wtorek, 26 czerwca 2012

O przyprawach mniej dosłownych

No właśnie. Jeden zapach jest słodki i ogólnie milusi  w odróżnieniu od pierwowzoru, który emocje budzi skrajne, więc jednak "milutki" nie jest; drugiego zaś mocną stroną nie jest słodycz lecz prędzej dziecięca przychodnia lekarska w szczycie zachorowań na grypę. ;) Oo, albo francuski bar. Ostatnimi czasy miewam dziwne skojarzenia, nawiasem mówiąc...


Na początek może wytłumaczę się z bardziej kontrowersyjnego porównania. Gdyż o ile ostatnio skojarzenia miałam z Penatenem, dziś myślami wróciłam do chwil spędzonych w łóżku, z gorączką, kaszlem, katarem i innymi przyjemnościami typowymi dla dziecięcej postaci dolegliwości dróg oddechowych. Kiedy mianowicie czuję dwie pierwsze fazy Noir Épices od Frédérica Malle'a, automatycznie wspominam pewien wyjątkowo niesmaczny syrop na kaszel. Kojarzycie taki o zapachu zjełczałego masła i anyżu? [sama sobie nie potrafię pomóc, gdyż kompletnie nie mam głowy do nazw leków].
Kocham kompozycje przyprawowe, jednak w początkach Noir Épices nie jestem w stanie znaleźć wiele więcej nad wspomniane zjełczałe masło, doprawione ogromną ilością anyżu (ciepłego, by jego zapach stał się jeszcze wyraźniejszy). Przy czym jest to mieszanka ewidentnie sucha, delikatnie podkreślona drobną szczyptą oszczędnościowej zbieraniny kilku korzennych przypraw niebędących anyżem. Jednak na razie nie jestem w stanie ich rozpoznać. Nieco wyraźniejszy staje się natomiast akord gorzkich pomarańczy; tak sobie nawet myślę, że syrop z moich wspomnień też w zamierzeniu mógł pachnieć i smakować pomarańczami, tylko po drodze "coś nie wyszło". ;) Lecz mniejsza z nim.

Grunt, że w miarę upływu czasu zepsute masło znika hen za olfaktorycznym horyzontem, natomiast stery przejmuje anyż [pastisie z krainy Michela Roudnitski, autora formuły Noir Épices, przybywaj! ;) ] a wraz z nim pozostałe przyprawy: suchy i ostry, zatykający drogi oddechowe, bury proszek z gałki muszkatołowej, ciepły cynamon, kilka świdrujących nos ziarenek czarnego pieprzu. I trzeba naprawdę długiego czasu, około stu dwudziestu minut, by anyż zechciał ustąpić pola komukolwiek. Nigdy zresztą nie znika całkowicie..
Pozwala za to rozwinąć skrzydła ciepłej, niebyt mocarnej mieszance przypraw, nieco "przybrudzonej" pudrowym paczuli oraz duetem dwóch najbardziej klasycznych egzotycznych nut drzewnych. Wówczas też kompozycja zaczyna gwałtownie tracić na wyrazistości, stawać się coraz bardziej bierna i niemrawa.
Zdecydowanie wolę przyprawy Tauera. ;) Choćby dlatego, że nie lubię ani syropów na kaszel ani pastisu.

A najciekawsze jest to, że spisy nut Noir Épices uparcie milczą na temat jakiegokolwiek dodatku anyżu. ;) Może więc za jego wrażenie odpowiada pomieszanie geranium z pomarańczą czy różą? Albo wszystkie trzy?
Kolejna zagadka rodem z perfumowego Archiwum X. ;)
W drugim z omawianych dziś zapachów również dzieje się niemało, choć inaczej. Jakby nudniej..? Ot, kolejna miła, słodko-pikantna, przyjemna woda teoretycznie dla mężczyzn, zaś w praktyce - stuprocentowy uniseks. Co bynajmniej nie jest wadą. A*Men Taste of Fragrance z najnowszej limitowanej linii Muglera.

O całej kolekcji swego czasu wyczytaliśmy niejedno: że powstała we współpracy z jedną z najlepszych francuskich szefowych kuchni, że jednoczy świat miłośników perfum oraz smakoszy, że do jej produkcji zastosowano nowatorską metodę pozyskiwania wonnych molekuł (który to już raz?) i tak dalej. Cudownie; wszystko to popieram. I mam szczery zamiar szperać w poszukiwaniu pozostałych okazów ze Smakowitej kolekcji.
Jednak jeżeli każdy kolejny Taste of Fragrance będzie obchodził się z pierwowzorem w sposób podobny, co A*Men (noszący tyleż miły dla ucha co oklepany podtytuł Spicy Instinct), wówczas odpowiednio skalibruję swoje oczekiwania. Przełomu bowiem nie znalazłam; ani nawet sezonowej ciekawostki. W osobie czerwonego A*Mena objawiła nam się - moda. W czystej postaci. Miła, śliczna i przymilna.

Gdyż omawiany aromat od pierwowzoru zaczerpnął jedynie suchą, paczulowo-czekoladową bazę, wydelikaconą, zdegradowaną do roli tła. Znikąd kontrowersyjności oryginału a i jego słynne już świadome przerysowanie okazało się zbędnym dodatkiem. W otwarciu bowiem pojawia się chłodna, zabielona mlekiem kawa z dodatkiem lawendy oraz chilli. Rochas Men, New Haarlem plus piekący posmaczek chilli, nawet niespecjalnie wyraźny. Do nich po sekundzie czy dwóch dołącza wspomniana paczuloczekolada, która łączy się w całość z papryką oraz kawowym akordem. Tu i ówdzie błyśnie odrobina przypraw, czasem jakieś nuty drzewne i można spokojnie dotrwać do finału.
Ten zaś okazuje się zdominowany przez delikatnie ostre paczuli, zielonkawą słodycz bobu tonka oraz czarnozieloną wanilii jak również - a nawet przede wszystkim - przez tabakę. Charakterystyczną, o wiśniowych konotacjach, przywodzącą na myśl znacznie delikatniejsze Tobacco Vanille Forda lub inną wersję Spicebomb Viktora i Rolfa. Naprawdę. Tak wyraźne podobieństwa w warstwie tytoniowej między wszystkimi wymienionymi zapachami naprawdę trudno byłoby mi zignorować.

A*Men Taste of Fragrance wydaje się pachnidłem pozszywanym z kilku zapachów premierowych oraz większej ilości uznanych bestsellerów w typie choć trochę zbliżonym do wielkiego pierwowzoru Muglerowej wody. Jest w oczywisty sposób przyjemny, gładki, śliczny jak malowanie - ale dosyć wtórny.
Szkoda, naprawdę bardzo szkoda.


Frédéric Malle, Noir Épices

Rok produkcji i nos: 2000, Michel Roudnitska

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; o mocy początkowo dużej, z czasem słabnący i bliski skórze. Dla każdego, kto nadmiaru anyżówki się nie boi. ;)

Trwałość: w granicach ośmiu-dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: pomarańcza, geranium, róża
Nuta serca: cynamon, goździki (przyprawa), gałka muszkatołowa, pieprz
Nuta bazy: drewno cedrowe, drewno sandałowe, paczuli


Thierry Mugler, A*Men Taste of Fragrance

Rok produkcji i nos: 2011, ??

Przeznaczenie: jak napisałam u góry - zapach teoretycznie męski, choć równie dobrze można potraktować go jak świetnie wyważony uniseks. O projekcji ani dużej ani małej, na każdą okazję.
Ryzyka migren bądź nudności nie podejrzewam

Trwałość: ponad dwanaście godzin (lecz nie więcej, niż czternaście-piętnaście)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: lawenda, bergamotka, kolendra, mięta
Nuta serca: papryka pimento, różowy pieprz, drewno cedrowe, paczuli
Nuta bazy: styraks, kawa, piżmo, bób tonka, wanilia
___
Dziś Calypso marki Robert Piguet.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.coastandcountryfrance.com/property_news/personal-blog/the-history-of-pastis/
2. http://si.smugmug.com/2007/Weekend-in-Granada/3073987_2gc8vx/167638488_LEZei#!i=167638488&k=LEZei

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Wspomnień czar a paczuli brak

"Wiedźmo miła,
Patchouli 24 to jest Zapach przez wielkie Z. Skosztuj, pomimo niechęci do marki. Jest spora szansa, że Ci się spodoba".

Fiszkę o takiej treści (wraz z dwoma hojnie wypełnionymi samplami) tuż przed weekendem otrzymałam od Aileen, której niniejszym z całego serca dziękuję! :) Czy przy takiej rekomendacji miałabym prawo zignorować sympatyczny prezent? Oczywiście, że nie. Zresztą i tak nie miałabym serca, by poważyć się na coś podobnego. ;) Przeto czym prędzej zaaplikowałam sobie sobie pewną ilość produktu Le Labo w zgięcie łokcia i zadumałam się.

