poniedziałek, 28 września 2015

Powitanie jesieni


W swoim minicyklu montalowskich recenzji z okazji pierwszych dni jesieni doszłam dziś do finału, pierwszego miejsca na podium, perfum najśliczniejszych i najniezwyklejszych z całej trójki. :) Zapachu gorącego, jak parząca w język herbata z korzenno-alkoholową wkładką i jasnego, jak złota polska jesień; wprost idealnego na nadchodzące miesiące.

Wiecie co? Wyobrażam sobie nawet, że właśnie tymi perfumami mogłabym pachnieć w samym sercu rozpoczynającej się właśnie pory roku, na przełomie października i listopada, niezależnie od panującej wtedy pogody. Te perfumy przecież znakomicie rozgrzeją mnie w przejmujący mróz a przy ciepłej, złocistej i słonecznej aurze rozkwitną niczym najbujniejszy kwiat.
Cóż to za fenomenalny aromat?

Korzenno-miodowo-drzewna symfonia o nazwie Honey Aoud.
[I wiedzcie, że wszystkie przewijające się w recenzji egzaltowane powiedzonka są całkowicie przemyślane i usprawiedliwione. ;P Tak cudne są te perfumy!]

Paradoksalnie o tym pachnidle najtrudniej jest mi pisać. Nie jest łatwo przedrzeć się przez rude, piekące opary sandałowca, zanurzone w ciemnych akordach drzewnych (nie tylko w oudzie) a następnie gęsto oblane - właściwie to zanurzone w ciemnym, mocnym miodzie o półkrystalicznej konsystencji.


Jednak zanim do nich dojdzie, w pierwszych sekundach życia Honey Aoud wyczuwam przyjemną, kaszmirowo-kaszmeranową, podszytą drewienkami łagodną suchość, do której jednak szybko dołączają skręcone, rude i aż szczypiące w powonienie zwitki kory cynamonowej. Partneruje im trzymający się drugiego planu ciemny, suchy i lekko oleisty oud w stylu Oud Royal Armaniego, lecz z cynamonem zamiast szafranu i dymem zamienionym na lejącą się, złocistą słodycz miodu.
Która sama w sobie zachowuje się podobnie, co w innej miodowo-jesiennej piękności, Botrytis marki Ginestet - w dużo mniej słodkim, orientalno-ciężkim wcieleniu. Przypomina więc dwa świetne, oryginalne, wyjątkowe zapachy cieszące się wśród perfumowych pasjonatów statusem kultowych, zlewając je w spójną, żywą i przemyślaną całość.

Z czasem słodycz i przejmująca cynamonowa pikanteria słabną, stopniowo wracając do kaszmirowego, mieniącego się ale nie nachalnego, niezbyt błyszczącego akordu otwarcia. Na tym etapie zauważam bliżej nieokreśloną ambrowość, delikatność laboratoryjnych ale przemiłych pyłków, sprytnie przełamanych oudową cierpkością. W bazie natomiast wraca cynamon a wraz z nim skojarzenia z klimatami Oud Royal, tym razem opatrzonych pojedynczymi ale zauważalnymi frakcjami ciemnej, podwędzanej skórzanej galanterii. tutaj tez daje się zauważyć pełna, nieco śmietankowa wanilia... a może ciemna, lecz rozbielana wyłącznie przez kontrast z pozostałymi nutami? Trudno orzec. Grunt, że Honey Aoud cały czas pozostaje piękne. :)

Idealnie wyważone, oparte o kruchą ale stabilną równowagę między słodyczą oraz pikanterią a także pomiędzy miodowo-waniliowo-ambrową przyjaznością dla postronnych nosów i typowym "niszowym nonkonformizmem" oudu, innych nut drzewnych czy skóry. Między abstrakcją a cielesnością i niezwykle noszalnym prawdziwie artystycznym sznytem.
Nieczęsto zdarzają się perfumy tak przyjemne i udane, jak Honey Aoud marki Montale. Spróbujcie ich!

Rok produkcji i nos: 2015, ??

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, w którym równie dobrze będzie przedstawicielom wszystkich płci. Jeżeli lubicie którąkolwiek z głównych frakcji pachnidła - oudowo-drzewną, korzenną czy słodką - czujcie się zachęceni do testów. ;)
Z racji silnej emanacji, kompozycja raczej nie będzie pasowała do pracy w dużych grupach ludzi i/lub niewielkich przestrzeniach, przynajmniej dopóki nie zdecydujecie się na odpowiednio skromną dawkę. Z drugiej strony jednak, z czasem perfumy redukują swoją moc do intensywnej, wibrującej i gęstej ale niezbyt rozległej aury; może więc kluczową będzie nie tyle dawka HA, co czas aplikacji?
W każdym razie podczas okazji mniej formalnych lub wieczorowych będzie wspaniałym towarzyszem!

