czwartek, 28 lutego 2013

Ekstrakt waniliowy

My preferujemy cukier waniliowy, Anglosasi - ekstrakt, ziarna z waniliowej laski przez kilka miesięcy moczone w wódce albo spirytusie.
Jednak ostatnio spotkałam na trasie olfaktorycznych odkryć waniliowe ziarenka oraz całe laski poddane nie ekstrakcji lecz maceracji; w aksamitnym acz całkiem zawiesistym oleju. Do tego stworzone z wanilii w naszym kraju raczej rzadko spotykanej, bo zachodnioindyjskiej [w odróżnieniu od wanilii madagaskarskiej zwanej burbońską oraz tańszej, meksykańskiej]. A że jeszcze jej ciężkie ale jasne, aksamitno-organtynowe sploty otaczał woal karmelowo-śmietankowej słodyczy ze smużką miękkiego, kwiatowego pyłku o woni zbliżonej do cukru pudru, poczułam się jak w raju.
Zapach idealny na ostatnie dni karnawałowego szaleństwa. :) Dziś - ku zgryzocie tych, którzy poważnie traktują wielkopostne postanowienia. ;]

Vanille West Indies marki Ligne St. Barth. Jarku, dziękuję! :*


Od razu zastrzegę, że dziś zamierzam zarzucić Was większą ilością ilustracji. Dlatego, że chciałabym, byście choć trochę poczuli to samo, co ja - a w przypadku Vanille West Indies o opis nie będzie łatwo.
Bowiem kompozycja to dosyć jednostajna, jednoznacznie apetyczna, jadalna, gęsta oraz niemal nieprzejrzysta. Niemal. :) Ponadto osobom, które trudno zaliczyć do fanów akordów gourmand, może wydać się dziełem przewidywalnym.
Mnie wprawia w dobry nastrój, choć przyznam, że najwygodniej w oparach omawianego pachnidła było mi wówczas, gdy na dworze zimno oraz śnieg. Obecna temperatura nie jest najlepszym dlań towarzystwem.
Także i z tego powodu postanowiłam posiłkować się fotografiami; aż do najbliższej śnieżnej zamieci nie całkiem mogę polegać na własnym nosie. :)


Tak więc dosłownie pierwsze sekundy pobytu pachnidła na skórze to wspomniany olej waniliowy albo naturalistyczne, dopiero co wygrzebane ze środka laski nasionka. Pozbawione słodyczy za to do cna waniliowe, skupiające w sobie najwięcej tego aromatu, jak to tylko możliwe. Ciemne, zbijające się w grupy a kiedy je rozgryźć - lekko skrzypiące pod zębami. Trochę tłuste w smaku.
Lecz to zajawka, wstęp do błogiej uczty.


Gdyż szybciutko pojawia się akord podstawowy: miękka, lejąca się, jasnozłocista słodycz. Karmel a raczej toffi, rozkoszne krówki ciągutki podrasowane okrągłą, tak kobiecą, że aż przegiętą miękkością orchidei, podobnej do nieprodukowanej już od dawna Nuit d'Orchidée marki Yves Rocher; z tą różnicą, że w Wanilii Zachodnioindyjskiej akcentu nie położono na kwiat, tylko na jego owoce. Które dzięki otoczeniu deserowymi słodyczami nabierają jednoznacznej ale pastelowej jasności.
Wszystko to aż chce się zjeść! :) Albo raczej: pożreć, pochłonąć, wessać w siebie w rekordowo szybkim tempie; nim ktokolwiek połapie się, jakimi pysznościami dysponujemy. ;)


Za to później mieszanka ciemnieje.
Stopniowo, acz nadal niezwykle słodka, zaczyna przybliżać się ku akcentom dymnym, trochę wędzarniczym [gdyby komukolwiek udało się uwędzić crème brûlée, być może deser tak właśnie by pachniał :) ]. Po głowie kołatają się skojarzenia z Vanille Noire YR czy Eau Duelle od Diptyque (wyjąwszy zielone wstawki w tej ostatniej). Coraz głębsze, coraz bardziej oczywiste.


Aż po kilkudziesięciu minutach od aplikacji docieramy do punktu krytycznego, kiedy to deserowo-kwietna słodycz oddala się gdzieś poza horyzont, wszelkie płyny odparowują a my otrzymujemy na powrót ciemne, suche, pomarszczone oraz grzesznie pachnące waniliowe pręciki. Zatrzymane dosłownie o krok od jawnej dymności, harmonijnie złączone z zakulisową słodyczą.
I nie ma wielkiego znaczenia fakt, że faza owa trwa dosłownie chwilę - a nawet, iż nie zawsze się ujawnia. Jest tak piękna, że spokojnie mogę czekać na nią jak na zorzę polarną.


A potem pachnidło zaczyna cichnąć. Stopniowo cofać się w stronę wanilii rozmoczonej w alkoholu (którego odrobinkę nawet daje się wyczuć), przypudrowanej bliżej nieokreślonym jasnym proszkiem, który może być wspomnianym na samym początku recenzji pachnącym cukrem pyłkiem orchidei.
Hegemonia głównego składnika zaczyna przechodzić do historii.


W ostatnim swym wcieleniu mieszanina znów jest jasna i do pewnego stopnia wiotka, dziecięco niedookreślona. Jednak nie uświadczymy weń już ani wędzonych deserów na bazie śmietanki i cukru ani tym bardziej zapowiedzi słodkiego dymu.
W głębokiej bazie Vanille West Indies to przede wszystkim jasny soczek, dopiero powoli odbierający moc zanurzonej weń przyprawie, w gruncie rzeczy nijaki i płaski. Gdzieś w tle nadal można wyczuć elementy słodkiego pudru, zbitego w chciwie pochłaniającą promienie słoneczne, twardą taflę.
Kompozycja staje się transparentna, co teoretycznie rozczarowałoby mnie, jednak nie w tym przypadku. Nie po takich rewelacjach. :) Ani po tylu godzinach.
Dzięki wszystkiemu, czego doświadczyłam, potrafię spojrzeć z wyrozumiałością na pachnidło które, niczym pilny uczeń, przez długi czas intensywnie pracowało ale teraz już nie może doczekać się dzwonka na przerwę. Przecież każdemu należy się chwila oddechu. :)


Vanille West Indies trudno byłoby nazwać arcydziełem sztuki perfumiarskiej; na to aromat jest zbyt chaotyczny, przesadnie skupiony na jednej tylko stronie waniliowego uniwersum (czyli powiązaniu ze słodkościami), inne traktując nieco po macoszemu a jednak - z jakiegoś powodu - nie mogąc zeń zrezygnować.
Czuć w nim pewną niekonsekwencję.

Lecz, z subiektywnego punktu widzenia, nie robi mi to najmniejszej różnicy. :) Jako osoba niekonsekwentna nie mogę od wszystkich i wszystkiego wymagać tego, co mnie samą zdaje się przerastać. :> Dlatego polubiłam Wanilię Zachodnioindyjską, właśnie za jej niezdecydowanie oraz bezpretensjonalny, cokolwiek złośliwy czar. I gdyby nie baza, pewnie zaczęłabym rozglądać się za flakonem. :)

Rok produkcji i nos: 2007, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach acz nie sądzę, by męskiej części ludzkości testy mogły wyrządzić jakąś szczególna krzywdę. ;)
O umiarkowanej mocy, ujawniającej się jako niezbyt ścisła aura, z czasem zbliżająca się do ludzkiej skóry. Na wszystkie okazje.

Trwałość: od siedmiu do przeszło dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: gourmand-waniliowa

Skład:

orchidea, wanilia, karmel
___
Dziś Basile od Basile, tym razem w stężeniu wody toaletowej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.adventures-in-cooking.com/2012/10/diy-vanilla-extract.html
2. http://www.cupcakeproject.com/2008/03/why-you-should-buy-vanilla-bean-paste.html
3. http://alittlezaftig.com/?p=3829
4. http://sugarandsnapshots.com/make-your-own-vanilla-extract/#comment-300
5. http://pinterest.com/onleine/food-photography/
6. http://zoebakes.com/2012/01/03/homemade-vanilla-extract/
7. http://userealbutter.com/2010/04/29/vanilla-extract-recipe/

poniedziałek, 25 lutego 2013

Dużo nowego, często też dobrego ;)

Ostatnio miałam kilka chwil, by zwiedzić trzy perfumerie: po jednym oddziale Sephory i Douglasa oraz przesympatyczne, stylowe miejsce o nazwie Frivole Prestige we wrocławskim centrum handlowym Sky Tower.

Zebrało się trochę impresji do napisania. Więc żeby nie przedłużać, od razu przejdę do sedna. :)

Annayake, Tomo Fresh

Lekki, przestrzenny, drzewno-wodny aromat z czasem dryfujący w stronę lawendowo-żywicznych "zimnych ogni" [tak, mam na myśli dokładnie te małe fajerwerki na drucie; z tym, że chodzi bardziej o charakter wody niż nawiązania olfaktoryczne ;) ]. Z wybijającymi się co trochę akcentami soli acz nie na tyle wyraźnymi, by mogły mocniej mnie zainteresować.
Nowe fougère, w stylu Hommage à l'homme Lalique czy Luny Ramon Molvizar, coraz śmielej wkracza w naszą codzienność. To dobrze; co piszę pomimo świadomości, że Tomo Fresh mego serca nie zdobył.
Przy okazji nadmienię, że dostępny jest również jego "ciemniejszy" starszy brat, Tomo, jednak pusty tester leżał smętnie na półeczce z nowościami, więc można powiedzieć, że się rozminęliśmy.