Wykwitający na moim ciele aromat automatycznie cofnął mnie w przeszłość. Znów mam siedem lat i wszystkimi zmysłami chłonę bliską obecność w domu nowonarodznego człowieka. Ze wszystkimi charakterystycznymi dla tego zjawiska obrazami, dźwiękami czy zapachami; zarówno przyjemnymi, jak i wprost przeciwnie. ;) Spośród wszystkich doznań zmysłowych w pamięci utkwił mi szczególnie - jak się okazało - zapach kremu czy maści Penaten. Charakterystyczny, słodko-pudrowy, nieco cielesny oraz ziemisty, w jakiś sposób bliski woni rozespanego bobasa. Ani ładny ani brzydki; po prostu specyficzny.
W późniejszych latach z produktami do pielęgnacji niemowląt nie miałam zbyt wiele do czynienia, jednak aromat czasem do mnie wracał. Stąd i owąd, ledwie zasugerowany, przewijał się w maseczkach do twarzy lub antyperspirantach, w woni niektórych produktów plastycznych albo zawiesiny pomocnej przy dolegliwościach gastrycznych. Jednak dopiero bodziec w postaci Patchouli 24 zmotywował mnie do odszukania w pamięci wszystkich powyższych tropów i rzeczowej przeanalizowania ich składów. Dlatego w te chwili wiem już, czym pachnie mi omawiana mieszanka. Pathouli 24 bowiem to dosłowna wariacja nie tylko na temat kremu (maści?) Penaten ale również swoisty branżowy żart chemików. Ponieważ punktem wspólnym wszystkich wymienionych produktów okazały się glinokrzemiany. Szczególnie chyba - kaolin.


Doprawdy, nie mam pojęcia, skąd podobne "degradujące" skojarzenie. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to kolejny zaskakujący efekt eksperymentów Le Labo, o których pisałam tutaj, przy okazji recenzji Oud 27.
Gdyż z pewnością w niczym nie pomoże mi skład. W moim dzisiejszym bohaterze nie wyczuwam przecież ani tytułowego paczuli, ani brzozowej kory, styraksu tudzież innych nut balsamiczno-skórzano-organicznych, ani wanilii. Patchouli od Le Labo to czysta chemia.
Czysta chemia w kolorze jasnopopielatym.

Wiem, że jest kompozycją cienistą, przygaszoną, w sposób bardzo niedosłowny pudrową, delikatnie naznaczą akordem podskórnej słodyczy, jak również niewiele bardziej dosłownej cielesności. Mam świadomość, że niemal nie zmienia się w czasie, rozwijając się w sposób zdecydowanie sferyczny. Nade wszystko jednak - przywodzi na myśl pokraczne, jednocześnie wstrętne i piękne, irytujące i rozczulające, budzące we mnie podręcznikowo ambiwalentne emocje, niemowlęce jestestwo.
I niczego w tym przypadku nie przeskoczę, niczego więcej w Patchouli 24 nie znajdę.

Wybacz, Aileen. Wielkości nie zauważyłam (prędzej coś przeciwnego, choć bez negatywnych konotacji).
Patchouli 24 pachnie jak niemowlę śpiące w kaolinie. Perfumy dziwne, fascynujące ale brzydkie. A może ładne...? Równie niedefiniowalne co przyrodzony zapach małej istoty ludzkiej.

To wszystko.
Dziękuję.

Rok produkcji i nos: 2006, Annick Menardo

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; dosyć silny oraz pozostawiający za sobą znaczny sillage. Trudno określić, dla kogo i na kiedy.

Trwałość: około czternastu godzin (po jednodniowym teście całocielnym)

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: paczuli
Nuta serca: kora brzozowa, styraks
Nuta bazy: wanilia
___
Dziś Honour Man od Amouage.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.geografia.dwgm.pl/mineralogia.html
2. http://www.indmin.com/Article/2124713/How-can-Georgia-kaolin-survive.html

piątek, 22 czerwca 2012

W świecie roślin

Mój komputer jest chory. Dlatego dziś piszę do Was z pożyczonego laptopka. Ponadto, aby było dramatyczniej, awaria przydarzyła się, kiedy redaowałam tego właśnie posta. Więc uznalam, że muszę go zamieścić, choćby-nie-wiem-co. ;)
Na komentarze zamieszczone pod poniższymi postami postaram się odpowiadać, kiedy czas i możliwości pozwolą. Z informacji bieżących to chyba wszytko [aha: Aileen, Ty paskudo, grożę Ci! ;P ].
Do rzeczy.


Zainspirowana niedawną prośbą Anny Marii, zwróciłam uwagę na kolejną z, ostatnio coraz modniejszych, kosmetycznych marek roślinnych, ochoczo podpinającymi się pod nurt eko. Na dziś przewidziałam trzy przykłady perfum od L'Erbolario; do tego w słowch krótszych, niźli omawiane pachnidła na to zaslugują.
Mówi się trudno.
Wracając do L'Erbolario:


Na początek, alfabetycznie, Assenzio znane również jako Absinthium. Poznany zimą raził sztuczną cytrusowością, irytującym gorzkim posmaczkiem pseudoświeżości. Byłam więc, delikatnie mówiąc, rozczarowana. ;)
Sytuacja zmieniła się, kiedy wczoraj uraczyłam Absinthium kawałek ciała. ;) Składnika tytułowego nadal nie wyczuwam, za to pojawiła się przyjemna, świdrująca ziołowość; delikatnie słona oraz podbita gorzkimi, znacznie ograniczonymi w swej toksycznej mocy cytrynami (oraz lekko skórzaną bergamotką o cedratem lub grejpfrutem). Przyjemnego smaczku dodaje kolendra, wiotkie egzotyczne przyprawy oraz ledwie zauważalny, podeschnięty piołun.
Wszystko to razem daje dobrą, stereotypowo męską aromatyczną kompozycję. Do tego całkiem wyraźną i przyzwoicie trwałą. Wystarczy tylko dać pachnidłu drugą szansę. :)

Kolejny przypadek to słodziak aż miło. :) Dolcelisir to przede wszystkim zapach pełny. Inaczej nie potrafię go określić. Pomimo swojej nie byle jakiej mocy delikatny oraz pełen przytulnego miękkiego światła. Śmietankowy, przyprawowy, jaśminowo-konwaliowy, o łagodnych nutach alkoholowych tudzież słodko-cytrusowych, pięknie zmieszanych z wonią nasion kakaowca, z karmelem lub toffi, z maślaną suchością wspomnianego jaśminu oraz nienarzucającą się optymistyczną zielenią bobu tonka. Całość w miarę upływu czasu staje się bardziej cielesna, pudrowo-ambrowa, apetyczna. Gdzieś w tle przepływają nuty tytoniu oraz wspomnianego alkoholu (najpewniej koniaku albo brandy).
Gdyby było kobietą, w mojej opinii miałoby Dolcelisir legendarne kształty Mae West. :) I właśnie za to je lubię. Nie będąc deską, modnej ostatnimi laty kobiecej figury w stylu deski nie poważam. ;)

Na koniec Méharées - zapach, do którego zdążyła przylgnąć łatka tańszego odpowiednika Musc Ravageur. Zastanawia mnie, jakim cudem, u licha??
Owszem, w obu kompozycjach pojawia się delikatny cynamon w stylu glamour złamany ciepłym pudrem; jednak na tym podobieństwa się kończą. W Méharées mój nos nie zarejestrował nawet grama piżma, którego więcej jest w Dolcelisir na przykład. I cóż, że wszystkie te kompozycje łączy ten sam łagodny kolor kawy z mlekiem [to w moim synestetycznym umyśle]? Ów jest charakterystyczny także dla Organzy Nieprzyzwoitej, zresztą również do Méharées podobnej.
Może więc chodzi nie tyle o nuty, co o ogólne wrażenie, reprezentowane przez kolor...?


Assenzio/Absinthium

Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, choć podejrzewam, że kobiety krępujące się używać klasycznych paprociowców, mogą i przed użyciem Absinthium odczuwać pewien opór. Poza tym jest to kompozycja dosyć silna, tworząca niewielki sillage. Na wszelkie okazje.

Trwałość: od czterech (i bogom dzięki!) godzin zimą do przeszło siedmiu pod koniec czerwca

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: pomarańcza, cytryna
Nuta serca: kolendra, bylica
Nuta bazy: goździki (przyprawa)


Dolcelisir

Rok produkcji i nos: 2010, ??

Przeznaczenie: słodycz teoretycznie nie ma płci, jednak w tym ujęciu wydaje się wprost stworzona dla Pań. :) O dużej sile oraz emanacji; sillage może zabić. ;)

Trwałość: w granicach dziesięciu-dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: gourmand-orientalna (oraz waniliowa)

Skład:

Nuta głowy: pomarańcza, bergamotka, karmel, rum
Nuta serca: konwalia, róża, jaśmin, cynamon, kocanka, ziarna kakaowca
Nuta bazy: ambra, piżmo, benzoes, wanilia, bób tonka


Méharées

Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach sklasyfikowany jako męski, jednak dla mnie to stuprocentowy uniseks. O dużej mocy, lecz idealny także na okazje "bez okazji". :)

Trwałość: przeszło dziesięciogodzinna

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

daktyle, przyprawy, mirra
___
Podczas pisania tekstu pachnialam Ambre Russe (poza mocarzami od L'Erbolario ;) ), natomiast dziś była Mississippi Medicine od D. S. & Durga.

P.S.
Źródła pierwszej ilustracji w tej chwili nie pomnę.

wtorek, 19 czerwca 2012

Bajka z mchu i paproci (bez mchu)

W ostatnim poście pojawiło się zagajenie odnośnie zdającego się właśnie wyłaniać perfumiarskiego nurtu, który roboczo nazwałam "nowymi" czy "nowoczesnymi paprociowcami" [w nawiązaniu do "nowoczesnych szyprów"]. Jak z każdym trendem (czy aby? to pokaże czas), który dopiero co się wykuwa, także i we wspomnianym przypadku trudno póki co mówić o spójnych, każdorazowych cechach wspólnych. Na pewno "nowe paprociowce" łączy pewna delikatność, ciepłe nuty drzewne, zioła i przyprawy, które przede wszystkim dodają zadziornie pikantnego smaczku oraz spokojnej goryczy. Choć, podkreślam, są to cechy wybrane prędzej intuicyjnie niż na podstawie analizy. Na nią pora przyjdzie dopiero za jakiś czas; o ile. :)

W ciekawy sposób nurt ów reprezentuje pachnidło marki Ramon Molvizar, które w pewien zabawny sposób nie jest ani nowoczesne, ani tradycyjne; drzewne ni świeże; nie sportowe, nie wieczorowe; ani poważne, ani kpiarskie. A raczej dokładnie takie, jak opisałam. ;) I to w każdym punkcie.
Luna-Moon, zapach świadomie ponowoczesny oraz ahistoryczny.
Przynajmniej w kilku pierwszych momentach.


