwiającą przed światem dorosłych, którym wciąż marzy się chwila spokoju, tak przecież nieprzystającego do ich powagi oraz funkcji. Preteksty zamiast odpoczynku. Łechcąca ego, rozbudowana retoryka zamiast niosącej prawdziwe ukojenie prostoty. Drogie perfumy podszyte pokrętną, kuszącą marketingową gadką zamiast niezmąconej radości z cieszenia się bogactwem zapachów. ;)
Kilian Hennessy zamiast skąpanej we mgle leśnej polany. ;>

Zobaczmy, co tym razem zmajstrował francuski panicz, posługując się tymi wszystkimi wyświechtanymi psychomanipulanckimi hasłami oraz niby-niegrzecznymi skojarzeniami. :P


W serii zatytułowanej Addictive State of Mind [tu chętnie zrobiłabym jakiś odnośnik do poprzedniego zdania ale nie wiem, jak ;D ] znajdziemy trzy pachnidła, poświęcone kolejno: kawie, kubańskim cygarom oraz marihuanie; "skomponowane wokół narkotycznych dymów", jak głosi napis na firmowym pudełku z próbkami. Pozwólcie, że opiszę je zgodnie z kolejnością alfabetyczną. Jak również pokrótce, ponieważ, hm... no cóż... ;) Za chwilę sami się przekonacie.

Pierwsze w kolejce ustawiło się więc Intoxicated, woń palonej kubańskiej kawy, ciemnych nut drzewnych oraz dławiących przypraw, aż gorzkich w swym nadmiarze. Z jakąś ciekawą ale bladą słodyczą w bazie. Dużo w tym muglerowskiego A*Mena, później rozbielonego i ugrzecznionego, zawsze jednak przyjmującego na mojej skórze postawę zdecydowaną i niezbyt przyjemną. Choć doceniam takie ułożenie nut, zdecydowanie nie jestem jego targetem. Co innego mój Ojciec, któremu chyba będę mogła podsunąć myśl o rozszerzeniu kolekcji zapachów. ;)


Kolejny z zapachów, Light My Fire, pasuje mi o wiele lepiej. :) Tytoń cygarowy wzbogacony o przyjemne, "uziemiające" akordy ciepłych zmysłowych przypraw z kminem rzymskim na czele, błogością rozgrzanego słońcem siana oraz jasną, miodową słodyczą to coś, co lubię i rozumiem. Testując te perfumy z prawdziwą przyjemnością zanurzałam się w ich głębi oraz miękkości, doceniałam delikatną gładkość, co jakiś czas ożywianą tytoniowo-kumarynowymi szramami. Stopniowo się w nich rozpływałam.
Lub raczej: rozpływałabym się, gdyby tak szybko nie blakły ani nie cichły, wyżej stawiając waniliowo-miodowo-białopiżmową pastelowość aniżeli życie i żar, tkwiące w tytoniu czy przyprawach. Light My Fire brzmi na mojej skórze, jak pomysł na ciekawe, szalenie przyjemne perfumy o niszowym sznycie, zatrzymany jednak w pół drogi oraz poddany prymatowi bezpiecznej, delikatnej, modnej zachowawczości.

W dodatku bardzo przypominają owoc związku Back to Black tej samej marki oraz Chergui Lutensa. Do tego znacznie mniej wyraźny i zdecydowany, aniżeli rodzice; co ma jednak swój plus: nic tak nie sprzyja wypoczynkowi, jak spokój i łagodność.
Przyznajcie sami. :)


Dotychczas pojawiło się dzieło mocne ale nie dla mnie, było też bardziej w moim stylu lecz spokojne - oba jednak zaledwie poprawne z artystycznego punktu widzenia. Teraz nadeszła pora na coś wyraźnego, ślicznego i fascynującego jednocześnie. ;) Smoke for the Soul. Co ciekawe, akurat te perfumy oparto o najbardziej infantylny z pomysłów, nielegalną i buntowniczą jak czternastoletni gimnazjalista gandzię. ;P

Samej mieszaninie trudno jednak zarzucić wtórność czy niedoróbki. Do początku do końca zielona, jadowita ale efektowna i bardzo przyjemna w obyciu, rozpoczyna się zielonym akordem piołunu, ożywionego soczystością zielonego lub białego grejpfruta [chociaż raczej zielonego ;) ], stopniowo ewoluującego w kumarynowe suszki, spod których wystają opary zielonej herbaty oraz palonych konopnych liści. :) Nieśmiałe, ledwie zasugerowane i natychmiast schowane pod wetyweriową osmaloną chłodną ostrością rodem z Sycomore Chanel - ale są. Z czasem znikają całkowicie, zginając kark pod naporem wspomnianej wetywerii a następnie pozwalają oprószyć się zwietrzałym kardamonowym oraz imbirowym proszkiem, zaś na skraju bazy zastąpić surowym, skórzastym tytoniem.
W finale perfumy blakną i bieleją, osadzając swoją gęstą, równikową leśność na delikatnych deskach z cennych gatunków jasnych drzew (często w ogóle nieistniejących, jak kaszmeran, którego tutaj całkiem sporo). Zapadają się w siebie przy wtórze cichutkiego szumu wiatru.


Trzy używki, podobno dosyć popularne [zostawiam margines niepewności, ponieważ osobiście jestem wolna od każdej z nich]: pierwsza to chwila porannego rozruchu przed wyjściem z domu, możliwość ostatecznego wyrwania się z senności oraz przygotowania na nadchodzący dzień; druga często wiąże się z kradzionym odpoczynkiem, cennymi minutami wyrywanymi z czasu, który należy przeznaczać na pracę zawodową, naukę tudzież inne obowiązki; trzecią natomiast można skojarzyć z chwilami największego luzu i humoru, kiedy spędzamy wesoło czas z kolegami w sposób, jaki odpowiada całej grupie [może to być wieczór w klubie, może medytacja przy muzyce relaksacyjnej albo po prostu pogaduchy dobrych znajomych] oraz nie musimy się niczym martwić.
Trzy słabości ludzkiej natury, tak przecież zrozumiałe, wszystkie w jakiś sposób wyjaśniające chwilowe nicnierobienie danej istoty, tłumaczące je przed resztą świata. Jakby trzeba było cokolwiek tłumaczyć i wyjaśniać, jakby "odpoczynek sam w sobie" był czymś może nie karygodnym ale na pewno trochę wstydliwym lub niezrozumiałym.

Trzy mieszanki perfumowe w jakiś sposób odwołujące się do idei "wyjaśniaczy lenistwa" pomagających odreagować stres codzienności. Każda w dużym stopniu abstrakcyjna - co logiczne i w sumie pożądane - ale też całkiem realistyczna. Pomysł na cykl nie gorszy niż inne, lecz niestety odstręczający samym tylko zapleczem znaczeniowym. Usiłujący podpiąć się nawet nie pod grzeszne czy niezdrowe nałogi, lecz pośrednio sankcjonujący schowaną jeszcze głębiej współczesną, coraz powszechniejszą niechęć ku czasowi wolnemu. Chwilom błogiego lenistwa, bez którego nie ma, nigdy nie było oraz nigdy nie będzie zdrowia psychicznego. To mnie denerwuje w kolekcji Addictive State of Mind, właśnie za kontekst mam do Kiliana najwięcej pretensji [ale niewiele, bo odkryłam, co z niego za ziółko i dlaczego obrał taką a nie inną strategię marketingową; poza tym szczerze wątpię, by ktokolwiek  u sterów kilianowej marki pomyślał o zagadnieniu w przedstawiony przeze mnie sposób; w końcu panicz wychował się i wciąż żyje w świecie uświęconego tradycją próżniactwa ;> ].
Lecz mimo wszystko jestem ciekawa dalszego ciągu serii, o ile ten powstanie. ;D Jest jeszcze tyle różnych nałogów!



Intoxicated

Rok produkcji i nos: 2014, Calice Becker

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, choć przez silne skojarzenia z A*Menem widziałabym go raczej na mężczyznach (oraz tych kobietach, które męskie perfumy Muglera lubią poczuć na sobie). Raczej bliskie skórze, zdecydowanie unikające ostentacji, choć w pierwszej fazie wyrazistość ich składników usiłuje wyciągnąć w górę całość mieszaniny, co oczywiście jej się nie udaje.
Na wszelkie okazje, szczególnie w późniejszych fazach rozwoju.

Trwałość: około siedmio- ośmiogodzinna

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-przyprawowa

Skład:

palona kawa, zielony kardamon, cynamon, gałka muszkatołowa, (paczuli, akordy drzewne)


Light My Fire

Rok produkcji i nos: 2014, Sidonie Lancesseur

Przeznaczenie: perfumy idealne dla przedstawicieli obu płci, również cechujące się skromną projekcją, obliczoną na kilka godzin nieangażującego olfaktorycznie biurowego lub wieczorowego życia. One sobie zwyczajnie są przy nas, nie myślimy o nich, nie przypominają nam się co chwilę ani nie zwracają specjalnie cudzej uwagi.
Wobec czego będą świetne na okazje albo bardzo oficjalne, albo całkiem prywatne, kiedy chcemy pachnieć tylko i wyłącznie dla siebie.

