piątek, 29 października 2010

Świt w wielkim mieście


Arcyciekawy spektakl, pojedynek między naturą a rozbuchaną w swej intensywności ludzką cywilizacją: jednocześnie delikatny, migotliwy, nieco nieśmiały, ale też wystarczająco dosadny i bezpośredni, byśmy zapragnęli związać się z nim na dłużej. Taki jest jubileuszowy zapach od Costume National, 21 [okrągła, dwudziesta pierwsza rocznica ;) ].

Nie wiem, jak to jest u Was, ale mnie bardziej urzeka świt (gdybym tylko miała tyle silnej woli, by częściej go oglądać! :) ) niż oklepany, banalnie ckliwy zachód słońca. Świt ma w sobie coś magnetycznego, jakąś pierwotną, przemawiającą do każdego człowieka moc, nadzieję, zastrzyk energii na nowy dzień. Zmierzch natomiast... jest pocztówkowy. Ciekawy, bo mało kto go przesypia, więc łatwo zrobić malowniczą fotografię, no i po nim przychodzi noc, kiedy wreszcie nic nie "daje po oczach". To tyle, jeśli chodzi o proste, przyziemne korzyści płynące od zachodzącego słońca. Ale ja o wschodzie miałam. :)

Kiedy więc Wielkie Miasto rozpoczyna dzień, ponownie nabierając rozpędu - bo przecież Wielkie Miasta niemal nigdy nie stoją w miejscu - subtelne, ulotne zapachy nocy mieszają się z bardziej ożywczymi, dającymi "kopa", wyrazistymi, by później całkowicie ustąpić pola aromatom głębokim, cielesnym, silnie naznaczonym ludzkimi feromonami. I cały numer polega na tym, by przy podobnej kakofonii różnorakich dźwięków, wśród całkowicie rozbieżnych klimatów nie zatracić swoistego wdzięku, własnego, niepowtarzalnego stylu, w którym miękkość miesza się z agresją, a beztroskie, artystyczne marzenia z przebojową pragmatycznością.


Twórcom 21 owa sztuczka udała się nadzwyczajnie. Ich dzieło poraża dosłownością, brakiem dystansu, ale też nie popada w krzykliwość czy inne wulgarne tony. A przy tym jest tak charakterystyczne, że trudno je z czymkolwiek pomylić.
Otwarcie jest na poły mleczno-urocze i ekstatyczne, bardzo przestrzenne oraz nieco widmowe; półprzejrzyste. Ambra uderza w nozdrza, łącząc się z okrąglutkim, nieco puchatym, delikatnie pikantnym szafranem oraz łagodnym, niewinnym mlekiem; spaja je drewno kaszmirowe, ta wyimaginowana, różano-słodka woń, która nadaje kompozycji znamion cieplej czułości. Miasto budzi się do życia po, niekoniecznie grzecznie przespanej, nocy. ;)
Po chwili mieszanka przybliża się do skóry, osiada na niej, stając się bardziej oleistą i dosłowną. Pomarańcza, bergamotka, pieprz i kminek, dzielnie wspomagane przez lekko kadzidlane labdanum, sprawnie pomagają podnieść się z łóżka i wyjść na spotkanie kolejnemu dniu. Czasami pojawi się słodkie, waniliowe i mleczne zarazem, wspomnienie o mięciutkiej, pewnie jeszcze lekko ciepłej, poduszce, ale kto z nas nie ziewa rozdzierająco o poranku, jednocześnie dopijając kawę i narzucając na siebie płaszcz lub kurtkę?

Natomiast finał to już jest słońce w całej okazałości (o ile można mówić o okazałości, kiedy nad głową mamy przede wszystkim wieżowce, linie wysokiego napięcia, czasem jakieś helikoptery i dopiero gdzieś hen, pewnie w innym wymiarze, kawałek błękitnego nieba ;) ). Jest dość chłodno, ale pogodnie. Szałwia, wetyweria, paczuli, oud czy olibanum umożliwiają nam włączenie się w ruch uliczny. Pewnie należałoby trochę ponarzekać... ale to nasze miasto, kochamy je, więc pachnie nam słodko wanilią i bobem tonka. Oraz cywetem, nieujętym w składzie, choć nie potrafię przestać o nim myśleć - w końcu Wielkie Miasto oznacza też pot jego mieszkańców. ;) Lepiej myśleć pozytywnie. Zanim zejdziemy do metra, u znajomego sprzedawcy gazet zaopatrujemy się w paczkę ulubionych żelków do drugiego śniadania. Czas zacząć nowy dzień!

To ostatnia notka przed początkiem listopada. Jako, że wkrótce zwiększy się liczba stołowników; co jest równoznaczne z faktem, iż będę musiała pisać petycję o umożliwienie mi dostępu do własnego komputera. ;) Święta, moi mili. :)
Szerokiej drogi i bezpiecznych powrotów!


Rok produkcji nos: 2008, Laurent Bruyère (IFF)

Przeznaczenie: bezpieczny, interesujący aromat typu uniseks; stuprocentowo uniwersalny. Tylko testować. :)

Trwałość: około ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-przyprawowa (i piżmowa)

Skład:

Nuta głowy: pomarańcza, szafran, mleko, ambra, drewno kaszmirowe, sandałowiec
Nuta serca: bergamotka, czarny pieprz, kminek, labdanum, oud, mech
Nuta bazy: bób tonka, wanilia, wetyweria, drewno cedrowe, paczuli, olibanum, żelki, szałwia, piżmo
___
Dziś noszę Jubilation 25 (Woman) od Amouage.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Sunrise_over_the_city_that_never_sleeps.jpg
2. http://www.popartuk.com/photography/new-york/sunrise-over-new-york-city-wiz01420-poster.asp

czwartek, 28 października 2010

Rum, heban i miód, czyli wizyta w sklepie kolonialnym


Aby udowodnić dobre chęci, przedstawiam dziś recenzję Idole od Lubin, jednego z tych dzieł Olivii Giacobetti, które - w przypływie słabości - chętnie bym zakupiła. A czemu miałby to być odruch nierozważny? O tym za chwilę.

Zacznę od stwierdzenia, że Idole jest dziełem znakomitym - kapitalnie wyważonym, efektownym, wzbudzającym zachwyt i respekt; położonym w połowie drogi między Cywilizacją a Dziczą, jak by powiedzieli dziewiętnastowieczni kolonizatorzy. Cudnym w swej dosłowności, ale też umiejącym stworzyć iście arystokratyczny dystans.
Oraz dość łatwym do eksploracji. :)


Najbardziej chwytająca za serce jest introdukcja kompozycji: mocna, głośna, wyrazista, niemożliwa do zignorowania. Oraz ciepła. Czarno-złota, kusząca mieszaniną rumu, kminu i wędzonego ciemnego, lekko pikantnego drewna (to pewnie ów przydymiony heban). Gdzieś od dołu przebija jeszcze jeden akcent drzewny, ale już znacznie bardziej miękki, plastyczny, zawiesisty (palma? sandałowiec?), czasem śmignie obłoczek czarnego pieprzu. Jednak najbardziej istotny jest dwugłos rumowo-hebanowy, rozdzierający wrzask dusz tych wszystkich, którzy w dzieciństwie czy wczesnej młodości marzyli przede wszystkim o rzuceniu wszystkiego i wyruszeniu śladami Davida Livingstone'a albo chociaż Indiany Jones'a. ;) Byle dalej, za horyzont, w poszukiwaniu Przygody! [hej. ;) ]
Dobra, wspomnienie może i autobiograficzne, ale przecież bardzo zbliżone do klimatów, które chciałby nam przybliżyć Idole. Więc po każdorazowej aplikacji mam nań wielką ochotę.


Po jakimś czasie przestrzenne, alkoholowe i dymne opary zaczynają się przerzedzać, ustępując miejsca złotej zawiesinie: słodkiej, lejącej się, ciepłej, apetycznej, zawdzięczającej swoją barwę szafranowi, kandyzowanej skórce pomarańczy oraz mocnemu miodowi pitnemu. Mniam! :) Piękna, niekoniecznie ulepowata słodycz musi pochodzić z trzciny cukrowej, która po raz kolejny przypomina nam o wspaniałej przygodzie, czekającej tuż za progiem rodzinnego domu: o lądach do odkrycia, o skarbach do znalezienia, o ludziach, miejscach i smakach do poznania, o zapierających dech w piersi widokach. Tak, Idole cudnie generuje fantazje. :)

W ostatniej odsłonie kompozycja znów ciemnieje; chociaż słodycz nadal jest bardzo wyraźna, wraca kmin, który łączy się z dziwnie ciemnym, gorzkim sandałowcem oraz miękką, lekko przykurzoną skórą. Czasami z oddali dotrze ku nam wspomnienie rumu czy hebanowych targów. Ostatnie chwile pobytu mieszanki na skórze upływają nam w towarzystwie aksamitnej, zamszowej skóry, sandałowca oraz lekko przydymionego akcentu cukru.

Cała przygoda z Idole trwa zazwyczaj... nie dłużej, niż pięć godzin (a często znacznie krócej). Pięć godzin, macie pojęcie?? To mniej, niż podróż pociągiem z jednego końca Polski na drugi (okej, fatalny przykład ;) )! To mniej, niż trzysta minut błogiego, nieokiełznanego, iście dziecięcego fantazjowania do tego stopnia sugestywnego, że chciałoby się skombinować sobie skądś strój pirata i, uczepiwszy się poręczy schodów niczym zuchwały kapitan rei, wygrażać całemu światu kijem od miotły. ;) A po trzech-czterech godzinach: bach! koniec. Sen się skończył, marzenia także; czas przestać rozmieniać się na drobne i wrócić do banalnej rzeczywistości. Halo! Pobudka!
Kiedy ja nie chcę TAK się budzić; nie znoszę gwałtownego, bezpardonowego budzenia, które nieodparcie kojarzę raczej z rygorem wojskowo-więziennym, niż pięknym życiem poszukiwacza (poszukiwaczki) przygód. Nie godzę się na takie coś; Idole mnie zawiódł.
Pani Olivio, dlaczego Pani mi to robi?!


