środa, 31 lipca 2013

Jutro zaczęła się wojna*

Nie, nie zaczęła; ona trwała już od blisko pięciu lat - o pięć lat za długo.


The Beatles ze słynnej okładki płyty Abbey Road? A może wzorujący się na nich bohaterowie ostatniej [oby... ;> ] części filmowego cyklu Kac Vegas?
Nie, ci z powyższego zdjęcia byli od nich o całe niebo ciekawsi. Te z powyższego zdjęcia [bo przecież mogą być na nim kobiety, przynajmniej jedna] były o wiele ciekawsze. Oni wszyscy byli znacznie ciekawsi. Byli.
Ich dzieje zaś poruszają mnie nieskończenie mocniej, niż historia Czwórki z Liverpoolu [choć przecież w swojej kategorii również  fascynująca]; nie tylko dlatego, że dotyczą mojego państwa.

Miało sens czy nie miało?
Było niepotrzebne czy konieczne?
Należy rozpatrywać je w tych samych kategoriach, co Powstanie w Getcie warszawskim [tzn. walki o honor i prawo do śmierci na własnych warunkach], czy może nie do końca?
Jego przywódcy to bohaterowie narodowi czy zbrodniarze wojenni?
Przysłużyło się Stalinowi, Hitlerowi czy - mimo wszystko - Polakom?
Należy je upamiętniać jako jedną z najważniejszych państwowych rocznic czy może traktować niczym kolejne rocznice Powstania Listopadowego - jako jeszcze jedną historyczną ciekawostkę?

Wbrew pozorom nie jest to zajawka kolejnego nudnego programu publicystycznego z udziałem skaczących sobie wzajemnie do oczu polityków, historyków i dziennikarzy, lecz skrótowy zapis kłótni, którą od blisko dwudziestu lat toczę sama ze sobą. :) I wiecie co? Poza ostatnim zagadnieniem daleka jestem od osiągnięcia jakiegokolwiek porozumienia. ;)


Dlatego Wam przedstawić mogę tylko trzy elementarne aksjomaty:

Po pierwsze, Powstanie Warszawskie to czas przeszły dokonany. Już się wydarzyło i choćbyśmy nie wiem, jak się wytężali, tracili nerwy i strzępili języki, w tej chwili ani mu nie zapobiegniemy, ani nie pomożemy.

Po drugie, niezależnie, jak oceniamy działania polityczno-wojskowych decydentów, ich podkomendni, dzielni mężczyźni i kobiety, zasługują na nasz bezsprzeczny szacunek. [Nawet, jeżeli zachowywali się "mało podręcznikowo"; nawet, jeśli postępowali w sposób moralnie dwuznaczny. Ostatecznie, jak Wy zachowalibyście się na ich miejscu? I nawet nie próbujcie mi wmówić, że znacie odpowiedź. ;> Bo nikt z nas jej nie zna.]

Po trzecie, los ludności cywilnej zasługuje na równie ogromne poważanie. Z ludźmi, którzy w tych strasznych dniach starali się po prostu przeżyć i, w miarę możliwości, ochronić życie swoich bliskich, nawet łatwiej się utożsamić a tym samym zrozumieć ich cierpienia. Oraz współodczuwać w bólu, gniewie, strachu - ale i tych początkowych momentach obłędnej radości. [Lecz i tu uważam za istotne, by nie dokonywać pochopnych ocen (a najlepiej nie oceniać wcale)].



Współcześnie mniej powinny liczyć się frakcje, koterie czy partie, zakulisowe rozgrywki ówczesnych ministrów oraz generałów; jutro warto wspomnieć tych wszystkich, których nazwiska trudniej przywołać (ponieważ większość z nas najczęściej kojarzy ich zaledwie kilka) - zwykłych warszawiaków, rzuconych przez los prosto w jedną z bram piekła.
Któż nich o piątej po południu, 1 sierpnia 1944 roku mógł odgadnąć, co będzie później?


Z podobnego założenia musieli wyjść członkowie zespołu Lao Che, którzy blisko dziesięć lat temu przedstawili światu album Powstanie Warszawskie. Co roku o tej porze po raz kolejny robi się o nim głośno nie tylko dlatego, że tematyką pasuje do zbliżającej się rocznicy. To po prostu znakomita płyta.

Nawet, jeżeli do jej treści podchodzimy sceptycznie, i tak potrafi wedrzeć się nam do samego środka; przez bebechy do serca, że się tak wyrażę [skutek ponownego odsłuchania albumu]. A do tego stanowi znakomity przykład dzieła absolutnego, przemyślanego w każdym szczególe. Szum fal radiowych i odgłos serii z erkaemu, echem odbijającej się od budynków miasta, partyzanckie "mruczanki", znane z klasyki filmowej oraz  siarczyste przekleństwa, ryk syreny albo "krowy" i krople, powoli opadające na powierzchnię ścieku w stołecznym kanale, lękliwy szept oraz przejmujący wrzask, szał bitewny oraz szybkie staczanie się w otchłań obłędu, powstańcy, cywile oraz "oni": gapy, maciory, wilczury [jak powiedział jeden mój znajomy: "motyw Komisarza-pieprzonego-Rexa"]. Szesnastowieczna pieśń rycerska przeplata się z tekstami Chłopców z Placu Broni, powstańczą poezją czy modlitwą oraz... pastorałką "kolędników" z obozu jenieckiego w pierwszej części filmu Jak rozpętałem drugą wojnę światową. ;) Wtręty z przemówień Stanisława Mikołajczyka, "reprezentanta Londynu" w pierwszym powojennym komunistycznym rządzie Polski, stanowią tak ironiczny, że aż gorzki komentarz do wszystkiego, co mamy okazję usłyszeć, w co możemy się.. wczuć.

Ponieważ o to właśnie chodzi. Powstanie Warszawskie Lao Che to nic innego, jak zapis chwili, najbardziej prawdopodobny, przypuszczalnie najbliższy faktycznym reakcjom: tam właśnie tak musiało być. Nie mamy do czynienia z dziełem poprawnym politycznie, bo też album takim po prostu być nie mógł. Nie, jeśli jego twórcy chcieli uwolnić się z gorsetu bogoojczyźnianego patosu, który przy podobnych okazjach zazwyczaj nam się serwuje. Rzecz udała się znakomicie; żadna z osób, z którymi o Powstaniu rozmawiałam, nie miała problemów z właściwym odczytaniem intencji muzyków oraz konwencji płyty.

Mnie samą poruszyła do głębi. Może nie wstrząsnęła, ponieważ w chwili premiery albumu dosyć dobrze orientowałam się w powstańczej historii, jednak pozwoliła w jakiś sposób dotknąć tamtych wydarzeń. Co rzecz jasna nie było miłym odczuciem [ostatniego utworu wysłuchałam niemal płacząc a musicie wiedzieć, że już jako nastolatka byłam niespecjalnie podatna na wzruszenia z byle powodu], jednak nie wyobrażam sobie, by miało mnie ominąć. Doświadczyłam artystycznego katharsis?
Zapewne. :) Jednego z najsilniejszych w dotychczasowym życiu.

Od pierwszego utworu, który dla własnych potrzeb zatytułowałam alternatywnie "Walczykiem okupacyjnym", po finalną nie-do-końca-kompilację szesnastowiecznych Dumy rycerskiej z  Pieśnią o żołnierzu tułaczu wsłuchujemy się w historię, która w cywilizowanym, pooświeceniowym świecie nie miała prawa się wydarzyć - a jednak się wydarzyła.
I wcale nie była najgorszą z możliwych.

...gdziekolwiek się znajdujecie...

[W tym miejscu znajdował się film z omawianą płytą, lecz musiałam go usunąć, gdyż dzięki nadgorliwcom - którzy, jak wiadomo, gorsi są od faszyzmu - z zasobów YouTube zniknął zarówno on, jak i konto udostępniającej go osoby].
___
W tej chwili noszę Hayati marki Arabian Oud.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://polskiedzieje.pl/ii-wojna-swiatowa/powstanie-warszawskie.html
2. http://www.flickr.com/photos/spzabt/6037826811

* Tytuł notki jest parafrazą tytułu pewnego australijskiego filmu dla młodzieży, który od losów bohaterów powyższych ilustracji czy utworów moim zdaniem odróżnia tylko kilka szczegółów (niezbędnych, aby uatrakcyjnić fabułę).

wtorek, 30 lipca 2013

Ogień z nieba

Poważna rzecz. Naprawdę nie warto z niej żartować.
Wszystko jedno, czy boimy się boskiej kary za grzechy czy po prostu coraz gwałtowniejszych burz, w ludzką psychikę wpisany jest głęboki respekt przed ognistą śmiercią z niebios. Część badaczy [niekoniecznie z głównego nurtu ;) ] twierdzi, iż jest to pozostałość strachu zakodowanego w umysłach, kiedy nasi przodkowie mieli okazję obserwować kolizje Ziemi z trochę większymi asteroidami, jednak bardziej prawdopodobnymi wydają się oczywiste wnioski, płynące z obserwacji skutków uderzenia pioruna. Tak czy inaczej jest to jeden z najstarszych, najgłębiej zakorzenionych oraz najpowszechniejszych ludzkich lęków, znajdujący odzwierciedlenie w niezliczonych opowieściach religijnych, mitach oraz podaniach.
Z ogniem z nieba się nie zadziera.

Czy Christopher Brosius pamiętał o tym, komponując perfumy o nazwie ni mniej ni więcej, jak Fire from Heaven?