Skład:
cytryna, pomarańcza,grejpfrut, słonecznik, lawenda, drewno tekowe, drewno gwajakowe, akordy drzewne, kadzidło, wanilia, ambra, piżmo, przyprawy


Annayake, Undo Pour Homme

Zapach dla zwycięzców i wojowników? W mojej opinii jest to tylko - tylko i aż - klasycznie męski choć nowoczesny w duchu, dosyć bezpieczny drzewno-świeżak; z czasem tracący drugi człon charakterystyki na rzecz wibrującego, jasnoszyprowego Orientu, gdzie główne role grają krystalicznie dobitna kolendra, gorzko-ostra, dyskretnie sucha gałka muszkatołowa, animalne frakcje lawendy oraz suszone młode listki herbaty; później dołącza do nich tytoń, mech dębowy (ależ sucho i przejrzyście! : ) oraz miękka, delikatnie słodka cielesność. Nie przeszkadza mi nawet fakt, iż mniej więcej w połowie rozwoju (czyli po ok. stu minutach) kompozycja zmydla się; szczęśliwie porzuca tę drogę zbyt szybko, bym mogła się nią rozczarować. ;)
W mojej opinii to świetny, ciekawie skonstruowany codzienny zapach; lub wieczorowy, o ile jego szczęśliwy nabywca ma konserwatywne poglądy na to, co wypada nosić za dnia. ;D

Skład:
cytryna, bergamotka, mandarynka, gałka muszkatołowa, kolendra, lawenda, zielona herbata, liście tytoniu, drewno cedrowe, mech dębowy, labdanum, piżmo


Balenciaga, Florabotanica

Początek to dużo jasnych, słodkawych kwiatów (w tym biała róża), z czasem rośnie podobieństwo do J'Adore. Czyli pojawia się nuta delikatniejszego płynu do zmywania naczyń, którą tak ukochałam. ;>  Później szczęśliwie dryfuje w stronę różanej konfitury z drzewnym pieprzem (duet wetywerii z miętą?) i jest znacznie lepiej. Czuć wspólne geny pachnidła z ostatnimi dokonaniami marki, Paris czy l'Essence. Plus za uniknięcie łatwej drogi "spaczulałej oranżadki".
Na skórze jednak blaknie, zmienia w rozmoczony wspomnianym wyżej płynem pergamin, marnieje. Szkoda.
Wierzę więc, że spełni pokładane weń nadzieje i spodoba się współczesnym nastolatkom. :>

Skład:
goździk (kwiat; nie wyczułam), róża, mięta, ambra, wetyweria


Cacharel, Catch... me

Choć trudno ją nazwać nowością, nawet na polskim rynku, dopiero niedawno udało mi się przetestować wodę.
I cóż? Ano całkiem nieźle. :)
Kandyzowane plasterki owoców cytrusowych oraz laboratoryjnie retuszowane kwiaty (z jaśminem wielkolistnym oraz optymistycznym, esencjonalnym kwiatem pomarańczy na czele) w miarę upływu czasu coraz głębiej zanurzają się w drażniącą mnie paczulową oranżadę - choć paczuli w składzie brak. Tym razem jednak nie czuję irytacji ale umiarkowaną radość.
Może to przez lekką, alchemicznie przewrotną naturalność pachnidła lub dzięki obecności akordu cukrowego oraz zimie? A może chodzi o fakt, że marka pogłębiła oraz udosłowniła przekaz zapoczątkowany niezbyt udaną Scarlett?
Grunt, że jestem zadowolona. Choć z trwałości już trochę mniej.

Skład:
mandarynka, petit grain, kwiat pomarańczy, jaśmin, mleczko migdałowe, ambra, akordy drzewne


Dolce & Gabbana, The One Desire

Kurczę! Gdybym wiedziała, że to kolejny flanker The One, pewnie darowałabym sobie testy (mam uraz do tej serii); tymczasem zostałam wystrychnięta na dudka, dzięki czemu miałam możliwość konfrontacji z własnymi uprzedzeniami. ;)
Okazało się, że nadal istnieją. :] Po raz kolejny dostałam bowiem dużo kwiatów podanych na świeżo, dla niepoznaki umoczonych w cukrowym syropie z elementami przejmująco niedosłownej owocowości liczi oraz tuberozowego miodu (i to wszystko, co z tuberozy udało mi się w Desire wywąchać). A i tak na koniec wyłazi z nich cytruskowy płyn do naczyń.
Nuda.

Skład:
bergamotka, mandarynka, liczi, konwalia, tuberoza, drewno sandałowe, karmel, ambra, wanilia


Dsquared², Potion for Women

W początkach łagodny, zielony kwiatowy puder. Stereotypowo damski oraz lekki, który po kilku chwilach zaczyna nabierać soczystości i - z poprawnego stawać się brzydkim (oczywiście subiektywnie), systematycznie zmierzającym w stronę niesławnej "wody spod kwiatów"; irytująco ozonowej, roślinnej, skażonej ledwie wyczuwalną nutą gnilną.
Szczęśliwie jeszcze później kompozycja ponownie schnie, zmieniając się w ostry, rozedrgany puder z irysów i piżma.
Ech, gdyby nie te zgniłki...! ;)
Wychodzi na to, że seria jednak nie jest dla mnie.

Skład:
jeżyna, bergamotka, fiołek, konwalia, róża, jaśmin, rabarbar (aha! to on bruździ! ;) ), paczuli, ambra, białe piżmo, wanilia


Gucci, Guilty Black

Akcji "zróbmy se hiciora!" edycja... która to już? Trzecia? Czwarta?
Na pewno równie marna jak poprzednie. :>
Nie chodzi nawet o zieloną, kwiatowo-przyprawową, cokolwiek ostrą masę lecz o fakt, w jaki sposób połączono klasyczne, mega-super (lub wiecznie) modne nuty, akordy, poszczególne wersy w całość, która w zamierzeniu ma pasować każdemu i do wszystkiego. Niestety, zamiast niepodważalnej uniwersalności osiągnięto efekt podejrzanie bliski popularnym w okresie PRL żartobliwym tabelkowym ściągom przemówień.
W dwóch słowach (oraz jednym łączniku) podsumuję: bida z nędzą. ;>

Skład:
liście kolendry, lawenda, kwiat pomarańczy, neroli, nuty zielone, drewno cedrowe, paczuli


Hermès, Jour d'Hermès

Rrumburrak! Barrrbarrra! Rrrabarrrrbarrrrr!
Zwłaszcza to trzecie, połączone z sokami zielonymi i energetycznymi. Świeży imbir, porzeczki (na szczęście czarne), jasne, suche drewna oraz świetliste białe kwiaty (neroli? elementy jaśminu? hiacynt?). Gdzieś pod spodem transparentna, ponadzmysłowa cielesność; dziwna. Lekka oraz niewątpliwie artystyczna.
Na mnie ordynarny kwach.
Ponoć do informacji prasowych na temat Dnia Ellena nie chciał podać żadnych wskazówek, z czego powstało nowe pachnidło. Doceniam ten gest, naprawdę.
Zastanawia mnie tylko, czy byłby w stanie rozpoznać swoje najmłodsze "dziecko", gdyby posłać mu próbkę uperfumowanej nim mojej skóry? ;> Przypuszczam, że wątpię. :]

Skład:
zgaduj-zgadula :D


Molinard, Fleur de Chocolat

Kakaowo-śmietankowo-karmelowy krem z owocami. Niezwykle sugestywny i apetyczny, bezwstydny poprawiacz nastroju w pochmurne dni. :)
Od początku wyrazisty, jednostajnie słodki, obrzydliwie smaczny. ;D Im dłużej go nosić, tym bardziej miękki, suchy, pudrowo-cielesny się staje; tym silniejszym okazuje się jego podobieństwo do Musc Maori. Akcenty karmelowych ciągutek zmieszanych z waniliowym pudrem (takim do ciała) natomiast każą pomyśleć o jednej z letnich edycji Angela; nie pamiętam, której. Bliskoskórność wody nie przeszkadza, podobnie, jak jej umiarkowana trwałość.
Tak czy siak optymizm w koncentracie. :)

Skład:
karmel, gorzka czekolada, wanilia


Prada, Luna Rossa

Czy tylko ja, patrząc na powiązaną z rzeczonym pachnidłem jednostkę pływającą, oczyma duszy widzę sławetną Łódkę Bols? ;) Skojarzenie wydaje się potwierdzać reklamujący najnowszy zapach Prady model, chłopię o czółku i oczach nieskalanych myślą - lub mętnych jak po spożyciu (no, prawie :) ).
Szczęśliwie perfumy bronią się same. Przejrzyste, proste, stworzone na delikatnej równowadze między wytrawnością ziół, głównie lawendy oraz szałwii, a roślinną słodyczą pomarańczy (która ponoć i tak jest gorzka ;) ), obu spokojnych, wyważonych, naturalnie przestrzennych dzięki dodatkowi mięty. Delikatnych. Także później, kiedy ujawnia się rodzaj cielesno-drzewnego ciepła; a może tkwiło w wodzie od początku, może to on, lekki, łagodnie optymistyczny ambroksan, odpowiada za elementy słodkie?
Może...?
Luna Rossa to świetne, Pradowo dyskretne pachnidło na każdą okazję; klasa sama dla siebie.

Skład:
gorzka pomarańcza, lawenda, mięta, szałwia, nasiona piżmianu, ambroksan
___
A poza tym: Wild Tobacco od Illuminum. Jak to dobrze mieć własny flakon z esencją Śródziemia! ;)


* * *

Na koniec krótka uwaga techniczna: przepraszam za zaniedbanie korespondencji mejlowej.
Miałam ostatnio sporo zajęć, na szczęście w najbliższe kilka dni czeka mnie laba. Dlatego też na Wasze listy odpisywać będę od jutra.
Mam nadzieję, że jeszcze zdążę z odpowiedziami. :)

piątek, 22 lutego 2013

Słowiańszczyzna widziana od zachodu


W naukach humanistycznych równie ważne jak to, co myślimy, co wiemy, jest zrozumienie, w jaki sposób i dlaczego snujemy takie a nie inne rozważania.
Dobrym przykładem może być skłonność do traktowania stereotypów jak luster, w których możemy się przeglądać. Przy czym niekoniecznie chodzi o to, co na nasz temat myślą inni lecz równie dobrze o wszystko, co my sądzimy o nich. Ponieważ dany stereotyp często, wbrew powszechnemu sądowi, nie mówi nam za wiele na temat grupy, której dotyczy, za to bardzo dużo o ludziach, którzy go stworzyli i wierzą weń.