Trwałość: nie większa, niż sześć czy siedem godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna (i aromatyczna)

Skład:

kmin rzymski, stogowane siano, tytoń, paczuli, wetyweria, wanilia, miód, (białe piżmo)


Smoke for the Soul

Rok produkcji i nos: 2014, Fabrice Pellegrin

Przeznaczenie: też uniseks, z samego środka skali. Podobnie jak poprzednicy, raczej nieskore do pozostawiania za sobą śladów i zwracające uwagę jedynie najbliższego otoczenia uperfumowanej osoby. Wtedy potrafią zaintrygować, poza tym jednak są dyskretne i spokojne, pasujące do wszystkich sytuacji, kiedy wolelibyśmy nie epatować zapachem perfum. :)

Trwałość: na mojej skórze najsłabsza z całej trójki, bo zaledwie pięcio- czy sześciogodzinna; jak na świeżaka, nawet tak przyjemnego i niebanalnego, przystało.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz świeża)

Skład:

grejpfrut, eukaliptus, marihuana, tytoń, kardamon, mate, brzezina, kaszmeran, (wetyweria)


P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://moneysavingmom.com/2012/10/addicted-to-adrenaline.html
2. http://www.wildfolkco.com/blog/makingbelieve
3. http://maximet.tumblr.com/post/69159492371/arcanja-tous-droits-reserves-par-sokova
4. https://www.youtube.com/watch?v=n1eEeQVvTD0
5. http://www.criatives.com.br/2012/03/tipografia-experimental/
7. http://www.pinterest.com/pin/311733605432550099/


* * * 


W nadchodzącym roku, zarówno Wam jak i sobie, życzę przede wszystkim jednego:
abyśmy umieli zatrzymać się i odpocząć bez wymówek ani wyrzutów sumienia.

Na momenr w ciągu dnia, przeznaczając ten czas na to, co nas relaksuje (ale nie niszczy zdrowia ;) ), na cichą chwilę z książką albo beztroską zabawę z dzieckiem lub plotki z przyjaciółmi.

Żebyśmy szczęścia przestali wreszcie szukać gdzieś na zewnątrz, lecz znaleźli je w swoim wnętrzu.
Niech to będzie dobry rok.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Oud po świętach

O raju, oud w Dubaju!

...czyli, w odróżnieniu od bohaterów ostatnich dwu recenzji, w miejscu dla siebie idealnym: nie dość, że arabskim, to jeszcze kosztownym oraz dosłownie spektakularnym. ;)


Absolutne szczyty nowobogackiego kiczu oraz gigantomanii na wschodnią modłę, to jest absurdalnie, całkowicie bezwstydnej? Z pewnością. Poza nimi jednak coś, co naprawdę robi wrażenie na odwiedzających lub chociaż przeglądających dubajskie fotografie [inna sprawa, czy jest to wrażenie pozytywne i do jakiego stopnia podlane sosem z sarkazmu ;> ]. Ostatecznie trudno nie zrobić wielkich oczu na widok archipelagów wysepek, układających się w kształt palmowych liści lub stoku narciarskiego w olbrzymiej hali na terenie pustynnego, zwrotnikowego miasta. :] Lub innych megalomańskich nowotworów, których z pewnością nie powstydziłby się niejeden Nowy Ruski, gdyby dane mu było żyć w gorącym klimacie.

A jednak z Dubajem kojarzę pewne perfumy, aczkolwiek jest to nawiązanie dosyć luźne i raczej umowne, zrodzone ze skojarzenia: "nowoczesne arabskie miasto świateł nocą".  W takim miejscu mój umysł chętnie poczułby Wood Mystique marki Estée Lauder, perfumy stworzone specjalnie na bliskowschodnie rynki, chociaż można je niekiedy znaleźć w co bardziej uczęszczanych butikach Europy Zachodniej czy USA.
Jak więc pachnie ów nocny Dubaj?


Cóż, nie da się ukryć, że na pierwszy niuch wydaje się bardzo ciekawy; na drugi i trzeci również. ;) Początkowo gęsty i słodki, aż klejący od jasnych, dziewczęcych w odbiorze soków, różano-malinowy, bezpretensjonalny, gładki, wykończony deserowością karmelowego benzoesu oraz jaśminu wielkolistnego z ledwie zaznaczoną drzewną ostrością gdzieś w tle. Chwilę później owocowa bezpośredniość znika, pozostawiając po sobie gęstą, esencjonalną różę oraz ciepłe, nadtopione żywice, do których dołącza wreszcie najważniejszy składnik mieszaniny: oud. W wydaniu srebrzystym, suchym, lizolowym oraz trochę metalicznym pozwala się wygładzić oraz rozjaśnić, opleść różanymi ramionami i ogrzać żarem wirujących w powietrzu przypraw, głównie szafranu oraz pieprzu. Gdzieś tam pojawiają się jeszcze pojedyncze, laboratoryjnie wyselekcjonowane i wybielone, pojedyncze nutki kwiatów, zbyt enigmatycznie jednak, abym mogła je nazwać.
Ramę całej tej przeplatanki stanowi mięciutkie i suche, pyłkowe paczuli o podejrzanie kakaowym wydźwięku. ;) Oraz nieśmiałe, jasne drewna. I trochę pojedynczych strużek jasnoszarego dymu z kadzielnic, z całą pewnością nie pochodzącego z olibanum ani żadnego innego głośnego kadzidła; pewnie oud ze skarmelizowanym cukrem benzoesu i kaszmerano-cedrem wyciągają z róży oraz przypraw wszystko, co w nich najcięższego oraz najbardziej skomplikowanego.
A na samiuteńkim dnie drzemie sobie spokojnie białe, niemal już całkowicie wyblakłe i rozmoczone niczym kartka papieru, piżmo. :)

Dziwny jakiś ten zapach. Niby ładny, skomplikowany, interesujący ale jakoś nie całkiem konsekwentny, neurotyczny. Skutecznie uniemożliwiający skupienie, co chyba widać po kształcie niniejszej recenzji. ;) Dzieje się dużo, jest to warte uwagi ale... no właśnie. Sama nie wiem, co. :]

Tyle mogę powiedzieć, że Wood Mystique zatrzymało się gdzieś w połowie drogi między Rose Anonyme Atelier Cologne a Narciso od Narciso Rodrigueza. Że te pachnidła wcale nie są do siebie podobne?
I w tym tkwi sęk, moi Drodzy, w tym tkwi sęk... ;)


Rok produkcji i nos: 2011, ??

Przeznaczenie: spokojny i dyskretny uniseks dla miłośników nowoczesnych, raczej abstrakcyjnych wcieleń drewna agarowego (acz w obowiązkowym duecie z różą ;) ).
Zdecydowanie bliski skórze i niechętnie ujawniający światu swoją obecność, więc idealny w sytuacjach zawodowych tudzież wszelkich innych, wymagających dyskrecji. Lecz i chwile mniej formalne potrafiłby umilić. :) Dobry na każdą porę roku.

Trwałość: niezbyt imponująca, ponieważ trzymająca się granic między pięcioma a ośmioma czy dziewięcioma godzinami

Grupa olfaktoryczna: orientalno-kwiatowa (i oczywiście drzewna)

Skład:

Nuta głowy: różowy pieprz, biała piwonie, hydrolat różany
Nuta serca: różana infuzja, róża stulistna, jaśmin wielkolistny, mimoza, kłącze irysa, ylang-ylang
Nuta bazy: paczuli, benzoes, skóra, drewno cedrowe, malina, oud


P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.pinterest.com/pin/449585975273079684/ [Autor: Juha Öörni]
2. http://imgur.com/a/2jtOG#hlHgOHt

piątek, 26 grudnia 2014

Oud na święta, dyptyku część druga

Wczoraj mieliśmy okazję obserwować, jak z tematem drewna agarowego radzi sobie ceniona perfumiarka z szacownego francuskiego rodu. Dziś natomiast udajemy się na północ, na drugą stronę Kanału, przez jednych zwanego la Manche, przez innych zaś Angielskim. ;) Gdzie również zajmiemy się dwoma pachnidłami niesłychanie prestiżowymi i luksusowymi, opartymi o ciemne i nieco drażniące opary oudu.
Odległość to niewielka - zarówno geograficznie, jak i olfaktorycznie - ale różnica w podejściu do tematu okazuje się znaczna. Podobnie ma się rzecz z potencjalnymi odbiorcami wód. :)


W kompozycjach marki Floris, ponieważ to nimi zamierzam się zająć, od pierwszej chwili można wyczuć słynną brytyjską rezerwę wobec świata, ujawniającą się zarówno w fenomenalnym [przynajmniej dopóki nie schodzi do rynsztoka ;P ] poczuciu humoru ale też, całkiem paradoksalnie, w tamtejszej tolerancji, będącej zdaniem niektórych wyrazem całkowitego braku szczerego zainteresowania drugim człowiekiem. Według mnie jednak ów legendarny dystans [oczywiście głównie deklaratywny, kiedy przyjdzie co do czego :] ] pozwala części z nich, przynajmniej powierzchownie, na poziomie czysto marketingowym, wejść w skórę swoich potencjalnych klientów.