Rok produkcji i nos: 2005, Olivia Giacobetti

Przeznaczenie: piękny, pobudzający wyobraźnię aromat wyprodukowany z myślą o mężczyznach, ale w życiu nie słyszałam takiej bzdury! Bo to przecudnej urody uniseks jest. :) Na wszelkie okazje formalne oraz wtedy, gdy chcemy poprawić sobie samopoczucie.

Trwałość: opisana wyżej, ale dla porządku raz jeszcze - od trzech do pięciu godzin. Choć wyłącznie na mojej skórze.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-przyprawowa


Skład:

Nuta głowy: szafran, absolut rumowy, skórka gorzkiej pomarańczy, czarny kmin
Nuta serca: palma dum (widlica tebańska), wędzony heban, trzcina cukrowa
Nuta bazy: czerwony sandałowiec, skóra
___
Dziś noszę Olibanum od Pro Fumum Roma.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://kociewiacy.pl/gminy/bobowo/index.php?option=com_content&task=view&id=170&Itemid=33
2. DeviantArt; The Ebony autorstwa thethirdperson; KLIK
3. http://www.coco-cooks.com/2010/05/cajeta-with-black-strap-rum-from-a-chicago-point-of-view/

wtorek, 26 października 2010

Wilczyca z Pomorza

Odkąd pamiętam miałam słabość do tych historycznych kobiecych postaci, które wyprzedzały swoją epokę. Do kobiet nieprzeciętnych, podziwianych i nienawidzonych, nierozumianych [jako dziecko przeżyłam okres szalonej fascynacji Joanną d'Arc, choć raczej kobietą-rycerzem, niż mistyczką :) ]. Jedną z bohaterek mojego prywatnego pocztu jest także Sydonia von Borck, pomorska szlachcianka z przełomu szesnastego i siedemnastego wieku, słynna z nieprzeciętnej urody i inteligencji, której życie zakończyło się na szafocie przy szczecińskiej Młyńskiej Bramie.


Jeśliście jej ciekawi, to możecie wpaść TU albo TU, choć to i tak stanowczo zbyt skąpe informacje.
W każdym razie: urodziła się w roku 1545 w miejscowości Strzmiele (albo raczej Stramehl ;) ), w siedzibie rodu Borcków, zwanej "Wilczym Gniazdem" jako najmłodsze z trojga dzieci Ottona von Borck zu Stramehl-Regenwalde i Anny von Schwiechelt. Od najmłodszych lat rozpieszczana przez ojca (matka zmarła, gdy Sydonia miała 8 lat), dorastała w rodowym gnieździe, gdzie z pewnością przesiąknęła ideałami Borcków, jednego z najstarszych rodów Pomorza, niechętnych obcej szlachcie, Krzyżakom, Reformacji, które musiały mieć istotny wpływ na jej dalsze losy.
Młoda, piękna, zaskakująca bystrością umysłu i wszechstronnym wykształceniem trafiła na dwór Filipa I, księcia wołogoskiego wywodzącego się z dynastii Gryfitów [mała dygresja: dlaczego my nic o tym nie wiemy?? Dlaczego w szkołach zawracają nam głowę jakimiś aferami na Inflantach czy w Mołdawii, zamiast nauczać dziejów obecnych ziem Polski??], gdzie została dwórką jego żony i gdzie - po pewnym czasie - przyjęła oświadczyny jego syna, Ernesta Ludwika. Do ślubu jednak nie doszło, ponieważ książęca rodzina nie omieszkała uzmysłowić zakochanemu młokosowi, w jak śmieszny i niepoprawny politycznie mezalians się pakuje.
Wkrótce porzucona i upokorzona Sydonia opuściła książęcy dwór, ciskając w gniewie słowa, że "nie minie 50 lat, a ród Gryfitów wyginie". Wraz z towarzyszącą jej siostrą, Dorotą, udała się do rodzinnego domu, z którego wkrótce wygnała je śmierć ojca i objęcie stanowiska głowy rodziny przez brata obu pań, Urlicha, który za siostrami, mówiąc delikatnie, raczej nie przepadał. Nic więc dziwnego, że dwie samotne, niezamężne kobiety poszukały schronienia w klasztorze. W tym samym czasie moja bohaterka procesowała się z bratem i prawnymi opiekunami o majątek po rodzicach, po zmarłej w 1600 roku siostrze, wchodziła w zatargi z sąsiadami i zakonnicami.
Liczba jej wrogów rosła w szybkim tempie, a wiedza i umiejętności medyczne Sydonii aż nazbyt wyraźnie sugerowały jej konszachty ze złymi mocami. O szatańskie pochodzenie posądzano nawet kota i psa Borckówny! [poważnie! ;) ] Czy więc może budzić zdziwienie fakt, iż ta niegdyś piękna i pewnie wesoła dziewczyna zmieniła się w starą, zgryźliwą, kłótliwą, szpetną jędzę? Zwłaszcza, że miała świadomość, iż atmosfera wokół niej robi się coraz bardziej nieciekawa (kolejni Gryfici podejrzanie szybko odchodzili z tego świata, a przecież pamięć ludzka jest zadziwiająco pojemna, jeśli chodzi o cudze przewinienia). Więc ówcześni lojaliści spokojnie uznali dawną "klątwę" Sydonii za przestępstwo polityczne i w 1619 roku osadzili ją w zamku Oderburg pod Szczecinem. Po nieuczciwym procesie, w którym na świadków powołano m.in. wszystkie skonfliktowane z naszą bohaterką osoby, oskarżono ją o kontakty ze złymi duchami, czary, trucicielstwo. W końcu, pomimo sensownych i inteligentnych odpowiedzi na procesie, ale w wyniku kłamliwych zeznań i tortur, sąd uzyskał "przyznanie się do winy" oskarżonej, uznał ją za czarownicę i skazał na śmierć. Dziewiętnastego sierpnia 1620 roku Sydonię zawieziono pod szczecińską Młyńską Bramę, zwyczajowe miejsce egzekucji, i - jako szlachciankę - ścięto. Jej szczątki spalono na stosie.

Uff.
To była długa notka biograficzna, ale musiałam ją przytoczyć, abyście zrozumieli, dlaczego skojarzyłam tę postać z Memoir Woman od Amouage.


Niezwykła, przebojowa osobowość, łącząca w sobie wszystkie cechy gwarantujące, szeroko pojmowany, sukces... w dwudziestym wieku. Zobaczcie, jak bardzo Sydonia nie przystawała do swoich czasów! Choć średnim pocieszeniem jest fakt, że jeszcze bardziej nie przystawała do przełomu wieków dziewiętnastego i dwudziestego, kiedy to jej postać zyskała największy rozgłos. Wybaczcie dosadność poniższych słów: banda wiktoriańskich porąbańców, z ich spaczonym poglądem na świat i terrorem obyczajowym, gówno wiedziała o rzeczywistym potencjale tkwiącym w tej postaci. Dzięki czemu "w świat" poszedł mit okrutnej, wyrachowanej, złej sekutnicy. Demonicznej wiedźmy i kobiety fatalnej. Równie prawdziwy, co bełkot dziewiętnastowiecznych moralistów.
Bo jakim trzeba być łotrem, by ze zgorzknienia, płynącego z piętrzących się niepowodzeń, z zawiści lub "zwykłego" okrucieństwa, których Sydonia stała się ofiarą, robić dowód jej demoniczności? By na siłę tworzyć, okrutny w swym zakłamaniu, mit wyrachowanej morderczyni, który zaczął żyć własnym życiem?
Jeśli rzeczywistość nie przystaje do wyobrażeń, tym gorzej dla rzeczywistości. :/
Wybaczcie emocjonalny charakter tego wpisu, ale do szału doprowadzają mnie wszystkie relikty żałosnej wiktoriańskiej obłudy, których w naszej rzeczywistości można by dostać na pęczki (zawsze lubiliśmy Zachód, co nie? ;) ).

A Memoir kobiece? Jest piękne. :) Delikatnie szyprowe, zachwycające i odurzające, a jednak - o słodki paradoksie! - nad podziw miękkie i delikatne. Stereotypowo kobiece. Ciepłe, czułe i posągowo piękne, choć przecież tyle weń życia. Podziwiane przez wielu, także za silny, stanowczy charakter, gotowe rzucić na kolana cały świat, jeśli tylko ktoś mu to umożliwi, pozwalając pachnidłu opleść swoją sylwetkę.
Gdyby Sydonia żyła współcześnie, byłaby powszechnie uwielbiana. Jednak przyszła na świat stanowczo zbyt prędko.
Dobrze, że Memoir trafiła w swój czas. :)

Ode mnie to dziś będzie wszystko; żądnych opisu rozwoju perfum na skórze zadowolę tylko jednym spostrzeżeniem: nie wiem, jak to możliwe, ale połączenie nut słodkich, kwiatowych, drzewnych i szyprowych pozwala damskiej Memoir stworzyć czasem na mojej skórze zachwycającą, słodko-słoną ambrę [bardziej słoną, niż słodką] w sercu bądź bazie.

Ma ktoś może pożyczyć 1000 zł? ;)) Na już. Oddam do 30 lutego przyszłego roku. ;)


Rok produkcji i nos: 2010, Daniel Maurel oraz Dorothée Piot

Przeznaczenie: zapach programowo kobiecy, ale podejrzewam, że na męskiej skórze powinien pokazać równie piękne oblicze

Trwałość: jak większość produktów Amouage na mojej skórze, świetna - do 20 godzin.