Weźmy na przykład znane nam wszystkim (jak sądzę) dwie przeciwstawne transgraniczne - a do pewnego stopnia także transkulturowe - złośliwostki: niemieckie pogardliwe określenie "Polnische Wirtschaft", polski bałagan oraz rodzimą kpiarską interpretację powiedzonka "porządek musi być", "Ordnung muss sein".
Wbrew pozorom pierwsze bardzo dużo mówi nam o Niemcach, natomiast wyśmiewanie się z drugiego - o Polakach. Bo czyż naszym zachodnim sąsiadom nie chodzi o to, by ustrzec się chaosu, prowizorki, elementów anarchii, które szybko mogłyby zdezorganizować ich świat? I czy nam nie chodzi przede wszystkim, by odsunąć od siebie ryzyko opowiadania się z każdego swojego czynu, zrzeknięcia się prawa do spontaniczności albo gorących reakcji, konieczności zaprowadzenia technokratycznego rygoru,  istnego (nomen omen) pruskiego drylu? :) Więc mamy dwie, zdawałoby się, całkowicie sprzeczne postawy.
A przecież w obu chodzi o jedną i tę samą rzecz: lęk przed utratą kontroli nad otaczającą nas rzeczywistością.

Problem w tym, że wynikający z powojennych zaniedbań niedomiar w kształtowaniu w następnych pokoleniach wyobraźni antropologicznej spowodował, iż obecnie mało kto spogląda na podobne kwestie nawet nie z punktu widzenia adwersarza co zupełnie z boku, chwilowo wychodząc ze swojego ciała [a szerzej i bardziej dosłownie: ze swojego stanowiska, oddalając się od własnego kulturowego bagażu oraz utartych sposobów myślenia], by spojrzeć na problem pod zupełnie innym kątem; takim, z którego istnienia nawet nie zdawalibyśmy sobie sprawy bez namysłu dążąc do frontalnego ataku.
Bo przecież nieporozumienie to wciąż tylko nieporozumienie, nie konflikt.

Czemu o tym piszę?


Ponieważ nie tak dawno temu miałam okazję zakosztować jednego z olfaktorycznych wcieleń międzykulturowego nieporozumienia, spoglądania na Innego przez pryzmat stereotypów. Niby nic niezwykłego, wszak opisów zachodnich perfum, w zamierzeniu głoszących mniej lub bardziej wydumane wyobrażenia na temat szeroko pojmowanego Orientu było tu już na pęczki. Tym razem to jednak my jesteśmy tymi Innymi. :)
A że ryzyka interpretacji Innych podjęło się dwóch Niemców (może nie bezpośrednio, jednak praca została wykonana na ich zlecenie) uznałam, że małe wyjaśnienie będzie wskazane. ;)
Jacyż to Niemcy i jaki zapach?

Ano, panowie Sebastian Fischenich i Tobias Müksch, założyciele marki Humięcki & Graef; zaś aromatem, o którym chciałabym opowiedzieć, jest Skarb. Mieszanina mająca za zadanie kreację wizji zarówno płaczącego mężczyzny, jak i słowiańskiej duszy.
Tymczasem o ile płacz na łonie natury może byłabym skłonna w Skarbie odnaleźć [choć nie podejmę się ustalenia płci płaczącej osoby], to już charakteru Słowiańszczyzny nie widzę ani odrobiny. Nie wtedy, kiedy patrzę jako Polka pełną gębą i Słowianka więcej, niż mniej. ;)
Co do pewnego stopnia zmienia się, kiedy staram się wczuć w role zleceniodawców Dwóch Krzysztofów (perfumiarzy, którzy zmajstrowali omawiany aromat). A robię to zarówno z dystansem do eksperymentu, świadoma możliwych przekłamań, jakich mogłabym się nieświadomie dopuścić, jak i z sympatią wobec samego projektu.

Ponieważ już od pierwszej chwili czuję, jak bardzo Skarb związany jest z Naturą. Właśnie tą przez duże N., wywodzącą się z odwiecznego zwyczaju kojarzenia świata w opozycje binarne. I jest to Natura surowa, ostra, niemal do cna przeżarta przez żywioł wody ale przy tym kryjąca w sobie pewną delikatność, może nawet neurotyczność [bo przecież nigdy nie wiadomo, kiedy taki Słowianin się wścieknie a kiedy zechce zaprzyjaźnić ;] ]. Jednocześnie silna oraz podatna na zranienie.
Prowokująca do refleksji, uspokajająca choć oczywistym jest, iż nigdy nie będzie można jej zaufać bezgranicznie. O ile się jej całkowicie nie zrozumie; ale póki co bezpieczniej i spokojniej zachwycać się z oddali. ;)



W otwarciu Skarb okazuje się pachnidłem dosyć znajomym, głównie dzięki akordom wody, nadrzecznych szuwarów, butwiejącego drewna, mułu, odrobiny soli. Calone, "driftwood", spod spodu dobiegają jakieś kamienno-kumarynowe tony. Turquoise Durbano, Mr Hulot's Holiday CB IHP, Cool Water Men Davidoffa, Untitled No. 6, początek L'Eau Froide Lutensa; nic specjalnie wyszukanego. Właściwie nie dziwi mnie własny brak entuzjazmu dla uwertury pachnidła.
Dopiero po jakimś czasie szuwary znikają, zastąpione przez miękkie, złamane promienie słońca. Kompozycja ogrzewa się, choć nie traci niczego z przyrodzonej ostrości, w dalszym ciągu wbija w moje nozdrza szklane drobinki irysowego masła. Ale równocześnie pojawia się sól; najpierw odrobinka, symboliczna grudka halitu, krótkotrwała pamiątka z Wieliczki, która po kilku minutach zaczyna rozgrzewać się i rozpuszczać w wodno-roślinnych akordach. W tym miejscu zauważam, wspomnianą na wstępie, osobę płaczącą na łonie natury. Zapomniałam tylko dodać, że owa scena rozgrywa się gdzieś na przełomie listopada i grudnia. ;) Na szczęście nie jest to wszechogarniająca rozpacz ale spokojny, podszyty nostalgią tudzież wzruszeniem płacz. W którym rzeczywiście można by doszukać się czegoś stereotypowo słowiańskiego, jak dwóch pijanych w sztok a szlochających rzewnymi łzami rosyjskich zakapiorów; albo "długie nocne Polaków rozmowy", które rozwiązujący języki alkohol wyrwał z kostiumu "zachodniości" a pchnął w stronę szczerych refleksji oraz na powrót w tematykę Mickiewiczowego wiersza, z którego tekst ów pochodzi [no, prawie... :) ].

Dlatego też w finale Skarb staje się lekko słodki, odrobinę kremowy aby prędko zboczyć w stronę łagodnego duetu labdanum z kadzidłem. Labdanum to raczej symbol niż realnie istniejąca nuta; ot, po prostu spokojna, na dobrą sprawę niewinna zmysłowość. Natomiast kadzidło swoją łagodnością, miękkim sznytem przywodzi na myśl perfumy od Litwina Juozasa Statkevičiusa, znanego jako Joe Statkus. Dzięki nim nuty wodne miękną, irys spokojnie rozpływa się w wąskiej strużce kadzidła, zaś jego odejście uzmysławia mi, iż za kremową jasnością bazy stoi akord rumianku. Hmm, rumianek i olibanum - skąd my to znamy? ;) No tak, w końcu "ci Polacy to jedno w drugie ortodoksyjni katolicy". :] Tak czy inaczej, baza Skarbu mnie podoba się najbardziej. Nie przeszkadza mi nawet jej cichość, może nawet wycofanie, rodzaj "emigracji wewnętrznej". Jak dziwnej po samotnym płaczu na łonie natury oraz martyrologicznych wyliczankach podczas nocnej biesiady!
Nawet śmierć pachnidła jest spokojna acz niekoniecznie dyskretna; pełna dramatyzmu oraz gracji jednocześnie. Kiedy poszczególne akordy rozmywane są przez gorący (?) wiatr, rozpędzone ku czterem żywiołom z taką siłą, że szybko znikają nam z pola widzenia. Niczym w pradawnej Opowieści, której pierwotnego sensu nikt już nie rozumie, jakiejś ruskiej bylinie.

Dziwna to woda; jej duch zdaje się być oczywistym skutkiem niewłaściwego zrozumienia materii, jaką miał opisywać; rodzajem nieporozumienia kulturowego - a mimo to przekonuje. Udanie sugeruje akceptację, choć nie tyle przedstawionej wizji, co powodów, dzięki którym odbiegła od prawdy [a co to jest prawda?].
Czy to dlatego, że czuć w niej sympatię? Może nie nachalną, może zmąconą paroma nie zawsze pozytywnymi uczuciami, ale jednak cały czas gdzieś tam obecną? Łagodny, podszyty smutkiem uśmiech. A może chodzi o coś zupełnie innego? Coś, czego przy obecnym stanie wiedzy nie zauważam lub nie rozumiem?
Co takiego tkwi w Skarbie? Nie wiem.

I dlatego żałuję, że póki co nie dane mi było poznać Blasku, kolejnej kompozycji marki odwołującej się do polskich skojarzeń. Może ona pomogłaby cokolwiek wyjaśnić?
A może nie?

Rok produkcji i nos(y): 2009, Christophe Laudamiel oraz Christoph Hornetz (czyli Les Christophs, Krzysztofowie :) )

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, raczej bliski skórze (z pewnością tak jest w bazie, kiedy praktycznie wnika w uperfumowaną osobę).
Na wszelkie okazje.

Trwałość: w granicach sześciu-dziewięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-wodna (oraz drzewna)

Skład:

akordy wodne, lubczyk, rumianek, absynt, pszenica, irys, kadzidło frankońskie, mirra, piżmo
___
W tej chwili pachnę Bois d'Encens z prywatnej linii Armaniego.

P.S.
Trzy pierwsze ilustracje przedstawiają niemiecki kawałek Słowiańszczyzny, to znaczy Łużyce. :) Ich źródła to:
1. http://www.niederlausitz.de/das_lausitzer_seenland_vom_braunkohlerevier_zum_tourismusparadies.pl.302390.html
2. http://www.heise.de/foto/galerie/foto/Winter-in-der-Oberlausitz-efb2cb3943c81aa4f6d0be2af0943cdf
3. http://www.heise.de/foto/galerie/foto/Winter-in-der-Oberlausitz-II-8766d262c81ef823ddebd5542d1c7eb3

Zapachy skończone

Potrzebuję czegoś, żeby mentalnie otrzepać się z brudu, jaki niesie ze sobą "pewna sprawa". Która zdążyła mnie już porządnie zmęczyć.
Chciałabym czegoś więcej, niż kolejnego interesującego zapachu do zrecenzowania.
Potrzebuję Piękna.