Brzmi to cokolwiek enigmatycznie, pozwólcie więc, że wytłumaczę na przykładzie: gdyby nie popularność Londynu jako zakupowej miejscówki krewnych i znajomych pertromiliarderów z Półwyspu Arabskiego, być może nigdy nie poznalibyśmy takich marek, jak Royal Crown, Clive Christian, Grossmith czy Roja Dove Haute Perfumerie. W kogóż innego miałyby celować? W tę część brytyjskiej arystokracji, której chciałoby się jeszcze ruszać mózgiem i poznawać Nowe [jakkolwiek je rozumieć] a która przy okazji wciąż może sobie pozwolić na kupowanie kolejnych zbędnych przedmiotów zbytku? Śmieszny pomysł.
Prawdziwym targetem przynajmniej trzech z wymienionych domów perfumeryjnych są rozkochani w perfumach i obłędnie zamożni arabscy szejkowie tudzież inni, mniej lub bardziej szemrani, milionerzy z Afryki bądź z położonych w Azji dawnych sowieckich republik. Siłą rzeczy również do nich kierowane są najnowsze pachnidła marek starych i tak szacownych, jak Floris, od roku 1820 cieszącej się nieprzerwanym statusem oficjalnego dostawcy brytyjskiego dworu (a będącej w tym gronie jedyną firmą perfumeryjną). Kiedy więc twórcy o podobnych tradycjach biorą się za komponowanie pachnideł dla relatywnie młodej ale już wymagającej klienteli, wtedy spokojnie można spodziewać się dzieł na bardzo wysokim rzemieślniczym poziomie. :)


Takich właśnie, jak Leather Oud, czyli ciemny, drapiący w gardle, lizolowy ale jednocześnie lekki oraz przestrzenny miks oudu ze skórą na ciepłej, paczulowej podstawie. Pełen wdzięku choć chwilami trudny w obejściu, nośny, wyrazisty, śliczny. Z wyraźnym złocistym, szafranowo-kwiatowym promieniem w tle, trzymającym ciemność skórzanej galanterii oraz gorycz oudu w delikatnych, niemal ażurowych, złoconych ramach.
Te perfumy aż chce się nosić, ubierać, cieszyć się nimi - tak są zdecydowane, drzewne i bardzo w moim guście; zawierają w sobie ciemność i blask w idealnie pasujących mi wcieleniach, tężejące mroczne szarości i czernie, wielobarwną lekkość a nawet kryształowy szyk (ambra z wetywerią) w doskonale dobranych proporcjach. Niczego nie brakuje, wszystko jest już na miejscu: złożone w całość gęstą ale przejrzystą, ciężką chociaż niemęczącą, charakterną lecz kojącą. Obok takiej mieszanki nie sposób przejść obojętnie! :)

Gdybyż tylko cieniem na jej cudowności nie kładło się nieomal bliźniacze podobieństwo do Oud Royal z linii Armani Privé! ;) Choć w Leather Oud, jeżeli wierzyć oficjalnej rozpisce, ważniejsze są ciepło-chłodne akordy kwiatowe, natomiast w słynnym agarowcu Armaniego spotykamy srebrzyste, czyste kadzidło, to reszta nut jest zbyt zbieżna, aby można było mówić o przypadku. I jest to bodaj pierwsze skojarzenie, jakie miałam z LO, potwierdzone także przez test porównawczy obu mieszanin.
Przy okazji okazało się nawet, ze jedyne, czym wygrywa mój dzisiejszy bohater, to projekcja, znacznie śmielsza i gęstsza aniżeli w Oud Royal. Poza tym i różą kontra kadzidło - rodzeństwo, podobne do siebie w sposób oczywisty, nie budzący zastrzeżeń. Szkoda.

Skórzany Oud, choć przepiękny oraz inspirujący, okazał się jednak dziełem wtórnym. Jak będzie z jego partnerką z miniserii zapachowej?


Dużo lepiej. :D Jeżeli cokolwiek przypomina, najwyraźniej nie dane mi było mi poznać pierwowzoru. ;)

Honey Oud, choć gra skojarzeniami z mieszankami opartymi o suche ciemne drewna oblepione miodem gęstym od drobin wosku czy pszczelego pyłku, obłędnie słodkiego i krystalizującego na ludzkiej skórze w złocistą skorupkę, w istocie potrafi stworzyć coś oryginalnego i złożonego. Jeżeli jest farbowanym lisem, trudno mieć o to do kogokolwiek pretensje.
Prawda jest bowiem taka, że najwięcej pachnidło wygrywa oryginalnym zestawieniem akordów tytułowych - gorzkiego i niemal żrącego, wiercącego się w nozdrzach i kłującego w duszę oudu (acz doprawionego innymi nutami drzewnymi), oraz miodu: z czasem coraz cieplejszego, lejącego się, przymilniejszego, zabarwionego waniliowo-karmelową miękkością oraz delikatnością. :) Im dłużej pachnidło trwa na skórze, tym ów kontrast staje się wyraźniejszy; przynajmniej aż do nut bazy, kiedy cichnąć i rozjaśniać się zaczyna już konsekwentnie wszystko.
Najpierw jednak pojawia się serce mieszanki a wraz z nim - piżmo jasne ale suche, pierzaste, naelektryzowane ale wystarczająco głębokie, by ujawniać zwierzęce swoje [sugerowane choć przecież nieprawdziwe] animalne korzenie. Duża w tym zasługa labdanum, zjawiającego się w Leather Oud gdzieś na skraju nut głowy i dyskretnie, jakby bocznymi drzwiami, wprowadzającego piżmo, dystansujące gorycz oudu ale uwydatniające jego animalne geny.

Złocistość, pierze, opary środków dezynfekujących szpital ale powoli przechodzące w dalekie wspomnienie końskiej stajni a do tego najgęstsze i najgłębsze z wcieleń miodu: oto dwie pierwsze fazy HO. Później delikatniejące i pokrywające się pastelowa miękkością albo stopniowo erodujące w drzewny pył; słabnące równolegle, w dalszym ciągu w nietypowej ale idealnej harmonii dwóch głównych, pozornie tak niedobranych, myśli przewodnich. Czy można doskonale wtopić się w tłum, w dalszym ciągu pozostając przede wszystkim sobą?
O to już musielibyście spytać ludzi przedstawionych na powyższej fotografii. :D Mieszkającą w Wielkiej Brytanii rodzinę,  podobno przynajmniej w części składającą się z Polaków. ;)



Oba dzieła powstały w roku 2014, jako części prestiżowej Private Collection; nazwiska ich twórcy lub twórczyni nie ujawniono.



Leather Oud

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, chociaż w internetowym butiku marki można go znaleźć wyłącznie w kategorii "men" [ale nie warto się tym przesadnie sugerować; ostatecznie drugie z omawianych dziś pachnideł można zakupić, przechodząc do jego podstrony zarówno z zakładki "women", jak i również "men". ;) Czyli, gdybyśmy chcieli rygorystycznie stosować się do sugestii producenta, perfumy dzielą się na męskie i obupłciowe. :> Jakiemuś maczo lub damulce pasi taka specyfikacja? ;P ]. Jak wspominałam w tekście powyżej, cechuje je dosyć duża moc oraz nośność, z czasem redukująca się do wąskiej ale intensywnie pulsującej aury. Świetny na wszelkie okazje, chociaż wyrafinowanie bukietu czyni perfumy idealnymi na okazje wieczorowo-oficjalne, szczególnie z gatunku tych Najbardziej Ważnych. :)

Trwałość: w okolicach pół doby wyraźnej, śmiałej projekcji (wraz z bazą) oraz dalszych kilka stopniowego zamierania.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-skórzana (i drzewna)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, skóra
Nuta serca: geranium, goździk (kwiat), oud, paczuli
Nuta bazy: wetyweria, "drzewna ambra", oud


Honey Oud

Przeznaczenie: woń również uniseksualna, o czym wspominam w pomniejszonej uwadze wewnątrz analogicznego podpunktu dotyczącego Leather Oud. :) W odróżnieniu od którego, Oud Miodowy charakteryzuje znacznie słabsza emanacja i moc; nawet na najintensywniejszym etapie swojego rozwoju nigdy nie odstaje od ciała uperfumowanej osoby na więcej, niż pięć do dziesięciu centymetrów a z czasem wręcz opada na skórę, otaczając ją ciężkim i miłym w dotyku woalem.
Na każda okazję, chociaż i tutaj prym mogłyby wieść wszystkie oficjalne, ze spotkaniami biznesowym na czele (nieśmiała projekcja!).

Trwałość: około dziewięciu -dwunastu godzin, może trochę krócej.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna (oraz gourmand)

Skład:

Nuta głowy: miód, bergamotka
Nuta serca: paczuli, róża, oud
Nuta bazy: oud, labdanum, akord ambrowy, wanilia, piżmo
___
Dziś noszę Jasmin Rêvé marki au Pays de la Fleur d'Oranger.


P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.pinterest.com/pin/175921929170460997/
2. http://www.ruemag.com/gallery/entertaining?nggpage=2 [Autor: William Brinson]
3. http://www.flickr.com/photos/pennyrene/2153894997/ [Autor/ka: Penny Rene']

czwartek, 25 grudnia 2014

Oud na święta, dyptyku część pierwsza

Woń drewna agarowego raczej nie jest tą, którą mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej zwykli kojarzyć ze świętami Bożego Narodzenia; w ogóle z jakimkolwiek chrześcijańskim świętem. Lecz kiedy przyłożyć doń rzeczywistość europejskiego Zachodu, wtedy problem zaczyna wyglądać nieco inaczej...

Dlatego przez najbliższe dwa świąteczne dni chciałabym zaproponować Wam cztery oudowe pachnidła, dwa komplety dzieł od wybitnych twórców z najwyższej półki. Coś naprawdę szczególnego.
Przynajmniej w założeniu. ;)


Dziś udamy się do Francji, by w specyficznych warunkach zbadać, jak ów typowo arabski akord wyobraża sobie Patricia de Nicolaï.

A materiał badawczy mam doprawdy ciekawy; dwie mieszaniny: Amber Oud i Rose Oud, czyli... no właśnie. Czyli co?
Już na wstępie okazuje się, że styl perfumiarki na potrzeby tego jednego minicyklu perfumowego nie uległ najmniejszym zmianom. Nawet komponując soczki oparte o modną i "chodliwą" nutę - ewidentnie tylko po to, by uczynić zadość aktualnej koniunkturze - krewniaczka rodu Guerlain tworzy pachnidła przede wszystkim dla siebie oraz swoich kręgów towarzyskich; skrojone idealnie pod gusta francuskich wyższych sfer, czystokrwistych przedstawicieli arystokracji oraz burżuazji od nie wiadomo ilu pokoleń.