Trwałość: ponad pół doby wyraźnej, śmiałej projekcji oraz dalszych kilka zamierania. Na ubraniu potrafi przetrwać parę prań.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-orientalna (oraz drzewna)

Skład:

oud, cynamon, miód, paczuli, wanilia, skóra, akordy kwiatowy oraz ambrowy
___
Dziś nosiłam to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/brandsvig/5086165892/ [Autor: niejaki Christer]
2. https://www.flickr.com/photos/rdzbox/9299464824/ [Autor: Gerardo Rdz]

sobota, 26 września 2015

Noc i dzień w starym szpitalu


W starym, opuszczonym szpitalu można znaleźć wiele ciekawych rzeczy... Na przykład butelkę z lizolem i stare bandaże wielokrotnego użytku. Kurz i całe mnóstwo przestrzeni. Swoisty industrialny klimat, podszyty subtelną nutką grozy wywołaną przez seans kilku horrorów za dużo. ;)

Tak pachnie Aoud Lavender marki Montale, przynajmniej na początku. :)
Wtedy pojawia się całe mnóstwo cienia, wspomniane bandaże i lizol, same z siebie medyczno-chemiczne i silne, dodatkowo wzmacniane ostrymi, wytrawnymi montalowskimi cytrusami. Gęsty, suchy mrok o niemal zerowej przejrzystości. Idealny scenariusz dla opowieści o duchu psychopatycznego chirurga-sadysty, polującego na grupę żądnych wrażeń amerykańskich nastolatków. :P takich cudów potrafi dokonać ciemny oud do spółki z naturalnym, ziołowobrzmiącym lawendowym olejkiem! No i cytrusy, nie zapominajmy o cytrusach. ;)

Na szczęście dla osób, które nie są miłośnikami opowieści z dreszczykiem, niedługo później sceneria ulega zdecydowanemu złagodzeniu.


W sercu pojawia się cudowny, płonący żywym blaskiem szafranowy płomień, stopniowo spopielający brutalny mrok otwarcia. Nie trwa jednak długo. Bez specjalnego zaangażowania, niby od niechcenia jednak z powolną konsekwencją zastępują go łagodne, trzymające się tła kwiatowe pyłki, delikatne ciemnopudrowe paczuli oraz jasne i miękkie, subtelne nuty drzewne.
Dzięki tej zmianie Aoud Lavender staje się znacznie bardziej spokojniejszy ale i rozświetlony nienachalnym, miękkim światłem.
W takim towarzystwie lawenda zmienia się w blady ale wciąż wyraźnie pachnący puder o złamanej barwie, no cóż, lawendowej. :) Oud również łagodnieje, wpadając w tony łagodnej, balsamicznej drzewności i łącząc się z pachnącymi drzazgami drewna o wyraźnym, pełnym aromacie (trochę sandałowiec, trochę dębina). W ten sposób nadchodzi baza, w której najważniejszymi elementem wydaje się klasyczny paprociowy sznyt, lawendowo-kumarynowy, matowy i spokojny. Wyraźny i słoneczny, jak pogodny dzień następujący po bezksiężycowej, burzliwej nocy. :)

Aoud Lavender nie jest do końca ani orientalny, ani paprociowy, przywodzący na myśl jednocześnie klasyczne męskie lawendowe perfumy w rodzaju Le Mâle marki Jean Paul Gaultier albo mniej słodką, bardziej charakterną wersję la Nuit de l'Homme od YSL - lub doorientalizowaną bardziej przyprawową wariacją na temat Antiherosa od État Libre d'Orange. Złożeniem szafranu i oudu przypominają natomiast Aoud Safran, również od Montale, Gao marki Xerjoff czy opisywaną niedawno Wardasinę Sospiro. Można by się pomyśleć, że Oud Lawendowy oryginalnością nie grzeszy, co nie jest prawdą.

Bo zastanówmy się: oba wspomniane porządki, paprociowy i orientalno-drzewny w jednej kompozycji? Przecież to (niemal) niespotykane!
Jestem więc zdania, że tym bardziej warto poznać omawiane dziś perfumy. :)

Rok produkcji i nos: 2015, ??

Przeznaczenie: uniseks, szczególnie w pierwszej fazie rozwoju. Późniejsze, zestawione z zapamiętanymi wcześniejszymi doświadczeniami zapachowymi, wielu z nas mogą kojarzyć się z perfumami dla mężczyzn. Zapewniam jednak, że i kobiety śmiało mogą korzystać z Aoud Lavender.
Przy okazji zaznaczę, że zapach ten cechuje typowo montalowska, silna projekcja oraz skłonność do pozostawiania za sobą gęstego śladu. Rzecz jasna, z czasem kompozycja rzednie, jednak sam początek to niezły killer. ;) dlatego też trudno mi zarekomendować mieszaninę na jakąkolwiek okazję. Na pewno będzie świetne w te dni, kiedy nie musicie przejmować się niczym, poza własną przyjemnością olfaktoryczną.

Trwałość: około dziesięciu godzin wyraźnej projekcji i dalszych parę stopniowego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna (oraz drzewna)

Skład:

Nuta głowy: lawenda, bergamotka, cytryna, szafran
Nuta serca: paczuli, akordy kwiatowe
Nuta bazy: drewno sandałowe, oud, akordy pudrowe, ambrowe praz białe piżmo
___
Dziś noszę Honey Aoud tej samej marki.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/thomashawk/6936823369/ [Autor: Thomas Hawk]
2. https://www.flickr.com/photos/ro_buk/8157373620/ [Autor: niejaki Rob.]

piątek, 25 września 2015

Ciało bez krwi

Jest taki serial...[Lub raczej był, bo kolejny, trzeci sezon już nie powstanie]
Kilka lat po nękającej współczesną masową wyobraźnię zombie apokalipsie... wróć!
Kilka lat po niedoszłej zombie apokalipsie - do której nie doszło, dzięki wysiłkowi ochotniczych oddziałów, złożonych z ludzi z sąsiedztwa - zresocjalizowane, funkcjonujące dzięki codziennym dawkom leków tłumiących mordercze instynkty a także apetyt na ludzinę, niedawne żywe trupy wracają do swoich rodzinnych miejscowości, do domów oraz ludzi, z którymi żyli... i których swego czasu usiłowali wszamać.
Nietrudno zgadnąć, że taka sytuacja musi być trudna dla wszystkich zainteresowanych stron (ale i kilku pozornie niezainteresowanych również), już na starcie rodząca morze niedomówień, niechęci, pretensji czy agresji ze strony żywych. Szczególnie, że wczorajsze zombiaki, zwane chorymi na "syndrom częściowego obumarcia", będą musiały radzić sobie w świecie, który wciąż uznaje za bohaterów uzbrojonych ochotników, nadal jeszcze polujących na ukrywających się po lasach a nieleczonych umarlaków. W całą tę rzeczywistość wchodzimy w towarzystwie niejakiego Kierena Walkera, empatycznego młodego mężczyzny, którego o parę lat wcześniejszy zawód miłosny doprowadził do samobójstwa.


