O tym panu dawno nic nie było: Serge Lutens. Losowanie wśród wszelkich dostępnych mi pojemności pachnideł imć Serge'a wskazało na Serge Noire, którego dotyczyć będzie poniższa tyrada. :) Miałam co prawda mieszane uczucia, bo całkiem niedawno pisał o nim Fqjcior, a nie przepadam za recenzyjną masówką [choć z punktu widzenia czytelniczki wiem, iż takowe mają swój smaczek ;) ]. W końcu dałam sobie spokój i zabrałam się za pisanie; mam nadzieję, że nie zostanę zlinczowana za "zgapiarstwo". :)
Jeszcze zanim miałam okazję wwąchać się w dzieło Sheldrake'a, intrygująca wydawała się jego nazwa: dlaczego Lutens zrobił z siebie kobietę? Skąd pomysł na zastosowanie żeńskiej formy własnego imienia, skądinąd w przyrodzie nie występującej? Czemu Serża, a nie Serż? [wskazówka: literka "e" na końcu wyrazu "noire" robi z czarnego czarną, co rzutuje na rodzaj pierwszego członu nazwy :) ]
Szybka rundka po internecie oraz wątłe wspomnienie z dzieciństwa o babci, prawie-kreatorce mody [hm, mówię Wam: gdyby nie socjalizm, dziś przyszłoby nam oceniać dizajnerskie perfumy sygnowane jej imieniem; ileż to jeszcze podobnych talentów stłamsił nam i zniszczył jedynie słuszny ustrój?] rozjaśniły co-nieco w mojej głowie. Serża bowiem jest rodzajem tkaniny, "obustronnie diagonalnej, samodziałowej, (ba)wełnianej, jedwabnej albo płóciennej, używanej głównie na garnitury, płaszcze i suknie. Etymologia - fr. serge z łac. sericus 'jedwabny' (źródło TU)".
...i tak upadł mit o feniksie. ;)
Trudno. Przechodzę do meritum.
Czarna Serża to jedna z najbardziej "ludziowych" niszowych kompozycji, żadnych potworów, lochów, smrodów, duszności, słowem: idealna na wizytę w urzędzie, na wywiadówkę, na egzamin ustny, stawanie przed komisją taką lub siaką czy w banku po kredyt mieszkaniowy albo w bibliotece, kiedy przychodzi nam oddać książki... wypożyczone piętnaście miesięcy wcześniej. ;) Taka, którą można nosić bez uszczerbku dla zdrowia oraz dobrego samopoczucia swojego i osób trzecich. Lekka, nieco odświeżająca, żywa, a przy tym żadną miarą nie wywołująca moralnego kaca u nosiciela przyzwyczajonego do drewniaków i kadzideł, który - nie chcąc drażnić rannego lwa - musi przerzucić się na coś miłego, uroczego i przydatnego.
Serge Noire daje szansę na wewnętrzną harmonię pod powłoką przymusowego uładzenia osobowości.
Pisząc o SN zmuszona jestem usytuować swój doń stosunek gdzieś pomiędzy bezdyskusyjnym zachwytem a wieloma aspektami niechęci rodzimych internautów. Przede wszystkim nie znajduję w niej nawet cienia czegoś odpychającego, budzącego niechęć, może i agresję. Nie, to mieszanka miła, grzeczna (choć nigdy nie potulna), dosyć przewidywalna oraz miękko przestrzenna. Typowo lutensowska, szczególnie po spotkaniu z charakterystyczną słodkawą bazą.
Jednocześnie ugrzeczniona i zadziorna, choć to drugie w znacznie mniejszej ilości. Akurat takiej, by nie dało się zarzucić pachnidłu nudy, flako-olejowości, garmażeryjnego banału. W SN cięgle "coś" się dzieje choć, przebóg!, nie są to gwałtowne porywy i dusze miotające się niecierpliwie a bez końca. Raczej miękka, bezpieczna powtarzalność, złączone z ruchami księżyca przypływy i odpływy wód oceanicznych. Trwałe i pewne.
W Czarnej Serży tkwi coś jeszcze. To nad wyraz wdzięczne połączenie nut przypraw, kadzidła, "surowej" żywicy i drewna w ogóle. Oraz apetyczna, upojna woń kamfory, nie wiem czy nie bardziej sugestywna od słynnego Esprit du Tigre marki Heeley, skądinąd bardzo pięknego. :) Jako, że mnie woń maści "z tygryskiem" nigdy, przenigdy nie kojarzyła się źle. Stanowi wręcz jedno z milszych olfaktorycznych wspomnień dzieciństwa.
Zresztą nieistotne. Obecnie ciekawi mnie unia elementów składowych Serge Noire.
Od początku do końca mam do czynienia z pachnidłem opartym na kamforze, tym najdoskonalszym świeżaku ever. ;) Jednocześnie miętowo ostrej, ekspansywnej, ale także pełnej żywiczno-drzewnego uroku, idealnie wyważonej, działającej w sposób inteligentny [kiedy trzeba orzeźwiającej, w innym przypadku - rozgrzewającej mięśnie i stawy]. Jedyne, co różni poszczególne fazy, to sposób obudowania owej czarownej nuty.
Więc na początku mamy kamforę świeżą, soczystą, miętową i niemal agresywną. Niemal, ponieważ goździki, zesłane jako eteryczni uspokajacze nuty głównej, wzorowo wywiązują się ze swoich obowiązków, wprowadzając akcent uroczej, nieco zmysłowej egzotycznej korzenności.Towarzyszy im cichutki, słabiuteńki duch pudrowo-czekoladowej paczuli. Tak nieśmiały, iż znika wkrótce po ujawnieniu swojej bytności.