Trudno powiedzieć.
Z pewnością tworząc pachnidło myślał o skutkach działania ognia, o dymie i popiele oraz o stopionych żywicach drzew. O goryczce płynącej z nagromadzenia suchych żywic w stylu mirry, olibanum, elemi czy styraksu, delikatnie dosłodzonych migdałowym opoponaksem, o przesuszonych, naturalistycznych drzazgach cedru, sandałowca czy dębu, uziemiających kompozycję.
O delikatnych, rozrzedzonych oparach smoły brzozowej, z powrotem kierujących mieszaninę w mrok; lecz nie na tyle mocno, by możliwym stało się 'dociążenie' mikstury, zaprzeczajace jej transcendentalnym ambicjom. Ujawniającym się w cichym, delikatnym zapachu czystego ludzkiego ciała, starannie przygotowanego do spotkania ze Stwórcą. Co wyczuwam dzięki wiotkiemu zapachowi labdanum, wyzierającego czasami zza oparów drzewno-kadzidlanych, przypominającego mocno rozwodnione Labdanum od Donny Karan. Człowiek w tej kompozycji jest niewielki, o taki maluśki! ;)

Co nie znaczy wcale, że Bóg jest potężny. Niestety, nie tym razem. Ponieważ Fire from Heaven, choć niewatpliwie przejmujący, zacnie skonstruowany, jest za bardzo delikatny; przesadnie rozjaśniony, zbyt pokorny wobec upływu czasu oraz erozji skał. Może to wina wersji wodnej, którą przyszło mi testować, nie wiem. Nie mam jednak problemu z zauważeniem, iż omawiana kompozycja to raczej Płomyczek zza Chmurki aniżeli niezmierzony, przejmujący grozą Ogień z Niebios. [Już silniejszym zapachem są Burning Leaves tej samej marki, do których nawiasem mówiąc FFH bardzo jest podobny :] ].
Przykro mi, Panie Brosius.
Zmarnował Pan fenomenalną nazwę.

Choć Jarkowi za próbkę dziękuję! :)


Rok produkcji i nos: ??, Christopher Brosius

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, na wszystkie okazje nieformalne. Początkowo tworzący wokoł nas przyjemną, kilkucentymetrową aurę, z czasem jednak coraz przyleglejszy do skóry.

Trwałość: jak na perfumy wodne całkiem niezła, bo w granicach pięciu czy sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

opoponaks, mirra, drewno cedrowe, drewno sandałowe, olibanum, labdanum, styraks
___
Dziś noszę to, o czym powyżej... jeszcze. ;)

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.mediasinfo.ro/un-turist-german-a-fost-omorat-de-trasnet-in-muntii-cindrel-sub-ochii-copiilor-ai-rudelor-si-prietenilor/2013/06/11/

poniedziałek, 29 lipca 2013

Powiew paryskiej klasyki

Korzystając z faktu, że wreszcie zrobiło się trochę bardziej znośnie, postanowiłam zasiąść do komputera i opisać kilka pachnideł od Maison Dorin. :) Oraz od Lorieny, które udostępniła materiał testowy. Dziękuję!

Seria Un Air de Paris wspomnianej marki miała powstać na podstawie oryginalnych receptur z drugiej połowy XIX wieku. Cóż... kto chce, niech wierzy. ;) Co jednak nie znaczy, że pachnidła nie przypadły mi do gustu.
Wprost przeciwnie: mamy tu do czynienia ze świetnym odwzorowaniem ducha vintage we współczesnych perfumach. Miłośnicy staroci, dziś będzie coś specjalnie dla Was! :)

Classic

"Rzeczywiście klasyczny", powiedziała Pola, wwąchując się w zawartość sampla. I miała rację! :) Classic to gęsta, kwiatowa zawiesina na gładkim choć masywnym waniliowo-drzewnym łożu. Jednak zanim zagęści się i zesłodzi, zanim upudruje oraz rozłoży na wypolerowanym aż do efektu lustrzanego kawałku drewna sandałowego [być może intarsjowanego tekiem], zaskakuje nas woń bogatego, wielkokwiatowego bukietu przemieszana z lekkimi cytrusami oraz... ciemną, staroświecką skórzaną rękawiczką. Ów skórzany element pojawia się po około minucie, atakuje nozdrza oraz znika niezauważony, wszelkie nasze podejrzenia kierując na bergamotkę, tak często udającą lekką skórę albo zamsz. jednak to nie ona, jestem niemal pewna. Może galbanum, jakże dalekie od wszystkiego, co dotąd zwykłam z ową gumożywicą kojarzyć...? Trudno powiedzieć.
W każdym razie ciemna galanteria rozpływa się szybko wśród kwiatów, z których najważniejszym jest słodkie ylang-ylang, otoczone zacnym staroświeckim akordem irysowym, rozpropagowanym dzięki Shalimarowi. Stopniowo przejmują całą dostępną przestrzeń, zlewając się w całość a następnie rozjaśniając, dosładzając, pudrując... Nadejście bazy rozpoznaję dzięki piżmu, jasnemu i trochę mydlanemu acz pełnemu ciepła. To ono wnosi co nieco życia do bukietu z Classic, redukując jednocześnie jego moc. Jak również wprowadzając wspominaną już kilkakrotnie wysoce cywilizowaną taflę z egzotycznego drewna.
W zasadzie jestem skłonna zgodzić się, iż właśnie ten element serii korzeniami sięga roku 1886. To zapach jeszcze sprzed epoki szyprów, sprzed aldehydów, że o owocach i ozonie ledwie wspomnę. :) Więc może rzeczywiście bergamotka...? Albo bergamotka z galbanum [którego jako samodzielnego składnika nie potrafiłam zlokalizować]?

Skład:
bergamotka, mandarynka, galbanum, biała brzoskwinia, irys, róża, konwalia, ylang-ylang, heliotrop, drewno sandałowe, piżmo


Floral

Czyli kompozycja zapatrzona w przeszłość trochę nam już bliższą. Ponieważ wyczuwam weń ducha Quelques Fleurs l'Original marki Houbigant w dawnym wcieleniu, które poznałam dzięki Trzem Rybom albo 20 Carats Dany. To kwiaty mocne, jednolite chociaż pozbawione ułatwiającej odbiór, trochę upupiającej słodyczy rodem z opisanego wyżej Classic; tu od razu pojawia się moc oraz głębia, od samego początku wyrazista i kanciasta dzięki pojedynczym aldehydom, w miarę upływu czasu sprytnie przechodzącym w opary eugenolowych przypraw, wystylizowanych zgodnie z modą lat 30. lub 40. XX wieku.
Im dalej w Kwiaty, tym więcej ich rozpoznaję: pojawia się tu i róża, esencjonalne suszki z potpourri, i piękny narcyz, i sucho-słodki, nieomal promieniujący heliotrop, chłodny lecz gładki irys, gdzieś w tle przemykają pojedyncze molekuły jaśminu z Grasse. ;) Wszystko to zespala się z ludzką skórą, okrywa ją niczym rozgrzany, wonny wosk (którego zapach również gdzieś tam wyczuwam), głównie dzięki piżmu ciemniejszemu aniżeli w Classic za to równie przyjemnemu, gdzyż ograniczającemu się wyłącznie do roli stabilizatora mieszaniny.
Pachnidło gęste, dosyć mocne, umiarkowanie głośne, aż po brzegi wypełnione pozytywnymi emocjami, gorączkowe i radosne. Lata temu mogłoby być idealnym na okazje intymne, dziś po prostu harmonijne, zaraźliwie urocze. Nessun Dorma wśród pachnideł. :)

Skład:
jaśmin, róża, ylang-ylang, narcyz, drewno sandałowe, goździki (przyprawa), cynamon, irys, heliotrop, piżmo


Fruity

Gdyby kilkadziesiąt lat temu produkowano perfumy owocowe, właśnie tak mogłyby pachnieć. ;) Prawdziwie jędzowate owocki; pozornie słodkie, soczyste i jędrne, są w istocie nie tylko zamieszkane przez wredne robaki ale też zatrute wywarem z cykuty połączonej z Borgiową kantarellą, czymkolwiek była [bo nie wierzę, że truli wrogów kurkami ;] ]. Fruity rozpoczyna się akordem gładkim i jasnym, do cna wypełnionym fruktozową słodyczą, pochodzącą z soków słodkich cytrusów, brzoskwini na skraju przejrzałości i takiejż figi, soczystej gruszki oraz kawałeczka chrupkiego jabłka; gdzieś w tle majaczą lekkie, kwiatowe nuty wodne - i to wszystko. Fruity wydaje się esencją dziecięcej, milutkiej słodyczy. Gdyby tylko nie prześwitująca zzań cierpkość rozgryzanych płatków róży czy jaśminu, w stanie surowym smakujących odwrotnie proporcjonalnie do tego, jak pachną. ;) Wrażenie "czegoś niepokojącego", skrytego pod płaszczykiem sałatki owocowej, podkreślają szczypty kardamonu, kolendry czy białego pieprzu, dodające kompozycji ciężaru oraz ciepła. Aż do bazy jasnej i drzewnej, gdzie słodycz owoców zmienia się w pyłkową słodycz bukietu upojnych kwiatów [już nie gryzionych ;) ].
I to już konec opowieści. Nikt nikogo nie otruł, najwyżej troskliwie otulił aksamitnym płaszczem pachnidła.
Mogłabym chcieć flakon.

Skład:
brzoskwinia, figa, tangerynka, bergamotka, lilia wodna, gruszka, jaśmin, róża, kłącze irysa, kardamon, kolendra, drewno sandałowe, wetyweria, piżmo


Spicy

Te perfumy obudziły we mnie wspomnienia. Podczas testów Spicy miałam wrażenie, że cały czas towarzyszył mi duch mojego Dziadka. Nagle cofnęłam się w czasie i znów jako kilkuletnia dziewczynka stoję w drzwiach łazienki patrząc, jak Dziadek kończy się golić. Zaraz umyje maszynkę i pędzel, potem swoją twarz, osuszy ją miękkim ręcznikiem a następnie schowa na chwilę w dłoniach zroszonych... no właśnie nie wiem, czym. ;) Jakiej wody po goleniu używał Dziadek? Prawdopodobnie do czasów mojej perfumowej pasji nie dotrwał żaden flakon, zaś dziecko nie zwracało uwagi na takie szczegóły. Zwłaszcza, jeśli dotyczyły męskich produktów kosmetycznych [ekhem..]. Czy był to jakiś postpeerelowski produkt typu Brutal czy może specyfik, który swego czasu zalegał na półce zachodniej drogerii, jak np. Old Spice lub też coś pochodzącego z uzupełniającej linii jednego z renomowanych pachnideł - naprawdę nie mam pojęcia. Grunt, że pachniało dokładnie tak, jak Spicy od Maison Dorin. :D
Kompozycja głęboka, paprociowo-przyprawowa; w początkach orzeźwiająca, ziołowo-cyrusowo-geraniowa, pozbawiona słodyczy, z czasem rozgrzewa się i osusza, wpadając w mocarne tony przypraw, egzotycznych drzazg ale nade wszystko - bogatych woni teoretycznie odzwierzęcych, piżma, kastoreum czy perspiracyjnego kuminu. Silne i wyraziste choć niemęczące, gęste lecz przewiewne. Zdecydowanie vintage.
Pachnidło okazuje się tak sugestywne, że rozważam jego zakup. :) Niekoniecznie natychmiastowy.