Ponowoczesny z racji swobodnego czerpania z kilku różnych tradycji, z doświadczeń perfumiarstwa francuskiego (Guerlain), angielskiego (Creed) oraz niemieckiego (Joop), z podstawiania skrajnie nowoczesnych rozwiązań w klasyczne wzory; sprawdzane przez dekady, więc i doskonale wyważone. Stąd wynika także ahistoryczność Księżyca: przywołując skojarzenia z kilku różnych epok, nie wiąże się jawnie z żadnym z nich. A przy tym sprawia wrażenie pachnidła nieco "przedobrzonego", zbyt dosłownie traktującego pojęcie "klasycznej męskiej elegancji".
Przejdźmy do sedna: w moim odczuciu nie jest to zapach, który nadaje się do bezwarunkowego pokochania i noszenia zawsze i o każdej porze.

Jest ładny, niewątpliwie ciekawy; zrobiony sprytnie i z ewidentnym pomysłem, jednak coś mnie w nim drażni. Już w pierwszej chwili wyczułam znaczne podobieństwo omawianej wody do damskiego Light Blue od Dolcego i Gabbany. I w Lunie zaświtał mi ten sam zimny, rybiobłękitny, nieprzyjazny, przytłumiony blask. Choć doceniłam grę akordów przyprawowych, ślicznie ogrzewających całość, chłodne, podduszające zimno powoli rosło. Sytuacji nie polepszały drapiące w gardło skoncentrowane, choć nie kwaśne, cytrynowe soki.
Na szczęście w porę pojawiły się posiłki w postaci iso e super oraz ambroksanu, dzięki którym uniknęłam szorowania skóry pumeksem. ;) Dzięki nim odkryłam za to - piękną woń cedru, świeżo ściętego, jeszcze przesyconego sokami, ostrego choć schnącego powoli w silnym słońcu. Z czasem pojawia się coraz więcej pudru, który łącząc się z resztkami wibrujących nut kolendrowych ziaren, skutecznie uniemożliwia mi nudę.
Cedr, kolendra, akordy ambrowe oraz odrobinka żelazistego pudru - co mi to przypomina? Moi Drodzy, Kashminę Touch marki MaxMara. :)

Luna-Moon, świetne stylowe pachnidło z opiłkami platyny, zamknięte w kryształowym szkle (?) oraz efektownym pudełku wydaje się być kopią klasycznego, rzecz jasna już nieprodukowanego pachnidła od MaxMary, takiego w zwykłym flakonie z cieniowanego na brązowo szkła, zbyt chybotliwego i opakowanego w trywialną tekturę. Luna-Moon, może i faktycznie trwalsza od pierwowzoru [gdyż podobieństwo jest zbyt oczywiste, by mogło być przypadkowe], nie potrafi pokazać niczego, czego w perfumomaniackim światku wcześniej by nie widziano. Opisane na wstępie ponowoczesność i ahistoryczność okazały się napompowanym balonem; cała para poszła w gwizdek krótko mówiąc. Czuję się zawiedziona. Oto klasyczny przykład przerostu formy nad treścią.
I to nie tylko z powodów artystycznych oraz wątpliwej oryginalności pomysłu Béjara. W tym konkretnym przypadku irytuje mnie także coś innego: otoczka luksusu oraz opiłki wewnątrz tego utrasnobistycznego przycisku do papieru. Gdyż nie mogę opędzić się od myśli, że świetny, choć bardzo nie-mój jak również przyjemnie "nowopaprociowy" sznyt można mieć już za ok. 170 zł za 90 ml, bo tak obecnie wyglądają ceny Kashminy na Allegro. Złotych polskich 170, nie zaś 930 (mimo, że za Luny mililitrów sto). Czujecie różnicę?

Zaczęło się obiecująco, później pojawiły się schody, po chwili doznałam zachwytu, zaś zakończenie przyniosło nieprzyjemne rozczarowanie. W takim przypadku całe moje zagajenie zyskuje jeszcze jeden aspekt: kpiarski. ;) Choć nie tyle kpię ja, co zakpiono ze mnie. A któż lubi być ośmieszany? :]
Kierunek rozwoju słuszny, tylko realizacja pozostawia wiele do życzenia.

Na koniec chciałabym złożyć na ręce Poli gorące podziękowania za próbkę. :* Również dlatego, iż gdyby nie Ona, pewnie długo jeszcze nie wiedziałabym, jak kosztowny może być plagiat. ;)

Rok produkcji i nos: 2010, Ramón Béjar

Przeznaczenie: pachnidło teoretycznie męskie, jednak moje skojarzenia  zapachowe dryfują w stronę uniseksu. Raczej dziennego, o ile wieczorami nie przeszkadza wam aromat świeżyzny. Bliskoskórny ale nie mikry.

Trwałość: do dziesięciu godzin; czyli więcej, niż Kashmina Touch

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża (oraz drzewna)

Skład:

Nuta głowy: bazylia, kardamon, kolendra
Nuta serca: białe drewno (?)
Nuta bazy: ambra, piżmo
___
Dziś Ore od Slumberhouse.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.brighterman.com/blog/rise-of-vintage-menswear/

sobota, 16 czerwca 2012

Mięta nocną porą

No i wykrakałam. Ledwie wyraziłam publicznie swoje obawy, zaczęło się: Letni Horror Pogodowy 2012 czas zacząć. Wrrrr! Już dziś unikałam zbędnego wychodzenia z domu, przypomniałam sobie o przewiewnych strojach z bawełny czy lnu, z szafy wyjęłam ulubiony słomkowy kapelusz [no dobrze, to akurat zrobiłam już podczas majowego długiego weekendu ;) ]; na szczęście zagon mięty rośnie tuż przed drzwiami wejściowymi, będzie więc co zaparzać oraz ucierać jako  wkład do lemoniady. Z pewnych względów przed latem upalnym muszę bronić się rękami i nogami. Oraz miętą. ;)
Skoro już mowa o mięcie... Testowałam ostatnimi czasy dwa pachnidła, w których to charakterystyczne ziółko gra jedną z głównych ról. Przy czym nie są to wody konwencjonalnie świeże, tylko zręcznie świeżość markujące, wykorzystujące fantastycznie orzeźwiający charakter wonnych liści do swoich, bynajmniej nie "sportowych" celów. Zdecydowanie lubię to! ;)
A co dokładnie?
Zgadnijcie sami. :)


Zastanawiacie się czasem, dlaczego ostatnio tak rzadko patrzymy na rozgwieżdżone niebo?
Nie, nie z racji pochmurnej aury czy braku czasu na sentymentalne dyrdymały. Patrzymy w gwiazdy od wielkiego dzwonu, ponieważ te przestały rzucać nam się w oczy. ;) O tym, dlaczego tak się dzieje, powyższa fotografia mówi aż nazbyt wyraźnie.
Domyślacie się już, o jakim zapachu chciałabym napisać? ;)

Miętę nocną porą w ostatnich tygodniach wyczułam bez większego problemu dzięki dwu pachnidłom; i tylko jedno z nich spotkanie pod gwiazdami sugeruje tytułem.
Drugim jest mięta chyba trochę niedoceniana; choć z pewnością nie aż tak bardzo, jak drugi z dominujących akordów zapachu: kadzidło.


Lecz przecież nie powinno mnie to dziwić - wszak jeżeli połączy się tak odmienne, w konwencjonalnym rozumowaniu tak bardzo kontrastowe nuty, nie można liczyć na powszechny poklask. Co jednak nie świadczy źle o samym zapachu ni o jego twórcach; o nich podobne działania mówią wyłącznie dobre rzeczy. :) Zresztą, czy mogłabym mówić źle o spółce Lutens-Sheldrake, której zeszłoroczną nowością była L'Eau Froide?
Olibanum złączone w nierozerwalną całość z mięta oraz ozonowymi nutami morskimi to dla wielu osób zbyt dużo niespójności naraz. Tym bardziej, kiedy całość podpierają ślicznie wycyzelowane nuty drzewne (cedr, cyprys, jodła, może troszkę sandałowca), zaś wszystko to podano w puzderku z jasnym, nieinwazyjnym pudrem. Teoretycznie mydło i powidło, jednak dla mnie, znanej miłośniczki kontrastów i świadomych niekonsekwencji, nie może być większej frajdy nad odkrywanie kolejnych jej przykładów! :) Mniam.
Fantastyczna letnia niespodzianka.