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-skórzana (i kwiatowa)

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, kardamon, różowy pieprz, absynt
Nuta serca: jaśmin, róża, białe kwiaty, kadzidło, pieprz, goździki, nuty drzewne
Nuta bazy: styrak, mech dębowy, kastoreum, skóra, labdanum, kozieradka, piżmo

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Podwójny portret Sydonii von Borck, młodej i starej, autorstwa nieznanego siedemnastowiecznego malarza; ze zbiorów Muzeum Pomorza Zachodniego. KLIK
2. Sydonia von Borck autorstwa Edwarda Burne-Jonesa; z mojego twardego dysku.

Gdzie kończy się Ziemia...

Offtop totalny.  :)

Zastanawialiście się kiedyś, gdzie właściwie kończy się nasza planetka a zaczyna kosmos? Czy w szkole mieliście trudności z ogarnięciem wszystkich tych mętnych terminów w rodzaju "mezosfera" czy stratosfera"? Czy ciekawi Was, ile kilometrów nad Ziemią tworzy się zorza polarna albo na jakiej wysokości znalazł się Jurij Gagarin lub poszczególne satelity?
Jeśli odpowiedź na którekolwiek z powyższych pytań brzmi "tak", to myślę, że powinna zainteresować Was poniższa (naprawdę długa) grafika:



                                                       Schemat zaczerpnięty z portalu Astropolis.pl

Mam nadzieję, że ciekawostka warta jest uwagi?  :)
___
Dziś pachnę Memoir Woman od Amouage [za kilka godzin skrobnę jej recenzję  :)  ].

niedziela, 24 października 2010

Znajdź swój signature scent!

Uwielbiam Marie Claire, poważnie. ;)

Najpierw trafiłam na ten artykuł:How to Find Your Signature Scent, który okazał się być drogowskazem wiodącym do przezabawnego quizu, którego celem jest znalezienie "tego jednego, jedynego" pachnidła.

WYSZUKIWARKA PERFUM MC
Mnie doprowadziła właśnie do zapachów orientalnych i kwiatowych. ;)

Miłej zabawy! :)

Niedzielny przegląd netu

A raczej subiektywna analiza przemysłu perfumeryjnego; ani szokująca, ani nudna. Ot, do poczytania w sam raz na niedzielny wieczór. :)
Z wirtualnych zasobów Daily Mail, sprzed dwóch lat: KLIK

Szczególnie ciekawe zdają się być krótkie, jednozdaniowe podsumowania kolejnych flaszek wypełnionych damskimi pachnidłami (męskich nie odnotowałam). Oto one:
[w razie czego proszę kliknąć na obrazek :) ]









Wniosek?
Dość przewrotny: nie ma co rozpaczać! Gusta Polek wcale nie różnią się tak strasznie od perfumowych upodobań ich brytyjskich koleżanek, czego świetnym dowodem może być właśnie artykuł z tabloidu. Wiwat globalizacja (i wewnątrzunijny rynek). ;)

Swoją drogą... obserwując ludzi w środkach publicznego transportu można odnieść wrażenie, że najbardziej rozchwytywane polskie dzienniki to Fakt i Superekspress. Co się stało z dawnym hasłem: "równaj w górę"? ;)
___
Dziś noszę Moulin Rouge z cyklu Histoires de Parfums.

P.S.
Mam coś jeszcze: o nowych seksownych perfumach na okoliczność nowej znajomości opowiada nam Marie Claire: KLIK

sobota, 23 października 2010

Mononoke

Dziś będzie o jednej z najbardziej nieinwazyjnych kompozycji zapachowych w mojej kolekcji, będącej jednocześnie najmniej "noszalną" (dla polskich perfumomaniaków) głównonurtową propozycją; o Mitsouko od Guerlain. :)
Jako, że na sztandarową opowieść inspiracyjną tychże perfum mam alergię, z chęcią zastąpię ją własnym skojarzeniem. Kto je odgadł po tytule recenzji? ;)


W mojej głowie Mitsouko pozostaje japońska, choć ma się nijak do literackiej orientalistycznej opery mydlanej z cyklu: "ich dwóch, ona jedna" [ w drugą stronę jest równie makabrycznie ;) ]. Moja Mitsouko to aromat towarzyszący rzeczywistości przedstawionej w Księżniczce Mononoke, wspaniałej epickiej anime w reż. wielkiego Hayao Miyazakiego.

Film opowiada o młodym mężczyźnie imieniem Ashitaka, który w wyniku - niezasłużonej - klątwy musi opuścić swoje rodzinne strony, nim zmieni się w opętanego nienawiścią demona. A trzeba Wam wiedzieć, że Ashitaka jest księciem, ostatnim z rodu. Tak więc książę-wygnaniec podróżuje przez targany niepokojami kraj (dowiadując się po drodze, że klątwa nie próżnuje a nienawiść bywa niszcząca) do jedynego miejsca i jedynej istoty będącej w stanie zdjąć z niego zły czar.
U kresu podróży, zamiast spodziewanego wielkiego leśnego ducha, zastaje osadę twórców żelaza oraz broni, rządzoną przez panią Eboshi. I trafia w sam środek konfliktu między ludźmi niszczącymi przyrodę, a nią samą, reprezentowaną przez klan wilczych bogów. Najbardziej zawziętą przeciwniczką mieszkańców Żelaznego Miasta jest niejaka San, ludzkie dziecko adoptowane przed laty przez wilczą boginię, zwane przez okoliczną ludność Księżniczką Mononoke. Mononoke to termin oznaczający "mściwego ducha" czy "demona"; więc jasne jest, że antypatia była wzajemna. ;)


Nasz banita, który wie już, że agresja donikąd nie prowadzi, poddaje się zauroczeniu San [zresztą, w pełni odwzajemnionemu], mieszkając jednocześnie wśród hutników i producentów broni palnej; stara się doprowadzić do zawieszenia konfliktu ale, na nieszczęście, ten jest już zbyt daleko posunięty: każdy kolejny krok, każda prowokacja strony przeciwnej, każdy atak jest coraz potężniejszy i wkrótce jasne staje się, że następna decyzja (matki San czy pani Eboshi) spowoduje wojnę. Od której nikt nie zdoła uciec.

Tym, co w opisanym świecie urzekło mnie najbardziej, jest jego ogromna wiarygodność; brakuje w nim typowo hollywoodzkiej schematyczności (w rodzaju Avatara o świętych kosmitach i obrzydliwych Ziemianach): tu każda ze stron ma swoje, równie istotne, racje i każda popełnia ogromne błędy, zacietrzewienie równoważone jest miłosierdziem a ckliwość kpiną lub sarkazmem. I obie strony konfliktu z czasem przestają nad nim panować, początkowo na własne życzenie, później - z racji "wmieszania się w sprawę" czynników wyższych lub takich, nad którymi nie można sprawować kontroli. Słowem - wszyscy są uwikłani; i to po same uszy. :)

I co w tym Mitsoukowego? Odpowiedź na to pytanie kryje się w finale Księżniczki Mononoke, którego nie zdradzę. ;) Musicie poznać go sami.

To podobno Olivia Giacobetti nadała omawianym perfumom przydomek "niepranych majtek", co tylko potwierdza, jak różne jest jej postrzeganie perfum od mojego. :) Bo to bzdura wierutna! Mieszkałam parokrotnie ze starszymi, schorowanymi ludźmi i naprawdę wiem, jaką woń wydziela niezmieniana od dobrych kilku dni bielizna (oraz niewietrzone pomieszczenie). I uwierzcie, nawet z perspektywy kogoś, kto Mitsouko nie znosi, jej aromat to przy wspomnianym fetorze orzeźwiająca, letnia bryza. :)
Więc proszę na przyszłość nie wciskać kitu. ;)
Wracamy do rzeczy.


Miłości do perfum szyprowych nie kryję, wiec jasne jest, ze w końcu musiałam zainteresować się moją dzisiejszą bohaterką. O której tyle się wcześniej naczytałam, że właściwie nie miałam bladego pojęcia, czego się spodziewać. Jak zwykle w takich przypadkach, czekało mnie zaskoczenie. Bo trafił do mnie bardzo subtelny, niedosłowny, miękki i "okrągły" szypr, żółty żółtością szafranu, ylang-ylang i soczystej brzoskwini. Czasami mleczny, czasami oleisty; zawsze gładki. Zbudowany na wątłej równowadze między subtelną grą emocji a intensywną dosłownością namiętności; tkwiący w niepewności, choć nigdy nie beznadziejny. Tak odbieram ów zapach.

Rozwój Mitsouko przebiega wręcz podręcznikowo, więc napiszę tylko, iż otwarcie jest wyraziste, rześkie, mchowo-cytrusowe z silnym akcentem żółtej róży i jaśminu, z czasem coraz bardziej miękkie, blednące, zapadające w sen (wówczas na pierwszy plan wysuwają się kwiaty i brzoskwinia, a od dołu przebija, nieujęty w spisach nut, szafran). Baza jest jeszcze bardziej nostalgiczna i jedwabista, zdominowana przez szafran, ambrę, wanilię i kilka gryzących w nos przypraw. No i mech: miękki i suchy, idealnie dbający o wątłą równowagę sił, do której przykładają się jednak wszystkie pozostałe akcenty finału.

Mitsouko to nie zapach dziki, nie odzwierciedlenie potężnych żądz ani przeraźliwy, cielesny fetor, ale skąpany w miękkim świetle poranka krajobraz po bitwie. Tylko i aż.


Rok produkcji i nos: 1919, Jacques Guerlain
[a po drodze było kilka dyskretnych reformulacji...]

Przeznaczenie: zapach tradycyjnie adresowany do kobiet, ale nie powinien zawieść otwartych, pokojowo nastawionych mężczyzn. ;) Świetny na wszystkie okazje dzienne, zawodowo-szkolne i prywatne.

Trwałość: od siedmiu do ok. jedenastu godzin (może dwunastu...)