Jaki jest więc oud nadsekwańskich elit? Przede wszystkim stanowczo nie-oudowy. :> Zaprzeczający.
[Może nawet w imię własnej wygody konsekwentnie negujący i przekłamujący rzeczywistość...?]


Weźmy taki Amber Oud, którego nazwa sprytnie wprowadza nieuświadomionego użytkownika w błąd. Na szczęście dobór nut czy rozwój rozwiewają jakiekolwiek wątpliwości. W sposób równie elegancki i subtelny, co szybki oraz - nade wszystko - skuteczny. :]
Tutaj znacznie bardziej, niż jakiekolwiek orientalne składniki liczy się krzepka, szykowna oraz dojrzała paprociowość. Wykwintna, nieco staroświecka europejska Klasyka przez duże K. To ona najwyraźniej wskazuje na obraną przez twórczynię grupę docelową i sugeruje dlaczego, mówiąc obrazowo, znalazłby się w niej sparaliżowany paryski milioner Philippe z głośnego filmu Nietykalni ale stanowczo nie jego czarnoskóry opiekun z blokowiska, Driss.
Umiar, luksus, szyk, ekskluzywność, konserwatyzm - tego typu słowa koniecznie powinny znaleźć się w reklamie Amber Oud, gdyby w ogóle je reklamowano.

Od niemal balsamicznego, lawendowo-ziołowego otwarcia mieszanka wyraźnie opowiada się za ściśle europejskim poczuciem piękna oraz olfaktorycznej stosowności. Ciąg dalszy, już bardziej gorący, drzewno-przyprawowy na przyjemnej, gęstej i cielesnej bazie z piżma i kastoreum na wyraźnym sandałowcowym postumencie, tylko utwierdza pierwsze wrażenie. Pokazując jednocześnie, że podobnej postawy nie sposób automatycznie potępiać w czambuł. Ostatecznie niewielka część ludzkości potrafi panować nad swoimi myślami, ich źródłami, rozwojem oraz mutacjami.
Nie można obwiniać tygrysa o to, że poluje na małego, kulawego jelonka. :]
[Uwaga! Jeżeli ktoś wyczuł sarkazm w ostatnim zdaniu, wyczuł dobrze. ;P ]

Prawdę mówiąc, Amber Oud nawet przypadło mi do gustu. Lubię podobne, ortodoksyjnie męskie paprociowce z wyczuwalną nutą retro, nie bojące się zarówno surowości lawendy z ziołami, jak i niejednoznaczności nut odzwierzęcych czy - schowanego gdzieś na dnie bazy - tytułowego oudu. Przypadł mi do gustu jego nieco staroświecki umiar i szarmanckość, ujawniające się za pomocą projekcji, lecz ogół skojarzenia ostatecznie zniechęca. Boję się ludzi absolutnie przekonanych o własnej doskonałości.


A jak po szlachetnym ale zdystansowanym poprzedniku zaprezentuje się damska część duetu Patricii de Nicolaï, Rose Oud?

Na pewno więcej jest w niej ciepła czy bliskości, dawkowanej iście aptekarskimi miarkami, wbrew porywom kochającego serca - ale jednak wyczuwalnej. :) Obecnej w uroczej, niemal dziewczęcej słodyczy na samym wstępie, szybko ewoluującej w akord gęstej, szyprowej róży, która później do spółki z ciepłymi, nienachalnie orientalnymi nutami drzewnymi składa się na woń zmyślnego, pozbawionego przesady potpourri.
To ostatnie nie znika z mojej skóry przez długie godziny, pokazując kolejno oblicze mięsistej róży, z której płatków niemal widocznie skapują aromatyczne soki, później zasuszonego pąka w otoczeniu lekkiej, jakby pierzastej słodyczy a następnie abstrakcyjne drzazgi ciemnego drewna różanego o wyraźnie widocznych słojach. Dookoła wspomniane jasne drewna, dużo ciepła, suche szyprowe promienie oraz - akord ambrowy [czyli wielki nieobecny z Amber Oud :) ], oparty przede wszystkim o niejadalną wanilię i ambroksan.

Wszystkie te nuty dopełniają się i przenikają, rozwijając się zgodnie ze starą zasadą piramidy zapachowej: najpierw krótki, kolorowy błysk owocowej miazgi z maliny i osmantusa, później złożone, przewidywalne ale dumne różano-drzewne serce a na końcu stabilna podstawa z dalszych faz różano-drzewnych, syntetycznej ambry oraz dalekiego cienia lizolowego oudu. Co do którego nie mam jednak pewności: a nuż tylko o nim śniłam...? Jeśli pojawił się wśród pyłków i drzazg tylko dlatego, że przywiodła go tam moc sugestii?
Wiecie co? Może to nieprofesjonalne z mojej strony [bzdurne stwierdzenie, ponieważ recenzowanie perfum nie jest moją profesją] ale nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. Jest czy nie ma, czy to naprawdę ważne? Grunt, że mój nos go rozpoznał - i tylko to się liczy. :)

Rose Oud, przejrzysty ale złożony z wątłej równowagi między światłem i cieniem, bogaty w soki i opary suchy szypr. Intrygująca historia ciepłej, kochającej kobiety, której normy społeczne zabraniają okazywać uczucia w sposób, jaki by chciała; opowieść, której nie miałam okazji wysłuchać. Choć wciągająca i piękna, to jednak mimo wszystko nie przeznaczona dla moich uszu.
O podobnych odczuciach tego specyficznego typu człowieka bez przeszkód może słuchać jedynie psychoterapeuta.


Szypry i paprocie to nie jest naturalne otoczenie dla drewna agarowego. W omawianych dziś przypadkach oud czuje się zapewne, jak ryba bez wody. ;) Nie pasuje do towarzystwa i dobrze o tym wie; podobnie, jak reszta nut.
Cóż, można pokusić się o analogię do przekonań dobrze sytuowanych, konserwatywnych Francuzów ale... chyba ją sobie daruję. Mamy wszak święta, czas pokoju i łaskawości. ;>



Oba pachnidła powstały w roku 2013 jako uniseksy a ich twórczynią jest Patricia de Nicolaï.


Amber Oud

Przeznaczenie: według mnie jest to zapach przede wszystkim dla mężczyzn, chociaż powinien spodobać się także kobietom ceniącym staroświeckie męskie paprociowce o suchym i sensualnym, zwierzęcym podłożu.
Brzmi to dziwnie ale w gruncie rzeczy chodzi o sympatię dla dosyć wiernie odtworzonego ducha retro-perfum, odpowiedniego przede wszystkim dla miłośników gatunku.
Trzyma się raczej blisko ciała, z początku tworząc łagodnie falującą aurę a później opadając bezpośrednio na skórę. W związku z czym perfumy nie powinny przeszkadzać osobom postronnym, zarówno podczas okazji zawodowo-rodzinnych, jak i wszelkich oficjalno-wieczorowych. :)

Trwałość: mogłaby być lepsza, ponieważ na mnie AO nie osiągnęło nigdy wyniku lepszego, niż siedem godzin wyraźnej emanacji [testowane kilkukrotnie w przeciągu ostatnich osiemnastu miesięcy, z dwóch próbek; identycznie testowałam także zrecenzowane wyżej Rose Oud].

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: tymianek, lawenda, szałwia
Nuta serca: szafran, cynamon, paczuli, drewno sandałowe, drewno cedrowe, oud
Nuta bazy: bób tonka, wanilia, styraks, kastoreum, piżmo, ambra


Rose Oud

Przeznaczenie: zapach dla kobiet oraz tych z mężczyzn, którym niestraszne róże. ;) Charakteryzuje się projekcją dokładnie taką samą, jak Amber Oud: najpierw spokojnie falująca, wąska aura, po której następuje prawie ostentacyjna bliskoskórność. I też nadaje się na okazje oficjalne, dzienne oraz wieczorowe; lecz w odróżnieniu od poprzednika Rose Oud widzę także w okolicznościach mniej formalnych, od wina z przyjaciółkami po randkę lub wieczór z książką i kotem na kolanach. :)

Trwałość: od ośmiu do ponad piętnastu godzin, czyli dużo lepsza.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-szyprowa (oraz orientalna)

Skład:

Nuta głowy: osmantus, kwiat dawana, malina
Nuta serca: róża, konwalia
Nuta bazy: paczuli, drewno sandałowe, ambra, piżmo, oud
___
Dziś kochany, poczciwy Cardinal od Heeleya. ;)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://eliteproductionsintl.tumblr.com/image/71226125132
2. http://sharonsantoni.com/2011/11/the-perfect-french-chateau.html [Autorka: Sharon Santoni]
3: http://www.greenmuze.org/8335-decorative-tablecloths/

wtorek, 23 grudnia 2014

Codzienność dnia i świętość Nocy

Tym, którzy przygotowują

...zarówno wieczerzę wigilijną, jak i - się.
Fizycznie i duchowo, biorąc na poły konieczny, na poły symboliczny prysznic oczyszczający nas z codziennych wad oraz błędów, szorując swoje ciało przy wtórze regularnie powtarzającego się pukania do drzwi łazienki oraz towarzyszących mu słów: "długo jeszcze?". ;)


Zazwyczaj, kiedy odkrzykujemy: "jeszcze chwilka!", "przecież dopiero co weszłam!" albo dowolnie inaczej, nasze myśli zajmują przecież zupełnie inne kwestie. Jeżeli coś rozpamiętujemy, kiedy dręczy nas przeszłość daleka lub zupełnie świeża, staramy się jak najszybciej rozważyć problem i wziąć się w garść aby móc w całości poddać się świątecznemu duchowi (lub na tyle, na ile to możliwe). Jeśli natomiast chwilowo wszystko w naszym życiu przebiega dokładnie tak, jak powinno na godzinkę czy dwie przed pierwszą gwiazdką, wówczas myślimy o tym, co będzie.