Skład:
pomarańcza, bergamotka, bazylia, tymianek, geranium, wetyweria, drewno cedrowe, drewno sandałowe, kastoreum, gałka muszkatołowa, kumin, wawrzyn


Roku premiery serii Un Air de Paris nie udało się ustalić, lecz jej twórczynią jest Nejla Barbir.

Wszystkie pachnidła charakteryzują się znaczną mocą oraz śladem, z czasem redukującym się do luźnej aury oraz ok. dziesięciogodzinną trwałością [+/- dwie lub trzy godziny].

___
Dziś noszę opisane wyżej Floral. :)

niedziela, 28 lipca 2013

La Vie est Belle? Przecież to staroć!

Straszny, potworny, nieziemski upał!

Testować perfumy mogę tylko wtedy, kiedy nie opuszczam starych, grubych murów, czyniących z mojego domu najprawdziwszy termos z (nieco) chłodniejszym powietrzem; akurat takim, że można oddychać nim bez ryzyka oparzeń wewnętrznych. ;) Jednak o opisywaniu zapachów chwilowo mogę zapomnieć. Trudno to robić, kiedy nie idzie zebrać myśli do kupy na dłużej, niż pięć minut. Po tym czasie bowiem rozpierzchają się, najwyraźniej przestraszone gorącem. :)
Ciężko żyć, kiedy z nadmiaru gorąca człowiekowi leci krew z nosa oraz męczy zgaga.

Jednak chciałabym sprzedać wam pewną myśl, na którą natknęłam się wczoraj.
Można cenić YouTube'owe filmiki Katie Puckrik albo nie; można lubić ją samą albo i nie ale trudno nie zauważyć, że jest jedną z najdłużej działających vlogerek perfumowych na świecie. Już choćby z tego tytułu [bo przecież za doświadczeniem podąża wiedza; przynajmniej tak być powinno] należy jej się trochę szaunku. Dlatego raz na jakiś czas robię sobie krótki przegląd kilku jej wypowiedzi. Wczoraj na przykład natknęłam się na TĘ, cudownie podsumowującą wszelkie wydumane lecz istniejące w ludzkich głowach przynależności rodzaju kompozycji do określonego wieku, płci, typu urody czy długości dużego palca u stopy. ;)


Niejako w kontrze do notki popełnionej w ostatni czwartek [choć mam wrażenie, że to tylko pozorna sprzeczność], postanowiłam przenieść pewną analogię Katie na polski grunt.
Otoż przenieście się w czasie jakieś dwadzieścia czy trzydzieści lat do przodu i zaproponujcie ówczesnej nastoletniej osobie najpopularniejsze obecnie perfumy. Wiecie, co moglibyście usłyszeć?
"Euphoria? Acqua di Gioia? I Love Love? To przecież perfumy dla starych bab!" "Od J'Adore i Flowerbomb normalnie robi mi się niedobrze, tym nawet kibli nie da się czyścić!"
A z drugiej strony: "One Million wali dziadem!" "Mam użyć Fahrenheita albo Boss Bottled?? Człowieku, chłopaki na dzielni dadzą mi za nie taki wpie*dol, że ruski miesiąc popamiętam!"
I tak dalej.

Warto zdawać sobie sprawę z tego, że piękno, definicje dobrego smaku a nawet normy, przestrzegane w najbardziej skodyfikowanych społecznościach (typu korporacja) wcale nie są tak uniwersalne oraz niezmienne, jak czasem może się wydawać.
Nie wtedy, kiedy obserwujemy je z perspektywy czasu.
___
Dziś Fire from Heaven marki CB I Hate Perfume.

P.S.
Ilustracja pochodzi z http://sjokoladekakemedglasur.blogg.no/inspo.html

piątek, 26 lipca 2013

Wakacje na daczy

Dlaczego właśnie tam?
Ponieważ opisuję dziś rosyjskie perfumy. :) Do tego wybitnie gorące, wakacyjne, proste chociaż mocy im nie brakuje.

Lecz nie oczekujcie ani ziół z ogrodu, ani słoików ze słodkimi przetworami, ani tym bardziej drewnianego budownictwa wśród lasów. W opisywanym pachnidle główną rolę odgrywać będą marzenia o podróży do ciepłych krajów.
Nikita od Sławy Zajcewa.


Kompozycja rozpoczyna się rzeczywiście słodko-owocowo i może budzić dalekie skojarzenia z zachowywaniem witamin oraz smaków na długie zimowe miesiące - o ile będziemy mówić o przetworach z cytrusów. :) O krążkach pomarańczy i nektarynek, pływających bezwładnie w wielkim wekowym słoju, aż po brzegi wypełnionym złocistym, cukrowym syropem. Pojemnik ustawiono na parapecie, aby oświetlały go ostre promienie letniego słońca, wpadające do wnętrza pokoju ciemnego choć już rozgrzanego. Tak wyglądają dosłownie pierwsze sekundy Nikitowego życia na ludzkiej skórze.
Chwilkę później zaczyna ujawniać się kwiatowa, dosyć zatykająca, pastelowo-pudrowo-zielona słodycz. To znany nam już od dawna zapach gardenii tahitańskiej, zwanej też z francuska kwiatem tiaré lub z polska kwiatem tiary [co już jest kompletnie bez sensu, ponieważ nie spotkałam się jeszcze z przyozdabianiem tych koron prawdziwymi kwiatami; ;> Zawsze sądziłam, że tiara papieska czy wieńcząca skronie kobiet z rodzin panujących (w wersji tandetnej: królowych piękności) już sama z siebie jest wystarczająco bogata. ;) Co ważniejsze, ów kwiat od dawna ma polską nazwę!]. I zaczyna dominować nad całym rozwojem kompozycji.

Nie pomaga soczysta pikanteria soku z papryki chilli ani kandyzowane, słodko-ostre krążki imbirowego kłącza, gardenia tahitańska rozsiada się na ludzkiej skórze niczym na tronie [ciągnąc tiarowe skojarzenie ;) ] i najwyraźniej bardzo jej tam wygodnie. :) Ogłuszającą słodycz roślinki gdzieniegdzie wygładza lekki kokosowy szlif (widać, że tiaré również kryje w sobie kokosowy rys, zbliżony do tła gardenii jaśminowatej). Staje się on nieco bardziej wyraźny przy podstawie mieszaniny, gdzie podtrzymują go śmietankowe, jasne sandałowcowe podpórki. Lecz cóż z tego, skoro jeszcze później (delikatny w ostatniej fazie) kwiat pada łupem pasożytniczej wanilii, pnącej się ku górze i zagłuszającej sandałowcowo-kokosowe uziemienie kompozycji? Deklarowana w spisach nut ambra niemal nigdy nie ogląda światła dziennego, przyćmiona nadmiernie dosłodzonym, pudrowym białym piżmem. Od czasu do czasu zauważam coś w stylu chemicznego, 'kokosowego mleka w proszku', które i tak nie ma wiele do powiedzenia w powodzi jasnej, pudrowej słodyczy.

Nikita to kompozycja rozbuchana niczym międzyzwrotnikowa przyroda, najprawdziwszy zdziczały ogród Matki Natury, mocny oraz bezkresny. Piękny z daleka lecz kłopotliwy w bezpośrednich kontaktach.
Mimo to wierzę, że może się podobać. Przez krótki okres czasu, raz czy dwa do roku. Do tego raczej w chłodne dni aniżeli latem. :] Zupełnie, jak zawartość słoika z dżemem malinowym. ;)

Wakacyjny eksperyment na rosyjskiej daczy niestety nie mógł się powieść; Sławie Zajcewowi ostała się "tylko" Maroussia.

Parabelko, dziękuję za możliwość przetestowania tych perfum! :*

Rok produkcji i nos: 2007, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet.
Latem to prawdziwy morderca, duszący pudrowo-kwiatowo-waniliową słodyczą każdego, kto ośmieli się doń zbliżyć, z uperfumowaną osobą na czele. ;) Za to w miesiącach zimowych staje się przytulnym umilaczem pochmurnych, chłodnych dni. :)
Na okazje, hmmm... trudno określić. Choć jesienią i zimą świetnie sprawdzi się w każdych okolicznościach, starczy tylko wybadać odpowiednią dawkę.

Trwałość: zimą jakieś siedem-osiem godzin, upalnym latem blisko dobowa

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-waniliowa

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, pomarańcza, papryka, imbir
Nuta serca: gardenia tahitańska
Nuta bazy: drewno sandałowe, ambra, piżmo, wanilia
___
Dziś El cielo sombre la Plaza de Oriente marki Loewe. Cudowne w skwarny dzień! :)

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://blog.naver.com/PostView.nhn?blogId=eyre6262&logNo=110141943664

środa, 24 lipca 2013

Byłam...

...dziś w Sephorze, i w Douglasie, i nawet w Yves Rocher, gdzie obwąchiwałam nowości damskie [na męskie niestety czasu nie starczyło]. Czyli, jak zwykł pisać Pirath, zrobiłam szybki przelot przez wrocławską Galerię Dominikańską. :)


Spotkałam tam Me od Lanvin, Trussardi Delicate Rose, Addict Eau Délice, Acqua di Gioia Eau Fraîche [robienie lżejszej wersji tego nijakiego soczku można porównać do nakłaniania anorektyczki, by zrzuciła jeszcze pięć kilo ;> ], letnie wariacje wód Kenzo i Calvina Kleina, Flower Violet od Tommyego Hilfigera, Manifesto YSL [dotąd nie miałam okazji poznać], tegorocznego Angela Aqua Chic, Acquę Roberto Cavalliego, Retropical Yves Rocher i coś tam jeszcze.
Dosyć dobrze wspominam jedynie przedostatnią z wymienionych mieszanek, całkiem-całkiem: Manifesto oraz Anioła, tak-se: Addict Woda Wątła [baardzo swobodne tłumaczenie na własną odpowiedzialność ;> ].
Dla własnego spokoju resztę wolałabym zbyć milczeniem.