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-owocowa



Skład:

Nuta głowy: róża, jaśmin, bergamotka, inne cytrusy
Nuta serca: jaśmin, bez, ylang-ylang, róża, brzoskwinia
Nuta bazy: mech dębowy, ambra, wetyweria, cynamon, przyprawy
___
Noszę Habanitę od Molinard. [powrót po dłuugim czasie :) ]

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.citymama.com/2007/10/halloween-cos-3.html
2. http://thecia.com.au/reviews/p/princess-mononoke.shtml
3. http://brian.hoffert.faculty.noctrl.edu/TEACHING/PrincessMononoke.html

piątek, 22 października 2010

Pokłon trzech Magów

Ten wpis, z racji skojarzenia, powinien pojawić się w grudniu i ani chwili wcześniej - ale nie mogłam się powstrzymać. ;)
Chciałabym opowiedzieć o mojej wizji męskiego Jubilation XXV od Amouage, który uparcie interpretuję w kontekście... biblijnego pokłonu mędrców. Według tradycji było ich trzech, a każdy z nich władał państwem położonym na Wschodzie [tzn. na wschód od dzisiejszego Izraela, co nieco zmienia naszą zwyczajową interpretację ;) ].


Wszyscy znamy tę historię, a przypomnieć możemy ją sobie choćby TUTAJ. Jako, że moja wizja nie obejmuje całej opowieści, zajmę się tylko kilkoma jej wątkami.
Otóż było sobie raz trzech mędrców, których umysły skupiały w jedno wiedzę i umiejętności Wschodu, Zachodu, Północy i Południa; równe sobie, scalone w jedno, znakomicie się uzupełniające. Żaden z nich nie czuł potrzeby udowadniania prymatu którejkolwiek z wyżej wymienionych doktryn ideologicznych jako, że wszyscy wiedzieli o bezcelowości takiego działania. Mędrcy, wszyscy razem i każdy z osobna, zwyczajem swoich czasów Mądrości szukali zarówno w zawiłych obliczeniach matematycznych, jak i we wróżbach, których wciąż dostarczał widok nocnego nieba. I, jak każdy z dzisiejszych naukowców, byli wiecznie głodni wiedzy, pragnęli jej tak, jak inni pożądają bogactwa czy zaszczytów; mieli nadzieję, że to właśnie przed nimi nieogarniona, wszechpotężna, przedwieczna siła, która stworzyła cały nasz świat i która kiedyś strąci go w otchłań, otworzy księgę pełną najprawdziwszych i najdoskonalszych Prawd. Cóż, byli próżni. :)
Nic więc dziwnego w tym że, zobaczywszy na niebie nieoczekiwanego gościa: dziwny, jasno świecący punkt, widocznie poruszający się po nieboskłonie, każdy z mędrców postanowił wyruszyć w drogę za gwiazdą, która miała go doprowadzić do źródła niewyczerpanej mądrości.

W czasie wędrówki przeżyli wiele przygód, o których opowieść nie jest przedmiotem mego wywodu [prawdę mówiąc, nie bardzo mam ochotę je wymyślać ;) ], dość powiedzieć, ze kiedy w końcu znaleźli miejsce, nad którym gwiazda się zatrzymała, z pewnością przeżyli srogi zawód. Bo przecież oni, obeznani z treścią świętych ksiąg wszystkich ludów świata, spodziewali się znaleźć nie tylko źródło wielkiej mądrości, ale też nowonarodzonego króla. A królowie, jak wiadomo, przychodzą na świat w pałacach, nie w najbardziej obskurnych grotach za miastem, zamieszkiwanych przez zbiegłych morderców, gwałcicieli i świętokradców trudniących się pasterstwem! Otoczenie nawet się zgadzało: wokół położnicy i dziecka zebrała się spora grupa łachmaniarzy i ich czworonożnych podopiecznych, tylko skąd ta nieziemska atmosfera? Skąd taki dziwny, wszechogarniający, błogi spokój? Skąd radość? Mędrcy postanowili zaufać własnej intuicji, która podpowiadała im zapewne, iż jeśli sytuacja wygląda na niecodzienną, to pewnie taką jest. ;) Dali się ponieść nastrojowi chwili i złożyli zwyczajowe dary podróżne u stóp dziwnego niemowlęcia o bystrym spojrzeniu dorosłego człowieka, tego dziecka-nie dziecka.
Wracali do swych domów przeświadczeni, że oto pozwolono im uczestniczyć w czymś niezwykłym i ważnym.


Duet Jubilation XXV powstał z okazji ćwierćwiecza istnienia domu perfumeryjnego Amouage, założonego przez kuzyna sułtana Omanu. Mój dzisiejszy bohater miał zostać stworzony dla mężczyzny enigmatycznego, łącząc w sobie wyrafinowanie i filozofię wszystkich epok i kultur. Uff! Kolejne trudne zadanie postawione przed perfumami przez pijarowców. ;) Na szczęście, tym razem zrealizowane.

Bo przecież biblijno-apokryficzni Trzej Królowie idealnie wpasowują się w schemat zjednoczonej mądrości, doświadczenia i estetyki wszystkich ziemskich cywilizacji. Tak samo, jak znakomicie odnajdują się w klimacie perfum Amouage: czerpiących pełnymi garściami z bogactwa wiedzy Wschodu i Zachodu (rozumianych stereotypowo), jednocześnie odurzających i wprawiających w zachwyt, bez wątpienia trudnych. Skłaniających do zadawania pytań. A najpewniej - prowokujących do najprostszego rejestrowania własnych doznań, do zdawania się na intuicję, do ciągłego podejmowania wyzwań.

Nietrudno chyba odgadnąć, że mnie męski Jubileusz zachwycił? ;) W końcu nie co dzień mamy okazję zetknąć się z tak cudownie ekspansywną, trudną dla otoczenia, piękną oraz tak bardzo nieprzystosowaną do europejskich norm kompozycją. Z otwarciem tak wytrawnym, ze aż gorzkim, ziołowym, półprzejrzystym i trudnym do rozebrania na czynniki pierwsze (co zresztą, w stopniu mniejszym lub większym, dotyczy także kolejnych etapów rozwoju Jubilation).
Po chwili mieszanka zaczyna stawać się bardziej słodka, lekka i ciepła. Otaczająca mnie mgła z gołębiej szarości wpada w odcień liliowy, a następnie w ostry róż fuksji [tak, tak - J. ma barwy! ;) ]. Wyczuwam gęste, przyciężkie wonie kwiatów (róża? jaśmin? tuberoza?), otoczone akcentem przyprawowym, z goździkami i cynamonem na czele oraz lekko złagodzone miękkim owocowym obłoczkiem. Z czasem w kompozycji coraz więcej kadzidła.
I właśnie dzięki niemu, dopiero baza udowadnia, że mamy do czynienia z zapachem wagi ciężkiej: przygniatającym, zachłannym killerem, mącącym wszystkie zmysły i ściśle oplatającym sylwetkę nieprzeniknioną grafitową mgłą - albo raczej dymem... :) Wyczuwam olibanum, mirrę, oud, ambrę, mech, może trochę "zbezczeszczonego" sandałowca, w rodzaju tego z Sandalo Etro, oleisty opoponaks i jeszcze więcej nut animalistycznych (bo ambrę wyławiam zawsze "swoją drogą"). Trwa to wszystko na skórze przez wiele godzin, stopniowo rozluźniając żelazne pęta, pozwalając nam oddychać pełną piersią, odchodząc bez żalu czy sentymentu na poszukiwanie nowej przygody.

Bez kadzenia i wazeliny: męskie Jubilation to jedna z najpiękniejszych odsłon perfumeryjnego kadzidła, jaką zrodziła Ziemia. Trzej Mędrcy byliby dumni. :) A mały Jezusek otrzymałby pewnie trzy piękne flaszki pełne złocistego płynu. ;)


Rok produkcji i nos: 2008, Bertrand Duchaufour

Przeznaczenie: potężny, zachwycający zapach stworzony z myślą o mężczyznach, ale z pewnością nie powinien zawieść też odważnych, niebanalnych kobiet; dość trudny jako woń dzienna, bezpieczniejszy na wieczór - ale kto, obcując z prawdziwym pięknem, dba o takie szczegóły?? ;)

Trwałość: blisko dobowa

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna (i orientalna!)

Skład:

Nuta głowy: kwiat davana, kolendra, pomarańcza, labdanum, kadzidło frankońskie, czarna porzeczka
Nuta serca: miód, cynamon, goździki, orchidea, róża, liść laurowy, drewno gwajakowe, nasiona selera
Nuta bazy: mirra, paczuli, opoponaks, ambra, piżmo, drewno cedrowe z gór Atlas, nieśmiertelnik, mech, oud
___
Dziś noszę Lyric Man od Amouage.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://cgfa.acropolisinc.com/l/p-leyendecker2.htm
2. http://gotmedieval.blogspot.com/2008/12/these-three-kings-mmm-marginalia.html
3. obraz Jamesa J.J. Tissot Podróż Magów: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Magi_tissot.jpg

Informacja techniczna

Prowadzenie bloga bez umiejętności "chodzenia na ustępstwa z systemem" jest coraz trudniejsze. Więc złamałam się i, w celu lepszego kontaktu z Wami, moi drodzy, założyłam sobie nowe konto mejlowe, dostępne w moim profilu. :) Jednak, ten jeden raz, pochwalę się nim na stronie głównej. A co!

Wszelkie uwagi, ciekawostki, pytania, propozycje [oczywiście, nie przekraczające granic dobrego smaku ;) ] czy sugestie przyjmuję pod adresem: pracownia.alchemiczna@gmail.com

No. :) To na razie tyle.
Miłego piątkowego popołudnia!

czwartek, 21 października 2010

Nocna słodycz

... czyli opowieść dla skrytych lodożerców. ;) I nie tylko.