Brzmi jak kolejne zombie bzdury, których powstało już milion, jednak brytyjska produkcja pod tytułem In the flesh znacznie się od nich różni - przede wszystkim tym, że historia tkwiących gdzieś na marginesie społeczeństwa, ledwie (bądź w ogóle nie) tolerowanych byłych nieboszczyków tak naprawdę wcale nie opowiada o zombie. ;) Problem żywych trupów - które skądinąd wcale nie są święte i zdarza im się, już całkowicie świadomie, zimnokrwiście, pragnąć zemsty na żyjących - to jedynie przenośnia, za pomocą której twórcy serialu opowiadają o pewnych drażliwych społecznych problemach.

Z historią opowiedzianą w serialu skojarzyłam Intense Pepper marki Montale; być może dlatego, że pierwsze testy pachnidła przeprowadzałam dokładnie w chwili fascynacji In the flesh, chociaż tak naprawdę podejrzewam, iż między obydwiema opowieściami naprawdę istnieje rodzaj więzi.
Jedyne w swoim rodzaju pomieszanie brutalności i wrażliwości, głośnej pewności z zagubieniem, głośności zrównoważonej wrażliwością, wszystkie do cna przeniknięte łagodną, pewną, wynikającą z doświadczenia łagodną mądrością, siłą spokoju, pachnidło przypomina mi Kierena... a może i innych bohaterów serialu? Zbiorowego bohatera In the flesh, grupę skazanych na siebie ludzi, w której nie ma postaci oczywistych ani łatwych do zaszufladkowania?

To możliwe. Ostatecznie podobny miks ostrego, świeżego pieprzu z jasnymi, słonecznymi cytrusami nie zdarza się często. A pieprz i cytrusy z pewnością...


Mieszanka rozpoczyna się gęstym, pikantnym buchem świeżo utłuczonego czarnego pieprzu prosto w nasze twarze. To otwarcie, przynajmniej na mojej skórze, jest naprawdę brutalne, bezpardonowe. Potrzeba czasu, żeby wirujące czarne drobinki opadły choć trochę i odsłoniły to, dzięki czemu Intense Pepper wydaje się tak bardzo krystaliczne i przejmujące - surowy akord cytrusów.
W tym wydaniu bowiem daleko im do typowych, kolońskich odświeżaczy i umilaczy w czas upału. O nie! Cytrusy z IP są spiczaste, przejrzyste i pozbawione ozdobników. Zachwyciły mnie, ponieważ chyba po raz pierwszy, dopiero dzięki mariażowi z pieprzem, ukazują nuty cytrusowe w sposób identyczny do odczuwanego przeze mnie podczas zimowych miesięcy.

Być może pamiętacie, że jestem zwolenniczką niestereotypowego doboru perfum do aury za oknem - uważam, że kadzidła czy przyprawy najpiękniej wybrzmiewają podczas upałów, natomiast cytrusy najczyściej pachną właśnie zimą. Ponieważ są dokładnie takie, jak w Intense Pepper.
Tutaj wzajemna ostrość i czystość obu akordów układają się w całość strzelistą i wybitnie oksymoroniczną, niedosłowną, jak lubię: głęboko cienistą oraz jasną, dyskretną ale i wyzywającą, smukłą ale też idącą szeroką ławą.
Gdzieś w oddali pojawia się ciemny, lekko oleisty lizolowy oud, suche nuty drzewne a następnie delikatniejszy zapach różowego pieprzu, dodatkowo wysubtelnionego i upastelowionego gładziuteńkiego kwiatowego powidoku. W bazie kryje się owoczesny, laboratoryjny akord ambrowy, drzewno-kwiatowe piżma czy wysuszający wszystko na wiór mech dębowy, lecz cały ten korowód nut nie wydaje się nawet w jednej trzeciej tak silny i przejmujący, jak piekący pierz ze stopniowo słabnącymi zimowymi cytrusami.

To od nich wszystko zależy, na nich się opiera. Bez nich nie byłoby całej tej historii. Niedoceniane, często traktowane jako uzupełnienie bardziej spektakularnych akordów, tym razem mają okazję wybrzmieć w pełni.
I wiecie co? Nigdy dotąd nie wyglądały tak wspaniale, jak w duecie. :)

Rok produkcji i nos: 2014, ??
[perfumiarz pozostaje anonimowy, kiedy nie będziemy liczyć wielkiego i mitycznego widma, posługującego się pseudonimem Pierre Montale. ;> ]

Przeznaczenie: zapach uniseksualny z samego środka skali; i chociaż rodzi pewne skojarzenie z bardziej udaną wariacją na temat Bang od Marca Jacobsa, daje się w nim zauważyć również Opus 1870 od Penhaligon's.
Jak przystało na perfumy Montale, również i ten gagatek może poszczycić się silną, ponadprzeciętną projekcją oraz długim sillage, z czasem zmieniającym się w gęstą i szeroką, wirującą aurę. Pozwala się wyczuć przy każdym żywszym poruszeniu nawet wiele godzin po aplikacji.
Świetny na wszystkie okazje wieczorowe i/lub nieformalne, chociaż sprawdzi się również przy pracy w małych zespołach ale dużych pomieszczeniach. :D Sprawdzone. ;) Lecz przecież ostateczna decyzja i najtrafniejsze dopasowanie IP do okazji należy jedynie do Was oraz Waszego gustu.