Miłą niespodzianką okazały się wznowione dwa klasyki Balmain, Ivoire oraz Vent Vert, które w towarzystwie Ambre Gris tej samej marki pyszniły się na półce z nowościami Douglasa. :) Ponieważ papierkowy test Zielonego Wiatru przeszedł pomyślnie, ochoczo potraktowałam nadgarstki zawartością flakonika testowego. Okazało się, że choć pierwsze chwile dają nadzieję na rozwój w stylu starej, genialnej wersji pachnidła, ciąg dalszy jest pudrowy i mdły, tonący w powodzi nijakich nut pseudoorientalno-pseudoszyprowych. :]
Nowe Ivoire chwilowo przerasta moją cierpliwość od samego swego początku.


Kiedy tak wąchałam i wąchałam, przekonana, iż w dwóch największych przybytkach przemysłu perfumeryjnego w zasadzie nie mam już czego szukać (przynajmniej jeśli chodzi o perfumowe nowości), przypomniałam sobie pewien cytat z The Perfume Lover Denyse Beaulieu. Pozwolę sobie przytoczyć jego fragment:


„(...) Wkrótce nawet legendarne domy perfumeryjne jak Guerlain wciskały w kompozycję nuty [owocowe - przyp. WzP]: nagle perfumy stały się różowe. Zalew owoców wprowadził do wnętrza perfumeryjnych szyfrów rodzaj nut przybyłych ze świata chemii użytkowej. Kiedyś było na odwrót: jeżeli dane perfumy okazywały się popularne, twórcy chemii użytkowej kopiowali je w prostszej, tańszej formie. To dlatego wiele starszych lakierów do włosów pachnie jak Chanel N°5 albo L'Air du Temps; dlatego szampony w latach 70. zawierały zielone nuty spopularyzowane przez N°19 Chanel czy Givenchy III. Dlatego dokładnie w tej chwili przynajmniej pięć produktów z mojej łazienki pachnie jak L'Eau d'Issey. Jednak w latach 90. wonie chemii użytkowej zaczęły przepływać do świata perfum dzięki syntetycznym piżmom stosowanym w detergentach wówczas, gdy społeczeństwo zaczęło łaknąć 'czystości', mającej być odpowiedzią na przeładowane zapachy lat 80. W wyniku być może nieprzypadkowego zbiegu okoliczności działo się tak w momencie, kiedy koncerny chemiczne zajęte były wykupywaniem domów perfumeryjnych, zatem ich kierownictwo zaplanowało płynne przejście od proszków do prania w stronę perfum. Nuty owocowe stworzyły 'drugą falę' lat 90. i są trendem, za który odpowiedzialność ponosi amerykańska konsultantka, Ann Gottlieb. Zatrudniona przez Bath & Body Works stwierdziła, że wypromowała »coś, co kobiety do tej pory uważały za niemal obrzydliwe. Z kolei właśnie te nuty owocowe weszły do powszechnego użytku bardziej ochoczo a ludzie [je - przyp. D.B.] pokochali«. 
W porządku, więc obecnie ci z nas, którzy ciągle uważają je za obrzydliwe wiedzą już, kogo winić za owocowy szpaler, o który rozbijamy się, kiedy tylko wejdziemy do centrum handlowego. Chociaż mogę pogratulować Pani Gottlieb sukcesu oraz wpływów, nie potrafię być za to wdzięczną. Szczególnie od czasu,  kiedy jej stwierdzenie ujawniło, iż moda utrzymuje się ponad falą krytyki zamiast dostosowywać do społecznych postulatów.  [Producenci perfum - przyp. WzP] zakładają, że społeczeństwo może tęsknić za radośnie uwsteczniającymi, syntetycznymi zapachami, które kojarzą się z landrynkami albo szamponem – co okazuje się znajome i łatwe do zrozumienia w naszym sloganochwytliwym, myszoklikającym, twittującym świecie z ADHD. (…) Gdybym miała teraz szesnaście lat, jak mogłabym postąpić? Prawdopodobnie wybrałabym nowość lubianej przeze mnie marki. Opróżniła flakon. A potem przerzuciła się na coś innego. Czy w ogóle byłabym w stanie poczuć gwałtowne zaangażowanie, odczuwane wobec pierwszych perfum, które faktycznie uczyniłam swoimi? (…)”

Denyse Beaulieu, The Perfume Lover. A personal history of scent, przekład własny, wyd. HarperCollins, Nowy Jork 2012, s.66-67.

Właśnie... dawno temu zrozumiałam, iż nie mam ochoty pachnieć, jak pierwszy lepszy szampon do włosów czy balsam do ciała. Dziś po raz kolejny uderzyła mnie także myśl, że nie czuję potrzeby odmładzania się za pomocą perfum [ani niczego innego; co piszę jako osoba ze spokojem odnajdująca we własnej fryzurze coraz więcej siwych włosów. Ostatecznie moja Mama też zaczęła siwieć kilka lat przed trzydziestką. So what's the big deal? Że polecę angielszczyzną. ;) ]. W gruncie rzeczy wcale nie tęsknię do szesnastoletniej siebie. ;]
Perfumy dorosłych ludzi powinny pachnieć jak perfumy dorosłych ludzi, kurka wodna!!


Chcę, byście wiedzieli, że na Wasze komentarze i mejle odpowiem jutro. Oczywiście za wszystkie bardzo dziękuję. :) Dziś jednak ze zmęczenia ryję nosem po klawiaturze (choć wrażeniami z przebieżki po perfumeriach chciałam podzielić się na gorąco). :)
Dobrej nocy!
___
W tej chwili pachę Champagne de Bois marki Sonoma Scent Studio. Wcześniej był wspomniany Vent Vert a jeszcze wcześniej Orangers en Fleurs marki Houbigant, równie piękne co nietrwałe. :)

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://bizbuzz.djournal.com/2012/10/05/sephora-opens-in-tupelo/sephora11/
Źródło dwóch kolejnych (chwilowych) podlinkowałam w tekście.

wtorek, 23 lipca 2013

Muzyka sprzed wieków i wakacje w raju, czyli perfumy na lato

Rok temu upalna pogodna zachęciła mnie do opisania cytrusowych orzeźwiaczy z "cologne" w nazwie, z których jednak przekonał mnie do siebie tylko jeden: ten mniej koloński.:] Dziś znów postanowiłam skupić się na dwóch letnich pachnidłach, choć tym razem wybrałam je zgodnie z własnym gustem. Podobnie, jak towarzyszącą recenzji muzykę. ;)


La Folia to rodzaj jednoczęściowego utworu muzycznego, którego każda kolejna wariacja była bardziej skomplikowana od poprzedniej. Jak każdy rodzaj sztuki barokowej, Folię cechowało bogactwo formy, choć przecież sama jej natura każe myśleć o czymś pełnym wdzięku oraz lekkim. Szczególnie, kiedy mamy na myśli zaprezentowany powyżej zbiór Folii Hiszpańskich. :) Energetycznych, słonecznych, pełnych życia.

Zauważyłam, że aby odświeżające perfumy przypadły mi do gustu, muszą wykazywać się cechami podobnymi do skomplikowanej muzyki baroku. Oszałamiać bogactwem tonów albo siłą czystego przekazu (bo tylko w ten sposób jestem w stanie przełknąć świeżuchowatą prostotę). Jedynie wówczas potrafię wytrzymać z nimi dłużej, niż kilka minut i jeszcze pod koniec nawet móc powiedzieć o nich coś konstruktywnego. Tylko takie mnie ruszają.


Na początek niech będzie pachnidło równie prostolinijne co czyste. Uczciwie orzeźwiające nawet najbardziej opornych, nawet w największe upały. ;) Neroli Portofino z ekskluzywnej kolekcji Toma Forda.
Zapach, który od czasu swoje premiery dwa lata temu zdążył już zyskać status może nie kultowego ale na pewno popularnego a dla perfumowych hobbystów stał się bezdyskusyjnym "musz-niuchem". Cóż, nie da się ukryć, iż NP promowane jest naprawdę intensywnie. ;)

Na obronę kompozycji trzeba jednak powiedzieć, że faktycznie jest bardzo dobra. Jej piękno, podobnie jak w przypadku Neroli od Yves Rocher, tkwi w absolutnej prostocie receptury, gdzie skrzypce pierwsze, drugie i ostatnie grają różne aspekty pomarańczowego drzewka. Rozpoczyna się akordem soków ze skórki owocu, lekko dosłodzonych mandarynką i niemal od razu otoczonych przez rześkie, słonecznie pachnące kwiaty.
Pachnidło świeże, odrobinę musujące, ożywcze, mogące śmiało zastępować nerolowy olejek do aromaterapii dopiero po ok. godzinie przylega do ciała, oblekając się w woal roślinno-żywicznej ambrowej głębi z ledwie wyczuwalną chmurką pudru w tle. Daje się również zauważyć jeszcze delikatniejszą słodycz. Zawsze jednak na pierwszym miejscu jest aromat kwiatów gorzkiej pomarańczy.
Trudno mi ukrywać, że najbardziej lubię Neroli Portofino podczas pierwszych faz rozwoju, kiedy jest piękne i proste w sposób całkowicie naturalny, jakby pozbawione makijażu, to przecież i ciąg dalszy mogę nosić bez żadnych przeszkód. Miękko rozciągnięte wzdłuż całej mojej sylwetki, otaczającej mnie lekkim lecz szczelnym woalem zapachu. Kiedy temperatura na zewnątrz domów przekracza 25 stopni Celsjusza, otoczyć się czymś takim to sama przyjemność. ;) Raz na jakiś czas.

Adnotacja:
Już po napisaniu powyższych słów (co miało miejsce wczoraj), natknęłam się na recenzję. W oczywisty sposób zdumiona bogactwem nut rzuciłam się do próbki, by ponownie przetestować jej zawartość. Może faktycznie wyczuwam lekkie ziołowo-lawendowe tło i coś z piżmianowego mydlano-musującego ciepła w bazie, lecz jestem pewna, że to wynik sugerowania się opisem Claytona.
Poza nim i bez niego w dalszym ciągu dostrzegałabym wyłącznie neroli w hesperydowej otoczce. Schować takie bogactwo pod szczelnym płaszczem składnika tytułowego to nie lada osiągnięcie! Rodrigo Flores-Roux dokonał czegoś naprawdę wielkiego.