Następnie kompozycja uspokaja się [jakoś nie przeżywam szoku ;) ], nabiera odrobiny dystansu. Kamfora także zyskuje wymiar lekko pudrowy, akcent powoli przesuwa się w stronę żywicy. Goździki mieszają się z cynamonem, kuminem (a może kminkiem?), odrobiną wanilii oraz pieprzu w trudną do podzielenia, jednorodną masę. Czyżby to była ambra...? Zapach mocno ją przypomina, choć zdaję sobie sprawę, iż to może być tylko silna autosugestia. Lecz mam nadzieję, że tym razem się mylę; za bardzo lubię ambrę, zbyt mocno mi ona "pasuje" do całości obrazu SN. :) Tak więc w sercu dominują kamfora, ambra i przyprawy. Ślicznie..
Natomiast w ostatniej odsłonie wyczuwam typowy "tygrysi balsam": cichy, mruczący, przymilny; przyjazny dla miłośników orientalnych woni. Towarzyszy mu wspomniana niezidentyfikowana żywica, strużka kadzidła frankońskiego, gęste, słoneczne labdanum oraz dziwna miodowo-rumowa pijacka szanta, znana choćby z Idole od Lubin. Dzięki niej potrafię wydedukować obecność hebanu.
Jest jeszcze obła, puchata, kremowa lutensowska podstawa; coś, co "trąci" olfaktorycznym podpisem Christophera Shaldake'a. Dzięki niej wiem, na czym stoję. Ta Serża, czy ten Serż, jest nieodrodnym dzieckiem swoich ojców. :)
No dobrze, a gdzie tu zapowiadane zdystansowanie wobec zachwytów? Ano w tym, że choć Serge Noire jest wdzięczna i nad miarę urodziwa, to jednak czegoś jej brakuje. Może nutki szaleństwa, może niedopowiedzenia? Zbyt wiele dziś woni miękkich i przytulnych, by omawiany twór był w stanie znacznie wybić się ponad przeciętność. Poza tym, już gdzieś słyszałam tę piosenkę.. ;)
I nawet pięknie rozpisana partia kamfory nie przekona mnie do kupna własnego flakonu.
Przynajmniej nie teraz.
Rok produkcji i nos: 2008, Christopher Sheldrake
Przeznaczenie: bezpieczny zapach typu uniseks o nieprzesadnej emanacji. Dla każdego, na wszelkie okazje.
Trwałość: od dziewięciu do blisko osiemnastu godzin
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna
Skład:
Nuta głowy: paczuli, cynamon, goździki (przyprawa)
Nuta serca: ambra, kamfora, nuty zielone
Nuta bazy: czarne drewno (?), labdanum, inne nuty żywiczne
___
Chwilowo pachnę sobą. :) Przedtem było 2 od Comme des Garçons , a za chwilę - sama nie wiem.. :)
P.S.
Źródłem ważniejszych ilustracji jest DeviantArt:
1. Cloves autorstwa Katari01.
2. Cloves autorstwa ArcadianSpaceship.
3. Camphor Tree autorstwa Ruindur.
Ej! No co Ty? Olaszałaś?! Gdzie to jest bezpieczna kompozycja? Na wywiadówkę i do urzędu to jest OIka i basta.
OdpowiedzUsuńW Serżu ludziska czują krowie placki, kaszankę, spalone opony i smar. Sama czytałam! Nie, żebym się zgadzała, ale wiem, bo czytam Wizaż.
Kobieto, jesli dla Ciebie lutensowska baza jest puchata to ja nie mam pytań. :DDD
Ale tymi kwiatuszkami na wizytówkowym zdjęciu to mnie ubodłaś. ;)))
(w razie czego - żartuję, bez "wątów" :))
A bo ludzie to są , proszę pani, dzwini: czują kupę w ambrze, mydło w piżmie i inne takie. Czego innego się po nich spodziewać?? ;) Dżizas, kaszankę?? Muszę otworzyć kolejne okienko wyszukiwarki. :)
OdpowiedzUsuńTO NIE MIEJ.
A bolało? Bo chciałam tylko zadrasnąć. ;) Co Ci sie w nich nie podoba? Ładne łodygowate goździki (mieczyki? stroczyki? inne cholerstwo?).
Spoko, domyśliłam się. Mam nadzieję, że też się nie obrazisz. ;)
A pewnie, że bolało. Nie wiem, czy nie umrę w męczarniach od tych mieczyków czy innych chabeziów. Znacznie bardziej po drodze mi z mieczem, niż mieczykiem.
OdpowiedzUsuńA co do kaszanki - no przyznaj, że porównanie wymiata. :))) Dumałam sobie, że może krew, posoka, szał ciał i w ogóle... W końcu kaszanka to zakrwawione krupy. :D
Ee, tam. Na Twojej "wsi" pewnie znajdzie się kilka szpitali z dobrze wyposażonym oddziałem florystycznym. ;) A jak nie, to do najbliższego kowala. ;)
OdpowiedzUsuńWymiata to mało powiedziane. Idąc powyższym tropem kaszanka to takie.. krwawe żniwa. ;) Chyba muszę ją polubić wobec tego. ;)
Poważnie: cóż poradzić na skojarzenia? Tolerancja, ot, co. :)
A zapomniałyście jeszcze o gumie do żucia :D
OdpowiedzUsuńA faktycznie. ;) Balonówę znam i ja. I choć łatwiej w nią uwierzyć, niż w kaszankę czy krowie odchody, to [po prostu muszę to napisać; inaczej się uduszę ;) ] doprawdy, wielka jest siła sugestii!
OdpowiedzUsuń