Trwałość: również niebagatelna; mieszanka bez trudu wytrzymuje na skórze ponad pół doby wyraźnej, natychmiast zauważalnej emanacji a następnie dalszych parę dyskretnego, niezbyt szybkiego zamierania,

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: czarny pieprz, różowy pieprz, cytryna
Nuta serca: akordy kwiatowe
Nuta bazy: drewno cedrowe, oud, mech dębowy, akord ambrowy, białe piżmo
___
Dziś nosiłam Kamasurabhi marki Lorenzo Villoresi.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://calytenzgielk.pl/in-the-flesh-wrog-u-bram/ [super opinia o serialu, polecam!] :)
2. http://princessharryswonderland.blogspot.com/2015/03/in-flesh.html

Wiecie co? Chyba kupię sobie tematyczną koszulkę, o na przykład TĘ. Albo TĘ. ;D

wtorek, 22 września 2015

Czekolada dla koneserów


Co prawda widoczna akurat na fotografii czekoladka o smaku solonego karmelu nie należy do szczególnie oryginalnych czy przełomowych - nie w roku 2015 - jednak jakiś posmak niebanalności wciąż posiada. :) Zainspirowana otrzymanym pudełkiem czekoladek, postanowiłam zatem odświeżyć sobie pamięć i sprawdzić (a następnie opisać), jak pachną pewne dwie ze znanych mi rzemieślniczych kompozycje opartych o akord czekolady bądź kakaa. Dwie szczególnie ładne, przyjemne w użytkowaniu, artystyczne... ale czy wybitne?

Do tego pytania jeszcze powrócimy. Na razie przedstawię Wam dwójkę moich dzisiejszych bohaterów: Seattle Chocolate od Olympic Orchids oraz Cocoa Sandalwood marki Sonoma Scent Studio.


Pierwszy z gagatków jest kompozycją zdecydowanie ciemniejszą, bardziej sypka i wytrawną aniżeli Kakao, za to pięknie oplecioną wokół strzelistych nut ziemnych oraz kontrastującego z nimi ciemnego, roślinnego pyłu, ni to paczulowego, ni mącznego (mączka z chleba świętojańskiego?), ni strząśniętego z bliżej nieokreślonego kwitnącego polnego kwiatu, którym to akordem rozpoczyna się kompozycja.
Jednak dosłownie chwilkę później w Seattle Chocolate składnik tytułowy pojawia się w całej okazałości, jako posiekana ostrym nożem tabliczka ciemnej, gorzkiej czekolady, która z czasem stapia się i zlewa w gładką, satynową taflę. To jedna twarz omawianej mieszaniny.

Istnieje jednak kolejna [twarz czy może raczej połowa twarzy, które przecież większość z nas ma nieco odmienne ;) ], osnuta wokół świeżych desek ze szlachetnych gatunków drewna. Cedr, mahoń, kilka tekowych drzazg - wszystkie wyschnięte na słońcu a następnie bez pośpiechu polerowane. Dla kontrastu dorzucono do nich wonną, pachnącą jeszcze żywicą, świeżą jedlinę, której lekko słodki aromat jest w stanie przerzucić pomost między ciemną wytrawnością kakao i czekolady a zamorską drzewnością warsztatu, w którym jakiś nękany instynktem rodzicielskim samotny stolarz wyrzeźbi sobie egzotycznego synka-Pinokia. :D Kto wie, może ta schowana między deskami czekolada została kupiona już z myślą o drewnianym dziecku...? ;)
Zanim jednak Dobra Wróżka tchnie w niego życie, musi nastać noc a Seattle Chocolate powinna stopniowo osiadać na skórze, schnąc ale jednocześnie zmieniając się w przytulny i miękki, delikatnie słodki pyłowy płaszcz. Głęboka baza mieszaniny jest dla mnie właśnie takim ciepłym, łagodnym ale też odrobinę nostalgicznym zmierzchem, który zapada, wydłużając cienie a rozsnuwając ciemność w małym, cichym i zagraconym egzotycznym warsztacie stolarskim.

Niedosłowna opowieść o bardzo niedosłownych perfumach. :)
Jakie będzie Cocoa Sandalwood?


Teoretycznie spokojniejsze, bardziej dyskretne niż pachnący lasami północnego zachodu USA kumpel z Seattle, w praktyce jednak potrafi wpadać w nos i snuć się za nami, co rusz przypominając o swoim istnieniu. Pachnie pięknie, jednak... nie czekoladą. Nie cały czas lub nie tak, jak to sobie wyobrażamy.