O zbliżającym się uroczystym posiłku, o Świętach, które ten rozpoczyna a w szerszej perspektywie może o nadchodzącym roku. Co nam przyniesie? Jaki będzie? Lepszy czy gorszy od tego, który powoli się kończy, od dni upływających od ostatniego Bożego Narodzenia. Czy w następną Wigilię zasiądziemy do stołu w tym samym składzie? Kogo zabraknie? A może przeciwne, może do naszego stołu dosiądzie się jeszcze jakaś osoba bądź osoby? Ktoś, kogo teraz jeszcze nawet nie znamy ale - być może - bez niej lub niego nie będziemy potrafili wyobrazić sobie następnej takiej uroczystości?
Przez głowę myjącej się i ubierającej osoby przelatują wszystkie myśli, na które wcześniej tego dnia brakowało czasu.


Gdzieś pośród wyciąganej z szaf odświętnej zastawy, pomiędzy pieczeniem lub smażeniem karpia a pilnowaniem, aby barszcz nie ściemniał od zbyt długiego gotowania, między prasowaniem damskiej sukienki albo męskich koszul, podłogą zamiataną po raz ostatni przed świętami oraz naprędce zjadaną kanapką z serem i ogórkiem, nie ma wiele czasu na filozoficzne rozważania.
A przecież trzeba jeszcze pierniczki polukrować albo sernik wyjąć z piekarnika dopiero, kiedy wystygnie (bo jeśli wcześniej, to opadnie). Dobrze, że przynajmniej prezenty już dawno popakowane a pierogi i uszka zamówione u sprawdzonej firmy kateringowej.

Typowe przedświąteczne zabieganie i zamieszanie, obrzędowe uświęcanie czynności codziennych, doroczna burza mózgów i żar przygotowań. Dobrze, kiedy włącza się w nie cała rodzina, nie zostawiając wszystkiego na matczynej głowie, jak to w patriarchalnej Polsce wciąż jeszcze się zdarza. Przy sprawnym podziale ról oraz ich rzetelnym wypełnianiu nawet wigilijne ślęczenie w pracy do godziny trzeciej po południu nie jest wcale tak bardzo straszne! ;)
Wtedy można dosłownie z biegu rzucić się w domowe zapachy i smaki, w rozgrzaną całodziennym gotowaniem kuchnię albo w łazienkę pełną gęstej pary. Odebrać swoją porcję uśmiechów od reszty domowników albo ugasić kilka pożarów [raczej tych symbolicznych, niż wynikających ze spalenia gęsi razem z piekarnikiem ;) ]. Ogarnąć dwadzieścia rzeczy jednocześnie i jeszcze z podziwu godnym refleksem krzyknąć: "pierwsza zaklepuję łazienkę!" :)


Gdy mamy pewność, że ostatnie wypieki na pewno wyjdą pyszne a na odziedziczonym po prababci białym świątecznym obrusie nie ma ani jednej plamki, wtedy można zająć się sobą. Zamknąć na chwilę oczy i po prostu cieszyć się tymi paroma minutami dnia, które są tylko dla nas. Ich naturalnym przedłużeniem jest ubieranie wcześniej wybranego, odświętnego stroju oraz - przynajmniej w przypadku miłośników perfum - zapachu, którym zainaugurujemy kolejne w naszym życiu, Boże Narodzenie Anno Domini 2014. :)

Dla mnie zapachem tym będzie najprawdopodobniej Elf-Fulfilling Prophecy, perfumy stworzone przez markę Smell Bent jako limitowane pachnidło świąteczne całe pięć lat temu. Swój flakon posiadam od niespełna czterech, o czym można łatwo się przekonać, zaglądając do pewnej notki Skarbiątka. ;) Zazwyczaj czas tej mieszanki nadchodzi zimą, w Wigilię jednak zwykle wybierałam coś innego. W tym roku wszystko wskazuje na to, że amerykański elf o skłonnościach (nie do końca) kasandrycznych nareszcie trafi na moją skórę we właściwym czasie oraz miejscu. :D
Będę więc przy stole wigilijnym pachnieć przyprawami korzennymi w słodkim, maślanym, kruchym cieście.


Jednak nie w pierniku, jak zdaje się sugerować wiele recenzji, lecz w szarlotce [wińcie Skarbka, jeśli koniecznie musicie :P ]. Bardzo, bardzo korzennej, z wtartym do pokrojonych na cieniutkie plasterki jabłek bodaj całym kawałkiem kory cynamonowej, z roztartymi w moździerzu goździkami, zielem angielskim oraz kardamonem, ze szczyptą imbiru w proszku ale też symbolicznym, lecz i tak odświeżającym, dodatkiem skórki cytrynowej.
Aromatyczne surowe ciasto trafiło między rozgrzane blachy piekarnika, skąd zaczęło wydzielać jeszcze bardziej czarowne wonie. ;)

Po upieczeniu, jeszcze ciepłe i pachnące wprost obłędnie, podano je lekko ciepłe, z kleksem świeżo ubitej śmietany tuż obok każdej porcji. Co paradoksalnie dodało lekkości oraz miękkości, starannie wygładziło wszystkie kanty i zarysowania, stworzone przez gorące przyprawy oraz trochę stwardniałą waniliową kruszonkę z wierzchu szarlotki.
W pewnym momencie całość bardzo się ujednolica i występuje już wyłącznie jako bliżej nieokreślona "korzenna słodkość"; dzieje się to głownie po to, aby udało się wyciągnąć zza tych wszystkich cukierniczych woni akord wibrującego, odrobinę szorstkiego i aromatycznego tytoniu fajkowego. Ten ostatni daje Elf-Fulfilling Prophecy spokojną, jasną ale przytłumioną, jednolitą przestrzeń. Zapewnia niezbędną szczyptę goryczy w ten szczególny dzień, jednocześnie uroczysty oraz ciepły miłością naszych bliskich.

Jeżeli to wszystko nie jest magią, cudem który sami tworzymy, to nie wiem, co nimi jest.


Rok produkcji i nos: 2009, Brent Leonesio

Przeznaczenie: pachnidło całkowicie uniseksualne, dla łasuchów oraz miłośników nut tytoniowo-drzewnych (najlepiej oczywiście dla obu tych grup w jednym ciele :) ). O całkiem dużej mocy i śmiałej projekcji. Co ważne, nie męczy przy tym ani osoby uperfumowanej, ani jej otoczenia.
Na dosłownie wszystkie okazje.

Trwałość: od dziesięciu czy dwunastu godzin do blisko doby

Grupa olfaktoryczna: gourmand-aromatyczna (oraz przyprawowa)

Skład:

cynamonowa kruszonka, tytoń fajkowy, pył drzewny
___
W mijającym właśnie dniu do perfum kompletnie nie miałam głowy.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.chubbycheekphotography.com/blog/2011/12/merry-christmas/
2., 3. i 4. http://babesinboyland.se/december-fika/ [Autorki: Matilda Hildingsson (fotografka) i Nathalie Myrberg (stylistka)]
6. http://www.pinterest.com/pin/324611085615632296/


* * *


Z okazji
 zbliżających się wielkimi krokami świąt Bożego Narodzenia
 chciałabym złożyć Wam życzenia: 
beztroski przynajmniej przez te dwa dni, 
ciepła, odwagi i nadziei, kiedy będziecie ich potrzebować,
 spokoju, kiedy nie będziecie potrafili sami go odnaleźć 
a zdrowia oraz humoru przez cały czas. :)

Wesołych Świąt!

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Do lasu i z lasu

Dziś ponownie zajrzymy do moich recenzenckich notatek, aby wyjąć z nich refleksję na temat pewnego pełnego uroku pachnidła, przypadkiem bardzo pasującego do zbliżających się dni. ;)


Kupiliście już tegoroczną choinkę? Dopiero zamierzacie to zrobić? A może macie sztuczną? Lub może wasze plany w ogóle nie obejmują chwilowego zalesiania własnego domu lub mieszkania? ;)
Niezależnie od tego, jak brzmi odpowiedź, chciałabym abyśmy przenieśli się na chwilkę do lasu.

Byśmy stanęli na pokrytej śniegiem, zmrożonej ziemi, gdzieś w samym środku rozległego, strzelistego, zielonego lasu i zadarli głowy do góry. A potem wciągnęli głęboko w płuca powietrze, przesycone obłędną, żywiczną wonią.
Wejdźmy teraz pod najbliższe drzewo lub podejdźmy doń tak blisko, jak to tylko możliwe [jeżeli przypadkiem jest zbyt małe, żeby się pod nim schować ;) ].


Jesteście już? I co czujecie?
Bo mnie otacza zapach podejrzanie podobny do The Fir Tree od brosiusowego I Hate Perfume. :) I wiecie co? Jaka ta jodła piękna! :D

Z początku gorzka, trochę chropowata, cierpka ale jednocześnie aż lepka od żywicy oraz soku z roztartych w moździerzu igiełek, później nabierająca więcej głębi. Idealnie naturalistyczna. Doskonale naturalna.
Prosta, dosłowna i prześliczna, choć siłą rzeczy [laboratoryjnie odwzorowania woni drzew iglastych rzadko kiedy pachną identycznie, co ich roślinny pierwowzór] nieobca jest jej pewna chemiczność. Zapewniam jednak, że nie myśli się o niej, kiedy nasz mózg atakują sugestywne obrazy zimowego lasu iglastego.