Delikatnie słodka, nieco mroźna, z olibanum lekko dymnym, chociaż jest to dym pokryty szronem (nie pytajcie, jak to jest możliwe). Z miętą zatrzymaną w połowie drogi między nęcącą świeżością liści ze szklanki mohito a pudrowymi cukierkami z łagodnym mentolem. W każdym razie jest to mięta lekka, nienachalna i przesycona aromatami roztapiających się grudek żywicznych, woni słonego morskiego brzegu oraz drewna, egzotycznego choć dryfującego w ciepłych wodach oceanu.
Gdybyście zapytali mnie, jakie inne perfumy przypomina omawiany przypadek, musiałabym podać naprawdę długą listę: Mr Hulot's Holiday Brosiusa, Wonderwood, Sel Marin Heeleya, L Lempicki [czy Lempickiej? nigdy nie wiem], chwilami oraz zimnym kadzidłem nawet Gucci Pour Homme... Długo by wymieniać. A jednak ma moja dzisiejsza bohaterka w sobie coś, co każe do niej wracać i wwąchiwać się na nowo, raz po raz.

L'Eau Froide okazała się pachnidłem spokojnym, nieco nostalgicznym oraz niosącym orzeźwienie przyjemnie niedosłowne. Niczym błogość podszyta lękiem. A przecież obydwa te uczucia towarzyszą nam, kiedy obserwujemy żywioły, pozornie spokojne, potulne oraz piękne: wodę, ogień ale i przestrzeń kosmiczną.
Piękna mieszanka. Piękna Sztuka.


Chciałabym, by druga z moich dzisiejszych bohaterek wzbudzała we mnie równie silne uczucia, równie niespodziewany zachwyt. Tak niestety się nie dzieje; Nuit Étoilée od Annick Goutal jest po prostu ładna. Ciekawa oraz ładna. Tylko.

Okazuje się bowiem niebanalnym, ziołowo-drzewnym, orzeźwiająco-żywicznym, nieco gorzkim nawiązaniem do klasycznego nurtu fougère. I myślę sobie: jak coraz częściej słyszymy o nowych sposobach interpretacji szypru, tak Nuit Étoilée ma szansę zapoczątkować ciekawy nurt "nowych paprociowców". Czyli czeka nas kolejna przygoda! :) Oby.
Wracając jednak do sedna: na poparcie swojej tezy mogę zwrócić Waszą uwagę na sposób, w jaki perfumiarki Doyen i Goutal Młodsza podeszły do sposobu prezentacji cytryny. Nie jest to bowiem żaden sportowy orzeźwiaczek, nie ma też na celu przywodzić na myśl wszystkich tych nowoczesnych pseudo-lemoniad. Za to łączy się z miętą, z tymiankiem i szałwią (których w składzie brak) oraz z nutami żywicznymi w sposób, który mnie wydaje się zapożyczony z dzieł takich, jak Eau Sauvage Diora, jak Habit Rouge Guerlain, Eau de Rochas pour Homme czy też, w mniejszym co prawda stopniu, z L'Air du Dèsert Marocain Tauera. Czyli wydawać by się mogło, że Noc Gwieździsta to zapach męski bądź z przechyłem w męską stronę. Gdyby nie jego podobieństwo do Eau des Merveilles czy też delikatnych Infuzji Prady (była kiedyś taka z kwiatu pomarańczy, prawda?). Ponieważ nuty prężne i wybitnie proste szybko równoważy jakieś tajemnicze uładzenie, delikatnie słodkawa nuta, dryfująca w stronę woni kwiatu pomarańczy, w ujęciu Francisa Kurkdjiana na przykład. Lecz żeby nie było zbyt nudno, gdzieś w głębi czai się woń ostra, sucha i tytoniowa; delikatnie drażniąca powonienie, choć wyznać muszę, że nie jest to uczucie niemiłe. :) Co zań odpowiada? Do głowy przychodzi mi składnik oczywisty, czyli tytoń oraz kocanka, która również potrafi wygrywać suche tytoniowe akordy. A do niej dochodzi słodka iglasta żywica, w stylu Classico od Pino Silvestre. I jest pięknie.
Prosto ale bogato, niezbyt wyraziście lecz inaczej, letnio acz prawie wybitnie.

Może do mnie tak całkiem nie trafia [co jest winą raczej indywidualnych zainteresowań olfaktorycznych niż samej konstrukcji zapachu], ale na męskiej skórze potrafi przeistoczyć sie w coś doprawdy czarującego. Mimo, że Nuit Étoilée uniseksem jest pełną gębą.


Serge Lutens, l'Eau Froide

Rok produkcji i nos: 2011, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; niezbyt bliski skórze, choć mocarzem nazwać go nie sposób; chyba jest po prostu umiarkowany. ;) Idealnie całodniowy.

Trwałość: nieco ponad siedem lub osiem godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz świeża)

Skład:

olibanum, mięta, białe piżmo, nuty drzewne oraz morskie




Annick Goutal, Nuit Étoilée

Rok produkcji i nos(y): 2012, Isabelle Doyen oraz Camille Goutal

Przeznaczenie: świetnie skrojony uniseks, o umiarkowanej mocy choć wyraźny. Na każdą porę dnia.

Trwałość: w granicach sześciu, może siedmiu godzin, gdyż zapachy świeże najwyraźniej nie darzą mnie przesadną sympatią. ;)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża (oraz drzewna)

Skład:

cytryna, słodka pomarańcza, jodła syberyjska, mięta pieprzowa, nasiona dzięgla
___
Dziś noszę L'Eau Froide właśnie.


P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://wordlesstech.com/2012/05/28/we-are-losing-our-starry-night/
2. http://www.twanight.org/newTWAN/guests_photos.asp?ID=5001735
3. http://ciaran-walsh.com/games/halo-stuff/halo-3-tv-ad-screen-shots/

piątek, 15 czerwca 2012

Perfumowa podróż w przeszłość

Perfumy, o których chcę opowiedzieć, dziś okazują się przede wszystkim echem przeszłości. Pięknym, lecz nieprzystającym do współczesnego świata; i to z kilku co najmniej powodów. Czy do dobrze, czy źle, osądźmy razem.


Fidji marki Guy Laroche, bo nim mowa, to dzieło zmarłej niedawno Josephine Catapano; perfumiarki, której najsłynniejszym wytworem było Youth Dew dla Estée Lauder. Widać więc, że tworzenie zapadających w pamięć kompozycji nie było dla pani Catapano niczym niezwykłym. Fidji nie odbiega od normy. Kto raz zanurzył nos w tym wysoce skoncentrowanym bukiecie kwiatów, z ylang-ylang, jaśminem, irysem oraz nade wszystko arcysilnym hiacyntem w rolach głównych, nie zapomni go już nigdy. :) Właściwie to nie jest nawet bukiet, co wręcz ogród: wielkie, przepełnione odurzającymi aromatami florystyczne założenie. Charakterem przywołujące wizje pań w jasnych powłóczystych sukniach, z twarzami ocienionymi rondem secesyjnego kapelusza, z dłonią w rękawiczce, dla dodatkowego zabezpieczenia przed słońcem dzierżącą płócienno-koronkową parasolkę.
Więc właśnie; docieram powoli do sedna: czym właściwie jest Fidji, perfumami czy błogim marzeniem, nieledwie mrzonką dla mniej odważnych potencjalnych cosplayerek? ;)

Coś takiego wpadło mi do głowy, kiedy przyszło zestawić nazwę pachnidła i kolejne kampanie reklamowe z nim samym. Zauważyłam pewien ciekawy kontrast. Otóż tytuł mieszanki zapewne miał budzić skojarzenia z zamorskimi krainami, z przesyconą tropikalnym powietrzem egzotyką, ze światem dalekim, odmiennym, więc pewnie przepełnionymi tajemnymi tęsknotami oraz namiętnościami, z burzą zmysłów w pięknych okolicznościach przyrody, z podróżami i marzeniami krótko mówiąc. Zaś sam omawiany aromat oparto o składniki, które bez problemu może poznać każdy mieszkaniec Europy; złożono go klasycznie, po francusku i po europejsku, bez ekscesów. Jak na czasy, kiedy go tworzono - bardzo ładnie oraz poprawnie.

Cóż więc mamy? Prócz oczywistej oczywistości, czyli typowej retoryki olfaktorycznego marketingu? Ano bajeczną idée fixe, kiepsko skrywane tęsknoty za epoką kolonializmu [zauważmy, że Fidji powstało zaledwie sześć lat po tzw. Roku Afryki, jak również kiedy inne państwa powstałe po II wojnie światowej potwierdzały swoją stabilność polityczną, wstępując w szeregi organizacji międzynarodowych] oraz za starymi, dobrymi czasami europejskiego wytchnienia od wielkich wojen i rewolucji [USA i ZSRR udawały, że naprawdę chodzi im o rozwój nauki oraz dominację w przestrzeni okołoziemskiej ;) ]. Nie bez znaczenia wydaje się także nostalgia za epoką, kiedy kobieta i mężczyzna znali swoje, jedynie słuszne, miejsca w społeczeństwie, gdy ludzie młodzi szanowali starszych oraz byli im posłuszni. Oto ciekawy przykład polityczno-społecznych resentymentów, przełożonych na język perfumiarstwa. ;)
Fidji - zapach przywołujący wspomnienia Europy na "gościnnych występach" w cieplejszych częściach świata.

Zajmijmy się jednak samymi perfumami, wszak to węch, nie pamięć jest wbrew pozorom głównym bohaterem niniejszej opowieści.