Dlatego postanowiłam odświeżyć swoją pamięć i przywołać pamięć pachnideł, które uważam za skończone arcydzieła, zapachy pod każdym względem idealne (lub do ideału tak zbliżone, jak to tylko możliwe). Niekoniecznie ładne, nie takie, które przypadłyby do gustu każdemu oraz każdej lecz takie, które zachwycają przede wszystkim moją skromną osobę.
Które w jakiś sposób mnie dopełniają, w których czułam i czuję się - po prostu sobą. :)

Między Anaïs Anaïs, Mitsouko, Shalimarem, Soir de Lune, Cinnabarem oraz White Linen a Victrixem, Fumidusem, Cardinalem, Oud Royal, Cuir de Russie,  czy Dark Aoud, między Messe de Minuit, Jubilation XXV, L'Ambre de Carthage, Sequoią, Vétiver Extraordinaire, Kyoto, Padparadschą a Wild Tobacco, Tobacco Vanille, Angelem, Ambre Russe, Dolcelisir, Rashą, Midnight Rain lub Chêne, między Serge Noire a Boxeuses znajduje się mnóstwo miejsca.
Nawet zbyt wiele, jak się obawiam.

Ponieważ okazuje się, że znajduję upodobanie w zbyt wielu perfumach.
To jednak nieszczęście: mieć szerokie spektrum zapachowe. ;)

Wiem jeszcze mniej, niż na początku.
___
Dziś kolejny uroczy aromat, Mukhallat Oudh Al Mubakhhar od Rasasi. No i bądź tu mądra! :)

W brazylijskim serialu nadal wrze

Telenoweli [uwaga! rebus ;) ] Tornado namiętności odcinek 3287710945.

Leonsjo znów coś zmalował. I to wyjątkowo nieładnego. Pisał o tym Pirath, pisała Sabbath.
[Przy okazji, rodzi się spiskowa teoria... Czy Wy przypadkiem nie jesteście jedną i tą samą osobą? ;P W końcu macie dwusylabowe nicki, obydwa kończą się na -ath, jesteście cięci na jednego człowieka. Coś za dużo zbiegów okoliczności... :> ]

Oczywistym jest, że Leonsjo po raz kolejny przeholował; swoją przewidywalnością już nawet nie bulwersuje a po prostu nuży. Udając bohatera pozytywnego bez mrugnięcia okiem (jak przypuszczam) mataczy, odwraca kota ogonem i z uporem maniaka cytuje Klasyka: "nie damy sobie wmówić, że białe jest białe a czarne - czarne". ;) Muszę przyznać, że nawet mu to wychodzi, nie daje sobie wmówić.

Tylko ja zachowań Leonsja dłużej znosić nie zamierzam. Niech się chłopina dalej bawi, byle we własnej piaskownicy.
Poza tym w kategorii "medialnych" narcystycznych idoli, przekonanych o własnej wybitności, talencie, pięknie, mądrości, szlachetności oraz niewątpliwym dziejowym posłannictwie mam już swojego ulubieńca:


Leonsjo najwyraźniej nie jest w stanie zaproponować innego przekazu. Poza tym pozbawiony jest uroku Jego Lemurzej Wysokości.
Gdzież mu tam do Juliana! :]


No.
Teraz mogę wziąć przykład z Juliana eee... Leonsja: zablokuję możliwość dodawania komentarzy pod tym postem, na wszystkie inne ustawię moderację a jeśli ktoś zgłosi pretensje pod poprzednią notką, przepuszczę je tylko wtedy, kiedy osobnik ów asekuracyjnie rozpowszechni komentarz przez wklejenie go na inne blogi. Wtedy nikt mi nie zarzuci, że unikam konfrontacji.
Sprytna jestem, nie? ;>

Niech wiedzą, że się nie boję.

wtorek, 19 lutego 2013

Przygoda w Iranie


Alamut, górska twierdza w górach Elbrus, ok 100 km od obecnego Teheranu. Tako rzecze Wikipedia.
Współczesnym zjadaczom kultury popularnej natomiast owa nazwa kojarzy się przede wszystkim z dwoma zagadnieniami: miejscem szkolenia legendarnych Asasynów (istotnie od końca XI stulecia Alamut był stolicą nizaryckiego państewka) oraz grą i filmem Książę Persji, gdyż tam toczy się część akcji.

Zapachowi maniacy mają jeszcze jedno skojarzenie: Alamut to nazwa perfum od Lorenzo Villoresiego.
I to właśnie na nich pragnę się skupić.
Na tym mocarnym, wszechogarniającym, przegiętym Oriencie w szkarłatnym flakonie.


Przez długi czas zastanawiałam się, skąd właściwie znam tę kompozycję. Ponieważ coś mi przypominała a ja nie mogłam dojść, co. Dopiero dzisiejsza wizyta na anglojęzycznej Fragrantice pozwoliła, by "zaskoczyły" odpowiednie synapsy mojej węchowej pamięci. Przecież Alamut to młodszy brat Absolue Pour le Soir marki Maison Francis Kurkdjian! Delikatniejszy, bardziej "rozmyty", odrobinę jaśniejszy, pozbawiony przejmujących akordów animalnych ale przecież bliski wizji pochodzącego z Armenii Francuza.
Choć naprawdę to Alamut jest dziełem starszym, i to o całe cztery lata. Więc bardziej prawdopodobne jest, że Kurkdjian podkręcił i ufantastycznił pomysł swego włoskiego kolegi po fachu. Dla mnie ma to średnie znaczenie, ponieważ APlS poznałam wcześniej i siłą rzeczy to ono w mojej głowie będzie odniesieniem dla Alamutu, nie na odwrót.




Dlatego też mocne - wiercące w nosie dodatkowe dziury - otwarcie pachnidła od Villoresiego okazuje się jednocześnie przyprawowo sypkie, energetyczne aż do przesady, "brudne" z powoli zyskującym na znaczeniu akcentem labdanowo-miodowej słodyczy. Burobrązowe wpadające w szkarłat, głębokie, wyzywające. Zakochałabym się w uwerturze mieszanki, gdybym nie znała jej w piękniejszym [czyli mocniejszym ;) ] wcieleniu. Tak uderzające wydaje się podobieństwo.
Jednak wystarczy poczekać kilkanaście minut, by pojawiły się pierwsze istotne różnice. Początkowo rozkład nut wygląda podobnie, jak w Absolucie Wieczorowym: przyprawowo-słodka kurzawa uspokaja się nieco, mięknie, przechylając w stronę pudru. Lecz zamiast nut cielesnych pojawiają się kwiaty; przyjemnie staroświeckie, złożone w bukiet, w którym nie sposób oddzielić róż od goździków, neroli od ylang-ylang oraz narcyzów od tuberozy. Wiem o nich tyle, że , podkreślając przejmujące piękno otwarcia a jednocześnie - trzymając się na uboczu [a to sztuka w przypadku goździków czy tuberozy, przyznajcie ;) ], powoli zanurzając się w gładkich, ciemnych acz bardziej "kobiecych" akordach drzewnych. Trochę sandałowca, trochę palisandru, odrobina hebanu. A do tego intrygująca, okrągła słodycz. Wróciło labdanum, prowadzące ze sobą ciemną i gęstą ambrę.
Jeszcze później całość staje się cokolwiek mydlana; może z nadmiaru nut, których nie potrafię nie tylko nazwać ale nawet zarejestrować. Wiem na pewno, że dyskretnie, tylnymi drzwiami włamuje się mocny dodatek czarnej, nadpalonej skóry, jakby skórzane rękawiczki złodzieja lub... sekretnego kochanka. :) Całość stopniowo schnie, zbryla się w jedną karmelową w barwie grudę, gdzie tylko miejscami prześwitują pojedyncze inkluzje intensywnie ciemnoczerwonej, pulsującej mocy otwarcia. Żywicznieje i kamienieje, pozwalając, by otoczyły ją spokojne, lekko słone cząsteczki piaszczystej ziemi. Która za jakiś czas także obróci się w kamień, tym mocniej wiążąc skryty weń skarb. I dopiero za kilka milionów lat archeolodzy [mam zbyt jednoznaczne skojarzenia z "kimś, to zawodowo ryje w ziemi". ;) Dobrze, że jak na razie z archeologami nie mylę ogrodników...] geolodzy odkryją właśnie tę warstwę zaprzeszłej materii a w niej - przedziwny żywiczny twór.
Na tym etapie próżno szukać podobieństw Alamutu do Absoule Pour le Soir.

Nigdy nie miałabym śmiałości nazwać A. dziełem złym. Bo takim nie jest. Lecz coś mi w nim przeszkadza, coś nie pozwala po prostu cieszyć się nietypowym pięknem kompozycji.
Czy jest to nadmiar nut suchych oraz sypkich, czy może przesadna równowaga między elementami pikantnymi (przyprawy) a słodkimi? Lub coś jeszcze innego?
A może jedynie olfaktoryczny podpis Villoresiego? Ostatecznie wszystkie dotąd zrecenzowane przeze mnie jego pachnidła obiektywnie winnam potraktować przychylnie a jednak zawsze coś mi w nich "nie grało"; całkiem jak w Alamucie.
Tak, to może być to. Wina leży wyłącznie po mojej stronie.

Zatem jeśli nie przeszkadza Wam styl włoskiego perfumiarza a do tego lubicie pachnidła staroświecko orientalne, musicie koniecznie poznać Alamut! :) W takim przypadku wyprawa do irańskich ruin winna przynieść Wam same miłe doświadczenia.