Jeśli dobrze pamiętam, zdradziłam się kiedyś z sympatią dla nocy. Gorącą sympatią, dodajmy. Jeśli zaś pamięć mnie zawodzi, to zdradzam się teraz. ;)
Kocham noc; porę "nieludzką" [czyli: nienaturalną dla ludzkiej aktywności :) ], czas tajemnic, spiskowców, kochanków, wszelkiej maści odmieńców - od niepoprawnych romantyków po psychopatów. Uwielbiam noc właśnie za tę jej niejednoznaczność, za ukrytą w zakamarkach podświadomości grozę, za to, że dźwięki stają się wówczas wyraźniejsze, zapachy intensywniejsze, nawet barwy, o ile się je oświetli, zyskują na jakości. :) J’Aime la NuitKocham Noc. Także za intrygującą słodycz, wielość elementów poszczególnych nut zapachowych składających się na sensualny, kwiatowy, lekko orientalny aromat. Za wspaniałe zgranie z pH mojej skóry, za lekki sillage, za nienarzucający się erotyzm. Słowem – za całokształt.


J'Aime la Nuit to jedno z moich pierwszych perfumeryjnych oczarowań - woń ciepła, słodka, lekko orientalna, dość grzeczna, ale niepozbawiona zadatków na prawdziwie wredny charakterek. Słowem - wymarzona dla kogoś, kto chciałby, ale się boi. :)
Ma wiele wspólnego z Midnight Rain: oba zapachy zakotwiczono w tym samym obszarze olfaktorycznych poszukiwań; oto kobiecość perfidna, "fruity-floral" w krzywym zwierciadle. :) Mała, bezinteresowna złośliwostka skierowana przeciwko miłośnikom perfumeryjnej nijakości [czyli: przeciw większości polskich konsumentów płynnych dóbr pachnących ;) ].
Jednocześnie aromat pozostaje miękki, ciepły, bardzo przyjazny; nastrajający marzycielsko i optymistycznie. Ani ciężki, ani lekki, więc skrojony idealnie pod mainstreamowe gusta, choć też - co jest dużym plusem - nie przypochlebiający się masowemu odbiorcy. Właściwie, im dłużej z J'AlN obcuję, tym jaśniej widzę jego podobieństwo do Deszczu o Północy. Twórcy mojego dzisiejszego bohatera postarali się się o rozrzedzoną wersję perfidnej kropelki La Prairie. Choć jakoś nie mam do nich o to żalu - udana kopia też warta jest szczególnej uwagi. :)

Otwarcie kompozycji jest słodkie, soczyste i aksamitne. Ktoś wycisnął ostatnie soki z gruszkopodobnego owocu nashi i polał nim odurzające kwiaty i jakieś waniliowe drobinki (czy to właśnie owe tajemnicze rajskie ziarenka, opiewane w spisie nut?). Gdzieś wokół tego wszystkiego unosi się lekka poświata winogronowej świeżości. Ciekawiej robi się dopiero później, gdy sok zostaje wypity a winogrona zjedzone. Wtedy na znaczeniu zyskuje orchidea oraz piękny, niezbyt ekspansywny (choć i tak "stanowczo nie dla Sabb" ;) ) jaśmin; jeśli dobrze się wwąchać, to i róża czasem wychynie zza węgła, ciągnąc za sobą pierwsze opary ambry.
Najciekawsze wydaje się zakończenie, kiedy ambra jaśnieje pełnym blaskiem, skrząc i mrucząc na skórze, miękka oraz puszysta. Towarzyszy jej tona bobu tonka, pół tony wanilii i ze sto kilo kremowego sandałowca. Cukiernicze klimaty zręcznie przełamuje worek czerwonego pieprzu. ;) Stopniowo mieszanka ogrzewa się i akcent pieprzowo-żywiczny zyskuje na znaczeniu, powoli równoważąc apetyczne słodkości. Jednak nigdy nie wygrywa; depcze słodyczom po piętach, robi sztuczny tłok, wprowadza nutkę niepokoju i ożywia krew - na tym właśnie polega rola wspomnianej nuty. No i niemal do końca da się wyczuć któryś z kwiatów, różę lub jaśmin, w zależności od temperatury powietrza i kilku innych czynników. "W nutach" błyszczy też drewno amyrisowe, to od elemi czy paru innych żywicznych akcentów.
Ogólnie: nie narzekam. Mówiłam, że kocham noc. :)


Rok produkcji i nos: 2008, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach, ale podejrzewam, że świetnie powinny poczuć się w nim także męskie łasuchy perfumeryjne. ;) Uniwersalny, na dzień i wieczór (to drugie, szczególnie dla osób zachowawczych, chyba nawet bardziej), na lato oraz na zimę.

Trwałość: latem jakieś pięć-sześć godzin, zimą potrafi nawet podwoić czas trwania

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa
[ciekawostka: przez producenta J'AlN sklasyfikowany został jako "floriental woody"; czego to ludzie nie wymyślą... ;) ]

Skład:

Nuta głowy: kwiat winorośli, nashi, rajskie ziarna
Nuta serca: jaśmin, róża, czarna orchidea
Nuta bazy: drewno amyrisowe, ambra, kaszmeran
___
Noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://goskiing.wordpress.com/2009/01/
2. http://abstract.desktopnexus.com/wallpaper/80755/

środa, 20 października 2010

Weź język wisielca, ślinę niemowlęcia i rosę, zbieraną w nowiu...

A teraz na drugą nóżkę! ;)
Poprzednia dzisiejsza recenzja dotyczyła świata subtelnych gestów, układów, delikatności, high life i bon ton; w poniższej ponownie oddam się klimatom, które kocham miłością szczerą i prawdziwą. Znów będzie o wiedźmach! :)


Kobiety zawsze coś knuły. Spiskowały po cichu, dyskretnie uwodziły i jeszcze bardziej dyskretnie zabijały (za pomocą trucizny, która nie bez kozery nazywana jest "kobiecą bronią" oraz szczególnie perfidnym narzędziem zbrodni). Czemu?
"Bo to złe kobiety są", parafrazując klasyka. ;)

I co z tego, że cała ta misterna teoria spiskowa nijak ma się do rzeczywistości? Wszak każde kłamstwo, powtórzone tysiąc razy, staje się prawdą. Nic więc dziwnego, że nawet tak trywialne wydarzenie, jak poród, potrafiło z czasem nabrać znamion nieczystego procesu czy innej "niewieściej sprawy" (jakby do poczęcia zbędne było uczestnictwo przedstawiciela drugiej z płci).
Historię polowań na czarownice i moje w związku z nimi przemyślenia przedstawiłam już przy okazji wpisu o Patchouli od Mazzolari, więc powtarzać się nie będę. Dziś za to opiszę Wam moją wizję świata wewnętrznego wszystkich tych pań, które postanowiły przekornie przyznać rację przestraszonym mizoginom i świadomie wybrały trudną rolę wiecznej outsiderki, dzikiej i strasznej czarownicy.
Mojej opowieści towarzyszyć będzie Fumidus marki Pro Fumum Roma.


Wspomnianym perfumom towarzyszy zła sława jednej z najmniej noszalnych kompozycji na świecie. Na wielu skórach, mimo najszczerszych chęci testujących osób, nie ma zamiaru ujawnić swego trudnego piękna lub też pozwala dostąpić ledwie któregoś z pierwszych stopni wtajemniczenia. Co w zasadzie mnie nie dziwi: nie jest to przecież kopciuch tradycyjnie kadzidlany, a raczej swąd lizanych językami ognia brzozowych szczap z ogniska pod kotłem, bądź... stosu. Nie sposób pisać o Fumidusie w kategoriach "straszny - piękny", gdyż każde umieszczenie tej kompozycji na którymkolwiek z końców wspomnianej skali byłoby krzywdzącym uproszczeniem, zubożającym charakter mieszanki. Więc proponuję nie zawracać sobie głowy podobnymi szczegółami, tylko dać ponieść się wyobraźni. :)

Więc.. czarownica z Fumidusa żyje w lesie, w otoczeniu dzikiej przyrody oraz paru demonicznych istot. Okoliczni mieszkańcy boją się jej, a ona - dzięki ich strachowi - ma święty spokój. ;) Nie jest też ważne, ile ma lat; podejrzewam że, jak każda z jej sióstr (oraz kilku braci) czasem jest stara, czasem młoda, w zależności od samopoczucia, kaprysu czy zadania do wykonania. Lubuje się w niedopowiedzeniach: tu dramatycznie załamie głos, tam nie zaprzeczy przypuszczeniom, dzięki czemu jej życie obrasta w szereg nieprawdziwych opowieści, zrodzonych z fantazji wieśniaków. Robi tak trochę dla sportu, trochę z próżności a trochę w nadziei na jeszcze bardziej skondensowaną dawkę niesamowitości, na jeszcze większą wiedzę, czasem lekkomyślnie nazywaną "mocą". :)
Wiedźma z Fumidusa lubi swoje życie.