Fidji to, jak wspomniałam na początku, wysoce stężone, intensywnie kwiatowe zatrzęsienie. Tak mocne i prężne, że współcześnie kojarzyć się może prędzej z olejkami eterycznymi niźli wodą, którą zwykło się zraszać ciało rankiem przed wyjściem z domu. ;)

Do tego klasycznie bogate, ułożone z niemydlanych, szklistych oraz nieco gorzkich aldehydów, akordów skórzanej bergamotki i zielonego, krzepnącego właśnie galbanum (jakkolwiek dziwnie to brzmi). Z początku ostre i zimne, wbijające się w przegrody nosowe setką małych lodowych igiełek, z czasem w dziwny sposób ogrzewanych - lecz nie roztapianych ani nie łagodzonych - akordem burych sproszkowanych zamorskich przypraw. Czyżby irys wszedł w alians z gałką muszkatołową lub niewielką ilością czegoś eugenolowego?
Jednak wkrótce Fidżi odbiera nam możliwość wgłębiania się w tę olfaktoryczną zagadkę. Ponieważ ster przejmuje główny bohater zestawienia - hiacynt. Silny, głęboki, bezkompromisowy; taki, który pozostałym akordom kwiatowym istnieć jedynie zezwala, w swej nieskończonej łaskawości. ;) Liczący się jedynie z wonią suchego, hesperydowego właściwie galbanum oraz wybijającą się na powierzchnię bazową suchością.
Objawiającą się przede wszystkim w naprawdę hojnym, wręcz zatykającym dodatku mchu dębowego, wspartego na klasycznych nutach drzewnych, paczuli w starym dobrym stylu (pudrowe ale nie słodkie ani nie piwniczne) oraz ostrej wetywerii, która suchością dorównuje akcentom mszystym i żywicznym. Te ostatnie zaś z czasem stają się nieco bardziej szare, wyraźniej zbrylone, jakby zimniejsze. Nie pozostało już wiele po zielonych hesperydach jak z Nimfeo Mio (choć to pachnidłem jest znacznie młodszym); czuć, że zbliża się jesienny chłód i pochmurne, dżdżyste dni. Choć hiacynty, przy delikatnym wsparciu jaśminu oraz ylang-ylang, do samego końca nie pozwalają o sobie zapomnieć. I tylko czasami pojawia się nienachalna cielesna woń uładzonego cywetu.

Fidji to bardzo silny, całkiem przyjemny oraz użyteczny szypr, jakkolwiek w czasach powszechnego terroru lekkości i nieinwazyjności perfum, wiele osób może poczuć się pachnidłem przytłoczonych. Ale nic to! Lubię go z jednego powodu: przypomina mi moje drogie Anaïs Anaïs od Cacharel. :) Jest tylko odeń mocniejsze, bardziej dosłowne, krzykliwe; no i jednoznacznie ukierunkowane na szybką hiacyntowo-szyprową ofensywę.
Zapach, który okazał się ciekawym wyznacznikiem swoich czasów. Z naszej perspektywy kompletnie niepoprawny politycznie, ale przecież będący świadectwem pewnej epoki w dziejach kontynentu, konkretnego stadium europejskiej mentalności tudzież - mimo wszystko - tożsamości. Zaś wyrzec się go byłoby równie trudno, co odwrócić się plecami do twórczości Flauberta, Prousta czy... Przerwy-Tetmajera. I to pomimo faktu, że nie są to autorzy najchętniej dziś czytywani. ;)

Rok produkcji i nos: 1966, Josephine Catapano

Przeznaczenie: zapach dla kobiet. O mocy iście herkulesowej i takim sillage, więc zdatny do użytku raczej po zmroku i w ściśle wyznaczanych ilościach (zważcie, że pisze to fanka killerów ;) ). Może powodować migreny.

Trwałość: około dobowa (może nawet dłużej, gdyby nie codzienny prysznic ;) ).

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-szyprowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, irys, hiacynt, galbanum
Nuta serca: kłącze irysa, fiołek, jaśmin, róża, ylang-ylang, goździki (przyprawa)
Nuta bazy: drewno sandałowe, drewno cedrowe, mech dębowy, paczuli, wetyweria, ambra, piżmo
___
Dziś Norne od Slumberhouse.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.brocantehome.net/blog/2011/04/this-morning/
2. http://www.artilim.com/artist/knight-daniel-ridgway/woman-in-a-garden/

czwartek, 14 czerwca 2012

Coś niszowego na lato

Jak w tytule: nisza (oraz jeden przypadek perfum butikowych) lekka, łatwa i przyjemna. W sam raz, by w sposób konwencjonalny sprostać trudom letniego skwaru [zgiń, przepadnij, maro nieczysta! ;) ]. Dla każdego coś miłego, przynajmniej w teorii.


Brecourt, Eau Blanche

Dużo ostrych cytrusów, werbena, czarna herbata na rozwibrowanym drzewnym postumencie przyozdobionym wianuszkiem przysychających ziół. Kiedy odejmiemy Nimfeo Mio od Annick Goutal jego cienistość, delikatność i zielony czar galbanum a dodamy finalny lekki puder, wyjdzie nam właśnie Eau Blanche.
Zapach przyjemny, choć w życiu nie wpadłabym na pomysł sprezentowania go samej sobie. :)
Projekcja poprawna, trwałość nieco gorsza (chociaż i tak daje radę).

Skład:
mandarynka, bergamotka, cytryna amalfi, herbata, jaśmin, kłącze imbiru, drewno cedrowe, piżmo


Diptyque, Vetyverio

Wetywerię lubię, przyprawy jeszcze bardziej, cytrusy zaś, hm... niekoniecznie. A już na pewno - nie tak dosadne. Nie wtedy, kiedy przejmują kontrolę nad strukturą perfum, podporządkowując sobie nawet składnik tytułowy. Vetyverio bowiem to Vetiver od Guerlain poddany intensywnemu treningowi odmładzającemu, z nadgorliwym liftingiem zmarszczek mimicznych włącznie. Dzięki czemu jest tak młodzieńczy, tak radosny, tak obrzydliwie śmieszny, że - gdyby przypadkiem był człowiekiem i do tego aktorem - niechybnie czekałoby go bezrobocie albo odcinanie kuponów od dawnej sławy. Albowiem z twarzą, która nie potrafi już wyrażać żadnych (dosłownie: żadnych) emocji, w porządnym kinie nie ma już czego szukać. Jak Meg Ryan albo Demi Moore. ;>
I to wszystko, co o Vetyverio mam do powiedzenia.
Emanacja aż za dobra, trwałości nie zamierzam sprawdzać.

Skład:
mandarynka, bergamotka, grejpfrut, cytryna amalfi, geranium, ylang-ylang, róża, goździki (przyprawa), gałka muszkatołowa, nasiona marchwi, wetyweria, piżmo, drewno cedrowe


Infusion Organique, Buddha's Fig

Figa zielona, jeszcze niedojrzała a na dokładkę "podkręcona" sokami figowych liści oraz drewna. Naprawdę przyjemna, daleka od figowego banału. Mimo to bliższa Premier Figuier Extrême od L'Artisan Parfumeur niż Philosykosowi. I słusznie!
Bardzo drzewna, pozbawiona słodyczy, ciekawie podkreślająca kokosowe uwikłanie figowego aromatu. Udany przykład ekopachnidła, nie rozczarowujący nawet wyrazistością; aczkolwiek do killera wiele Fidze Buddy brakuje.
I gdybyż tylko okazała się choć dwukrotnie trwalsza! Dwie-trzy godziny to stanowczo zbyt mało.

Skład:
geranium, figa, nuty drzewne, ambra


Mark Buxton, Around Midnight

Chyba najciekawszy ze znanych mi zapachów autorskiej linii tego perfumiarza. Jest też najbardziej przyjemny, tak po ludzku; drzewno-rumiankowe konotacje przywodzą na myśl słynny Avignon CdG, choć kadzidła jako takiego w Around Midnight brakuje. Jest za to styraks oraz labdanum, dzięki którym pachnidło unika dryfu w jednoznacznie świeże i letnie strony. Jest za to słodkawe, żywiczne, nienachalnie cielesne, lekko kwiatowe, umiejętnie podkreślone gładką pikanterią białego pieprzu. Świetne na lato, jeśli tak jak ja nie trawicie sezonowej hegemonii obrzydliwego Cytrolandu. ;)
Kompozycja ze wszech miar udana, łatwo i naturalnie przylegająca do skóry, z czasem wręcz ją oblepiająca (ale z racji stopniowego zaniku mocy nie poczujecie się nią przytłoczeni). Trwałość średnia.

Skład:
rumianek, pieprz, geranium, jaśmin, drewno cedrowe, styraks, labdanum, paczuli


Olfactive Studio, Autoportrait

Szukałam, szukałam, dumałam, kombinowałam i - nie wymyśliłam niczego. Niczego na usprawiedliwienie marki ani tej konkretnej wody. Autoportrait pachnie bowiem jak Carbone od Balmain. Nie mniej i nie więcej. Jawna kopia. Równie ładna, ostra, łamiąca konwencję oraz delikatnie naftowo-ropna, równie zacna i ciekawa, ale nieoryginalna! Już nie.
Przykro mi to pisać ale nie mogę inaczej. Coś jest nie tak z Autoportretem, jak z całym społecznościowo konsultowanym projektem marki, skoro globalna burza mózgów nie była w stanie przynieść więcej nad kolejny "odpowiednik" znanego wcześniej zapachu. Mimo wszystko uważam, że testów nie powinniście sobie odmawiać. A nuż udowodnicie, że nie mam racji? :)
Bo na to wciąż mam nadzieję.