O ile Neroli Portofino było podstawą mojej perfumowej Folii, nadszedł czas na jej bardziej skomplikowaną wersję: Colonia Intensa marki Acqua di Parma.
Tu trudno mówić o jakiejkolwiek przejrzystości czy prostocie, chociaż klasy weń niemało. To perfumy na lato dla miłośników olfaktorycznych cięższych brzmień. :) Przyprawowo-drzewne, oczyszczające drogi oddechowe, szeroką ławą wdzierające się do ludzkich nozdrzy. Co pozornie mogłoby sugerować nieprawdopodobną moc mieszaniny, co nie do końca odpowiada prawdzie. Colonia Intensa to zupełnie inna waga aniżeli Baume du Doge czy Opus IV.

Bowiem kiedy tylko z naszej skóry wyparuje alkohol [na co muszę poczekać ponad dwa razy dłużej, niż zazwyczaj - a testowałam zawartość świeżej, firmowej próbki] wyczuwam uroczą mieszankę cytrusów (z esencjonalną cytryną na czele) ze świeżym imbirowym sokiem. Jest orzeźwiająco, lekko pikantnie oraz bardzo mało banalnie. Także później, gdy dołącza akord eugenolowych przypraw. Zrazu zatarty, nierozpoznany (goździki? świeża kora cynamonowca?), dopiero po kilku minutach zmieniający się w cudowne, zielone strączki kardamonu z ożywczymi, antyseptycznymi ziarenkami w środku. :) Tuż obok nich zauważam jednocześnie ciemną, drzewną pulpę oraz pojedynczy, jasny nerolowy promień.
Kiedy mija czas, do imbiru, już w postaci mniej soczystych, zakonserwowanych w bliżej nieokreślonym czymś krążków, oraz kardamonu dołącza ciemny akcent skórzany, zaś drewniana masa schnie na słońcu, stając się coraz bardziej jasną. Wkrótce już bez większego kłopotu odnajduję gładkie cedrowe deski, na których spokojnie topią się egzotyczne żywice. W to wszystko miesza się woń korzeni oraz ciemna skóra, czyniąc Colonia Intensa dziełem o kształcie rozległej choć przewiewnej, geometrycznej bryły.
Kiedy mieszanka zlewa się w trudną do podziału całość, bez mała szarografitową pastę, jednocześnie kardamonową, skórzaną oraz drzewno-żywiczną, zauważam jeszcze jeden, niespodziewany niuans: oto pachnidło pokryte zostało kryształkami soli morskiej... a może po prostu wymacerowane w solance? Woń chłodnej lecz oczywistej soli, o wyraźnych ziołowo-drzewnych konotacjach, nadaje całości niezwykły wymiar, po raz ostatni obdarzając esencjonalną pastę rozpoznawalnym kształtem. Nieoczekiwanie przejrzystym. Kiedy zanika, czyni to z całą resztą nut, zwyczajnie odfruwając w nieznane. Cudownie niepomna faktu, iż jej plecy zdobi wielki napis "THE END". ;)



Neroli Portofino to luksusowe, wolne od najmniejszych nawet trosk wakacje, od rana do nocy wypełnione swobodną rozrywką. To wylegiwanie się na plaży z drinkiem z palemką w dłoni, to długie spacery po molo i zakupy w luksusowych butikach kurortu, to odrobina zwiedzania w towarzystwie pilota naszej wycieczki lub miejscowego przewodnika posługującego się Twoim ojczystym językiem, to w końcu posiłki w hotelowej restauracji, serwującej egzotykę lokalnej kuchni zgodnie z zachodnimi standardami kulinarnymi. Stuprocentowe all-incusive.
Neroli Portofino nie jest złe; od czasu do czasu każdy z nas potrzebuje na te dwa tygodnie stać się pępkiem świata. :] Jednak to Colonia Intensa jest przygodą, kilkoma tygodniami włóczęgi pośród hałasu, pyłu, smrodu.

Klątwą faraona nabytą podczas spożywania lokalnego specjału, serwowanego dosłownie z poziomu ulicy i brakiem snu w całonocnym oczekiwaniu na pięćdziesięcioletni autobus, który z dworca miał odjechać o 19.30 poprzedniego dnia ale jeszcze się nie zjawił. Pijawkami długości trzydziestu centymetrów, które tylko czekają, żeby uczepić się odkrytego kawałka naszej skóry oraz codziennymi, spędzającymi sen z oczu dylematami moralnymi: zaklepać tani nocleg u gościa o chciwych, okrutnych i lubieżnych oczach?, dać tym dzieciom jałmużnę?, udawać, że nie widzi się wściekle bitego psa czy jakoś zareagować? Doświadczaniem szoku kulturowego ale i piękna tak niezwykłego, że wręcz bolą odeń oczy i milkną nawet najbardziej rozgadane usta. Ułudą wolności tak realną, że nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby rzeczywiście w nią uwierzyć. Backpacking.

Choć drugi rodzaj podróżowania wydaje się tym mniej łajdackim, nie tak bezczelnie skażonym kolonialnymi sentymentami oraz rasizmem, to przecież i on nie jest wolny od uwikłań, swoistego włóczykijskiego snobizmu. Ostatecznie wszystkie wersje transkontynentalnych wojaży są niemoralne oraz degradujące środowisko, nastawione tylko i wyłącznie na pobór wrażeń, od siebie zostawiające tylko napędzającą błędne koło forsę.
Dlaczego więc, zapytuję wpół serio, nie zastąpić wędrówek realnych olfaktorycznymi, dostępnymi dzięki magii perfum? ;)


Tom Ford, Private Blend: Neroli Portofino

Rok produkcji i nos: 2011, Rodrigo Flores-Roux

Przeznaczenie: zapach typu uniseks z samego środka skali; formujący się w kształt aury gęstej lecz lekkiej w noszeniu, z czasem oczywiście coraz bliższy skórze.
Na wszystkie okazje, szczególnie w lato. :)

Trwałość: ok. sześciu-siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, rozmaryn, tymianek, neroli, grejpfrut
Nuta serca: kwiat pomarańczy, jaśmin wielkolistny, lawenda, inne akordy kwiatowe, Eau de Brout [pozostałość po destylacji olejku petigranowego]
Nuta bazy: nasiona piżmianu, białe piżmo, akord ambrowy, dzięgiel



Acqua di Parma, Colonia Intensa

Rok produkcji i nos(y): 2007 Alberto Morillas oraz François Demachy

Przeznaczenie: pachnidło sklasyfikowane jako męskie, jednak sama uważam je za świetny, typowo niszowy [w starym znaczeniu... ;) ] uniseks. W upały mogący uchodzić za pachnidło odważne, więc na wszelki wypadek warto dawkować je oszczędnie.
Mimo to uważam Colonia Intensa za zapach świetny na każdą porę dnia, szczególnie piękny podczas ciepłych i długich, letnich wieczorów (sprawdzone w ostatnią sobotę :) ).
Początkowo zostawiający za uperfumowaną osobą krótki lecz zwarty ślad, po kilkudziesięciu minutach dosłownie zlewający się ze skórą, choć tuż przy niej wyraźny.

Trwałość: od pięciu do przeszło ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: przyprawowo-drzewna (oraz aromatyczna)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, inne akordy cytrusowe, imbir, kardamon
Nuta serca: neroli, bylica, mirra, drewno cedrowe, drewno gwajakowe
Nuta bazy: paczuli, benzoes, skóra, piżmo
___
A dziś Skórzany Anioł od Muglera. I drżyjcie, bliźni! ;]

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.conciergemorocco.com/2012/02/spring-in-morocco/
2. http://www.dstaplesphotography.com/NORTHERNAFRICA/Spice%20Market,%20Cairo,%20Egypt.html
3. http://justinwashere.com/backpacking-vs-all-inclusive-whats-your-travel-style/
4. http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Backpackers_Dolly_Sods.JPG

poniedziałek, 22 lipca 2013

High-tech oud

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Sabbath doczekała się kolejnych - po casusie pierwszego Idole od Lubin - naśladowców własnych olfaktorycznych skojarzeń. Przynajmniej jeśli chodzi o mnie. ;)
Ponieważ nie potrafię uwolnić się od bajecznych, wielokolorowych abstrakcyjnych ilustracji, które posłużyły jej w opisie Mystic Oud marki Historiæ. No po prostu nie jestem w stanie. Także wyczuwam sporo ciepła i ciemności, mąconych jednak przez transparentny blask. Grę przeciwieństw tak naturalną, jak następstwo dnia i nocy. I podobnie jak ono - pozostającą w stanie idealnej równowagi, doskonale pasującą do siebie oraz z siebie wzajem wynikającą.
Można byłoby pomyśleć o grze składników, że stanowi kwintesencję odwiecznej jedności przeciwieństw i trudno weń znaleźć jakikolwiek element zaskoczenia gdyby nie jawna, prosta w kształcie (bo nie w budowie ;) ) nowoczesność mieszaniny.

Ujawnia się ona już na samym początku, w ciemnoszarych, naelektryzowanych splotach drewna agarowego z aldehydami. Lecz nie z mydlaną, wyniosła wieżą rodem z pachnideł w stylu retro ani nie pojedyncze, smukłe i pastelowe nutki w stylu Enchanted Forest od The Vagabond Prince (tudzież większości świeżo powstałych dzieł z aldehydami w składzie) ale wysoka choć rozłożysta chmura naelektryzowanego, gorącego powietrza wśród rześkiego chłodu suchych cytrusów oraz balsamicznej róży pomieszanej ze świeżym paczuli oraz ziemistym geranium [co razem daje efekt podobny do róży w Portrait of a Lady]. Przy czym wśród tych aldehydów wyczuwam jeden wiodący akord.