... a wiedźma z podgórza lubi Fumidusa. ;)
Pamiętam, że przy pierwszym z nim zetknięciu pomyślałam: "o rety! palona opona!". Bo rzeczywiście tak odbierałam jego otwarcie. Dopiero po kilku użyciach, kiedy już oswoiłam się z potęgą dymnego obłoku, kiedy już wiedziałam, czego się po nim spodziewać, dostrzegłam także jego urodę. I mnie zauroczył; gwałtownie i nieodwracalnie.
Pękające pod wpływem gorąca soczyste polana, powoli stają się coraz bardziej osmalone: właściwie mamy już do czynienia ze smołą z brzozowej kory, dziegciem. Ten jest zaś obezwładniający, zatykający pory, gęsty niemożebnie. Kiedy zaś dołącza do niego woń słodu whisky (właśnie tak: słodu, nie gotowego trunku), wówczas trudno mi oderwać nos od przedramienia. Jak każdy szanujący się żul, przebywam akuratnie w swoim własnym świecie i nikomu nic do tego! ;)
Kiedy opary smoły lekko spuszczają z tonu, do towarzystwa dołącza wetyweria - ciemna, przestrzenna, zwęglona i wilgotna jednocześnie, podobna do znanej z męskiej wersji Encre Noire Lalique. Co oznacza, że jestem beznadziejnie uzależniona. Bo oto znalazłam Czarny Tusz bez akcentu świeżego, idealnie mroczną, choć niezatęchłą czarowniczą woń. Jeden z zapachów chatki na kurzej nóżce. Idealnej siedziby kogoś, kto ma władzę na życiem i śmiercią, miłością i nienawiścią, urodzajem i klęską, radością i rozpaczą.
Oto coś, o czym trudno zapomnieć! :)

Gaśnie Fumidus cicho, subtelnie, stopniowo odejmując po ociupince swej mocy, mięknąc, rozwiewając się w deszczowej aurze poranka na kompletnym odludziu, gdzie jedynym towarzystwem jest niebo, ziemia, las oraz wszystkie zamieszkujące go istoty.


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: aromat uniseksualny dla wszystkich, którzy nie boją się przeznaczenia. ;) A poważnie - dla lubiących wyzwania i perfumowe siekiery. Raczej na okazje niezbyt oficjalne.

Trwałość: ok. szesnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

whisky, kora brzozowa, wetyweria (i chyba jeszcze dębina)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.stanford.edu/class/history13/femalebody.html
2. Dzieło Borisa Vallejo pt. Czarownica i jej zausznicy (albo "chowańce", jeśli dobrze przetłumaczyłam :) ). KLIK
3. mój twardy dysk; 
[z tego powodu nie pamiętam nawet nazwiska autora ani tytułu powyższego obrazu. Jeśli ktoś je zna, bardzo proszę, niech napisze w komentarzu. :) Będę wdzięczna.]  Już znam: to Magiczny krąg autorstwa Johna Williama Waterhouse’a :)

Sepiowe klimaty

Sepiowe od sepiowych fotografii; więc jasne staje się, o jakim to klimacie będę dziś pisać. :)

To zdjęcie jest współczesne i, jeśli dobrze się przyjrzeć, łatwo można znaleźć na to dowody: od podejrzanie nowoczesnych fryzur po zupełnie nie przedwojenną, mniej wypracowaną postawę, mimikę i ogólny sposób bycia fotografowanych osób. Jednak na pierwszy rzut oka łatwo powziąć mylne wrażenie obcowania z fotografią wykonaną dziesiątki lat temu. Złudzenie, choć niezbyt udane lub - co bardziej prawdopodobne - dowcipne nawiązanie do retrostylistyki.
Podobnie mają się sprawy z Esprit Libre od Antonio Viscontiego, aromatem dziwnie subtelnym, niezbyt dosłownym, nieco sztucznym, ale jakże urokliwym!

Jednoznaczne sklasyfikowanie omawianej woni jest bardzo trudne, nie jestem pewna, czy w ogóle możliwe; bo jak zaszufladkować coś wymykającego się wszelkim próbom nazwania, jak opisać coś, czemu brak barwy, kształtu, wyrazistego wizerunku? Jak, nie będąc pogromczynią duchów, schwytać jednego z nich? ;)

Esprit Libre to właśnie jeden z takich zapachów-widm - miękko oplatających sylwetkę, zapadających w pamięć, ale jednocześnie niedających się ani kochać, ani nienawidzić, ani wzbudzać jakichkolwiek silnych uczuć [a z takimi woniami mam przeogromny kłopot; mało subtelna osóbka ze mnie najwyraźniej.. ;) ].
Pierwsze chwile pobytu mieszanki na mojej skórze to przede wszystkim kandyzowana skórka pomarańczowa, zioła i przyprawy: gorzkawa szałwia, esencjonalny tymianek, dwuznacznie rześka trawa cytrynowa, lekki akcent krzewu górskiego pieprzu, a to wszystko w otulinie z miękkiej, charakterystycznej woni kwiatów lawendy. Dziwnie czuję się w tym towarzystwie: nikt co prawda nie okazuje mi niechęci, a nawet powiedziałabym, że wprost przeciwnie, ale mam wrażenie, iż nie bardzo tu pasuję (a może raczej tak dobrane towarzystwo nie pasuje do mnie? :) ). Zwłaszcza, ze w miarę upływu czasu do pomarańczy dołącza świeży sok z grejpfruta oraz cytryna, równie esencjonalna, co wspomniana słodko-gorzka pomarańcza.
Całość staje się w dość nietypowy sposób kolońska: pewnie świetna w ciepłe dni, ale mamy drugą połowę października, a przed sobą - jeśli wierzyć prognozom meteorologów oraz zachowaniom zwierząt - arcyostrą zimę. W każdym razie, podejrzewam Wolnego Ducha o szeroko rozumianą "niedzisiejszość". :)


Dowodzi tego wielka subtelność mieszanki, jej nieostre kontury, dżentelmeński sznyt, tak obcy współczesnym kanonom postępowania. Oraz baza, do której płynnie przechodzimy dzięki bardzo przerzedzonemu, miękkiemu obłoczkowi paczuli oraz słodkości bobu tonka.
Ostatnie odsłona ujawnia co bardziej czułym nosom, iż w rzeczywistości mamy do czynienia z szyprem, tak bardzo cichym i mruczącym, jak to tylko możliwe. :) Mech dębowy łączy się z powracającym (albo raczej kolejnym) akcentem pomarańczowym i świeża sosnową żywicą tak, że kompozycja wyłącznie nawiązuje - i to w sposób przewrotny! - do dawnych klasyków. Zaś lekki akcent kolendry miesza się ze smużką galbanum, dając całość gładką, plastyczną i mleczną. Dziwna, urocza zabawa w klimatach epoki.

Czy EL zyskał moją sympatię? Pewnie tak. Czy chciałabym nosić go częściej? Nie sądzę. Albowiem, choć podobne klimaty bardzo lubię, preferuję umiar, nawet w zabawie. :) Bal tematyczny - owszem, bal debiutantów, traktowany zupełnie serio w XXI wieku oraz po pięćdziesięciu latach socjalizmu - niekoniecznie.
A przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. Jak to się grzecznie mówi? "Może innym razem". ;)

Rok produkcji i nos: ??, Antonio Visconti

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla ludzi źle czujących się w dwudziestym pierwszym wieku. ;) Wydaje się być świetny jako dopełnienie wieczorowego stroju.

Trwałość: do pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: szałwia, liście pomarańczy, kwiat pomarańczy, lawenda, tymianek
Nuta serca: May Chang (łac. Litsea cubeba), grejpfrut, cytryna, trawa cytrynowa, paczuli
Nuta bazy: absolut pomarańczowy, mech dębowy, sosna syberyjska, bób tonka, galbanum
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Facebook; strona Wielkiego Warszawskiego Balu Debiutantów [ ;) ], wyszperane w galerii: KLIK
2. Narodowe Archiwum Cyfrowe; fotografia powstała podczas wizyty ministra spraw zagranicznych Rumunii Grigore Gafencu w Polsce, w marcu 1939 roku i przedstawia (od lewej): ambasadora Rumunii w Polsce Richarda Franassovici, ministra spraw zagranicznych Rumunii - Grigore'a Gafencu oraz ambasadora Japonii w Polsce - Shuichiego Sakoh w czasie rozmowy. KLIK

wtorek, 19 października 2010

Cywety, kaszaloty i inne piżmowce

To będzie wpis emocjonalny. Głęboko.

Co rusz w "perfumeryjnej" części internetu pojawiają się mrożące krew w żyłach sensacje w stylu: "och, och! ach, ach! właśnie się dowiedziałem/łam, skąd się bierze ambra i jestem w ciężkim szoku a moja miłość do pachnideł chwieje się w posadach".
Noż, kur*a, ludzie! Takie zniesmaczenia godne są dzieci z podstawówki (gimnazjum to górna granica tolerancji), nie dorosłych, świadomych konstrukcji świata osób.

Wielka mi nowina: ambra powstaje, wybaczcie wyrażenie, z gówna kaszalota. I co z tego, ja się pytam?? Żeby było ciekawiej, nie inaczej jest z piżmem zwierzęcym czy cywetem. I czym Wy teraz, bidulki, perfumować się będziecie??

Podobno każdy człowiek w swoim życiu zjada kilka kilogramów robaków [nie pamiętam dokładnie ile, ale na pewno do pięciu]. Wiecie w czym? Prosty przykład z brzegu: czy zdarzyło Wam się kiedyś zjeść mrożone czy garmażeryjne pierogi z kapustą i grzybami albo uszka, takie jak do wigilijnego barszczu? Czy ktoś jadł kiedyś zupę grzybową z torebki? Otóż wiedzcie, że grzyby, które w nich się znajdują, w większości przypadków były porządnie robaczywe. Ale skoro się takiego zerwało, to trzeba mieć zeń jakąś korzyść; dlatego zbieracze-zawodwcy takowe suszą i, już ususzone, mielą na proszek, który później sprzedawany jest do wyżej wzmiankowanych celów. Podobnie zresztą ma się sprawa z suszonymi owocami, nie tylko tymi dostępnymi w naszym klimacie. :)
I co teraz???

Mnie to średnio rusza. Nie pamiętam nawet, kiedy przestało obrzydzać. Nie znoszę hiperhigieniczności, tego całego "ą i ę, jem bułkę przez bibułkę". Irytują mnie ludzie, dla których normą jest szorowanie wszystkiego płynem antybakteryjnym pięć razy dziennie, jeśli nie ma ku temu poważnych medycznych wskazań.
Dlaczego w dzisiejszym świecie tylu jest alergików? Bo staliśmy się chorobliwie higieniczni i straciliśmy odporność na najbanalniejsze drobnoustroje (żeby nie było, sama też jestem alergiczką :) ).