Skład:
bergamotka, elemi, benzoes, olibanum, piżmo, wetyweria, mech dębowy, drewno cedrowe


Tom Ford, Private Blend: Tuscan Leather

Gdybym z opisywanych dziś zapachów miała wybrać dla siebie jeden, byłaby nim właśnie Tuscan Leather, choć to akurat żadna niespodzianka. ;)
Zapach dymny, skórzany, ziołowo-tytoniowy; głęboki, intensywny, szczelnie oplatający sylwetkę. Wytrawny oraz pełny, zawierający w sobie typowe dla pachnideł Forda bogactwo. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to perła wśród opisywanych dziś wód. Idealny na wieczór, jak i na niezobowiązujący chłodny poranek. Do stroju oficjalnego lub tego, w którym zwykliście podróżować po zakurzonych polnych drogach.
Świetny, choć na upał może faktycznie nieco przyciężki. No i średnio trwały, co także jest wadą. Niemniej jednak perfumiarz Harry Frémont zaserwował nam kawał naprawdę dobrej roboty.

Skład:
malina, szafran, tymianek, olibanum, jaśmin, oud, skóra


Cóż, jak widać zapachy na lato nie są moją mocną stroną. ;) Przynajmniej na lato europejskie, gdzie skwar zwykliśmy leczyć nieumiejętnie i bez polotu. Stąd w powyższym zestawieniu obecność paru pachnideł, których cytruski nie są w stanie zdominować. Aby choć trochę przełamać dręczącą mnie świeżość. ;)

Czas mentalnie przygotować się na najtrudniejszą porę roku.
Nie będzie łatwo.
Już się boję.
___
Dziś Ambra Kartagińska od Isabey.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Delikatny mrok i nocy pieszczota

Znając pachnidła w stylu Jubilation XXV, Opus IV, V czy VI od Amouage lub Black Afgano bądź Pardon od Nasomatto, Incense Pure czy też Ambre Noir prosto od Sonoma Scent Studio czego spodziewalibyście się po aromacie, w którego składzie pysznią się składniki takie jak kadzidło, oud, sandałowiec, ostre egzotyczne przyprawy oraz akordy zwierzęco-balsamiczne? No, czego? ;)
Z pewnością niemałej siły, wyrazistości, projekcji na kilometr, gwałtownych emocji, może nadmiernego przepychu, dyskomfortu, migreny, kakofonii [to, jeśli nie jesteście mną ;) ]. W każdym razie jednego: będzie ostra jazda bez trzymanki. Zło, mrok i Nergal, czyż nie? ;)

Otóż niekoniecznie. Istnieje bowiem jeden zapach, który pod pozorem wrażeń wymienionych przed chwilą kryje w sobie ciszę, nienarzucającą się harmonię, może nawet pewną delikatność. Cóż to za ewenement?
Black Cube marki Ramon Molvizar. :)


Kompozycja rozpoczyna się w zasadzie tendencyjnie, od akordów czystych i ostrych.
Zaraz, zaraz, czy to naprawdę jest tendencyjne otwarcie? Owszem, o ile mamy do czynienia z nieco silniejszym paprociowcem; bardziej mrocznym jakby. ;) Ponieważ owa ostrość oraz jasność jest jednocześnie krystaliczna, unikająca powiązań z niby-sakralnymi dymami, ziołowo-przyprawowa, kolendrowa, rozmarynowa i cokolwiek estragonowa. Pojawiają się też geranium oraz wetyweria; jakaś oryginalna, niemęcząca świeżość (odrobina irysowego masła?). Wszelkie żywice, balsamy i drzazgi okazują się raczej zasugerowane, zręcznie skryte tuż pod powierzchnią niesłodkiej, ciemnej, świetlistej oraz nieco mszystej (tak!) pasty.

I musi upłynąć minuta lub trzy, by spod tego ciekawego, nowoczesnego fougère poczęły wyłaniać się akordy przypraw gorętszych, z dalszych stron sprowadzanych; kiedy gdzieś spomiędzy kolendrowego listowia wyskakują suche, utarte w moździerzu nasiona tejże rośliny, gdy znane nam zioła zastępuje woń kardamonu, cynamonu, pieprzu schnącego aż do chtonicznej czerni lecz nadal przesyconego sokami. Co więcej, owa paprociowo-przyprawowa opowieść szykuje nas na spotkanie z akordami drzewnymi.

Wówczas też mieszanina "stygnie", paradoksalnie nabierając życia. Staje się też dużo bardziej spokojna, jakby... mleczna. Wyważona oraz unikająca wszelkiej nachalności.



Gdybym nie doświadczyła tego na własnej skórze, nie uwierzyłabym. Jak oud, krystaliczny i czysty niczym w ujęciu z Oud Royal Armaniego lub klasycznego M7 YSL, jak kadzidło niczym wprost spod pipety perfumiarza tworzącego dla Oliviera Durbano, jak ostry sandałowiec, którego nie powstydziliby się Sheldrake ni Duchaufour mogą ułożyć się w całość tak miłą, miękką oraz przyjazną otoczeniu uperfumowanej osoby? No jak?? ;)
Tymczasem Black Cube istnieje sobie od dawna i żywo zadaje kłam stereotypom utworzonym wokół konwencjonalnie egzotycznych nut perfumowych. :) Nie narzuca się światu choć przecież nie traci niczego z przyrodzonej siły praz charakteru; po prostu nie czuje potrzeby, by demonstrować je na każdym kroku. Ot, taki buddyjski wojownik. ;)

Niezwykle trudno jest pisać o rozwoju omawianego aromatu a im dłużej z nim przebywamy i im przytulniej mości się na skórze, tym trudniej jest wniknąć w strukturę pachnidła. Dlatego wiem tylko, iż kadzidło z agarem zmieniają się w chmurę tyleż silną, co miękką i transparentną, raczej ciemną niż świetlistą zaś akordy drzewne łączą się z pierwiastkami teoretycznie odzwierzęcymi [lecz czy to ambra, piżmo a może kastoreum - nie pytajcie], natomiast resztki przyjemnych korzeni ogrzewają ludzką skórę brunatnymi igiełkami.

Jest to zapach łączący przeciwieństwa, spójny pomimo ewidentnego bogactwa, czarowny, może nawet zapożyczony z czyjegoś snu w stylu vintage. ;) Wyraźny dla wszystkich a jednak naturalnie podrzędny wobec człowieka. Pamiętam, jak dawno temu Sabbath przyrównała Black Cube do Dark Aoud od Montale (czy raczej na odwrót :) ); ja podobnego zestawienia nie zaryzykuję. Zauważam podobieństwo, owszem, jednak Sześcian nie ma w sobie nawet połowy zaborczości mocarza od Montale. Jest znacznie spokojniejszy, gładszy, zwiewny. Chwilami natomiast - zaskakujący udanym bazowym fantomem słodyczy. :) [Fantomem, gdyż słodkość nie jest zbyt wyraźna, nie bardzo wiadomo też, skąd wypływa: z akordu ambrowego, z drewna różanego a może z sandałowca?]
Kompozycja silna lecz wyważona, spokojna mimo, że co do jej potencjału nie można mieć wątpliwości; w pewien sposób pierwotna lecz przecież świadoma, co to savoir-vivre. ;) Chyba po prostu dżentelmeńska.
Choć przecież nie tylko mężczyźni mogą ją nosić.



Rok produkcji i nos: 2010, Ramón Béjar

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dla miłośników perfumeryjnego "mocniejszego brzmienia". ;) Bez wątpienia świetnie sprawdzi się porą wieczorową ale nietypowa plastyczność i spokój czynią Black Cube zdatnym do użytku nawet przy pełnym wiosennym słońcu. ;)

Trwałość: świetna, okołodobowa

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i orientalna)

Skład:

Nuta głowy: kolendra, kardamon, gałka muszkatołowa, liście geranium, mandarynka, lawenda, różowy pieprz
Nuta serca: kadzidło frankońskie, oud, wetyweria, ambra, fiołek, magnolia (?)
Nuta bazy: drewno cedrowe, drewno sandałowe, benzoes, piżmo

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.listofimages.com/night-moon-dark-clouds-clouds-nature.html
2. http://www.listofimages.com/foggy-stroll-bridge-dark-fog-lights-night-widescreen.html

Chwila zastanowienia

Zniknęłam na moment ale już jestem z powrotem. :) Mojej nieobecności zaś nie sponsorowało wcale Euro 2012, lecz najzwyklejsze trudy dnia codziennego. ;) Które jednak ułatwiły znalezienie kilku chwil na zastanowienie, o co właściwie chodzi mi z tym blogowaniem.

Ponieważ spojrzałam na kilka ostatnich recenzji i co zobaczyłam? Ano kwiatki, które "są całkiem przyjemne" oraz "dobrze zrobione", perfumy celebryckie, które "nie są złe", jakieś soczki dla małych dzieci, słodziaki naprawdę świetne ale jednak trzymające się z daleka od tego wszystkiego, co mnie do pisania o perfumach przywiodło. No właśnie.
Zastanowiłam się bowiem, czy byłabym w stanie kupić którykolwiek z zachwalanych ostatnio 'konwencjonalnych' flakonów i używać często a z satysfakcją widoczną w każdym moim ruchu? Nie, nie, po trzykroć nie.
Wszystko, co napisałam w przeciągu ostatnich kilku miesięcy jest prawdą; nie wypieram się żadnej z recenzji (a nawet wprost przeciwnie). Jednak dręczy mnie fakt, że w jakiś sposób oddalam się od tego, co przecież najbardziej w pachnidłach mnie kręci! Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo, jak i dlaczego zaczęłam oddalać się od punktu, który me zaciekawienie perfumiarstwem zmienił w zainteresowanie a potem w zachłyśnięcie oraz pasję.
Gdzie te wszystkie dziwadła, trudy, drzewa, kadzidła i dymy, gdzie mrok, gdzie leśne ostępy i stęchłe piwnice, gdzie ciężkie przyprawy oraz wyśrubowane szypry? Gdzie w końcu podziałam się ja z moim własnym gustem?