Sabb twierdzi, że jest to niejakie C-12, a ja nie mam powodów, by jej nie wierzyć. :) Problem w tym, że twórca owego składnika, Givaudan, proponuje swoim klientom dwie odmiany pachnącej molekuły: C 12 MNA Pure oraz C 12 Lauric Food Grade. Pierwszy opisywany jest jako "Aldehydic, Dry, Amber, Warm", drugi natomiast jako "Aldehydic, Intense, Woody, Fresh, Clean". Jeżeli miałabym strzelać, obstawiłabym mieszankę obu tych nut. Najpierw pojawia się Lauric Food Grade - ożywcze i drzewno-wawrzynowe [ ;) ], o strukturze szarych kryształków na brzegach akwenu o bardzo wysokim zasoleniu - podkreślające lizolowe piękno oudu i tworzące ciekawy kontrast wobec mieszanki kwiatowo-cytrusowej.
Dopiero po pewnym czasie, kiedy kompozycja rozsiada się na ludzkiej skórze, pojawia się drzewne ciepło, zaś róża jakby bardziej wybija się na niepodległość choć jednocześnie pozwala otulić egzotycznym przyprawom, wówczas mogłoby pojawić się C 12 MNA Pure: suche, rozgrzewające, dodające otuchy, krzepkie. Lecz jego czas szybko przemija, ponieważ drewno agarowe zdaje się bardziej interesować towarzystwem szafranu czy stopniowo ogrzewanych żywic. Kompozycja dosyć gwałtownie ciemnieje, nabierając bardziej orientalnego wydźwięku. W tym momencie zauważam dalekie podobieństwo do bazy Saffron Rose marki Grossmith. Lecz nawet w tej chwili, czuć wewnątrz świata Mystic Oud pewną sztuczność; jednak nie myślcie, że jest to jakiś zarzut. Nie w perfumiarstwie. :) Tu swoboda, jaką daje nowoczesna chemia, jest zjawiskiem pożądanym. Chodzi o to jedynie, że baza omawianej mieszaniny, choć drzewna oraz lekko skórzana, okazuje się uformowana za pomocą high-tech, czyli wyniesiona na wysoki poziom abstrakcji. Prawie futurystyczna. Choć przecież wiadomo, że "prawie" robi wielką różnicę. ;) Na pewno okazuje się sucha, ciemna lecz półprzejrzysta, o tle złożonym z równoważących się akcentów słodkich oraz gorzkich. A oud?

Jego już dawno nie ma. Odszedł gdzieś po drodze albo wtopił się w drzewno-żywiczną pastę albo utonął w wąskim strumyku kastoreum, bo to z niego pochodzi wspomniana przed chwilą przyjemna goryczka.
Wkrótce podąża za nim reszta bohaterów opowieści o Mistycznym Oudzie.

Rok produkcji i nos: 2013, Bertrand Duchaufour

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, o mocy początkowo znacznej, z czasem zmieniającej się w szeroką choć niemęczącą aurę.
Na wszystkie okazje.

Trwałość: słaby punkt zapachu; nigdy nie wytrzymuje dłużej, niż pięć-sześć godzin

Grupa olfaktoryczna: aldehydowo-drzewna

Skład:

Nuta głowy: pomarańcza, bergamotka, róża, kwiat dawana, aldehydy
Nuta serca: geranium, piwonia, róża, goździki (przyprawa) , szafran, oud
Nuta bazy: benzoes, paczuli, wetyweria, mech dębowy, wanilia, drewno sandałowe, kastoreum, ambra, mirra
___
Chwilę temu przerzuciłam się na Chanel No. 18. :)

P.S.
Pierwsza ilustracja to Gold and Black autorstwa osoby o pseudonimie Infradel. Zapożyczona z serwisu DeviantArt.

Paryski wieczór sprzed lat

Dziś zmierzę się z legendą. A właściwie to z Legendą, jedną z ikon sztuki perfumiarskiej.
Soir de Paris - czy inne pachnidła marki Bourjois, jak Evasion lub Kobako - przez kilka dekad było dla zamkniętych za żelazną kurtyną państw luksusową, lecz nie niemożliwą do dostania, namiastką zachodniego dobrobytu. Co prawda omawiane dziś pachnidło zostało wycofane ze sprzedaży w roku 1969, lecz wspomnienie o nim ciągle było żywe. Nawet nazwa zapachu, Wieczór w Paryżu albo Paryski Wieczór, nakazywała marzyć o czymś, co dla ówczesnych mieszkanek Polski było równie proste do wykonania, co dla nas wszystkich współcześnie wakacje na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. ;] Przedwojenny lep na rozfantazjowane Amerykanki z niższej klasy średniej stał się odzwierciedleniem Polek, Węgierek, Czeszek czy Rosjanek marzeń o lepszym życiu w bardziej godziwych warunkach; o czymś dla Amerykanek albo Francuzek tak naturalnym, jak oddychanie.

O ile w socjalistycznym świecie, który podobnych praktyk nie uznawał, pragnieniom zdobycia wymarzonego kobaltowego flakonika wystarczyła sama jego sława, gdzie indziej o podsycanie sprzedaży perfum zadbały reklamy prasowe. Czemu trudno się dziwić, obejrzawszy ich nieco. Są przeurocze! :)
Tylko spójrzcie:







Bajka, uroda, romans, glamour, paryski szyk - moim zdaniem powyższe reklamy trafiały w samo sedno "przeciętnych kobiecych marzeń" [o ile coś takiego istnieje], zwłaszcza w czasach, kiedy Paryż rzeczywiście wciąż jeszcze był kulturalną stolicą świata. ;)

Wróćmy jednak do właściwego tematu, czyli do omówienia rozwoju kompozycji olfaktorycznej.
Testowałam wersję vintage, sprzed wznowienia produkcji w roku 1992, kiedy nie ulegało dyskusji, że Soir de Paris to pachnidło starej daty, z całą niezbędną ówczesnym miłośniczkom wody klasą. W otwarciu cieniste ale delikatnie słodkie, z pięknie rozegraną owocowością suszonej moreli [a może jedynie rozgrzanej w promieniach słońca?] oraz lekko skórzanej bergamotki, złożonych na zimnej, niezbyt grubej tafli masła irysowego. Wówczas też pojawia się trochę aldehydów, dzięki którym w ogóle jestem w stanie rozpoznać akordy brzoskwiniowo-morelowe oraz skrytą za nimi bergamotkę. Wzniesione ku górze nie mogą zaprzeczać swojemu istnieniu.
Później mieszanina ogrzewa się, zaczyna powoli roztapiać w powodzi głębokich choć niezbyt głośnych [przynajmniej w testowanej przeze mnie wersji eau de cologne ;) ] kwiatów. Wśród których najwyraźniejszymi zdają się heliotrop, suchy oraz krystalicznie słodki, bardziej waniliowo-budyniowe (z braku lepszego określenia) ylang-ylang oraz klasyczny duet róży z jaśminem. Czasami na horyzoncie pojawi się kilka irysowych szpileczek, próbujących ożywić trochę ów staroświecki bukiet, nadać kompozycji szykownej lekkości, więcej niezobowiązującego francuskiego szyku. :) Lecz oto już pojawia się mszysto-drzewna, subtelnie żywiczna, sucha i przejrzysta baza, wyzierająca nieśmiało zza coraz bardziej słodkich kwiatów. Już czujemy ostatnie drgania zapachu, osadzone na skórze dzięki czystym i delikatnym, leciutko mydlanym piżmowym wiązaniom oraz jeszcze mniej uchwytnej, pojedynczej cząsteczce kastoreum.
Soir de Paris staje się coraz bardziej delikatne, z mięsistej satyny stopniowo redukujące się do postaci pojedynczej tiulowej pajęczynki, coraz mniej odpornej na działanie wiatru oraz czasu. Dopiero w ostatniej z Wieczorno-Paryskich odsłon zaczynam rozumieć, że oto miałam do czynienia z jednym z najbardziej lekkich oraz wdzięcznych starych szyprów.
Zaprawdę: tworzenie kolońskich koncentracji kultowego klasyka nie było takim złym rozwiązaniem. :) [A już z pewnością lepszym od współczesnej powodzi wakacyjnych flankerów, ze swym pierwowzorem często dzielących jedynie stylistykę opakowania, część nazwy oraz kręgosłup olfaktoryczny; o ile w ogóle].

Polu, dziękuję za próbkę! :*

Rok produkcji i nos(y): 1928 [1992], Ernest Beaux [Jacques Polge oraz François Demachy]
[w nawiasach kwadratowych podałam datę wznowienia zapachu oraz twórców jego unowocześnionej receptury]

Przeznaczenie: zapach stworzony dla pań, jednak nie uważam, by w obecnej sytuacji (tzn. w powodzi męskich słodziaczków etc.) jego pięknem nie mogliby cieszyć się także mężczyźni.
Woda kolońska tworzy początkowo krótki sillage, który z czasem zmienia się w wąską lecz wyraźną aurę.
Dla miłośników vintage na wszystkie okazje, dla całej reszty najbezpieczniejszy będzie wieczorową porą lub podczas okazji zupełnie nieformalnych.

Trwałość: w granicach pięciu godzin
(przypominam, że testowałam edc)

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-szyprowa



Skład:
[zamieszczam uwspółcześniony]

Nuta głowy: bergamotka, morela, brzoskwinia, fiołek
Nuta serca: heliotrop, ylang-ylang, konwalia, jaśmin, róża, irys
Nuta bazy: wanilia, drewno sandałowe, piżmo, ambra
___
Właśnie dogorywa po-nocny Bal à Versailles marki Jean Desprez.

piątek, 19 lipca 2013

Patrz sercem, sercem słuchaj...

Sercem także wąchaj. :)
Odczuwaj piękno wszystkimi zmysłami oraz umysłem. Módl się bez słów; nawet nie do jakiejkolwiek boskiej istoty lecz do świata samego, w jego nieskończonej potędze oraz pięknie. Ważne jednak, by okazji do zachwytu, tej uskrzydlającej inspiracji, by mimo wszystko wciąż zmagać się z życiem, szukać we własnym otoczeniu, blisko.
Ponieważ kiedy nie dostrzegamy jej wokół siebie, nie będziemy potrafili docenić nawet podczas podróży w najurokliwsze zakątki Ziemi.

Armenia to piękny kraj. Rzekłabym, że ogłuszająco, oszałamiająco piękny. Żeby to stwierdzić wystarczy obejrzeć zaledwie tych kilka zdjęć. Nie mam problemu ze zrozumieniem, że skojarzenie z nią mogło pasować do pewnych perfum. Sama jednak go nie podzielam.
Wzorem pewnego kompozytora piękna postanowiłam poszukać znacznie, znacznie bliżej.


Ignaz Reimann przez całe życie związany był z okolicami Kłodzka. Właśnie tam realizował się jako pedagog, dyrygent oraz kompozytor o społecznikowsko-religijnym zacięciu.
I właśnie z jego ziemią - która z biegiem czasu oraz zawirowaniami historii stała się także (w sensie bardziej ogólnym) moją ziemią - oraz jego muzyką skojarzyłam Bois d'Arménie z guerlainowskiej butikowej serii  L'Art et la Matière.