Wkurzają mnie ci wszyscy świętooburzeni, pełni zniesmaczenia dla wszystkiego, co nie powoduje kompulsywnego napinania mięśni odbytu. Wrzućcie na luz i przyjmujcie rzeczywistość z pełną zachwytu pokorą! Inaczej ona Was zeżre i nawet się nie zorientuje.
A na marginesie, jak Wy w ogóle możecie uprawiać seks?? Przecież to takie niehigieniczne! ;)
Niehigieniczne jest też jedzenie, uprawianie sportu, przebywanie z dużą grupą ludzi w jednym pomieszczeniu, trzymanie w domu zwierząt. Tylko spróbujcie bez tego wytrzymać. :)
Rozumiem, że czasem potrzeba czasu, by przetrawić informację, że istotny składnik perfum pochodzi z okolic odbytu jakiegoś mniej lub bardziej egzotycznego stworka, ale, na litość!, większości moich znajomych zajmuje to nie dłużej, niż dziesięć minut. I w zupełności nie przeszkadza wrócić do ulubionych perfum. :)

Wiem, że powyższy tekst jest bardzo stronniczy, wiem, że ktoś może poczuć się urażony, ale wybaczcie: musiałam. :) Bo mam już po dziurki w nosie kolejnych łatwo brzydzących się.
A teraz idę skropić się ekstraktem z gówna kaszalota. Miłego dnia! :)
___
Noszę Ambre 114 z cyklu Histoires de Parfums.

poniedziałek, 18 października 2010

Małżeństwo nieba i piekła

Miniona sobota była dla mnie dniem zwariowanym, jednak dopiero w niedzielę posiadłam trudną sztukę bilokacji. ;) Ale już wróciłam - witajcie!


Dziś będzie o Fiori d'Ambra marki Pro Fumum Roma, piekielnie pięknym aromacie, na który składają się dwie odurzająco orientalne wonie, ambra i opium. No właśnie...
Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie skrobnąć recenzji łączonej z innym sławnym Opium, tym od YSL. Jednak to ostatnie oparte jest o piżmo, czyli - siłą rzeczy - przegrałoby w przedbiegach z ambrowym cudem (choć zaiste, warte jest wielu pięknych słów). Więc pozostanę przy zwykłej, pojedynczej recenzji.

Fiori d'Ambra to woń piękna - w pierwszej chwili ciepła, gorzkawa, nieco kanciasta, narkotycznie zielona, z upływem czasu ogrzewa się jeszcze bardziej, nabierając głębi, zmysłowości i... znanej nam woni opium. :)

Pierwszy moment po aplikacji to uderzenie świeżo wysączonego mleczka, gdzieś na jednym z dużych opiumowych pól w Afganistanie czy Laosie: mamy tu ziołową dosłowność, goryczkę oraz suchą ziemistość. Wyczuwam też zapach ostrego wiatru oraz ludzkiego potu. Gdzieś od dołu przebija nienarzucająca się nuta ambry.
Praca w pocie czoła na nielegalnej plantacji półproduktu narkotykowego. Pot, strach i stres w służbie ciemnym interesom oraz ludzkiej żądzy silnych doznań. Emocje tak skłębione, że aż trudne do jednoznacznej klasyfikacji.

W sercu przychodzi, tradycyjne dla mojej skóry, uspokojenie: mieszanka tężeje, uspokaja się. Wiatr cichnie, pot zaczyna zasychać; wraz ze wschodem słońca ludzkie zmyły nieco tępieją, więc do naszych nozdrzy zaczynają docierać bardziej skomplikowane zapachy, nic dziwnego, że ostra woń Natury przestaje dominować. Moralność moralnością, ale jakoś zarabiać na życie trzeba. Mleczko makowe stopniowo, kropla po kropli, wysącza się z główki.


Jednak dopiero baza sprawia, że wpadam z zachwyt, że podziwiam cudną równowagę obu narkotycznych woni: opium jest ziołowo-pudrowo-korzenne (opiumowe po prostu :) ), natomiast ambra staje się charakterystyczną, pełną erotyzmu satynową chmurą. Obydwa składniki cudnie się równoważą, tworząc całość będącą ucieleśnieniem zakazanej dekadencji oraz istnej orgii zmysłów. Całość trudną do zdefiniowania; taką, o której wiemy tyle tylko, że "jest" i kusi nas ku sobie, wywierając coraz silniejszy wpływ, niezauważalnie zmieniając miękką tkaninę w żelazną obręcz, która przytwierdza nas do siedzenia. Jadnak nam jest już tak dobre, tak błogo, tak idealnie, ze nie zwracamy na to najmniejszej uwagi. Nie liczy się nic, poza kolejną dawką niezrównanej przyjemności, jaką daje nam palenie opium. A że w międzyczasie piękne, namiętne, splecione w uścisku ciała zmieniły się w stado pastwiących się nad sobą demonów? Co to kogo obchodzi? Zresztą, czy rzeczywiście tak jest...? Czy aby i nas nie zwodzi rozm i nie kpią z nas nasze zmysły!? Jak się przekonać??
I na tym właśnie polega geniusz Fiori d'Ambra - to stan permanentnego narkotykowego upojenia, nieustającego orgazmu, doświadczany jednocześnie od zewnątrz i od środka. Czujemy to, co człowiek w zmysłowym niebycie, jednocześnie zachowując jasny umysł, nie doświadczając niczego dosłownie.

Przytoczę Wam fragment rozmowy, jaką z inspiracji Jacqueline Kennedy Onassis w połowie lat 80. dziennikarz Bill Moyers przeprowadził z Josephem Campbellem, jednym z największych religioznawców i antropologów dwudziestego wieku (ich spotkania miały miejsce na ranczu George'a Lucasa), która z czasem ułożyła się w książkę pt. Potęga mitu [zapis zgodnie z polskim wydaniem]:

MOYERS: Napisałeś kiedyś, iż z piekłem, jak i z niebem, sprawa ma się tak, że trafiając tam, trafiasz w miejsce dla siebie właściwe, bo w końcu tam właśnie chcesz być.
CAMPBELL: Na tę myśl wpadł Bernard Shaw, zresztą również Dante. Kara piekła polega na tym, że na całą wieczność otrzymujesz to, co zdawało ci się najbardziej upragnione na ziemi.
MOYERS: Tristan pragnął swojej miłości, swego szczęścia, i był skłonny cierpieć za to.
CAMPBELL: Tak. Ale na przykład William Blake, w swoich wspaniałych aforyzmach Małżeństwo piekła i nieba mówi: "Gdym wędrował wśród piekielnych płomieni... które aniołom zdały się męczarnią" - to znaczy, że dla ludzi tam przebywających, a nie będących przecież aniołami, ten ogień nie jest płomieniem bólu, tylko rozkoszy.
MOYERS: Pamiętam Piekło Dantego; największych w dziejach ludzkości kochanków umieszcza on właśnie w piekle - są tam Helena, Kleopatra, Tristan. Co to znaczy?
CAMPBELL: Dante przyjmuje postawę Kościoła [nawiązanie do wcześniejszego wątku rozmowy - przyp. WzP]: to jest piekło, a oni cierpią w piekle. Jak pamiętasz, dostrzega on tam parę młodych, współczesnych sobie kochanków - Paola i Franceskę. Francesca miała romans z Paolem, bratem swego męża. Dante, niczym rasowy socjolog, zapytuje: "Miła, jakże to się stało? Jaka jest tego przyczyna?". Tu następują najsłynniejsze w dziejach Dantego wersety. Francesca opowiada, jak wraz z Paolem siedziała w ogrodzie pod drzewem, czytając historię Lancelota i Ginewry: "Kiedyśmy doszli, gdzie usta kochane / Rycerz całował w nieowładnej chęci, / On, z którym nigdy już się nie rozstanę, / Drżący do ust mych przywarł bez pamięci; / (...) w ten dzień jużeśmy nie czytali więcej".
To był początek ich upadku.
I to właśnie cudowne przeżycie miałoby być potępione jako grzech? Trubadurzy mówią tutaj zdecydowane "nie". Miłość jest sensem życia, jego kulminacją.

Potęga mitu. Rozmowy Billa Moyersa z Josephem Campbellem, oprac. Betty Sue Flowers, przeł. Ireneusz Kania, Wyd. Znak, Kraków 2009, s.216-217.


...i o tym właśnie opowiada mi Fiori d'Ambra. :)


Rok produkcji i nos: 2008, rodzina Durante

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dla ludzi otwartych i zmysłowych. ;) Kapitalny wieczorową porą, choć i za dnia ujmy nie przynosi.

Trwałość: około piętnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalna

Skład:

opium, ambra
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.redbubble.com/people/tonyvella/art/1036772-3-wild-opium-poppy
2. http://forum.llc.ed.ac.uk/archive/06/king.php

piątek, 15 października 2010

Sandało-gwajak, czyli o aksamicie na zimę

Złamię własną zasadę: zazwyczaj jest tak, że przed przetestowaniem [co ja za pierdoły wypisuję?!] zrecenzowaniem dane perfumy noszę minimum trzy razy, dosyć od siebie w czasie oddalone. Ale skoro chodzę w czymś jeden dzień, potem skrapiam się tym samym na noc i dzień później rozwój wypadków jest taki sam, więc w zasadzie liczba testów została odbębniona. ;) A cóż tak mnie się spodobało?
Bois de Gayac od Antonio Viscontiego.

Interesująca to interpretacja drewna gwajakowego: miękka, aksamitna, puchata, pastelowa.. Im dłużej mam ów zapach na sobie, tym bardziej okazuje się być potulnym, uroczym pluszowym miśkiem. Przesympatycznym zimowym akcentem o sandałowcowych konotacjach. Przejdźmy więc do rzeczy.