Rok produkcji i nos: 2006, Lorenzo Villoresi

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; o naprawdę duuużej mocy, za to średnio długim sillage, z czasem redukującym się do aury.
Do dużych pomieszczeń oraz na świeże powietrze. [Obawiam się, że są to jedne z tych perfum, których nadmiar u niektórych sprowadza migreny (mnie takowa ominęła, jednak podejrzewam, że ryzyko jest znaczne); więc uważajcie podczas testów, na wszelki wypadek]

Trwałość: od ośmiu-dziesięciu godzin wzwyż (szczególnie latem zapach długo się trzyma)

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna (oraz kwiatowa)



Skład:

Nuta głowy: róża, jaśmin, osmantus, inne akordy kwiatowe, palisander
Nuta serca: ylang-ylang, tuberoza, narcyz, kwiat pomarańczy, labdanum
Nuta bazy: paczuli, benzoes, skóra, drewno sandałowe, amyris (czyli drzewo, które produkuje elemi), akordy pudrowe, piżmo, ambra
___
Dziś Glamorous Aoud marki Phill & Philly.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.francois-baranger.com/_images/production/design/mpc/
2. http://globeattractions.com/iran-alamut-mountains-houses-road-nature/

poniedziałek, 18 lutego 2013

Dwaj książęta. Baśń

Istnieją nazwy, które łatwo zmarnować. Tytuły, których już samo brzmienie przenosi nas w zupełnie inny czas i miejsce, w rzeczywistość rodem z baśni.


Weźmy choćby ostatni głośny autorski projekt Bertranda Duchaufoura [btw, jak naprawić sobie PR po kompromitującej wpadce z najemną pracą dla córki postsowieckiego satrapy? Wystarczy wyciągnąć z czeluści szuflady formułę jednego z niegdyś przegranych/zarzuconych zapachów i wypromować jako pierwsze perfumy nowej, autorskiej linii. :] Proste, czyż nie? ;> ].

Kiedy coś nosi nazwę Enchanted Forest a światło dzienne ogląda pod szyldem projektu o nazwie The Vagabond Prince, naprawdę trudno się nie napalić, nie mieć skojarzeń, z otwartą głową czekać na poznanie pachnidła, by dopiero wtedy wyrobić sobie o nim zdanie. Chyba nawet nie byłoby to możliwe.
Bo pomyślcie: The Vagabond Prince. Enchanted Forest.

Zaczarowany Las. Od Księcia Wagabundów, tudzież Księcia-Wagabundy.
Księcia-Wagabundy!

Jak tu spokojnie czekać na testy??

I jak odnieść się do samej wody, kiedy wreszcie naprawdę ją poznajemy i kiedy od wszelkich naszych wyobrażeń okazuje się tak dalece - inna?


Gdyż jak tu pozbierać swoją wizję na powrót do kupy po tym, kiedy Enchanted Forest okazuje się najbliższy widokom z powyższego obrazka? Kiedy do niczego nie przydadzą nam się wizje zrodzone dzięki baśniom braci Grimm lub Pieśni wagabundów Baczyńskiego [tak, to mój ulubiony poeta; i dam w ryj każdemu kto spróbuje go obrażać]?
Kiedy kompozycja, która raczyła rozgościć się na skórze okazuje się tak bardzo... miękka, delikatna, ciepła i łagodna, że przypomina bardziej zagubioną na własne życzenie księżniczkę, niż księcia-włóczęgę (swoją drogą, świetna byłaby z nich ponowocześnie bajkowa para :) )?
W takim wypadku pozostają dwa wyjścia: albo obrazić się na rzeczywistość i przez zaciśnięte zęby powiedzieć księciu, jak bardzo nas rozczarował albo spróbować go zrozumieć.

W przypadku opowieści z Zaczarowanego Lasu o zrozumienie nie będzie łatwo, szczególnie miłośnikom nut drzewnych. Bo czy można do nich zaliczyć wysoce skoncentrowany acz miękki oraz jednostajny prymat czarnej porzeczki? A to właśnie ona rozdaje karty w omawianym zapachu: jej liście, soki, drobne kwiatki oraz oczywiście owoce. Wszystko inne stanowi tylko ramę dla hegemona lub lustro, w którym mógłby się przeglądać - czego oczywiście nie robi, ponieważ w lesie nie ma zbyt wielu zwierciadeł a i znacznie bardziej interesujących widoków do kontemplacji nie brakuje.
Z pewnością aromaty kwiatów (głównie zielono-słodkiego wiciokrzewu) oraz delikatnych, odświeżających przypraw z różowym pieprzem oraz kolendrą na czele wyczuwalne są w zasadzie tylko dlatego, że wiem o wmieszaniu ich do Książęcej mikstury. Daleko w tle, sporo później, pobrzmiewa cicha nutka "leśnej" wetywerii, niemniej jednak dzikiej kniei z ogrodu to ona nie zrobi. ;) Co nie znaczy przecież, że baśń nie mogłaby rozgrywać się w ogrodzie. Gdzie zupełnie przez przypadek młody i śliczny książę, w zasadzie jeszcze chłopiec, wpada w kompletnie nieprawdopodobną, bajkową aferę. Taką z wróżkami i smokami na przykład. :)

Do rzeczy jednak. Enchanted Forest to pełna młodzieńczego uroku, wdzięczna oda do czarnej porzeczki. Z początku soczystej i ewidentnie "krzakowej", pachnącej jak zgniecione w dłoni liście oraz gałązki rośliny, wibrującej laboratoryjną świeżością, jasnością nowoczesnych aldehydów, lata świetlne odległych od mocarzy z zaprzeszłych Chanelowych Piątek czy setki pachnideł powstałych z inspiracji nią. Trzeba kilku chwil, by kompozycja zaczęła się wygładzać, rozpływać w dalekich woniach letnich kwiatów naszej szerokości geograficznej (ponoć ukłon w stronę Rosji), więc żadnych jaśminów i neroli w Zaczarowanym Lesie nie znajdziemy. Zaś jeszcze później pojawia się woal mlecznej, łagodnej drzewności; jeśli kojarzycie aromat olejku do kąpieli Fenjal, żywiczno-sosnowy pomimo złożenia z akordów kwiatowych, to jego dalekie echo możecie wyczuć w omawianym pachnidle. Lecz i tak najważniejsze słowo należy do porzeczki, w bazie występującej już jako wytworne wyroby z owoców, jako przedwojenne suche konfitury albo domowej roboty crème de cassis. Może trochę doprawione żywiczną słodyczą, wysubtelnioną grudką migdałowego opoponaksu, może bardziej przyległe do skóry i prezentujące "zwierzęce" oblicze ciemnych owocowych kulek. To właśnie one były, są i będą clou wagabundzkiej kompozycji.

Rozumiem, iż w naszej szerokości geograficznej takie rozwiązanie może cokolwiek rozczarowywać (o ironio! Bo skoro u nas, to pewnie i w Rosji?). Jakże to tak: podróż księcia-wagabundy przez zaczarowany las ma sprowadzać się do aromatu zwykłych splątanych krzaczorów z pierwszego lepszego wiejskiego ogródka lub miejskiej działki?? A przecież są na świecie miejsca, nawet w Europie, gdzie smak i zapach czarnej porzeczki zwykł kojarzyć się tak, jak nam  figi i pomarańcze prosto z drzewa. Więc skojarzenie z książęcymi "luksusami" wcale nie jest aż tak bezpodstawne, jak moglibyśmy uważać.

Że ów książę to śliczne, metroseksualne dziecię o regularnych rysach twarzy i dużych, łagodnych oczach? No i co z tego?
Wszak książęta z bajki zawsze bywali piękni; tak piękni, jak to tylko możliwe. A woń czarnych porzeczek piękna jest bez dwóch zdań. :)

Jednak w dalszym ciągu pozostaje problem nazwy, którą nie do końca zagospodarowano. Wraz z przyłożeniem zbitki wyrazowej "Enchanted Forest baj The Vagabond Prince" do akordów słoneczno-roślinnych, pojawia się problem osieroconego skojarzenia. Jeszcze tego sprzed poznania pachnidła.

Podobna wizja aż się prosi, by napełnić ją pachnącą treścią. :) Nie mogłabym więc postąpić inaczej. Kim jestem, by sprzeciwiać się żądaniom Baśni?

Dlatego też szybko pojawił się kandydat do opowieści o księciu-włóczykiju, któremu bardziej w smak niepewność jutra oraz noce pod gołym niebem niż gnuśne pałacowe  życie, z igraszkami w łożu z baldachimem włącznie; paru oddanych przyjaciół o zakazanych mordach i takich manierach niźli setka dworzan, nadskakujących przed królewskim obliczem a za plecami wytrwale spiskujących. Koński grzbiet w ulewny dzień aniżeli gorące popołudnia w pysznych złoceniach - oraz cieniu - królewskiej lektyki.
Książę, którego prościej zachęcić perspektywą ogrzania się przy ogniu jakiej górskiej stanicy niż wysublimowaną magią spod ręki nadwornego alchemika, zadufanego w sobie światowca Sędziwoja czy innego szalonego nekromanty Twardowskiego.
Książę pachnący prostym życiem: starą skórą, kawałkami wonnego drewna drzew iglastych, lasem, dymem z ogniska, dziegciem, do pewnego stopnia nawet samogonem oraz potem.
Takim przedstawiło mi go Fireside Intense marki Sonoma Scent Studio.

Kompozycja o otwarciu mocnym, ostrym, niekanonicznie świeżym. To cypriol, energetyczny oraz zaskakujący, bo przecież bardziej pasujący do kompozycji rześkich oraz letnich niż do czegoś, co dzięki samej nazwie obiera kierunek na aromaty jesienno-zimowe. Zresztą szybko dołącza doń zapach drewna, grubych polan oraz całkiem drobnych szczapek, jasność cedru i cyprysa zrównoważona pikanterią sandałowcowych drzazg oraz żywiczną gęstością świerków. I wszystko to poczyna się palić, gęstą smugą wydzielać siwy dym. Jest doprawdy wspaniale! Jednak wrażenie chłodu nie znika, jego roślinną wyrazistość Laurie Erickson uzyskała dzięki dodatkowi świeżych brzozowych polan oraz obumarłego leśnego igliwia, pod wpływem ognia wydającego z ciebie ostatni, pośmiertny krzyk, dziwnie zielonego; magicznego. Bogatą goryczkę drażniących ludzkie oczy kłębów zapewnia mocny, krystaliczny oud podkręcony nutą balsamu peruwiańskiego.
W miarę upływu czasu płomień uspokaja się, soki wrzuconych do ogniska roślin wyparowały niemal całkowicie, żywica się wypaliła, dlatego akordy drzewne "oczyszczają się", przybliżają do ludzkiej skóry. Oud w dalszym ciągu snuje się tuż poza kadrem, oczywisty acz skryty, brzoza ciemnieje, powoli, bardzo powoli zmieniając się w dziegieć; do czego jednak nie dopuści akord ciemnej, nadpalonej, używanej skóry, cokolwiek wędzarniczy (niczym w Cuir Mony di Orio albo Bois d'Ascèse od Naomi Goodsir), dymno-słony, może nawet alkoholowy, słodowy. On właśnie upodobał sobie brzozowe drewno, w zestawieniu tworząc aluzję do nieodżałowanej Cuir de Russie marki Piver. I pięknie komponuje się z pozostałymi nutami wody, coraz cieplejszej, coraz bardziej spokojnej.