Wszak sztuka perfumiarska dziedziną jest chwilami bardziej wymagającą, bo trudniejszą do zrozumienia czy analizy - a już zwłaszcza do opowiedzenia swych wrażeń Czytelnikom - od muzyki, sztuk plastycznych czy filmu. Dlaczego więc nie wrócić do źródeł, czyli do zadań najtrudniejszych, których zrozumienie wymaga od odbiorcy wysiłku? Dlaczego tak kurczowo trzymam się kwiatków, delikatności i konwencjonalnej urody, choć przecież ta szczególnie do mnie nie przemawia! W imię czego tak wytrwale odmawiam sobie (i Wam przy okazji) recenzenckiego zachwytu, ponownego zanurzenia się w świat pachnideł tyleż charakterystycznych, co rzadziej rozumianych? Przecież nie krępują mnie żadne zobowiązania względem perfumerii podsyłających próbki do opisu! Jestem sama sobie panią.

A jednak zaczęłam chodzić na kompromisy. Z początku powodowana autentycznym zachwytem a później - z przyzwyczajenia? swoiście pojmowanego obowiązku? pragmatyzmu?
Mimo, że wcale tego nie chciałam. I nadal nie chcę.
Dlatego pozwolę sobie powoli wracać do próbek zapachów dziwnych bardzo lub tylko troszeczkę, do niszy nieskłamanej calone oraz do mainstreamu naznaczonego przekorą. Nadeszła pora, by wrócić do domu.

Przynajmniej na dłuższy czas. ;)
___
Dziś Black Cube marki Ramon Molvizar.

P.S.
Ilustracja pochodzi z http://www.perfumegiftsonline.com/2011/05/buy-perfume-smell-good/

wtorek, 5 czerwca 2012

Dwie celebrytki i ich perfumy

Dwie celebrytki, mnie w zasadzie doskonale obojętne [no dobrze, image jednej to mój niedościgniony wzór ;) ] oraz sygnowane przez nie zapachy. Które to - uwaga! - wcale nie są złe. ;) A nawet całkiem niezłe; każdy w swojej klasie. Jeden lekki i świetlisty, drugi ciężki, słodki, aksamitny. Dita von Teese oraz Beyoncé, obydwie dzięki współpracy z koncernem Coty wypuściły na rynek miłe, porządne pachnidła.


Ze wszystkich wód, które proponuje amerykańska piosenkarka, najbardziej przypadła mi do gustu odsłona pierwsza, klasyczne Heat (choć Heat Rush także jest zapachem niczego sobie). I choć twierdzę, iż nazwa nie jest szczególnie trafna - gdyż skwaru, gorączki, seksu nie zauważyłam - to pewnej nieświadomej siebie zmysłowości nie potrafię omawianemu zapachowi odmówić. A i tak jest to zmysłowość naciągana.

Ponieważ odbieram Heat przede wszystkim jako potężnego, karmelowo-owocowego słodziaka na krągłym i nieco dusznym postumencie z jaśminu wielkolistnego oraz orchidei. Gdzie śmietankowa jasność bobu tonka oraz akordów toffi, brzoskwini, mleczka migdałowego podkreślana jest przez ozonowo-wodne, acz mocnarne, akcenty magnolii oraz wspomnianych wcześniej jaśminu z orchideą. Na uwagę zasługuje też silna, choć nieco przytłumiona przez resztę nut woń kwiatów pomarańczy.
Baza zaś to słodziak plastyczny i ambrowy, delikatnie drzewny, o łagodnej różanej poświacie (raczej z fikcyjnego drewna niż płatków); suchy, bliski ciału, jasny; w pewien sposób czysty. Ciężki ale i prostolinijny.
Dla młodych kobiet i dziewcząt niedorosłych, lubujących się w Pink Sugar lecz zbierających już pieniądze na Mon Jasmin Noir od Bulgari. ;)

Nie widzę powodu, by się oszukiwać: Heat ma za zadanie przede wszystkim zarabiać dla Coty i Beyoncé ciężkie pieniądze. Nie jest żadną wielką sztuką. Nie aspiruje nawet do tego miana [o czym świadczą nazwa, cała kampania marketingowa oraz sama struktura zapachu, złożona z samych "pewniaków"]. Lecz mimo wszystko warto zwrócić nań uwagę; czasami bowiem porządna robota ma w sobie więcej czaru oraz znamion sztuki, bywa znacznie bardziej przekonująca niż dziesiątki pachnideł butikowych czy niszowych. Przede wszystkim dlatego, że jest autentyczna.
A Heat takie właśnie jest.


Tworem o identycznej proweniencji jest aromat od Dity von Teese, nazwany po prostu Dita von Teese. Sklasyfikowany jako przyszły hit sprzedażowy, ma zapach przyciągać rzesze miłośniczek czy naśladowczyń diwy burleski. Lecz jednak, o ile w przypadku opisanym wyżej intuicja Coty nie zawiodła, zapach od Dity może z czasem rozpłynąć się w niebycie. I to nie o fatalny wybór gwiazdy chodzi, lecz prędzej o pozorną - pozorną! - idealną wtórność bądź asekuranctwo.

Albowiem w otwarciu Dity vT nie zachwyca nic. Ot, taki sobie soczek, wyciśnięty z typowych w perfumiarstwie kwiatów: nie za ciężkich, pozbawionych niezwykłości, wręcz transparentnych. Jakby wykastrowanych. Denerwuje mnie, kiedy pomyślę, że mogłyby przedstawiać sobą jakość niezaprzeczalną, gdyby nie ukierunkowano ich wyłącznie na tanie pochlebstwa wobec współczesnych gustów.
Lecz siła pachnidła ujawnia się dopiero po dłuższej chwili, co przecież we współczesnym nurcie perfum dizajnerskich czy celebryckich zdarza się niezwykle rzadko. A mianowicie: kiedy soczek - który swym charakterem ( a właściwie jego brakiem) przypomina mi choćby Beige od Chanel - szczęśliwie wyparuje, pozostajemy sam na sam z nutami kwiatów lekkich i wodnych (co należy złożyć na karb calone) ale przyprawionych znaczną ilością świeżego, grubo zmielonego pieprzu. Czarnego, białego, nawet czerwonego. I to akordy pieprzowe, uładzone wonią róży, jaśminu, gardenii, stanowią o sednie kompozycji. Kiedy przyłożyć doń suche akcenty drzewne, gwajakowo oleiste oraz kilka szczypt paczulowego pudru, otrzymujemy całość wbijającą się w nos, prostą, pozbawioną oczywistej zalotności, lekko zielonkawą. Przywodzącą na myśl konwencjonalne europejskie garden party w środku deszczowego lasu równikowego. :) Zaś o tym, że wspomniana wizja pozostaje wyłącznie naszym wyobrażeniem, przypomina wieńczący całość akord mokrego papieru, czyli szalenie popularne iso e super.

Calone oraz iso - pewnie wiele osób nie będzie z Dity von Teese zadowolonych. Cóż, liczę się z tym. Pomyślcie jednak, że jako osoba, która za calone nie przepada potrafiłam docenić jego grę z kwiatami i pieprzem, to może i Wy nie umarlibyście podczas testów? ;) Istnieje tylko jeden szkopuł: aby doświadczyć tego, co ja, należy zrosić ciało większą ilością omawianych perfum. Napraawdę duużą. ;)
Inaczej z przyjęcia w lesie deszczowym nici.


Co również może tłumaczyć umiarkowaną popularność pachnidła Dity przy jednoczesnym szalonym powodzeniu kolejnych wód od Beyoncé Knowles. Dzieła sygnowane przez drugą z pań są znacznie bardziej dosłowne, nie trzeba nad nimi zbyt wiele myśleć. Po prostu ładne; i tyle. Dita jest mimo wszystko trochę bardziej wymagająca aczkolwiek z pozoru porażająco banalna. Niejednoznaczna, jak i sama patronka aromatu.

Coty i Beyoncé, Heat

Rok produkcji i nos(y): 2010, Claude Dir oraz Olivier Gillotin

Przeznaczenie: zapach dla kobiet młodych duchem. O niemałym sillage, więc świetny na okazje mniej formalne (a do pracy czy szkoły zalecałabym raczej mniejszą ilość psiknięć).

Trwałość: od dziesięciu do ponad dwunastu godzin, co jest wynikiem niebagatelnym jak na perfumy celebryckie. Za co kolejny duży plus. :)

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (oraz waniliowa)

Skład:

Nuta głowy: orchidea, magnolia, neroli, brzoskwinia
Nuta serca: piżmo, migdały, wiciokrzew
Nuta bazy: ambra (a raczej niejaki akord ambrowy, złożony z większej ilości "indywidualnych" składników), bób tonka, sekwoja


Coty i Dita von Teese, Dita von Teese eau de toilette

Rok produkcji i nos: 2011, Nathalie Lorson

Przeznaczenie: miły, dosyć bliski skórze zapach teoretycznie dla kobiet. Na wszelkie okazje.

Trwałość: od czterech do blisko ośmiu godzin, kiedy przyjdzie nam dosłownie zlać się perfumami ;)

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-drzewna

Skład:

Nuta głowy: piwonia, bergamotka, pieprz
Nuta serca: jaśmin, gardenia, róża
Nuta bazy: drewno gwajakowe, drewno sandałowe, piżmo, paczuli, kadzidło (?)
___
Dziś Chambre Noire od Olfactive Studio.

sobota, 2 czerwca 2012

Recenzja nie-dietetyczna :)


Kiedy tylko w myślach zagości wyraz 'pralinka', nasz mózg zazwyczaj odtwarza wspomnienie małej czekoladowej bryły wypełnionej słodkim, pomadkowym nadzieniem. Tymczasem 'pralinka' a właściwie 'pralina' skojarzenia budzić powinna przede wszystkim z orzechami, z potłuczonym krokantem ze śmietanki, cukru oraz dowolnego gatunku orzechów. Drobnym albo i nie; pralina może wyglądać zarówno TAK, jak i TAK.