Lecz cóż z tego? W końcu nie od dziś powtarzam, żeby w przypadku nieznanych (jeszcze) perfum nie należy ufać własnym wyobrażeniom. [W przeciwnym przypadku ryzyko potwierdzenia prawdziwości porzekadła "jeżeli rzeczywistość nie przystaje do wyobrażeń, to tym gorzej dla rzeczywistości" jest zbyt duże. ;) ] Dlatego kiedy po krótkim, błyskającym niczym spadająca gwiazda lekko pudrowym spotkaniu z doprawioną szczyptą korzennych przypraw czekoladową mokką, zjawia się drewno sandałowe i nie pytając nikogo o zdanie zaprowadza swoje porządki, przyjmuję je z dobrodziejstwem inwentarza. Było nie było, jest ono drugim tytułowym bohaterem kompozycji Laurie Erickson. :)

Od granicy między uwerturą a rozwinięciem Cocoa Sandalwood aż po resztki bazy wszystkie nuty zgodnie i pod rękę wirują wokół stale rosnącego posągu Buddy, wyrzeźbionego misternie w jednym, cennym i starannie wypolerowanym kawałku indyjskiego sandałowca. Drewno to zrazu zjawia się w postaci lekko oleistej, świeżej pasty w stylu Santal Majuscule Lutensa, żeby po krótkim czasie nabrać głębi i typowej orientalnej upojności, zmysłowej cienistości rodem z Santal de Mysore tegoż Lutensa, Santal Blush Toma Forda albo Tam Dao od Diptyque. Jest więc znacznie bardziej w moim stylu, niż w pierwszych chwilach życia kompozycji na skórze. ;)
Jak napisałam, ciąg dalszy Sandałowcowego Kakao to przede wszystkim drewno, któremu wszystkie pozostałe akordy tylko towarzyszą. To prawda ale nie do końca; część z nich faktycznie co najwyżej upiększa kompozycję, jak ciemna czekolada czy kilka oderwanych frakcji zwietrzałej arabiki, pozostałe nuty okazują się jednak bardzo pomocne, wygładzając sandałowcowego Buddę na wysoki połysk, dodając mu miękkiej mleczności albo ożywiającego Ducha. Tymi uczynnymi harcerzami są kolejno: kaszmeran, brzoskwinia oraz wirujące w oddali, sproszkowane zamorskie przyprawy. No i jest jeszcze miękka słodycz wanilii, dzięki której oba konteksty, drzewnoorientalny oraz kawiarniano-używkowy łączą się w harmonijną, przyjazną nosicielowi, zwyczajnie ładną całość.
Szalenie komfortową.


We wstępie notki zadałam pytanie, czy Seattle Chocolate oraz Cocoa Sandalwood są dziełami wybitnymi. Chyba pora na nie odpowiedzieć.

Z pewnością autorki obu tych kompozycji postawiły na niebanalne złożenia nut, których współcześnie raczej nie spotka się w perfumeriach głównego nurtu - a jeżeli już się pojawią, to wyłącznie po to, żeby kilka miesięcy później odejść po cichu i w niesławie, gdyż gros klientów nie potrafiło się na nich poznać. Tymczasem SC i CS [ ;) ] bez większego trudu udowadniają, iż zestawienie wytrawnej czekolady z nutami drzewnymi to pomysł z dużym potencjałem, potrafiący pogodzić artystyczne ambicje twórczyń z ważną dla zwykłych użytkowników perfum urodą i łatwością w użytkowaniu.
Nosić je to nie wstyd, chociaż nowych szlaków nie wytyczają ani nie zdumiewają oryginalnością.

Swoją drogą, czy nie to właśnie jest niezaprzeczalną zaletą perfum, że w ich przypadku - w odróżnieniu od "galeryjno-nowoczesnych" sztuk pięknych - nawet to, co wysoce artystyczne, aby wciąż istnieć, swoim odbiorcom musi się przede wszystkim podobać?
Uff, to było długie zdanie. ;)


Olympic Orchids, Seattle Chocolate

Rok produkcji i nos: 2013, Ellen Covey

Przeznaczenie: zapachu tego, podobnie jak wielu innych kompozycji niszowych czy niezależnych, nie stworzono dla przedstawicieli określonej płci, lecz dla wszystkich osób, które zechcą go nosić. :) I to się czuje; choć Czekolada z Seattle cały czas pozostaje wytrawna, sypka i mogąca przywoływać raczej "męskie" skojarzenia, osobiście nie widzę ani jednej przesłanki, dlaczego kobiety nie mogłyby cieszyć się jej pięknem. Ostatecznie to właśnie dla nas stworzono znacznie większe czekoladowo-pyłkowe czy ziemiste bestie, jak Angel Muglera czy Black Orchid od Toma Forda, do których pod względem klimatu można przyrównać omawiany soczek. ;]
W każdym razie chociaż tworzy on raczej zwartą aurę wokół ludzkiej sylwetki, z czasem dodatkowo blaknąc, przypomina o sobie przy każdym żywszym ruchu a na materiale potrafi przetrwać pranie.
Nadaje się więc na wszelkie okazje, do których nie musimy dobierać perfum ze szczególną troską.

Trwałość: około pięciu-sześciu godzin wyraźnej projekcji oraz jeszcze kilka stopniowego zamierania.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-drzewna (i aromatyczna)

Skład:

ciemna czekolada, wanilia, pączki topoli, srebrna jodła, balsam jodłowy, inne nuty drzewne, mech dębowy, piżmo


Sonoma Scent Studio, Cocoa Sandalwood

Rok produkcji i nos: 2013, Laurie Erickson

Przeznaczenie: również uniseks, również przeznaczony bardziej dla miłośników nowoczesnych pachnideł orientalnych i drewna sandałowego, aniżeli tylko dla kobiet bądź tylko dla mężczyzn.
Na pewno jest odważniejszy, bardziej głośny i nośny, niż poprzednie z pachnideł, w początkowych fazach rozwoju skłonny pozostawiać za sobą krótki, zwiewny ślad, śladzik właściwie, z czasem redukujący się do luźnej, dosyć przejrzystej aury. Wydaje się więc idealnym towarzyszem okazji luźnych i nieformalnych, choć oczywiście sprawdzi się i na balu, i przy biurowych imieninach. ;)

Trwałość: podobna, do w przypadku SC, ponieważ pięcio- czy sześciogodzinna z parogodzinnym okresem zaniku, tym razem jednak gwałtowniejszego, jakby skokowego.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-orientalna (i oczywiście drzewna)