Dzięki czemu Fireside Intense nabiera akordów miękkich, delikatnieje pod wpływem nut teoretycznie odzwierzęcych. Złocista, żywiczna ambra oraz cierpkie kastoreum odpowiadają za wspomniany na wstępie opisu "pot". Lecz nie dominują nigdy nad mieszaniną, łagodzone przez spokojną, podskórną słodycz. Trzymającą się w cieniu jeszcze bardziej, niż akcenty agarowe. :) A jednak wyczuwalną, ciemną jak reszta nut, tłustą, waniliowo-gwajakową. Nie pozwalającą zapomnieć, że nasz bohater, aczkolwiek wspaniały z niego człowiek pogranicza, niezawodny przyjaciel i poszukiwacz przygód, to w dalszym ciągu arystokrata oraz spadkobierca królewskiego tronu. Który, możemy mieć co do tego stuprocentową pewność, kiedy nadejdzie stosowny moment porzuci trudy czy swoistą beztroskę życia włóczykija, by podjąć wyzwanie rządzenia krajem. Nasz książę, choć wagabunda, nie zwykł wymigiwać się od odpowiedzialności.
Lecz na nią przyjdzie jeszcze pora. Na razie może cieszyć się życiem, jakie lubi w towarzystwie, które ceni. Jego czas jako władcy jeszcze nie nadszedł.
A droga między stołecznymi pałacami a zapomnianą przez wielkich tego świata górską stanicą naprawdę długa...


Póki co wciąż aktualnym pozostaje wyznanie:

"Wiedziemy wonny żywot wagabundów
codziennie jasne słowa wdychamy jak opium.
Przestrzeń potrafi wchłonąć nas jedną sekundą
w którą się płynne serca całą wieczność topią
nocami podchodzimy do otwartych okien
wylatujemy w sady kwitnące jak zapach
patrzeć jak senna zieleń ciepłe niebo żłopie
jak cisza dźwięcznym światłem w szyby zacznie kapać.
Potem płyniemy wolno w ciepłych żaglach cieni
we wzdęte morza światła brzęczące jak pszczoły
odrzucające błękit odpływów jak włosy
na białe ciała ławic wolno zbiegłe dołem.
Silni w miękkie dąbrowy wchodzimy jak w szelest.
Przez góry w płynnych dzwonach bielone oddalą
w wysokich zamkach turni przesypiamy otchłań
wtuleni w futro lasu noc jak ogień paląc
i czekamy na porty jak inni na statki
aż staniemy się tacy ot tacy maleńcy
stateczkiem z łup orzecha w zapach wody gładki
popłyniemy daleko do zielonych Indii.
(...)"

K.K.Baczyński, Pieśń wagabundów

Jak widać, każdą Opowieść daje się uratować. ;) Każdą napełnić nowym znaczeniem.
Bo a nuż nasi dwaj książęta to bracia? Młodszy w pałacowych ogrodach przypadkiem, niczym Alicja Lewisa Carrolla, wplątuje się w baśniowe afery; starszy z dala od stolicy, w towarzystwie ludzi prostych acz szlachetnych duchem nabywa doświadczenia niezbędnego do władania królestwem.
Może...?
Dlaczego nie?

W Baśni wszystko jest możliwe.


A Tobie, Jarku, dziękuję. :*


The Vagabond Prince, Enchanted Forest

Rok produkcji i nos: 2012, Bertrand Duchaufour

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, najpiękniej rozwijający się w gorącym powietrzu [o czym nie wiedziałabym jeszcze przez kilka miesięcy, gdyby nie odkręcone na full grzejniki ;) więc potwierdza się teoria o odmiennym klimatycznie targecie tych perfum].
Otaczający człowieka aurą a z czasem bliskoskórny. Na wszelkie okazje, dzienne i wieczorowe; od nudnego dnia pracy po własny ślub. :)

Trwałość: jak na razie nie zachwycająca, bo od czterech do ponad sześciu godzin; ale może latem będzie lepiej?

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: kwiaty i liście czarnej porzeczki, pomarańcza, czerwony pieprz, aldehydy, rozmaryn, kwiat dawana, rum, czerwone wino, głóg
Nuta serca: owoce czarnej porzeczki, wiciokrzew, róża, goździk (kwiat), ziarna kolendry, wetyweria
Nuta bazy: drewno cedrowe, balsam jodłowy, opoponaks, benzoes, wanilia, paczuli, mech dębowy, kastoreum, ambra, piżmo


Sonoma Scent Studio, Fireside Intense

Rok produkcji i nos: 2007, Laurie Erickson

Przeznaczenie: mocny, wyrazisty zapach typu uniseks. O typowym dla SSS, przemożnym sillage, z czasem redukującym się do głębokiej, acz zwartej aury.
Na wszelkie okazje, przynajmniej dla fanów ortodoksyjnej drzewności. :)

Trwałość: w granicach dwunastu-szesnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna



Skład:

drewno sandałowe, drewno cedrowe, drewno gwajakowe, drewno brzozowe (a może raczej kora?), cypriol, cyprys, oud, mech dębowy, kastoreum, ambra, skóra
___
Dziś Skarb marki Humięcki & Greaf.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://aidanmoher.com/blog/2012/04/art/beautiful-concept-art-from-game-of-thrones/
2. http://worshippingnature.tumblr.com/post/3470014660
3. http://www.noahbradley.com/blog/media/NoahBradley_the-iron-wolf-barbarians.jpg
Wiersz Krzysztofa Kamila Baczyńskiego zaczerpnęłam z http://mysli-niespokojne.prv.pl/wiersze/baczynski.html

sobota, 16 lutego 2013

Białe Światy, cz. 3

"Dlaczego wszystkie kwiatowe perfumy od tego człowieka pachną tak samo?" - zapytała niedawno moja Mama, mając na myśli pachnidła podpisane nazwiskiem Thierryego Muglera a konkretnie rzekomy brak różnic między kompozycjami z wiodącym akordem jaśminu (wszyscy wiemy, o jakie głównie chodzi ;) ), kwiatu pomarańczy (jednej z letnich edycji podstawowego kwiatowca marki) a ostatnio, jak miałyśmy okazję się przekonać - nawet lilii. Lilii podbitej neroli, miękkiej, białej oraz przytulnej.
Jak również blisko spokrewnionej ze wszystkimi Alienami świata. ;]
Dis-Moi, Miroir z butikowej, Lustrzanej Kolekcji marki.


Powiedz mi, lusterko...

Choć nie całkiem mogę zgodzić się z moją Mamą rozumiem, co miała na myśli. Kwiaty w zapachach od Muglera są jasne, żywe oraz suche, przesycone miękkimi promieniami słońca, przewiane gorącym, podejrzanie słodkim wiatrem. Bardzo nowoczesne w duchu. Trudno łudzić się, iż w osobach muglerowskich kwiatowców otrzymujemy coś innego niż pojedyncze, laboratoryjnie wyselekcjonowane frakcje danej woni.

To nie Natura tak pachnie, nie drobny jaśmin czy kwiat pomarańczy prosto z wątłej gałązki, nie lilia osadzona na grubej zielonej łodydze; tu czuć wyrafinowanie Kultury, meandry czarów uprawianych przez wysoce zaawansowaną cywilizację; chemię. Ponowoczesną zabawę w ogólnie zrozumiałej konwencji.
Kiedy do takiego kontekstu przyłożyć ogólne ramy, w jakich osadzono całą kolekcję pachnideł, wyniosłe i egocentryczne zauroczenie macochy Królewny Śnieżki własnym pięknem, urodą przemijającą wraz z młodością, wówczas po raz kolejny okazuje się, że synestezja podsuwa mi wizję balu maskowego. Tym razem jednak musimy obejść się bez ciepłych, pysznych złoceń czy szkarłatów; na nie Dis-Moi, Miroir jest pachnidłem zbyt nowoczesnym, chcącym uchodzić za niemal ascetyczne choć to przecież glamour, jak się patrzy!
Lecz przecież czarno-biały glamour nie jest zjawiskiem szczególnie rzadkim.