To wszystko jest przeurocze w swojej prostocie ale przecież Christopher Brosius nie byłby sobą, gdyby stworzoną przez siebie mieszankę sprowadził do roli leśnego płynu do kąpieli po 3,50 za litr tudzież innego Cudownego Drzewka do auta. ;)
Dlatego właśnie w późniejszej fazie Fir Tree, kiedy opada nasze odurzenie sugestywnością iglaków, pojawia się akcent miękkiej i żyznej, rozmokłej ziemi, która pogłębia i ustatycznia mieszaninę, dodając jej jednocześnie ciepła oraz spokoju. W lesie śnieg dawno już się roztopił a nogi wędrowca znów zaczynają grzęznąć w miękkim błocie.
Chyba mróz w lesie odpuścił. ;) Może na chwilę a może właśnie zbliża się wiosna.
Lub trwa zima taka, jaką mamy w tej chwili [wyjąwszy porywisty wiatr, który wieje dziś na Dolnym Śląsku]. ;P


Rok produkcji i nos: 2004, Christopher Brosius

Przeznaczenie: zapach dla każdego i każdej, kto ceni woń naturalnie rosnących drzew iglastych, niekoniecznie jodeł. ;) Bez różnicy płci ani wieku. Dosyć chwytliwy, łatwo wpadający w nos ale niezbyt silny. Z początku tworzy wokół ciała lekką i zwiewną ale wyraźną aurę, później opada bezpośrednio na ciało.
Pasuje do dosłownie każdej okazji, może poza co spektakularniejszymi, kiedy wolelibyśmy pachnieć mocniej i bardziej uroczyście.

Trwałość: standardowa dla testowanej przeze mnie wersji wodnej, czyli trzy-czterogodzinna.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

rosnące w lesie jodły oraz zmrożona ziemia :)
___
Dziś u mnie Wood Mystique marki Estée Lauder.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.chapelhillmagazine.com/blogs/chapel-hill-magazine-blog/a-few-of-my-favorite-things/
2. http://www.pinterest.com/pin/427419820859550298/
3. http://afternoon---tea.tumblr.com/post/102868749963/forestland-elenamorelli-the-meadow-and-the

sobota, 20 grudnia 2014

Jak kardynał z popiołów

Blackbird znaczy tyle, co "kos". I faktycznie, perfumy o takiej nazwie w pierwszych trzech czy pięciu sekundach swojego życia pachną w sposób ewidentnie kojarzący się z kosem właśnie: mrocznie, dymnie, przestrzennie oraz głęboko. Prawdziwie de profundis.

Kiedy jednak pierwsze wrażenie kieruje moje myśli na pewne konkretne, raczej mroczne, tory, pachnidło ugruntowuje się na skórze i - przemienia tyleż stanowczo, co nienachalnie. ;)
Brzmi dziwnie? Pozwólcie zatem, bym wyjaśniła, w czym rzecz.


Wystarczy bowiem kilka sekund, by dym z Blackbird marki Olympic Orchids gdzieś się ulotnił, zostawiając po sobie osmalone szczapy oraz ostry zapach palonego drewna, a jego miejsce zajął przedziwny, szklano-żywiczny chłód [? nie każcie mi, bym jeszcze bardziej skonkretyzowała swoje odczucie, bardzo Was proszę ;P ], wyraźnie okolony gałązkami jakiegoś zimozielonego krzewu.
To wystarczy, aby miejsce ptaka, mającego według legend zimować w kominach ludzkich domów (stąd jego okopcone upierzenie ;) ) zajął inny, znacznie barwniejszy a więc pięknie prezentujący się na tle śniegu oraz skórzastych, wiecznie zielonych listków - kardynał. Przybysz z tego samego kontynentu, co i omawiane właśnie pachnidło. Przypadek?
Nie sądzę. ;)

Jeżeli zaś chodzi o mieszankę perfumową, to jak wspomniałam, jej zmiana jest jednocześnie drastyczna ale i nienarzucająca się. Brzmi to przedziwnie ale jest prawdziwe; namacalne, jakby światu wszechogarniającego swądu, smogu i smoły, gdzie dymne wonie piękne mieszają się z męczącymi, migrenogennymi [nawdychaliście się kiedyś dymu z komina lub z pieca centralnego, najlepiej takiego ogrzewanego koksem? Mnie się raz przydarzyło] w całość absolutnie niepodzielną i siłą rzeczy zajmują wszystkie zmysły jednocześnie, coś nagle nadało wyraźne granice, trójwymiarową przestrzeń oraz światło. Taki trochę perfumowy akt stworzenia. ;)
Dzięki któremu spomiędzy wspomnianych osmalonych szczap, stygnącego popiołu i ostatnich smug nagle zaczęły wystawać splątane gałązki, do tego zdecydowanie żywe, a abstrakcyjny sposób słodkie oraz lekkie: z płynącymi sokami, listowiem oraz kilkoma niedojrzałymi owocami. W zimie! Na mrozie! Ze szczątków ogniska!

Mówię Wam: kosmos! Kardynał odrodzony z popiołów jodłowego ogniska. Mały, zimowy, amerykański feniks. ;)
Takie cuda to tylko w perfumach. :D

Polu, bardzo dziękuję za możliwość poznania Blackbird. :*


Rok produkcji i nos: 2013, Ellen Covey

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; kolejne z wielu na tym blogu  pachnideł przeznaczonych bardziej dla fanów określonego typu olfaktorycznego, dla dymo- i drzewolubów, rozpieszczonych przez niszową niepokorność, aniżeli dla którejkolwiek konkretnej płci.
O dosyć silnej, zdecydowanej projekcji ale nieskłonny do zostawiani za sobą długich śladów czy wypełniania całej dostępnej przestrzeni. Co stanowi niemałą zaletę dla osób pracujących wśród innych ludzi, a więc ceniących sobie perfumy nieco bardziej dyskretne; w takim wypadku na gęstą, niemal zeskorupiałą aurę Blackbird, konsekwentnie trzymającą się pięć do dziesięciu centymetrów od ciała uperfumowanej osoby, można spokojnie liczyć. ;)
Na okazje, jakie tylko zechcecie.

Trwałość: od około dwunastu do osiemnastu godzin wyraźnej emanacji oraz dalszych kilka coraz śmielszego zanikania. Na ubraniach wytrzymuje jakieś dwa prania. ;)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

jeżyna (owoc), suche trawy i liście, drewno cedrowe, balsam jodłowy, elemi oraz inne żywice, akord ambrowy, piżmo
___
Dziś Lys Noir od Isabey.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://wistfullycountry.tumblr.com/post/34351847507

piątek, 19 grudnia 2014

Sol Invictus w barbarzyńskim lesie

Nie macie pojęcia, jak mocno brakuje mi podobnych, śnieżnych klimatów! Jak bardzo frustruje mnie brak skrzypiącego śniegu pod butami oraz mrozu, wdzierającego się w nozdrza i zamrażającego oddech.
To jest niemal zima, kurrrtka nać, nie przełom października i listopada! [I nie chcę nawet słyszeć narzekających zimofobów, bo na jedno jęknięcie przepędzę bez litości. W te pędy przeprowadzać się do Neapolu albo Marsylii, jeżeli komu klimat środkowoeuropejski nie pasuje! ;P [Po chwili] Co, jeszcze tu siedzicie zamiast pakować manatki i szukać mieszkania na ciepłym Południu?? ;> Inna sprawa, że tutejszy klimat ostatnio zachowuje się wprost skandalicznie].

Tak bardzo stęskniłam się za długimi spacerami po zaśnieżonym lub chociaż zmrożonym lesie. Za chwilami, kiedy mogłabym cieszyć się jedynymi w swoim rodzaju woniami zimy i sposobem, w jaki grają z nimi moje własne perfumy, dobrane specjalnie do wędrówki i mające w razie potrzeby dodawać mi trochę symbolicznego, bo odzwierciedlanego aromatem, żaru. :)
Gdybym dziś miała udać się na taki właśnie spacer, towarzyszyłaby mi woń Bois Lumière, autorskiego tworu od niejakiego Anatola Lebretona.

Dziwna to postać, ten perfumiarz. Tajemniczy aż do granic przesady: nie znajdziecie nigdzie jego fotografii, o nazwisku wiadomo jedynie, że w istocie jest pseudonimem a tworzone przezeń perfumy można było kupić właściwie tylko w jednym miejscu na świecie, niewielkiej niszowej perfumerii w Rouen, jedynie do wyczerpania zapasów. Właściwie bez cienia wątpliwości można stwierdzić tylko to, że Anatole Lebreton posiada głos; jest nim blog Civette au bois dormant, gdzie częściej można poczytać recenzje ukochanych przez perfumiarza perfum retro [i kilku niszowych], aniżeli typowe refleksje twórcy, do których przyzwyczaił nas choćby Andy Tauer. Jednak kim jest, dlaczego postanowił stworzyć oraz wypuścić w świat trzy zapachy i przede wszystkim - co dalej, tego się nie dowiemy.