Skład:

kakao, kawa, róża, brzoskwinia, cynamon, goździki (przyprawa), imbir, drewno cedrowe, drewno sandałowe, dębina, nasiona piżmianu, wanilia
___
Dziś nosiłam właśnie Seattle Chocolate.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.seattlemag.com/article/field-guide-seattle-chocolate-candy [Autorka: Rina Jordan]
2. https://www.flickr.com/photos/avlxyz/4659742498/ [Autor: niejaki Alpha]
3. http://food52.com/blog/11995-hot-chocolate-for-chocolate-connoisseurs [Autorka: Alice Medrich]
4. https://www.flickr.com/photos/chocolatereviews/4725268274/ [Autor : Lee McCoy, który był też recenzentem czekolady. :D Miał facet fuchę! Prawie tak dobrą, jak recenzowanie perfum. ;) ]

niedziela, 20 września 2015

Dandys w lawendzie, urwis w wanilii

Widzieliście kiedyś małe dziecko płci męskiej, takiego uroczego trzy- lub czterolatka w stroju dystyngowanego mężczyzny [lub niekoniecznie, w końcu lata mijają i konteksty pewnych ludzkich zachowań oraz przyzwyczajeń ewoluują razem z nimi], na przykład trzyczęściowym garniturze albo białej koszuli, spodniach na szelkach i kaszkiecie?
Ze współczesnego punktu widzenia tak ubrane dziecko postrzegane jest albo jako swego rodzaju miniaturowy dandys, albo tzw. "stary-maleńki" w stroju, który jego pradziadek zaczął nosić dopiero mając co najmniej kilkanaście lat. O rodzicach eleganta myślimy pochlebnie, ponieważ starają się od najmłodszych lat oswajać syna z klasyczną elegancją lub wprost przeciwnie: widzimy w nich snobów czy pozerów, usiłujących przelać na dziecko własne ambicje bądź zapatrywania.

Jednak niezależnie od wyobrażeń, jakie wiążemy z podobnie ubranym dzieckiem, ono samo zapada nam w pamięć. W końcu znacznie różni się od większości kolegów, drepczących po świecie w zwykłych dżinsach, bluzach oraz adidaskach. ;)
Mnie natomiast ów mały dżentelmen przyszedł do głowy, kiedy poznałam perfumy, jakimi być może chętnie skrapialiby go dbający o spójność wizerunku rodzice. ;D

Ów zapach to Lavandula marki Penhaligon's. [Tak, wiem, że z powodu niedawnego przejęcia przez koncern Puig miałam już o nich nie pisać, podobnie jak o produktach l'Artisan Parfumeur czy Editions de Parfums Frédéric Malle, które spotkał podobny los, jednak w tym przypadku usprawiedliwia mnie fakt, że do testów wykorzystywałam perfumy sprzed zmiany właściciela, czego jestem absolutne pewna].

Mieszanina ta rozpoczyna się w sposób niemal idealnie zestrojony z wizją eleganckiego mężczyzny starej daty: surową, wytrawną, iskrzącą się i świeżą lawendą, której od początku towarzyszą poukładane w niewielkie gustowne kopczyki, bliżej nieokreślone zamorskie przyprawy. Jest pikantnie ale też niespodziewanie gładko; z perspektywy czasu wiem, że już w tej chwili swoją magię rozpoczyna lekko pudrowe, jasne piżmo, ni to zwierzęce, ni mydlane w każdym razie świetnie dopasowane do perfum chcących uchodzić za szykownego dandysa sprzed lat. :)
Z czasem przyprawy odrobinę delikatnieją a najważniejszą z nich okazuje się czarny, świeżo zmielony pieprz, wirujący w nozdrzach i łączący się z dominująca lawendą, której dodatek gorzkawych ziół nadaje specyficznego medycznego akcentu. Jednak mieszanina nie pogrąża się w ponurej, okołowojennej kanciastej surowości, nic z tego!

W głębi serca, jakkolwiek by to nie brzmiało, Lavandula okazuje się dziełem jasnym, słonecznym i delikatnym. Nieobca jej delikatna wymowność konwalii, urocza świeżość seledynowych roślinnych soków oraz słodycz. Ta ostatnia początkowo pochodzi z kwiatów, by później z uroczą łatwością poddać się sugestiom wysuwanym przez piżmo. :) I w tym właśnie momencie, gdzieś na styku serca oraz bazy przyprawy i zioła stopniowo godzą się z przegraną dyskretnie odchodząc w cień, zieleń oraz kwiatowa delikatność przemieszczają się przez kompozycję niczym pogodna efemeryda, wciąż prowadząca inne nuty lawenda po raz kolejny zmienia kontekst a z naszej miniaturowej wersji nowoczesnego dandysa stopniowy wychodzi prawdziwa natura. ;)
Piżmo, wspomniany delikatny obłoczek pudru w starym stylu schnie na skórze, zbijając się w śnieżnobiałą, kompaktową skorupkę, która nie potrafi obejść się bez gęstej, budyniowo-proszkowej słodyczy wanilii czy bobu tonka. To właśnie one w zestawieniu z tytułowym składnikiem wody szybko, sprawnie i bezboleśnie ujawniają dziecięcą naturę Lavandulowego elegancika, z którego prędko, w naturalny sposób wyłazi mały psotnik.