Jeśli chodzi o rozwój kompozycji, to otwiera się ona nutą jasną, odbijającą promienie słońca, suchą acz w jakiś sposób soczystą. Po jakimś czasie ostatnia z wymienionych cech wybija się na pierwszy plan, podkręcając jakby hydrolatowe (piszę "jakby", ponieważ w chwili premiery Dis-Moi o tej technice pozyskiwania pachnących molekuł było cicho) pomarańczowe kwiecie, wyciskając zeń soki, zmieniając mieszaninę w zieloną, skrzypiącą od nadmiaru chlorofilu "wodę spod kwiatów". Zachowajcie jednak spokój! Żadnych oznak rozkładu roślin nikt tu nie uświadczy, to woda świeża, jeszcze zimna, wciąż pełna bąbelków powietrza. Tak pachnie kwiaciarnia o poranku w dniu dostawy nowego towaru. :)
Najważniejsza jest nuta kwiatu pomarańczy, lilia występuje w tle (choć wyczuć ją można bez trudu), lekko przypudrowana oraz ogrzewająca kompozycję. Która w miarę upływu czasu rezygnuje z dosłowności słońca i soczystości słodkiej zieleni, by zdać się na mięsisty acz rozrzedzony akord laktoniczny, obramowujący kwiaty ciepłą, dosyć jawnie syntetyczną nieoczywistą mleczną słodyczą. Pełny. Jasny oraz dyskretny. Zresztą  podobnie, jak same kwiaty, coraz bardziej stonowane i bliskie skórze, coraz miększe. W głębokim finale nieco skarmelizowane oraz na powrót gorąco-suche, zacienione, lekko industrialne, rodzące swobodne skojarzenia z zapachem rozgrzanego żelazka, znanym choćby z eksplorującego temat jaśminu Miroir des Envies tej samej marki oraz serii. Dziwny to zwrot akcji i raczej niespodziewany, nie w trio kwiatu pomarańczy, lilii oraz mleka. Który z akordów zań odpowiada? Nie wiem.
I niespecjalnie mnie to obchodzi. :D
Grunt, że Dis-Moi, Miroir okazało się przyjemnym, błogim doświadczeniem, niezobowiązującym flirtem z nowoczesnością oraz prostotą. Muglerowską prostotą, więc wiecie... Fani Elleny i Giacobetti w ciemno lepiej niech się nie napalają. ;)

Rok produkcji i nos: 2008, Fabrice Pellegrin

Przeznaczenie: zapach stworzony jako uniseks - i podejrzewam, ze na skórze mężczyzny byłby w stanie pokazać nawet skrajnie różne oblicze; niemniej jednak konwencjonalny odbiór każe widzieć w Dis-Moi zapach kobiecy.
O sillage raczej krótkim i mocy, która z Alienem, Angelem czy nawet Womanity równać się nie może; to kompozycja bardziej odeń dyskretna. W związku z tym pasuje nawet na zwykły dzień pracy lub nauki, choć charakterem nawiązuje do bardziej uroczystych zdarzeń. Choć to już dwustuprocentowo subiektywne odczucie. ;)

Trwałość: około siedmiu-dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

kwiat pomarańczy, biała lilia, mleko

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://pinterest.com/pin/237776055298232439/
[I specjalnie jest tak duża, by mocniej zaakcentować galowo-sceniczno-ascetyczno-glamourowego ducha wody. ;) ]

Jaśmina z Krakowa

Niedawno (pod postem o nieprzyjemnej sprawie) wygadałam się z czegoś Pirathowi (którego pozdrawiam! :) ). Z tego mianowicie, że podjęłam współpracę z pewną perfumerią.

Taką, której produkty już wcześniej testowałam i które zrobiły na mnie spore wrażenie. I nie tylko na mnie, o czym wspominałam nie dalej, niż w ostatniej recenzji. ;)




Produkty Perfumerii Orientalnej Yasmeen polscy pasjonaci perfum znają już od kilku ładnych miesięcy. Pachnidła takich marek, jak Arabian Oud, Ajmal czy - przede wszystkim - Rasasi cenione są za wysoką jakość, korzystną cenę ale przede wszystkim oryginalny, tak bardzo "nietutejszy" charakter ich wonnych mieszanek. Toż to, moi Drodzy, fantastyczny sposób na oswojenie Innego! :) Przynajmniej w pomniejszonym, czysto symbolicznym wymiarze.

Jednak to nie koncepcja przełamywania "obcości" ma dla nas, maniaków perfumowych, największe znaczenie ale zapach. I to dla radości płynącej z częstszego testowania arabskich wonności zgodziłam się zanurzać w nich nos jeszcze częściej. Możecie być pewni, że czasu spędzonego w oparach pachnideł z asortymentu Yasmeen nie będę uważać za zmarnowany; a przynajmniej taką mam nadzieję. ;)

Tylko, że w pudle z próbkami w dalszym ciągu na opis czeka kilka sampli marki Rasasi, zakupionych jeszcze za moje własne pieniądze. Ciekawe, czy po treści recenzji danego aromatu wszelkiej maści złośliwcy będą w stanie rozpoznać, który zachwyt jest szczery a który rzekomo wynikać będzie z mojej grzeczności wobec perfumerii? ;>


Tak czy inaczej - zaczynam współpracę! ;)
Na którą już nie mogę się doczekać.
___
Dziś noszę Dis-Moi, Miroir od T. Muglera (recenzja powoli nabiera kształtów).

czwartek, 14 lutego 2013

Białe Światy, cz. 2

Jakieś złe duchy powoli zabierają mi śnieg z podwórka. Nie znoszę ich za to! Tym bardziej, że przecież obiecałam Wam białokwiatowy cykl na cześć śniegu właśnie. ;)
Ale myślę, że mogłabym pociągnąć go dalej, najwyżej w skróconej formie. Zresztą okazja do kompilacji dwóch recenzji trafiła się znakomita. Mamy przecież Walentynki, czas idealny, by pisać o miłości - i o emocjach w ogóle.

Dlatego dziś postanowiłam zamieścić opisy pachnideł, w których odbiorze emocje mają dla mnie kluczowe znaczenie.


Co ciekawe, żadna z kompozycji nie wydaje się taką, która mogłaby obudzić we mnie przesadnie ciepłe uczucia; szczególnie pierwsza. Gdyby nie zbieg okoliczności, pewnie nigdy nie zaciekawiłaby mnie do tego stopnia, pewnikiem chłodną opinię na jej temat upchnęłabym w jednej z impresyjnych notek. Ale przydarzyło się coś dziwnego.
I Bouquet du Trianon marki Historiae [a właściwie Historiæ] pokazało zaskakujące oblicze.

Rzecz w tym, że ów zapach - jasny, pełen światła i pastelowych barw, z początku optymistycznie słoneczny, suchy, poprzetykany akordami cytrusów nieskalanych calone (rzecz coraz rzadsza we współczesnym perfumiarstwie), później delikatnie kwiatowy, pudrowy, pensjonarski - miałam okazję po raz pierwszy testować w dniu, kiedy błogość poranka musiała ustąpić silnemu zdenerwowaniu, które przyniosły mi popołudnie oraz wieczór. I dzięki temu miękkie, słodkie, cokolwiek przypudrowane kwiaty jaśminu wielkolistnego, ylang-ylang, frezji a przede wszystkim niewymienianej w spisach nut gardenii zmuszone zostały, by ustąpić miejsca tuberozie oraz akordom naturalnego pszczelego wosku.
Niby nic niezwykłego, wszak obie te nuty wymieniane są otwarcie, zatem mają pełne prawo ujawnić swoją obecność - jednak dlaczego siedzą cicho, gdy świat wokół mnie zdaje się być miejscem pełnym harmonii i radości, dlaczego Bouquet du Trianon w ogóle wydaje się wówczas tak cichy, że aż rachityczny, nudny? Czemu aromat trwa blisko przy skórze, otaczając sylwetkę co najwyżej wątłą, pełną białej, pudrowej słodyczy poświatą?
I dlaczego rzecz ulega całkowitej zmianie, kiedy zaczynam się niepokoić? Wówczas bowiem bukiet białych kwiatów staje się może nie zdominowany ale z na pewno pełen spolegliwości w stosunku do tuberozy i innych drażniących układ oddechowy, suchych, lekko żywicznych akcentów; może za wyjątkiem jaśminu, który ukazuje swoje mroczniejsze, indolowe oblicze (nareszcie pojęłam, w czym rzecz). Słodycz i lekkość, tak oczywiste, kiedy nic mnie nie martwi, trwają gdzieś pod spodem, pod zwojami ciężkich kwiatowych tkanin w tysiącu odcieni bieli, pokazują się tylko czasem, tu i ówdzie, by po chwili zniknąć pomiędzy głównymi bohaterami.
Jeszcze później ujawnia się drzewny, bardzo "czysty" postument, na którym ułożono całe opisane towarzystwo. I czy muszę wspominać, iż jego moc dociera ku moim nozdrzom dopiero, kiedy kompozycja rozwija się na wiedźmie targanej emocjami negatywnymi (tak czy inaczej)? ;)

Całość Bouquet du Trianon wiruje wówczas dookoła mnie jak szalona; tańczy, skacze i kuca, przepływa przez moje ciało falami, nie wiadomo jak i kiedy, niczym neutrina. Natomiast kiedy tylko się uspokajam, cały opisany czar znika. Znów mam miękkie, jasne, nudne kwiatuchy, z wiodącym akordem lekko kokosowej gardenii.
Tak było podczas pierwszego testu i podczas dwóch kolejnych, przeprowadzonych w następne dni. Także i dziś, w tej chwili, od skóry potraktowanej kroplą wody Historiae odbija się i opada, intensywnie pulsuje wiązka miodowej tuberozy z woskiem, groźnym jaśminem, skórą oraz galbanum [ponieważ tak naprawdę powinnam właśnie zajmować się pracą a nie blogowaniem ;) ]. Bouquet du Trianon to niezwykle czuły barometr moich nastrojów.
Szkoda jednak, że prawdziwie piękny okazuje się w chwilach, w których źle się czuję. Może dodaje mi wówczas odwagi lub udziela wsparcia, dzieli się swoją siłą (za co jestem mu wdzięczna) ale cóż poradzić? Nie chcę, by jakiekolwiek perfumy tak mi się kojarzyły. Zapachy powinny dawać nam radość. Przede wszystkim; choć często bywają przydatne jako tarcza i/lub maska. Lecz nie wtedy, kiedy pięknieją kosztem naszej psychicznej równowagi.


Na szczęście drugi z omawianych dziś aromatów budzi we mnie jednoznacznie pozytywne uczucia. I nie może być inaczej. W końcu los przeznaczył dlań kontekst jednoznacznie pozytywny.