A naprawdę jestem ciekawa, gdyż owa wybrana na leśne zimowe spacery mieszanina, Bois Lumière, Świetlisty Las, jest dziełem prawdziwie pięknym, żywym, złożonym oraz inspirującym.
Ułożony wokół akordów wosku, miodowego labdanum oraz szorstkich nut drzewnych, tnących skórę niczym kilkadziesiąt drzazg jednocześnie. Pojawiają się również żywice i balsamy, w rodzaju słodko-gorzkiej mieszanki tolutańskiego z mastyksem, mirrą oraz odrobiną olibanum. Jednak wiecie co? Wszystko to równie dobrze może być iluzją, zwykłą blagą. :D
Ponieważ tak naprawdę Bois Lumière to wosk, labdanowy miód, świeże, aromatyczne i gorące curry oraz mnóstwo, mnóstwo kocanki. Suchej aż do zatamowania ludzkich nozdrzy wirującym korzenno-paczulowym pyłem. Zza niego, jak zza oślepiającego blasku porannego słońca, odbijającego się dodatkowo od białej śnieżnej powłoki, wyłaniają się stopniowo plastyczna i zielona, woskowo-tłusta żywica drzew iglastych. Nigdy jednak nie wybije się na pierwszy plan kompozycji, zajęty przez wonie okołowoskowe i kocankowe.
Im bliżej bazy, tym więcej labdanowego ciepła i zmysłowości, wonie drzewne stopniowo miękną i pastelowieją, pojawia się nawet wyraźniejszy akord słodyczy. Skąd? Nie mam pojęcia. :) Wiem za to, że na samym dnie mieszanki czai się suche i ostre, naelektryzowane piżmo, trochę sierściowe; niczym dzikie zwierzę w lesie, zaniepokojone niespodziewanym przejściem jak zwykle niefrasobliwej istoty ludzkiej.

Dwa kontrastowe światy: ogniste słońce i zmrożone krople wody, korzenna orientalność świeżego proszku curry wraz z kadzidlanymi żywicami kontra broczące żywicą świerki i sosny. Do tego tyle innych nut rozgrzewających oraz ogólnie energetycznych: labdanum, kocanka, wosk, paczuli, zwierzęce piżmo...
Całość teoretycznie wydaje się wyjęta z zupełnie innego klimatu, ze świata znacznie bardziej kolorowego, gorącego, żywiołowego, może też namiętnego - ale przecież pasująca do mroźnego północnego, zimowego świtu. Nic dziwnego, że mój mózg w Świetlistym Lesie Lebretona niemal od razu zobaczył rzymskiego centuriona, z zachwytem obserwującego ascetyczny spektakl odwiecznego piękna Natury, zasłuchanego w absolutną ciszę leśnego poranka i - przez jeden krótki moment - ani trochę nie tęskniącego za cieniem strzelistych cyprysów znad Morza Jońskiego. :)
Takie piękno, taka siła sprawia, że uginają się przed nią każde kolana.

Jarku, bardzo dziękuję za przedstawienie mi tego cuda. :*


Rok produkcji i nos: 2014, Anatole Lebreton

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dla miłośników nut drzewnych, orientalnych oraz bogatej w niuanse olfaktorycznej suchości. :) Potężny i zamaszysty, pozostawiający za sobą gęsty ślad [całkiem, jak najlepsze perfumy Laurie Erickson, które zresztą dosyć mocno przypomina ;) ], z czasem redukujący się do żywej, mieniącej się i gęstej aury. Niemal przez cały okres trwania na skórze charakteryzujący się emanacją powyżej współcześnie obowiązującej średniej a przy tym zaskakująco dyskretny, nie narzucający się osobom postronnym.
No po prostu ideał! ;)
Na wszystkie okazje, jakie tylko dlań umyślicie.

Trwałość: w okolicach dziesięciu-czternastu godzin wyraźnej emanacji

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz orientalna)

Skład:

wosk pszczeli, labdanum, miód, kocanka, drewna owocowe, "cukierki lukrecjowe w curry", jałowiec karłowaty, balsam jodłowy, kawa, paczuli, "palona czekolada", akordy słodowe, piżmo
___
Dziś noszę jeden z kolejnych zapachów cyklu świątecznego. Przeczytacie o nim "on the second day of Christmas". ;))

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://fineartamerica.com/featured/pine-forest-wwwwm-artphotose.html
2. http://www.lebuzzderouen.fr/shopping/beaute/les-parfums-anatole-lebreton

czwartek, 18 grudnia 2014

Giętkie języki i wrażliwe nosy, czyli rzecz o słowach

"...szablistą polszczyzną tnie, świszcze i chrzęści..."
Jacek Kaczmarski

Od kiedy właściwie tu, nad Odrą, Wisłą i Bugiem, interesujemy się perfumami? Od kiedy uznajemy za przedmiot poważnego, hobbystycznego i artystycznego zainteresowania? Od dziesięciu lat? Piętnastu? Dwudziestu?


Pewnie pojedyncze przypadki uznawały perfumiarstwo za ważną gałąź sztuki (albo chociaż wzornictwa) jeszcze wcześniej ale statystyka w tym wypadku wydaje się być nieubłagana: poważnie do tematu perfum zaczęliśmy podchodzić dopiero, kiedy zaczęło nas być na nie stać. Jako całego nowoczesnego społeczeństwa [dlatego pozwoliłam sobie pominąć ewentualnych pasjonatów przedwojennych czy  jeszcze w czasach socjalistycznych wyrywających Zachodowi jego pilnie strzeżone dobra konsumpcyjne ;) ] wcześniej nas nie interesowały a nawet dzisiaj kwestia perfum żywiej obchodzi może z dziesięć procent Polaków.
To wciąż jest temat raczej niszowy; nawet, jeżeli hipotetyczna zażarta dyskusja dotyczy wyższości Pink Sugar Aquoliny nad Midnight Fantasy od Britney Spears lub odwrotnie. ;)
Nad istotnością doboru perfum do naszego wizerunku, charakteru czy okazji w dalszym ciągu rozmyśla zdecydowana mniejszość rodaków, chociaż w ostatnich latach trend zaczyna się odwracać. W czym jednak nie ma żadnej magii: po prostu, nawet pomimo kryzysu, żyje nam się coraz lepiej [i, przede wszystkim, nauczyliśmy się skutecznie polować na okazje :) ].

Wspominam o tym nie bez powodu.
Niedawno robiłam mały olfaktoryczny rachunek sumienia, z którego wynikło, że choć wcześniej temat miał dla mnie spore znaczenie, aktywnie interesuję się perfumami od około siedmiu lat. To już całkiem duży kawałek czasu, nie sądzicie? Do tego czarno na białym [lub raczej biało na czarnym, zważywszy na tło ;P ] widać, iż bloguję już od czterech i pół roku: pierwszy wpis na łamach Pracowni alchemicznej pojawił się dokładnie 20 kwietnia roku 2010. Również niemałe osiągnięcie.

Przy okazji zaczęłam też zastanawiać się nad językiem, w jakim piszę ten oto blog. Spokojnie jednak, nie włączajcie translatorów Wujka Gugla, nie zamierzam przestawiać się na notki po mandaryńsku. ;)
Chodzi o mi sposób, w jaki o perfumach mówi się - a znacznie częściej pisze - wewnątrz polskiego żywiołu językowego. Trochę nieskromnie przyszło mi na myśl, że i na niego miałam jakiś-tam wpływ.
Oczywiście wśród hobbystów ale przecież zmiany gdzieś muszą mieć początek. :D


Zaczynając blogować o perfumach byłam świadoma, jak wiele w tej dziedzinie jest jeszcze do zrobienia. Prawdę mówiąc to założyłam bloga między innymi dlatego, ponieważ wiele rzeczy w dotychczasowym pisaniu o zapachach porządnie mnie irytowało; motywacja infantylna, przyznaję, jednak całkowicie prawdziwa. Przynajmniej wtedy. :)
Gorąco pragnęłam nie tylko wypowiedzieć się o perfumach, którym (jak wtedy uważałam) inni pasjonaci poświęcili nie dość uwagi ale też zrobić to w sposób, który uważałam za odpowiedni. Co akurat nie zmieniło się do dziś.
Chcecie wiedzieć, jaki to sposób?

Przede wszystkim zgodny z zasadami i tradycją polskiej gramatyki. Zarówno w 2010 roku, jak i obecnie szczerze nie cierpiałam dosłownych kalek z języków obcych, ze szczególnym uwzględnieniem angielskiego.
Staram się konsekwentnie przestrzegać zasady, by rzeczowniki istniejące w polszczyźnie od wielu lat wciąż w niej pozostały. Dlatego prędzej udławię się klawiaturą komputera, niż wyraz "patchouli" przetłumaczę na "paczula" a z "vetiver" zrobię "wetiwer" albo inną "wetiwerę". Pierwsze to "paczuli", drugie "wetyweria", nie inaczej. Lepiej dobrze to sobie zapamiętajcie! :P
Innym przykładem może być nadużywanie liter "x" i "v" oraz apostrofu. Nie rozumiem - no po prostu nie rozumiem i zabijcie mnie a nie pojmę! - dlaczego w imię wszędobylskości języka angielskiego mamy cofać się do osiemnastego wieku i przyjmować pokutujące wówczas kalki z łaciny, skoro przecież od dwustu lat powszechnie stosowany jest doskonały zamiennik tych dwóch głosek?? "Xiążęcy mixer na xiężycu Venus, obserwowany z Vatykanu" - naprawdę na co dzień tak piszecie??? ;P Stare, dobre "ks" oraz "w" tak bardzo ranią Wasze oczy i uszy?
Z apostrofem zresztą jest jeszcze gorzej. Tu jakiekolwiek zasady w ogóle olały sprawę i poszły radośnie chędożyć się za krzakiem. :] Do pewnego stopnia je rozumiem: w końcu są dosyć młode i niemal całkiem anonimowe (w szkole o nich nie uczą), więc im wolno. ;) Przyzwoitość nakazuje jednak, abyśmy postępowali konsekwentnie i estetycznie, apostrofem dzieląc tylko te rzeczowniki, w których polska odmiana przez przypadki uniemożliwia prawidłowe wypowiedzenie ostatnich liter. Dla przykładu: w nazwisku Serge Lutens (czyt. Serż Ljitąs) apostrof trafi tylko i wyłącznie do imienia. Kto odgadnie, dlaczego, w nagrodę może sobie przetestować dowolne perfumy od mistrza Serge'a. :P