Dzieciak wciąż świetnie pamięta charakterystyczny, waniliowo-pudrowy zapach talku przeciw odparzeniom, którym rodzice nie raz i nie sto razy posypywali mu pewną część ciała podczas zmieniania pieluchy. ;) Kto wie, może chłopcu wciąż zdarza się korzystać z tego specyfiku...? Tyle tylko, że obecnie zabiegowi higienicznemu poddaje się w oparach swoich pierwszych, jeszcze nie alkoholowych perfum, wykonanych na specjalne zamówienie i według ścisłych wskazówek jego taty. Szczęśliwie świadomego, że lepiej nie sprawdzać, jak na młodziutkiej, wrażliwej skórze zachowa się kupione na aukcji internetowej lawendowo-paprociowe pachnidło vintage.
Dlaczego jednak jego syn nie mógłby mieć podobnych? Nawet, jeżeli wciąż jest pachnącym wanilią i mlekiem, pudrowo-pieluchowym dzieciakiem. Nieprzemijającej elegancji należy wszak uczyć się już za młodu. :)

Rok produkcji i nos: 2002 lub 2004, ??

Przeznaczenie: zapach uniseksualny lub wręcz dedykowany głównie kobietom, sama jednak nie jestem przekonana do żadnej z tych specyfikacji (do etykietki "zapach męski" również, jeżeli mam być ścisła). Mamy zatem do czynienia z kolejnym pachnidłem stworzonym przede wszystkim dla konkretnych osób, miłośników określonego zestawienia nut, nie dla płci. ;P
Warto również wspomnieć, że Lavandula jest dziełem wyraźnie bliskoskórnym, odstającym od ciała jedynie w pierwszych fazach rozwoju; z bliska jednak cały czas pozostaje żywa i co rusz ocierająca się o receptory węchowe uperfumowanej osoby lub kogoś w jej najbliższym towarzystwie. Ogółu jednak swoją obecnością nie męczy, zatem świetnie będzie nadawać się na okazje dzienne, kiedy nie chcemy przytłaczać innych wonią swoich perfum.

Trwałość: bardzo dobra, w zależności od temperatury powietrza oraz paru innych czynników oscyluje wokół siedmiu do ponad dziesięciu godzin wyczuwalnego życia oraz jeszcze kilka stopniowego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-piżmowa (i przyprawowa)

Skład:

Nuta głowy: cynamon, bazylia, czarny pieprz
Nuta serca: lawenda, konwalia, szałwia
Nuta bazy: bób tonka, wanilia, ambra, piżmo
___
Dziś noszę Habanitę od Molinard.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://mispadresmolan.com/protegeles-del-sol-en-verano/
Niestety, mimo dłuższych poszukiwań nie zdołałam znaleźć jej pierwotnego źródła ani nazwiska autora.

sobota, 19 września 2015

By wyszumieć się za młodu

Czyli kilka zdań o życiowym neurotyzmie, od chaosu i gniewu aż do prawdziwego, harmonijnego spokoju. Co tak pachnie?
Wkład do sziszy. ;)

Jednak wyłącznie taki, któremu towarzyszą intensywne korzenne dodatki, unoszące się w różanych oparach... poniekąd. W każdym razie Wardasina, krwistoczerwone dziecko marki Sospiro, bardzo blisko spokrewnionej z Xerjoffem.


Pierwsze chwile pobytu mieszanki na skórze pachną dla mnie - wybaczcie nieeleganckie skojarzenie z trudną bieżącą sytuacją polityczną - jak imigranckie zamieszki na jednej z wewnątrzeuropejskich granic. Jest gwałtownie, ciężko, dymnie i ostro, policyjny gaz pieprzowy miesza się z oparami podpalonego w akcie wściekłości samochodu (na szczęście dawno już porzuconego, więc mogącego pochwalić się całkowicie suchym bakiem); metal, plastik oraz inne surowce stopniowo rozgrzewają się i topią a ich aromat wpada w tak gęstą, że aż gorzką chmurę zamorskich przypraw. Gdzieś obok ktoś zgniótł butem pąk dorodnej, czerwonej róży, który leży teraz, zapomniany i wdeptany w asfaltowy chodnik.
Nad tym wszystkim unosi się duch nowoczesnych, tłusto-powietrznych aldehydów, jasnych oraz przestrzennych, które prowadzą nas prostą drogą ku sercu kompozycji. W nim pojawiają się jaśniejsze, drzewne akcenty, rzecz jasna w większości również laboratoryjne. Tuż za nimi podąża natomiast piękny, gęsty i spokojny tytoń. Szlachetna mieszanka rodem z Kuby, żaden tani erzac. ;)

Dopiero dzięki ostatniemu z wymienionych składników, Wardasina nabiera prawdziwej głębi oraz wyraźnej, acz niezbyt dosłownej, urody. Kiedy dym gęstnieje, kompozycja schnie, zyskując dodatkowy cienisty akcent w postaci zaskakująco miękkich paczulowych tonów, buro-kaszmirowych, nieco ziemistych ale i ślicznie dosłodzonych jasną wanillią. Najważniejszy pozostaje jednak tytoń, drapiący w gardło, kanciasty i ostry, pięknie zlewający się z resztkami przypraw, które dopiero teraz mają odwagę ujawnić swoją tożsamość. Wiem już, że są pięknym, matowym ale gorącym, zmysłowym szafranem.
Lecz jedynie w najbardziej intymnej, najgłębszej warstwie pachnidła zauważam wyraźny pierwiastek ludzki - nowoczesne jasne, papierowo-drzewno-kwiatowe, syntetyczne piżma, stojące na straży resztek akordu drzewnego, szafranu oraz tytoniu, które tak naprawdę wcale nie chcą uciekać. Odejdą dopiero wtedy, kiedy nadejdzie ich czas.
Baza Wardasiny okazała się dystyngowana, spokojna, stoicka. Cicha, ponieważ nie musi już podnosić głosu i wyrozumiała, ponieważ mądra doświadczeniem minionych lat. Po burzliwej młodości przyszła pora na dojrzałość, która niczego już nie musi udowadniać - przede wszystkim sobie.