Zapach równie spokojny i pastelowy, co zachód słońca nad Kotliną Kłodzką. Oraz Kyrie z Mszy Pasterskiej które, jak sugeruje tematyka liturgii, jest bardziej nostalgiczną kołysanką aniżeli majestatycznym, rozpaczliwym błaganiem.


Bo też nie tego spodziewałam się po dziele o tytule nawiązującym do lasów porastających góry Kaukazu w kraju istniejącym od starożytności, gdzie chrześcijaństwo jest oficjalną religią państwową od czasów, kiedy Konstantyn Wielki nawet nie był jeszcze cesarzem Rzymu. Spodziewałam się mocy, potęgi, może nawet przedwieczności. Dostałam - czystą lecz delikatną pieśń, nawiązującą zaledwie do drzewno-żywicznej głębi.

W otarciu pojawia się niewielka, pozornie swobodna lecz w istocie dokładnie wycyzelowana chmurka sproszkowanych przypraw. Jej granice zostały dokładnie wyznaczone w sposób, który przeczy naszej obecnej znajomości praw fizyki. Jednak jest: swobodna sfera o wiotkim, geometrycznym kształcie [to w ogóle jest możliwe?], lukrecjowo-pieprzowa, świeżo-ostrawa dzięki utłuczonym w moździerzu ziarnom kolendry, niesiona na słodkiej woni nadtopionych żywic, z których jednak nie wznosi się kadzidlany dym.
Zamiast wędrówki ku niebu pojawia się ciepła ziemistość, równoważąca woń przypraw i żywic, z karmelizowanym benzoesem na czele. To paczuli suche, delikatne, miękkie choć łatwe do kształtowania, wznoszące się i opadające w spokojnych, płynnych ruchach. Przywodzi mi na myśl góry które, jakby nie patrzeć, są kawałkiem ziemi niekiedy zbliżającym się ku niebu. ;)

W miarę upływu czasu żywice rozgrzewają się jeszcze bardziej, konsystencją zaczynają przypominać toffi. Jednak paczuli czuwa nad suchością kompozycji, wspierane przez nasycone oraz jakby postarzane, słodko-oleiste drzazgi drewna gwajakowego o delikatnie skórzanym rysie. A może to benzoes lekko zbacza z deserowego kursu? Tak, to chyba bardziej prawdopodobne. :) Być może dlatego w ostatniej fazie zjawia się więcej akcentów zmysłowych. Żywice rozjaśniają się aż do barwy przygaszonych pasteli, paczuli mięknie tak bardzo, że okruszki jego suszonych listków zmieniają się w brunatny pył, zaś ciepła, ledwie zarysowana skóra toruje drogę akordowi piżmowemu. Równie delikatnemu co reszta składników lecz przy tym pełnemu ciepła, przywodzącemu na myśl wspomnienie czystej, ciemnej zwierzęcej sierści. I tylko wspomnienie.
Mijają dziesiątki minut, a Bois d'Arménie rozgrzewa i rozjaśnia się coraz bardziej, omywane złamanym, mało natarczywym światłem zachodzącego słońca. Nawet nie zauważamy, kiedy zapada noc a po łagodnej olfaktorycznej muzyce nie zostaje nawet ślad. Płynie teraz nad innymi krajobrazami, pozwala się usłyszeć innym ludziom lecz jednocześnie - na pewno nie jest już taka sama.
Czas zmienia nie tylko nas.

Rok produkcji i nos: 2006, Annick Ménardo

Przeznaczenie: zapach przez niektóre portale klasyfikowany jako męski, jednak kilka innych twierdzi, iż powstał dla kobiet. Rozsądźmy zatem, że jest to uniseks. :) Tworzący wokół ludzkiego ciała niezbyt wielką lecz z bliska bardzo wyraźną aurę, z czasem oczywiście coraz bardziej przyległy do ludzkiej skóry.
Na okazje oficjalne lub intymne tak czy inaczej, choć nie jest to żadna norma.

Trwałość: nie większa niż pięć, sześć godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: czerwony pieprz, kadzidło, irys
Nuta serca: kolendra, drewno gwajakowe, benzoes
Nuta bazy: balsam kopaiwowy, białe piżmo, paczuli
___
Dziś Neroli Portofino od Toma Forda.

P.S.
Pierwsza z ilustracji pochodzi z http://www.national-geographic.pl/foto/fotografia/kotlina-klodzka-458567


* * *

Zauroczona kompozycjami Reimanna jadę do Wambierzyc posłuchać więcej. Do następnego spotkania w poniedziałek!

czwartek, 18 lipca 2013

Spacer po zachodniej stronie

...olfaktorycznego krajobrazu. :)

Ponieważ mnie samą chwilowo zmęczył nadmiar orientalnych ciężkości [choć tylko w kwestii ich opisywania, nie zaś noszenia podczas upałów! ;> ], postanowiłam zająć się kilkom pachnidłami stworzonymi przez i dla zachodniego świata. Wśród powodzi kwiatów zaplącze się jedna przyjemna niespodzianka dla Pań oraz rodzynek stworzony dla Panów. :D
Od niego zresztą zacznę.

Beckham, Signature Story for Him

Dejwid, nie Wiktoria. ;) Opisywany zapach to mój pierwszy kontakt z perfumami od powszechnie znanej pary celebrytów. Do testów podchodziłam z pewnym pobłażaniem, za co nawiasem mówiąc od razu dostałam po nosie. ;)
Bowiem Signature for Him okazał się pachnidłem wyważonym, nowoczesnym choć stworzonych wg klasycznych wzorów. Dobrze skomponowanym; stosunkowo mało wyrazistym lecz i tak zwracającym uwagę.
Mieszanka w ciepły, pełen bezpośredniości sposób łączy antyseptyczny chłód lawendy ze słodyczą ananasowego soku, złożonych na wystylizowanym łożu z bliżej nieokreślonych ziół. Czasami pojawiają się ostrzejsze, sangwiniczne akordy paliwowe, jednak bazowe ciepło paczuli oraz lekko słodkich żywic nie pozwalają im się rozwinąć.
Zapach bliski skórze i mało trwały, do codziennego użytku.

Skład:
liście fiołka, bazylia, ananas, rozmaryn, lawenda, neroli, kadzidło, drewno cedrowe, paczuli


Histoires de Parfums, Vert Pivoine

Pachnidło prostolinijne, pełne naturalnej jasności. Z początku chłodne i orzeźwiające roślinnymi sokami, sączącymi się z łodygi odciętej piwonii, z czasem coraz bardziej ciepłe i nawet złożone. Zauważam więcej kwiatów: jakąś róże, mimozę, rozgrzany słońcem pyłek z ich wnętrza, czasem tylko skontrastowany dalekim wspomnieniem wody z wazonu (czyżby fiołek?). W bazie ciche, jasne, płoche, okryte białopiżmowym pudrem. Dzieło przyjemne, choć niekoniecznie dla mnie. Niezbyt trwałe.

Skład:
piwonia, róża, bluszcz, mimoza, gardenia, czerwona porzeczka, drewno sandałowe, drewno cedrowe, piżmo


Isabey, La Route d'Émeraude

To chyba najlepsza i najbardziej staranna ze wszystkich dzisiejszych propozycji.
Jaśmin wielkolistny, zielony, soczysty oraz lekko słodki niemal od samego początku ogrzewa przyjemny, bardzo kobiecy, miękki cynamonowy pył. Oto Orient w najmniej przykrym dla co wrażliwszych nosów wydaniu. :)
Kiedy soki całkiem wysychają, pojawia się woń szlachetnego, samodzielnie wykonywanego potpourri z płatków jaśminu, dzikiej róży, kwiatu pomarańczy, pojedynczego kieliszeczka tuberozy oraz nieco zwietrzałej cynamonowej laski w towarzystwie kawałka wanilii oraz paru ziarenek różowego pieprzu, trzymane w niewielkiej szkatułce z bliżej nieokreślonego gatunku cennego drewna.
Nawet najgłębsza baza, choć słodka, przypudrowana i otoczona lekko zmydlonym benzoesem (?) potrafi zaskoczyć wiotkim powidokiem korzenno-kwiatowego ciepła. Oto "nowoczesne vintage" w najlepszym wydaniu!
Moc ograniczona, za to trwałość co najmniej kilkunastogodzinna.
Szkoda, że brak mi czasu na pełną recenzję pachnidła...

Skład:
olejek różany, bergamotka, cynamon, dwa gatunki jaśminu, kwiat pomarańczy, tuberoza, wanilia, ambra, piżmo, benzoes


Penhaligon's, Peoneve

Kolejna dziś perfumowa interpretacja zapachu piwonii, bardziej świeża i przekorna, nie aż tak pastelowa, jak Vert Pivoine. Miłośnicy woni kwiatowych z pewnością ją docenią.
Dla mnie jednak piwonia na poły słodka i czarująca mineralną pikanterią, zbyt śmiało dryfuje w stronę wody spod kwiatów. Co prawda świeżej, wynikającej z dodatku fiołkowych liści - jednak z przyjemnością ubierania się w zapach nie ma to wiele wspólnego.
A przecież otwarcie Peoneve było tak sympatyczne! Delikatnie kremowe, złożone z balsamiczno-dżemowych woni kwiatów. Sztampowe oraz przewidywalne ale - na bogów! - jakie przyjemne. :) W P. było mi tak wygodnie, jak przytulonej do ukochanego misia czterolatce w mięciutkiej, ulubionej piżamce. ;) Jednak wkrótce pojawił się ziemisty fiołek i zniszczył małą idyllę tylko po to, by ostatecznie zmienić się we wspomnianą wodę z wazonu, obłożoną papierowym drewnem oraz przyprószoną białym piżmem.
Rozczarowanie.
Nawet, kiedy dziełko okazało się całkiem trwałe oraz tworzące krótki lecz wyraźny ślad.