Kolejna z zasad, których konsekwentnie staram się trzymać, dotyczy odmitologizowania języka okołoperfumowego. Za jej stosowaniem stoją przede wszystkim wspomnienia sposobu, w jaki te sześć czy pięć lat temu pisano o perfumach: z namaszczeniem, czołobitnością, niekiedy wręcz z uniesieniem. Jakby dyskutujące osoby przekazywały sobie wieść o cudownym leku na AIDS, którego recepturę odkryto przypadkiem w notatkach Leonarda da Vinci. ;) Oczywiście nie wszędzie i nie w każdym przypadku ale moc tej maniery była na tyle silna, że początkowo uważałam, iż tak właśnie należy pisać o perfumach [bo to Najprawdziwsza Sztuka i wewogle ;) ] - a jednocześnie starałam się dawać jej odpór.
Kurczę, przecież tych pięć lat temu nikt nie wyrażał się o flakonach perfum per "flaszka"! :D To był dopiero mój wynalazek; coś, co miało zadziałać jak granat ręczny i rozwalić od środka całe to napuszenie. Pamiętam też pewną sentencję, jakoby miłośnicy perfum w rozmowie o pierwszej lepszej wodzie toaletowej, perfumowanej czy kolońskiej celowo unikali słowa "perfumy", wyrażenia ponoć "świętego", zbyt wartościowego aby je szargać częstym używaniem. Zamiast tego używano wyrazów "zapach" albo "aromat" bądź tykano dany twór imiennie. :) Nie zgadzałam się z podobnym podejściem ale w imię bogactwa językowego znalazłam jeszcze kilka synonimów, w tym "mieszankę", "mieszaninę" i "pachnidło", do tej pory wśród hobbystów kojarzone głównie z powieścią Süskinda tudzież filmem na jej podstawie. ;) Z kolei w środowisku skupionym wokół pewnego, już nieistniejącego, forum protestowano przeciwko infantylizacji języka, w którym opowiada się o perfumach. Choć jest w tym pewien sens, dziś uważam, że za każdym razem, gdy do zapachów podchodzimy tylko super-hiper poważnie, gdzieś na świecie ginie mały kotek. ;>

To właśnie w imię powyższego przekonania postanowiłam również trochę to nasze perfumowe gadanie ubarwić oraz odmłodzić. W praktyce odbywa się to za pomocą warstwy najbardziej dla Was widocznej: dziś mogę uchylić rąbka tajemnicy i wyjawić, że szyk przestawny, nadmierne bogactwo epitetów czy porównań oraz kontrastujące z nimi wstawki z języka potocznego, regionalizmy i kolokwializmy na łamach Pracowni nie wzięły się znikąd. ;) O tym, dlaczego o perfumach warto opowiadać długo i zajmująco, pisałam już TUTAJ, dlatego dziś dam sobie spokój z wyjaśnieniami. Powiem tylko, że konsekwentne trzymanie się tak dobranego stylu pomaga mi między innymi w doborze czytelników. ;) Wyobrażam sobie, że dzięki niemu zaglądają - i wracają - tutaj przede wszystkim te osoby, które naprawdę chcą. :D Jakoś tak mam, że wolę pisać dla czytelnika już poznanego [wiedźma jako inżynier Mamoń ;) ].


Natomiast jeżeli chodzi o odmładzanie, to decyduję się na nie przede wszystkim w przypadkach, kiedy język nie nadąża za zmieniającym się światem. Dlatego konsekwentnie staram się wprowadzić do polszczyzny wyrazy takie, jak "perfumiarka" na określenie kobiety profesjonalnie zajmującej się perfumiarstwem. I choć znacie mnie jako przebrzydłą feministkę wiedzcie, że za tą decyzją stoi przede wszystkim moja miłość do języka polskiego. :) [A kogo podobne formy rażą, temu radzę przeprowadzić prosty eksperyment: w stosunku do jakiegoś znanego Wam mężczyzny zastosujcie żeńską formę wyrazu określającego jego zawód, pochodzenie, charakter itp. A potem nie bójcie się wypowiedzieć tego na głos; wsłuchajcie się uważnie, jak takie zdanie brzmi. "Znany aktorka Bogusław Linda wydał kilka lat temu płytę z poezją śpiewaną. Linda stał się więc także piosenkarką", "Bronisław Komorowski jako prezydentka Polski powinien...", "Pan Kowalski to najlepszy nauczycielka w naszej szkole!" I jak? ;> Skoro w takim wydaniu podobne stwierdzenia Was rażą, dlaczego akceptujecie sytuację odwrotną?? :] Zastanówcie się i nad tym].
Z nie innych powodów eksperymentuję też z formą poszczególnych określeń cech pachnideł. Perfumy orientalne od niedawna nazywam "orientalami", coś może być "zeskorupiałe" a coś innego "igiełkowe". Również określenia składników perfum staram się konsekwentnie sprowadzać do mowy potocznej a także spolszczać. To właśnie dlatego niejakie "iso e super" na niniejszej stronie występuje wyłącznie pod postacią małych liter, chociaż świetnie wiem, że jest to nazwa handlowa, zatem powinno się je pisać raczej z wielkich. Podobnie syntetyczna aromamolekuła o handlowej nazwie "Cashmeran" u mnie była, jest i pozostanie "kaszmeranem". W tym przypadku wymogi gospodarcze muszą ustąpić przed - z braku lepszego określenia - racją stanu. ;) Ważniejsze jest wprowadzenie twórczego fermentu w tkankę języka, który przecież i tak jest wspaniale plastyczny: sprzyjający ludziom o większej wrażliwości na słowo, wprost stworzony do tego, aby się nim bawić i tworzyć nowe określenia. :)
Głupio byłoby świat perfumowych hobbystów pozbawiać podobnej frajdy!


Żeby być jednak całkiem uczciwą muszę wyznać, że w kilku przypadkach poniosłam porażkę. Nie umiem znaleźć odpowiedniej polskiej formy dla wyrazów takich, jak "flanker", "gourmand", "sillage"...
Bo weźmy ostatni z przypadków: utarło się nazywać go "ogonem" ale mnie to słowo bardzo nie pasuje. Ogon to coś w sumie deprecjonującego, ośmieszającego; pośledniejsza część zwierzęcia. Ogon to też podogonie a ono do najpiękniej pachnących raczej nie należy. ;P Kiedyś eksperymentowałam z wyrażeniem "tren zapachowy" ale ostatecznie zarzuciłam je z powodów psychologicznych; współcześnie mało kto w Polsce nosi tren a już na pewno nie są to mężczyźni. Przeciętny mężczyzna i tren, choćby tylko symboliczny, stworzony z zapachu perfum? ;] To się nie zgrywa. Dlatego coraz częściej skłaniam się ku tłumaczeniu dosłownemu, w myśl którego "sillage" to po prostu "ślad". Całkiem, jak na śniegu, tylko jeszcze bardziej ulotny.
Nie jestem jednak tłumaczką, dlatego podobne zagadnienia to dla mnie łamigłówka na wolne chwile i czasami naprawdę trudna sprawa.

Zresztą prawda jest taka, że wszyscy uczymy się od siebie nawzajem. Tu coś podpatrzymy, tam usłyszymy lub skojarzymy i jest! Kolejna cegiełka trafia prosto do gmachu okołoperfumowej polszczyzny. :) Wykuwamy ten nasz język może nie w bólach ale na pewno z niemałym wysiłkiem. Przecież nie dostaliśmy w spadku gotowych określeń, wypracowanych przez poprzednie pokolenia miłośników perfum. W Polsce nie mamy swoich pachnideł "skanky" ani "catty"; rozróżnienie między "perfumes" a "fine fragrances" jest kompletnie nieprzetłumaczalne. Nie mamy też żadnego nośnego, działającego na wyobraźnię odpowiednika słowa "drydown" a nawet trudno jest ocenić, kiedy "amber" oznacza "ambrę", kiedy "bursztyn" a kiedy coś, co [trochę w zastępstwie nieszczęsnego bursztynu] nazwałam "akordem ambrowym". Z tym wszystkim póki co sobie nie radzimy. Jeszcze nie. :>
Wierzę jednak, że wszystko przed nami. Nie teraz, to za lat kilka albo kilkadziesiąt. Czasu mamy w bród. :) I nie zawahamy się go użyć.


...a i tak wszyscy świetnie wiedzą, że największy problem mam z powtórzeniami i literówkami. ;P


P.S.
Wykorzystane dziś ilustracje pochodzą z planów zdjęciowych reklam perfum; to przecież także jest jakiś sposób opowiedzenia o zapachu. ;) Pochodzą kolejno z:
1. http://www.dolcegabbana.com/beauty/perfumes/women/dolce/
2. http://imgkid.com/david-gandy-and-bianca-balti.shtml
3. http://www.thedollsfactory.com/2013/04/gentlemen-only-givenchy-fragrance.html
4. http://www.chilexions.com/2013/08/downtown-backstage-exclusives.html
5. http://www.michaelmacalos.com/2011/09/charlize-theron-at-dior-jadore.html