Ponieważ pewnego razu, podczas którejś wizyty, z największego próbkowego pudła wygrzebała go moja Mała Siostrzyczka. Otrzymawszy zgodę na przetestowanie, czym prędzej potraktowała swoje ciało ciężkim olejkiem i - zakochała się. W takim wypadku nie powinno Was zdziwić, że tak naprawdę to Ona opróżniła większość mojego sampla. ;) Ale nie mam jej tego za złe. Przecież Arba Wardat od Rasasi naprawdę do niej pasuje! :)

Aromat siostrzanej miłości. Prosty, odrobinę surowy ale przecież ujmujący, pełen bezpretensjonalnego, ciepłego blasku. Daleki od patetyczności. Nieznoszący hucpy. Żywy.
Rozpoczynający się jaskrawym, elektryzującym akordem woskowanej bergamotki by po krótkiej chwili zboczyć w stronę bukietu białych kwiatów. Tak jednolitego, że niemożliwego do podzielenia na części pierwsze. Mogę się tylko domyślać, że gdzieś w tym wszystkim tkwi jaśmin, biała róża, odrobina dusznej liliowo-konwaliowej słodyczy, w dalszym ciągu tonowanej przez bergamotkę. Wyczuwam nawet odrobinkę kwiatu pomarańczy. A spomiędzy nich stopniowo wyłania się akord cieplejszy, upojny, cielesny.
To objawienie miękkiej, kremowej ambry z piżmem ostrym acz nie mydlanym. Zwierzęcym w sposób dosłowny, jednak bardziej stereotypowo kobiecy. Ciepły, budzący we mnie synestetyczne skojarzenie z frazą "biała łasica milczenia" wprost z jednego z erotyków Baczyńskiego (kto zgadnie, z którego? ;) ).
Właściwie trudno się spostrzec, kiedy bergamotka znika, kwiaty także oddalają się na jeden z dalszych planów, zaś główną rolę zaczynać grać piżmo, wspomagane przez ambrę (na mojej siostrze - głównie piżmo). Wiem jedynie, że transformacja wewnątrz Arba Wardat zachodzi przede wszystkim dzięki drewnu sandałowemu; ciepłemu, lejącemu się, podejrzanie labdanowemu choć przecież osuszonego mchem - jak często w interpretacji Rasasi. No i przecież liczy się ta piękna, cielesna słodycz, jaka rozściela się na skórze, oplatająca ją ciężkim woalem. Co w zasadzie nie powinno dziwić w kontekście olejkowych perfum arabskich; przecież te z natury są cięższe od alkoholowych i bardziej przyskórne. Za to trwalsze.
Odważne i pełne wdzięku; twarde oraz kruche jednocześnie.
Niełatwe w obejściu, ale zachwycające, kiedy tylko zadamy sobie trud, by je naprawdę zrozumieć.
Skomplikowane i proste w tych samych momentach.
Stałe w swej zmienności a w stałości zmienne.

Arba Wardat dla mojej Małej Siostrzyczki z czasem stały się tym, czym Rasha tej samej marki dla mnie. Ciężką, pełną niewysłowionej błogości chwilą obcowania z prawdziwym pięknem. :) Na domiar złego, aczkolwiek teorię doboru perfum do koloru włosów zarzuciłam już dawno, jakoś nie mogę opędzić się od niej w przypadku omawianego pachnidła. Dla mnie urokliwego acz bez rewelacji, natomiast wg Małej, posągowej błękitnookiej blondynki, skończenie wspaniałego (podczas, gdy Rasha jest dla niej "piękna ale przytłaczająca"). Charakterystyczne też, że w miarę upływu czasu obie kompozycje upodabniają się do siebie. Stawiają na naturalne, pozbawione zbędnych ozdobników uniwersalne piękno człowieka.
No i przypominają nas dwie. :D Z pozoru tak różne, jak to tylko możliwe, od wyglądu po charakter, ale w istocie bliskie sobie, wynikające z siebie, wyrosłe z jednego korzenia. Żeby zobaczyć w nich niemały wspólny mianownik, wystarczy tylko dobrze się wsłuchać. Oraz nie przejmować porażkami, na jakie może narazić wszystkich nieprzygotowanych pierwszy kontakt tak z Arba Wardat, jak i z Rashą. ;]


A Wam wszystkim życzę magicznych Walentynek!



Historiæ, Bouquet du Trianon

Rok produkcji i nos: 2102 (?), Bertrand Duchaufour

Przeznaczenie: zapach dla kobiet; i naprawdę trudno napisać mi więcej wobec tego wszystkiego, o czym wspomniałam powyżej. Czy ów przypadek dotyka tylko mnie, czy też może być częstszy? Nie wiem.
Po prostu nie wiem.

Trwałość: w granicach siedmiu-dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-drzewna


Skład:

Nuta głowy: mandarynka, bergamotka, frezja, cytryna, mięta, liście czarnej porzeczki, galbanum
Nuta serca: ylang-ylang, wiciokrzew, jaśmin, tuberoza, róża, pszczeli wosk
Nuta bazy: wetyweria, drewno sandałowe, drewno cedrowe, paczuli, ambra, piżmo


Rasasi, Arba Wardat

Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach; bliski skórze ale wyraźny, tworzący mocną acz ścisłą aurę.
Na wszelkie okazje.

Trwałość: ponad piętnastogodzinna

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-piżmowa (i oczywiście orientalna :) )

Skład:

Nuta głowy: bergamotka
Nuta serca: jaśmin, róża, mech
Nuta bazy: drewno sandałowe, piżmo, ambra
___
Dziś Dis-Moi, Miroir od Muglera [właśnie, jak to w końcu jest: Thierryego czy Manfreda? :P ].

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.thecherryblossomgirl.com/les-fantomes-du-petit-trianon-coulisses-opera-de-versailles/19605/
2. http://pinterest.com/pin/181199584978133034/

wtorek, 12 lutego 2013

Białe Światy, cz. 1

Ależ nam się pięknie zabieliło! :)

Wczesnym popołudniem szłam w stronę wrocławskiego dworca opatulona w kilka warstw ubrań i zdmuchiwałam śnieg z lusterek zaparkowanych przy ul. Kołłątaja samochodów. Trochę bez sensu, bo biały puch i tak przecież sypał się z nieba ale, kurka!, liczy się radość. :) Jak ja lubię zimę!
Choć trzeba ubierać się z rozmysłem, odśnieżać podwórka i palić w piecu CO [uroki życia na wsi].

No więc wczorajszego wieczora wymyśliłam sobie, że wypadałoby jakoś uczcić tę biel za oknem. A jak zrobić to piękniej, jeśli nie zwrotem ku bieli właśnie? Lecz nie byłabym sobą, gdybym owego zwrotu nie przeinaczyła, nie przestawiła weń kontekstów. Zatem najjaśniejsza z barw się pojawi - w postaci zapachu białych kwiatów. ;) Idź białe do białego!

Na pierwszy ogień pójdzie aromat, którym zachwycam się już dobrych kilka miesięcy. Szczerze acz z dystansu, twardo opierając się chęci posiadania własnego flakonu. Ponieważ mimo wszystko to nie jest całkiem "to", nie dla mnie.
Acz prostej, konwencjonalnej choć delikatnej urody kompozycji odmówić nie potrafię.
Lys Soleia, zeszłoroczna debiutantka w guerlainowskim cyklu Aqua Allegoria.

Niezwykła to lilia. Z jednej strony biała, oczywista, niepozostawiająca złudzeń co do swojej mocy, z drugiej jednak spokojna, miękka, bardzo klasyczna w duchu.
Z otwarciem lekkim i adekwatnym do nazwy: to kwiat młody, świeży, przesycony promieniami późnowiosennego porannego słońca. Z jasnozielonymi akordami wirującymi wokół całkiem sporych (acz nie dużych) a jednocześnie delikatnych pąków. Tych, które zaraz pękną, przeobrażając się w pełny, aromatyczny kielich.
Potrzeba kilkudziesięciu [no dobra, kilkudziestu właściwie... ;) ] minut, by roślinne soki wyparowały, oddając pole słońcu, z dnia na dzień coraz śmielej górującemu nad horyzontem. Coraz mocniej wysuszającemu podległy mu świat, coraz bardziej morderczemu; ale mogę spać spokojnie, wciąż trwa wiosna. :) Dlatego zamiast horroru w postaci rozwinięcia Lys Soleia otrzymuję stonowaną ale wyrazistą nutę kwiatowej słodyczy. To lilia połączona z ylang-ylang daje podobny rezultat. Szczególnie, kiedy dołączyć do nich łyżeczkę egzotycznych owoców utartych na jednolity mus oraz mocniejszą lecz pojedynczą kreskę miodowej tuberozy. Pachnidło staje się wówczas ewidentnie kwiatowe, biało-kwiatowe, zdeterminowane, by dzielić się sobą ze światem lecz tego świata nie zadusić.
Czy białe kwiaty mogą czarować lekkością? Czy lekkość w ogóle może mnie nie męczyć?

Jak widać, może. ;) Także w bazie, kiedy cała ta jasna, ciepła ferajna zaczyna powoli pokrywać się pudrem, stawać się coraz bardziej słodka. Po kawałku oddalać akordy kwiatowe, na których miejsce przychodzi spokojna wanilia oraz syntetyczne białe piżmo. Jako barwny kontrapunkt udziela się tuberoza, ale przecież i ona za chwilę zniknie - a raczej rozpłynie się w piżmie oraz pojedynczej lasce wanilii (tak, bez przesady ze słodkościami), stapiając się z nimi. I w końcu znikając ze skóry wraz z pozostałymi nutami bazy.

Lys Soleia reklamowano we Francji jako "nowy rodzaj świeżości". Jestem skłonna w to uwierzyć.
Świeżość wiosenna, świeżość białych kwiatów, świeżość młodych lilii to idea, którą kupiłabym nawet w ciemno!
I nie ma żadnego znaczenia fakt, że na końcu pewnie obejdę się bez własnego flakonu.


Rok produkcji i nos: 2012, Thierry Wasser

Przeznaczenie: zapach damski - i chyba głównie damski, choć oczywiście testy nie powinny zaszkodzić także przedstawicielom płci niesłusznie zwanej "brzydszą". ;) Na wszystkie okazje, w czym pomaga sillage krótki, z czasem redukujący się do kilkucentymetrowej aury.

Trwałość: w granicach pięciu-ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-świeża
[a niech im będzie! ;)]

Skład:

Nuta głowy: cytryna amalfi, bergamotka, liście palmy
Nuta serca: akord owoców tropikalnych, ylang-ylang, lilia
Nuta bazy: białe piżmo, tuberoza, wanilia
___
W tej chwili pachnę Oud Royal Armaniego a wcześniej było to, o czym powyżej.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://pinterest.com/pin/251427591667665891/