Z takiego punktu widzenia nie powinny dziwić nas wizje Pierre'a Guillaume, który zapach Praliné de Santal, oprócz oczywistego sandałowca, osnuł na bazie orzechów. I to orzechów dosłownych, pylistych; nieco zatykających startą niemal na proszek mieszaniną akordów słodkich, drzewnych oraz właśnie orzechowych. Mocną niczym krokant, pozostawiony na świeżym powietrzu i porwany przez wiatr.
Lecz najważniejsze są: słodycz waniliowo-tonkowa, lekka i ciemna, zmącona sandałowcem lekkim i śmietankowym, który dopiero z czasem upodobni się do olfaktorycznych wersji drewna ciemnego, ostrego i nieco oleistego (jak w Santal de Mysore czy Santal Blush) oraz orzechy. całe mnóstwo orzechów. Wielu gatunków - od laskowych, przez migdały po pistacje. Lecz najważniejszy w moim krokantowym skojarzeniu wydaje się fakt, iż w Praliné de Santal brak jakichkolwiek akcentów czekoladowo-kakaowych.


Cała słodka, zatykająca pylistość pochodzi od drobno startego krokantu. Z którego wynika wszystko: i woń prażonych orzechów z otwarcia, i cukier pomieszany z maślano-śmietankowa masą, i apetyczna, drzewna krągłość finału.
A że wspomnianych orzechów mamy w Pralinie Sandałowej prawdziwą mnogość, to i zaskakujące wariacje na tematy mroku oraz ciekawego, ledwie zasugerowanego metalicznego chłodu nie powinny dziwić.Może zresztą za nie akurat odpowiada słodki, acz dziwnie spokorniały heliotrop? Pachnie mi toto podobnie. :) Lub odrobina ciepłego, nieco postrzępionego i półprzejrzystego kaszmeranu? Co właściwie sprawia, ze w miarę upływu czasu kompozycja zmienia się w osłodzone i "doorzechowione" Jeux de Peau Lutensa?

Bez cienia wątpliwości wiem jedną rzecz: Praliné de Santal trudno jest rozebrać na czynniki pierwsze. Wiem tylko, że moc ma nieprzeciętną a strukturę masywną, jednorodną, raczej sferyczną niż piramidową. Ułożoną wokół słodkich orzechów. Albo karmelowego popcornu. ;) No właśnie... Już wiem, w co przyoblec się na okoliczność jutrzejszego seansu Królewny Śnieżki i łowcy. ;) Do słodko-mrocznej bajki-niebajki Pralina winna pasować jak ulał.

Taka mała, jak mawiają Anglosasi, guilty pleasure. :)
Czegóż chcieć więcej?

Rok produkcji i nos: 2011, Pierre Guillaume

Przeznaczenie: zapach typu uniseks (słodycz nie powinna przytłoczyć nawet "męskich mężczyzn" ;) ), o dość dużej mocy rażenia i takim sillage. Świetny na okazje pozmroczne zaś za dnia - raczej w sytuacjach nieformalnych. Lecz, jak zwykle, wszystko zależy od Waszych perfumowych preferencji oraz wyczucia chwili.

Trwałość: w granicach czternastu lub piętnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: gourmand-drzewna

Skład:

orzech laskowy, drewno cedrowe, drewno sandałowe, heliotrop, kaszmeran
___
Dziś noszę Norne od Slumberhouse.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.followmefoodie.com/2010/06/malaysia-the-pavilion-mall/
2. http://www.canalvie.com/cuisine/recette/2926/croquant-aux-amandes-et-a-la-cannelle/

piątek, 1 czerwca 2012

Herbaciany dym

"Aby stworzyć tak osobliwy produkt, liście herbaciane umieszcza się w bambusowych koszach, ponad rozpalonym drzewem sosnowym. Dzięki temu osiąga się niezwykłą równowagę dymnego aromatu i smaku herbaty. Całość daje bursztynowy napar o niespotykanym nigdzie indziej, przesyconym dymem, śliwkowo – sosnowym aromacie i świeżości dojrzałej mięty zmieszanej z matowością węgla drzewnego. Ta wyjątkowa herbata wywołuje zazwyczaj bardzo silne emocje w ludziach, którzy ją piją: czy u Ciebie będzie to miłość, czy może nienawiść?"
ŹRÓDŁO

Co daje mi jasną i klarowną odpowiedź na pytanie, dlaczego zapach o tak minimalistycznej recepturze mam za niezwykle bogaty oraz pełen niespotykanej siły. :) Dlaczego daje aż takiego kopa, choć w teorii przecież nie powinien. Dziś pora uchylić rąbka tajemnicy pewnego herbacianego pachnidła, skleconego amatorsko przez pewną utalentowaną, jak się okazało, perfumiarkę-pasjonatkę. A wszystko dzięki lapsang souchong.


Czyli herbacie czarnej, wędzonej w sposób opisany w zacytowanym tekście. Oraz dzięki Lorienie, która była tak uprzejma, że podzieliła się ze mną próbką dokonań zdolnej Autorki. :)

Wracając jednak do sedna, herbata w perfumach zazwyczaj nie kojarzy się z porażającą mocą. Nawet słynna już Tea for Two od L'Artisan Parfmeur to dla mnie zdecydowanie zbyt pokorny, uładzony soczek. Nomad Tea od Comme des Garçons znowuż jest zbyt trudnym przeżyciem, bym mogła skoncentrować się nad nią dłużej [choć kiedyś będę musiała, jak nad każdym z wymienionych w tym akapicie pachnideł]. Zaś inna kompozycja oparta na bazie lapsang souchong, Black od Bulgari, skupia się na gumowo-asfaltowym obliczu herbacianych liści. Tak pięknej i tak silnej herbaty dla samej herbaty jeszcze nie spotkałam. A już szczególnie tak fantastycznej mocy, tak wielkiej intensywności, tak silnego charakteru. Wszak nie bez powodu lapsang souchong lubię także pić. Skąd wypływa wniosek, że jestem mężczyzną (ale już dawno to podejrzewałam, więc właściwie nie ma się czemu dziwić ;) ).
Mój dzisiejszy bohater, któremu brak nawet nazwy, jest aromatem równie silnym co czystym. Krystalicznie dosłownym, nie bawiącym się w żadne gierki ni półsłówka. Prostolinijnym, z czego wypływa jego niezachwiana moc.

A że z upływem czasu staje się nieco delikatniejszy, to można ryzykować stwierdzenie o pewnej łagodności mego dzisiejszego bohatera.


Którego otrzymałam w nieopisanej fiolce, więc siłą rzeczy pomyślałam o popularnej zabawie no logo. :) Zaś fakt, iż w pierwszej chwili określiłam herbaciane perfumy jako "jakiegoś Lutensa" powinien powiedzieć Wam wiele o bogactwie oraz intensywności nut otwarcia. Lecz fakt, iż "jakiś Lutens" był strzałem chybionym stał się jasny po kilkugodzinnym teście, kiedy braku słodyczy oraz charakterystycznej milusiej, nieco puchatej bazy trudno było nie zauważyć.
Wówczas okazało się, że dymy, aromat wędzenia (tak piękny w Cuir od Mony di Orio), jałowcowych jagód oraz świerkowych igieł lub żywic, nasycona woń mocnego naparu z czarnej herbaty stanowią całość harmonijną, naturalną, krystaliczną oraz suchą. A raczej schnącą gdzieś w cieniu i ciszy. Lecz właściwie nie tyle w cieniu, co w ciemności: trudnej, matowej i ciepłej. Gdzieś od dołu podbitej wonią czegoś jasnego i nadającego całości delikatniejszego wydźwięku, równoważącego to, co na dobrą sprawę i tak było już wyważone. Doskonalącego doskonałość, co jednak w pomienionym przypadku trudno uważać za wadę. Oto, moi Drodzy, miękkie, jasne migdałowe mleczko. Które jednak nawet na chwilę nie usiłuje przejąć kontroli, cały czas podrzędne wobec odymionych, mocnych herbacianych liści.

Aromat jednak niemal przez cały czas pozostaje jednolity, rozwija się nie nutami ale od najsilniejszego otwarcia ku coraz delikatniejszym kolejnym stadiom. Jest piękny, prosty, klarowny. Jak również stanowi świetny dowód na to, że to co proste, wcale nie musi być lekkie i delikatne. Że naturalność może uderzać w nozdrza z siłą szalonych kłębów dymu.
Dobra, naprawdę dobra robota!
Szkoda, że nie można zdobyć większych ilości pachnidła.

Rok produkcji i nos: 2012, Asia ;)

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o pięknym kolorze i znacznej mocy oraz sillage. Na każdą okazję.

Trwałość: od dwunastu do osiemnastu godzin (kiedyś bez większego problemu wyczułam go w dobę po aplikacji :) )

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład:

herbata lapsang souchong, olej migdałowy
___
Dziś noszę resztki tego, o czym powyżej. Smuci mnie widok pustego sampla; najwyżej będę inhalować się ostatkami wonnych cząsteczek. ;)

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://wdict.net/pl/word/lapsang+souchong/
2. http://tenement-museum.blogspot.com/2009/06/green-tea-in-golden-gate-park.html