Najmniej grzeczne jest otwarcie pachnidła, pobudzające nos aromatycznymi zimowymi cytrusami oraz nie do końca kulinarnym akcentem drzewno-przyprawowym (ze wskazaniem na przyprawy): gałką muszkatołową, goździkami, o których w składzie ani widu, ani słychu oraz szczyptą czarnego pieprzu. Wyraźny jest też akcent szafranowy, który w tym wydaniu "podchodzi" mi bezspornie, odpowiadając za skuteczne łagodzenie napięć między pozostałymi woniami otwarcia. Równie łatwo wychwycić obecność mirry, wwiercającej się w przegrody nosowe z konsekwencją godną pozazdroszczenia. Gdzieś w tle pobrzmiewa sandałowiec.

Podejrzewam, iż to właśnie mirra z sandałowcem i szafranem odpowiadają za spokojne, bezbolesne przejście do serca mieszanki, gdzie pierwsza i trzecia woń stopniowo zanikają, oddając pole łagodnemu, arcymiękkiemu sandałowcowi. Do którego z czasem dołącza delikatny obłoczek labdanum oraz - jeszcze bardziej subtelny - oud. Wówczas to kompozycja, i tak bliska ciału, jeszcze bardziej przywiera do skóry, właściwie się z nią stapiając. To doprawdy zadziwiające jak, mając do dyspozycji podobnie charakterne składniki, można było stworzyć coś tak bardzo gładkiego, niewinnego, uroczego! W naturalny sposób pozbawionego demoniczności [co, aż dziw!, zupełnie mi nie przeszkadza :) ], skrojonego wprost na miły wieczór w dobrym towarzystwie i przytulnym wnętrzu.

Finał aromatu odbywa się przy akompaniamencie sandałowca, drewna gwajakowego i powracającej mirry. Jest drzewnie, miękko, sucho, słodko oraz zaskakująco głęboko. Zmysłowo, emocjonalnie, z zadziwiająco lekkim poczuciem humoru. No, miło, po prostu! :) Czasem na horyzoncie mignie chmurka kadzidła, jednak nigdy nie wybija się na bliższy plan, pozostając idealną ramą całości. Może, ale tylko: może!, chwilami da się wyczuć wspomnianą niecodzienną, bo bardzo grzeczną i nostalgiczną, odmianę drewna agarowego. Choć pewności nie mam.
Całość cichnie powoli, niezauważalnie niemal. Oraz niebezpiecznie szybko: cztery godziny po aplikacji po Bois de Gayac pozostaje ledwie wspomnienie; miłe, ale jednak wspomnienie. I to jest podstawowa wada omawianych perfum.

W kontekście powyższej recenzji pragnę zaznajomić Was, mili moi, z opisem BdG zamieszczonym na oficjalnej stronie polskiego dystrybutora:

Pachnie wilgotną ziemią i dymem płonącego drewna. Długotrwały. Przybliża do absolutu jak święty rytuał* dawnych ludów. Przeznaczony dla zdobywcy - mężczyzny o niegasnącym zapale do walki, którego cieszą wyzwania. Zapach ezoteryczny, głęboki, gorący i tajemniczy.


Wiecie już, o co mi chodzi? Trudno o dwa bardziej różniące się opisy. Jak więc jest w istocie? Może latem BdG pachnie bardziej ostro? Polecam przekonać się o tym osobiście. :)

Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla miłośników łagodnych nut drzewnych; wydaje się być uniwersalnym, stosowny na wszelkie okazje.

Trwałość: jak pisałam wyżej, marna - na mojej skórze od dwóch do czterech godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, pomarańcza, różowa papryka, gałka muszkatołowa
Nuta serca: sandałowiec z Mysore, absolut czystkowy (czyli z labdanum :) ), szafran
Nuta bazy: czarny pieprz, drewno gwajakowe, drewno agarowe, kadzidłowiec, mirra
___
Dziś noszę Memoir Woman od Amouage.

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje poch. z DeviantArta, z konta użytkowniczki o pseudonimie yv:
1. Fanal 10 - Gathering
2. velvet

* poprawiłam dość dziwny błąd ortograficzny. ;)

środa, 13 października 2010

Transseksualność na chińską modłę

Jestem Wam winna recenzję. Obiecałam trzy opowieści o wojownikach inspirowane trzema Miłosnymi Napojami od L'Artisan Parfumeur. :) Była już podniebna niemiecka Papryka i był sarmacko-husarski Pieprz. [który to, nawiasem mówiąc, przoduje w statystykach wyświetleń poszczególnych postów mojego bloga. Pewnie z racji tytułu.. ;) ] O trzeciej kompozycji, Safran Troublant, zwyczajnie zapomniałam. Ale już nadrabiam zaległości. 


Jak wspominałam w pierwszym przyprawowym poście, wojowników miało być troje: dwóch mężczyzn za nami, więc przyszła pora na kobietę. Ale czy na pewno "kobietę" w standardowym tego słowa rozumieniu...? Sprawdźmy.
Idealnym odzwierciedleniem Safran Troublant jest dla mnie Hua Mulan, bohaterka chińskiej ballady [oraz licznych filmów, z najpopularniejszą disneyowską animacją na czele], powstałej gdzieś między drugą połową IV a pierwszą VI wieku naszej ery. Pieśń opowiada o dziewczynie która, pragnąc uchronić swego sędziwego ojca przed powołaniem do wojska, przywdziewa męski strój i staje się regularnym żołnierzem. Przez dwanaście lat Mulan walczy w licznych wojnach, awansując na coraz wyższe stanowiska oficerskie. W tym czasie nikt z towarzyszy naszej bohaterki nie miał pojęcia o jej sekrecie. Dopiero, gdy grupa podwładnych wpadła na pomysł odwiedzenia swego dowódcy w jego prywatnych włościach, zamiast spodziewanego sławnego wojownika zastali kobietę siedzącą przy krosnach.

No, więc właśnie: to kim właściwie była Hua Mulan? Kobietą? Mężczyzną? Obojgiem? A może nikim z wyżej wymienionych? Ze współczesnego europejskiego punktu widzenia podobne dywagacje to marsz po bardzo grząskim gruncie i każda próba udzielenia ostatecznej odpowiedzi na nie po prostu musi skończyć się nadinterpretacją czy przekłamaniem; więc proponuję dać sobie z nimi spokój. :) Lepiej zajmijmy się Szafranem.


Dziwne to stworzenie: z początku czupurne, jak mały kogucik albo chłopiec na świeżutkim testosteronowym haju, z czasem milknie, przybliża się do skóry, zasklepia w jedwabnym kokonie, stając się cichą, potulną dziewoją. Więc od początku wiedziałam, iż omawiany zapach raczej nigdy nie będzie "moim". Zresztą, nie bardzo rozumiemy się z dziełami pani Giacobetti: są dla mnie zbyt wygładzone, za mało charakterne, przesadnie nowoczesne; doceniam je, i to bardzo, ale nosić jakoś nie umiem.

Pierwsze chwile po aplikacji Podniecającego Szafranu dają jeszcze jakąś nadzieję na realne zmysłowe doznania: lekki, nieco rozwodniony sok ze świeżo startego imbiru miesza się ze szkarłatnymi, przepastnymi oparami róży, takiej o wielkich, mięsistych kwiatach tak bardzo ciemnych, że wpadających w czerń. Gdzieś od dołu przebija akcent gałki muszkatołowej, nadający kompozycji jeszcze większej głębi. To jest naprawdę kapitalne otwarcie! :)
Dopiero później, kiedy mieszanka osiada na skórze, stopniowo zawężając pole rażenia, imbir zdradziecko ucieka, a po chwili dołączają do niego nuty różane. Za to pojawia się akord mleczno-piżmowo-mydlany, z czasem zyskując na znaczeniu. Szybko wyparowuje także muszkat, pozostawiając w zasadzie wyłącznie mleczne mydliny oraz szafran, który na mojej skórze stanowczo nie sprawdza się jako główna nuta: brak mu głębi, pazura, jakiegokolwiek charakteru.
Znaczący jest także brak finału jako takiego; odchodzenie aromatu polega jedynie na stopniowym cichnięciu jasnożółtej mlecznej masy, którą raczą się pracownicy pralni. Śladów wanilii nie stwierdza się. No wybaczcie, ale ja w tym aromacie magii ani czaru nie widzę. Za grosz. Nieważne, że testowałam Szafran jakieś pięć czy sześć razy, nieważne, że świeża, niefałszowana próbka pochodzi prosto z testera z wrocławskiego Quality - za każdym razem ewolucja zapachu przebiega niemal tak samo. Jakie tam podniecenie, panie dzieju?!? ;)
Podsumowując: nie jest Safran Troublant wonią brzydką, a już z pewnością - wonią nieciekawą. Tyle, że ja jej zwyczajnie nie rozumiem.

Pisałam też, iż z całą serią związałam jakąś myśl przewodnią. I tak było - problem w tym, że czas całkowicie ją zatarł. Czyli zapomniałam. Wybaczcie. [ale to chyba nie jest strata niepowetowana ;) ]


Rok produkcji i nos: 2002, Olivia Giacobetti

Przeznaczenie: uniseksualny zapach dla miłośników spokojnych, mało inwazyjnych woni (ale jeśli na kimś pokazuje pazurki, wówczas polecałabym Szafran na wszystkie Wielkie Wyjścia).  :)

Trwałość: od dziesięciu do trzynastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: imbir, róża bułgarska
Nuta serca: róża turecka, gałka muszkatołowa, szafran
Nuta bazy: wanilia burbońska, sandałowiec
___
Dziś noszę Bois de Gayac marki Antonio Visconti. Mmmm, jakie ładne..!  ;)

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje pochodzą z Wikipedii:
1. Ballada o Hua Mulan KLIK
2. Skan ekranu z bajki Mulan, zresztą całkiem niezłej.  :)   KLIK