Skład:
liście fiołka, jaśmin, róża, piwonia, wetyweria, białe piżmo, kaszmeran


Queen Latifah, Queen of Hearts

A oto wspomniana we wstępie niespodzianka. Celebrycki kicz, który Poli przypadł do gustu tak bardzo, że aż kupiła pełnowymiarowy flakon. :)
Pierwsze spotkanie z Królową Kier to wepchanie nosa prosto w wystawę plastikowej cukierni [czy wśród gadżetów związanych z lalką Barbie jest jakaś różowiutko-beżowa, dziewczyńska cukiernia? Przyjmijmy, że tak. ;) ], pełną jak najbardziej realnych kruchych ciasteczek, obficie posypanych cukrem pudrem z dodatkiem waniliny. Dopiero po jakimś czasie zjawia się żywiczna słodycz, trochę pyłkowych kadzidełek oraz coś, co niebezpiecznie przypomina labdanum. Niebezpiecznie dla mnie i dla mojego portfela. ;)
Całości dopełnia woń korzennych śliwkowych powideł oraz stojącego gdzieś w tle bukietu upojnych kwiatów. Żadnej zieleni, żadnej świeżości, samo sedno hedonistycznych perfum. [Bo też QoH może być uważana za bardziej popularną, daleką kuzynkę dzieła od Viktorii Minyi].
Coś cudownego!

Skład:
bergamotka, inne cytrusy, akordy zielone, cynamon, śliwka, jaśmin, białe kwiaty, czerwone owoce jagodowe, paczuli, wanilia, piżmo, olibanum, inne kadzidła, ambra
___
Dziś Ambre Noir marki Sonoma Scent Studio. Aaach, doskonałość. ;)

wtorek, 16 lipca 2013

Głód poznania

Człowieka od zawsze ciągnie w nieznane. Nie zaznamy spokoju, dopóki nie odkryjemy, co znajduje się tuż za linią horyzontu. :) Co prawda u niektórych owo pragnienie przejawia się szczególnie mocno, jednak reszta społeczeństwa zazwyczaj przyjmuje je wyrozumiale. Ostatecznie każdy z nas ma jakąś dziedzinę, w ramach której pragnie poznać, zrozumieć, poczuć jak najwięcej. Miłośnicy perfum też podzielają to dążenie. :)

W jednej z naszych rozmów Jaroslav określił serię Oud Stars marki Xerjoff mianem księżycowej, ponieważ "ceny i dostępność są jak z Księżyca wzięte". :) [Jarku, mam nadzieję, że nie obrazisz się za upublicznienie Twojego sekretnego określenia? :) ] Czasem jednak cuda się zdarzają i dzięki cudownej Lorienie otrzymałam sposobność przetestowania wszystkich sześciu pachnideł wspomnianego cyklu.
Dziękuję, moja Droga! :*

Dlatego mogłam podążyć śladem Ibn Battuty, który w 1325 roku z marokańskiego Tangeru wyruszył  na pielgrzymkę do Mekki, by finalnie zawędrować... bardzo daleko. :) TU możecie poczytać o samym podróżniku kilka ogólnych informacji, natomiast w Wikipedii anglojęzycznej (tradycyjnie już) bardziej dokładnie zagłębić się w temat, w tym zerknąć na trasy wypraw.

Marco Polo świata arabskiego, jak chciałyby internetowe opisy Xerjoffowej serii?
Moim zdaniem ktoś znacznie ważniejszy - a na pewno bardziej wytrwały w podróżowaniu - gdyż nie tylko zjeździł większy od Wenecjanina kawałek świata ale też poznał znacznie więcej kultur a jego doświadczenia cechowała większa niż u Europejczyka rozłożystość.
Do rzeczy jednak.


Ponieważ nie wszystkie zapachy poświęcone są kolejnym przystankom na drodze marokańskiego podróżnika, postanowiłam opisywać je według starej a poczciwej kolejności alfabetycznej. ;)


Jako pierwszy niech więc będzie Al-Khat, czyli oud gęsty, dymny oraz zwierzęcy. A przy tym delikatny, rozpieszczający powonienie oraz wygładzający agarowe pazury jasnym ciepłym drewnem. Kiedy tylko nasze nozdrza przyzwyczają się do ostrej, animalnej woni, zaczynamy zauważać roślinną jasność, lekkie, seledynowe soki o delikatnie słodkim wydźwięku. To jaśmin wielkolistny, włożony pomiędzy cząsteczki agaru i drewna kaszmirowego.
Baza to delikatny puder wśród przejrzystego choć krystalicznego, skórzanego benzoesu. Choć oczywiście czego byśmy nie zrobili, mocne stajenne opary i tak pozostają na pierwszym miejscu. :)

Skład:
bergamotka, wanilia, kaszmeran, jaśmin, benzoes, mech dębowy, oud


Fars natomiast okazał się być uroczym dziwakiem. Według producentów to właśnie w nim Wschód spotyka się z Zachodem. Jego zaś reprezentuje energetyczny, nieco musujący roślinny chłód lawendy oraz świeża ziemistość geranium. Dodajcie do nich oud zatrzymany w połowie drogi między stajnią a lizolem oraz niezobowiązujący bergamotkowy cień a otrzymacie otwarcie Fars. :) Później pojawiają się nuty ziół oraz południowych dzikich zarośli, gdzie drzewne soki mieszają się z lekkością jaśminu oraz słodyczą wanilii, zaś to wszystko układa wokół słonawych powiewów ambry. Baza jest drzewno-paczulowa,  ułożona tak, by wyeksponować przedziwne zestawienie agaru z lawendą, skropionych octanem wetiwerolu.
Z artystycznego punktu widzenia perfumy nawet udane, ale czy ktokolwiek miałby chęć uczynić zeń jedną ze swych olfaktorycznych pieczęci...? Nie jestem pewna.
Na domiar złego w nutach nie znalazłam oudu.

Skład:
jagody jałowca, bergamotka, lawenda, jaśmin, geranium, drewno cedrowe, drewno sandałowe, paczuli, wetyweria, cypriol, ambra


Gao to jeden z dwóch moich ulubieńców w serii. Oud gęsty, krystaliczny (i wreszcie czuję dosłowny lizol!), ciemny, bardzo w  stylu Montale. W pachnidle tym agar wymieszano z równie mocarnym, niemal podrażniającym gardło niczym chrypka szafranem a skontrastowano świeżym cypriolem. Co razem dało efekt zbliżony do czegoś, co w przypływie synestezyjnej weny mogłabym nazwać 'wieczornym sprzątaniem w Muzeum Szpitala Królestwo'. :D Czuję aromat zabytkowych pomieszczeń wypełnionych drogocennym z punktu widzenia historii medycyny sprzętem, cień długich i ponurych korytarzy złamany promieniami słońca, wlewającymi się do sal przez ogromne okna.
Gao to pachnidło inspirujące, wymagające, dziwne. Podające nam oud na świeżo, jednak w dużo ciekawszym i noszalnym wcieleniu, aniżeli wspomniane wcześniej Fars.

Skład:
cypriol szafran, oud, paczuli, balsam gurjun, jagody jałowca, benzoes, ambra


Drugim z moich pupilków jest Mamluk, czyli oud wypełniony apetyczną, zaklejającą usta słodyczą. Jadnak zanim unurzamy się w hedonistycznych klimatach cukierniczych, czeka nas ożywcze spotkanie z bergamotka, odrobiną olejku cedratowego oraz osmantusem. Ciekawi robi się dopiero później, kiedy spomiędzy woni cytrusowo-kwietnych wyłoni się jaśmin, a zaraz za nim gęsty karmel, zamiast miodu poupychany do woskowych komórek. Kompozycja szybko staje się sucha, pyłkowa, a wówczas pojawia się paczuli pachnące, jak najbardziej słodkie i deserowe wcielenie muglerowskiego Anioła. Jeszcze później pojawiają się ciepłe żywice, mineralna ambra (?) oraz ciepła, cokolwiek budyniowa wanilia. A do tego gęsty oud, pierwotnie lizolowy, teraz jednak oblepiony słodyczami.
To jest tak dziwne i kaloryczne, tak bezpretensjonalne oraz radosne, że nie mogę się nie uśmiechać. Jestem w niebie, siódmym niebie...! ;)

Skład:
bergamotka, osmantus, jaśmin, wanilia, benzoes, miód, karmel, ambra, piżmo, oud


Najaf to miasto w Iraku, jeden z przystanków na drodze Ibn Battuty. W serii Oud Stars natomiast Najaf okazał się kolejnym dziwacznym agarowcem, mieszającym nutę główną z akordami jasno-zielonymi, roślinnymi choć nieco ususzonymi, a wszystko to upychający pod sterta świeżo wysuszonych tytoniowych liści. Oud jest tu zwierzęcy - może nie bardzo ale wystarczająco - z czasem, dzięki tajemniczemu mariażowi z innymi nutami, dryfujący w stronę ciemnej skórzanej galanterii, wykąpanej w roztopionym plastiku.
Co najmniej dziwne... A moje wątpliwości identyczne, co w przypadku Fars.

Skład:
osmantus, nuty zielone, oud, tytoń, paczuli, piżmo, drewno cedrowe, bób tonka, wanilia


Ostatnią z propozycji jest Zafar, czyli oud zwierzęcy obłożony świeżymi pąkami balsamicznej róży oraz lekkiego kwiecia w stylu konwalii  a skontrastowany cedrowo-wetyweriowo-pieprzową pikantną świeżością. Po chwili zjawia się słoneczne neroli; jednak tylko po to, by pognębić resztę kwiatów a na światło dzienne wydobyć drewno agarowe.
To, które w bazie jednoczy się z ciemnym, drapieżnym piżmem oraz układa na przeschniętych, choć i tak mocno żywicznych, jasnych deskach.
Najbardziej dosłowny w swej zwierzęcości.

Skład:
zielone jabłko, białe kwiaty, czarny pieprz [czyli frakcja kolorowa ;D ], neroli, róża, oud, wetyweria, drewno cedrowe, kadzidło, piżmo


I oto cała kolekcja. Sami oceńcie, czy warto zabijać się w poszukiwaniu próbek. ;)
Bo według mnie było warto. Mimo, że sample pod mój adres przywędrowały praktycznie same.


Wszystkie pachnidła powstały w roku 2012, zaś ich twórcami są  Sonia Espelta, Sergio Momo oraz Laura Santander.

Tworzą wokół sylwetki wyraźną aurę oraz charakteryzują się dobrą, kilkugodzinną trwałością.


P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://blog.walksofindia.com/2010/09/ibn-batuta-probably-greatest-traveler.html