No dobrze, a imigranci?
Ostatnio zjawiam się na wrocławskim Dworcu Głównym PKP o szóstej rano i przez godzinę nie bardzo mam co ze sobą zrobić, dlatego odwiedzam znajdujące się na jego terenie przybytki gastronomiczne, z reguły lokale wielkich sieci. Zauważyłam, że w tamtejszym Starbucksie "kawę" przygotowuje młody, rzeczowy Azjata (z wyglądu Koreańczyk), w pewnej piekarnio-kanapkarni o świeże, ciepłe bułeczki już od piątej rano dba uczynny chłopak o wyglądzie stuprocentowego wikinga ale lekkim niemieckim akcencie, natomiast w pewnym barze mlecznym za ladą stoi przesympatyczna dziewczyna o akcencie sugerującym pochodzenie zza wschodniej granicy Polski; podejrzewam, że jest Ukrainką.
Praca o świcie, za raczej nieoszałamiającą pensję nie wygląda mi na zajęcie marzeń a już na pewno nie coś, dla czego warto przeprowadzać się z państwa do państwa. To prędzej zatrudnienie z gatunku "jest, to biorę, bo rachunki same się nie opłacą" - przeznaczone wyłącznie dla miejscowych.

Więc oddycham spokojnie. Imigranci? Przecież oni już tu są! :)
Nasz świat już się zmienił w stosunku do tego sprzed dziesięciu czy dwudziestu lat. I jakoś od tego nie umarliśmy.
Miejmy nadzieję, że tak pozostanie. Wardasina świadkiem. ;)



Rok produkcji i nos: 2012, Sergio Momo
[aczkolwiek w ogóle nie wierzę, że to on osobiście miesza w retortach, prędzej za jego plecami stoi ghost perfumer].

Przeznaczenie: zapach dedykowany kobietom, chociaż w mojej opinii jest to klasyczny uniseks z samego środka skali, idealny dla miłośników nowoczesnych [czy nawet ponowoczesnych, bo jawnie laboratoryjnych] wcieleń pachnideł orientalnych.
Cechuje go śmiała projekcja i skłonność do tworzenia gęstego śladu zapachowego, szczególnie w pierwszych fazach. Później słabnie, przeistaczając się w luźną ale żywą, wirującą aurę, co jest ciekawą cechą w stosunku do perfum o tak klasycznym, linearnym rozwoju i wyraźnej strukturze piramidy. Mamy więc dodatkową zaletę i wyróżnik kompozycji. ;D Która skądinąd najlepiej czuje się podczas okazji wieczorowo-formalnych, kiedy może bez skrępowania rozwinąć cały swój rozłożysty ogon. ;) Jednak przy mniejszej dawce i w dzień potrafi ciekawie zabrzmieć.

Trwałość: znakomita, gdyż ponad pół-dobowa; zapach zamiera dopiero po około czternastu czy piętnastu godzinach od aplikacji.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (i przyprawowa)

Skład:

Nuta głowy: róża, szafran, (inne przyprawy)
Nuta serca: drewno cedrowe, paczuli, (aldehydy)
Nuta bazy: tytoń, wanilia, piżmo
___
Dziś noszę Black Aoud od Montale. Stęskniłam się za nim. :)

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://jejswiat.pl/4839,szkodliwosc-fajki-wodnej

niedziela, 13 września 2015

Odnaleziony horyzont

Ileż to razy myślimy sobie: "moje życie na pewno wyglądałoby zupełnie inaczej, gdybym..."!

"...gdybym nie zaszła wtedy w ciążę", "...gdybym skończył studia", "...gdybym wyemigrowała", "...gdybym w połowie kwietnia dwadzieścia lat temu z głównej ulicy miasta skręcił w prawo zamiast pójść prosto". I tak dalej.

Nieważne, jakie mamy podejście do życia, co już osiągnęliśmy, nad czym pracujemy obecnie i co zamierzamy robić w przyszłości, czy generalnie jesteśmy zadowoleni czy wprost przeciwnie, podobna refleksja nachodzi nas przynajmniej raz w życiu. I nie ma w tym niczego niezwykłego, w końcu nie od dziś wiadomo, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. ;)
Tak czy inaczej: chwila zastanowienia nad pomyślnością, w której nie mamy udziału, harmonią, której nie doświadczamy czy szerzej: życiem, którego nie prowadzimy, jest typowym doświadczeniem bodaj każdego przynajmniej średnio inteligentnego człowieka. Nachodzi czasem polityków i babcie klozetowe, żołnierzy i pacyfistów, literatów i filmowców oraz perfumiarzy.


Swego czasu uporczywa myśl o zapomnianej przez świat, zagubionej w najwyższych górach Ziemi idyllicznej krainie, której mieszkańcy nie znają smutku, zła, głupoty, choroby ani śmierci, w której Duch znaczy więcej niż Materia, doprowadziła Brytyjczyka, Jamesa Hiltona do napisania powieści o tym niezwykłym miejscu i o pragnieniu uczynienia go własnym domem. Kraina, którą wymyślił Hilton, nazywała się Shangri-La a jej losy możemy poznać, sięgając po książkę Zaginiony horyzont.

Lub po film o identycznym tytule, który w roku 1937 nakręcił Frank Capra. :) A osobom uczulonym na słowo pisane czy zabytkową kinematografię [swoją drogą, oba dzieła nieźle się już zestarzały; szczególnie książka, która wyraźnie pisana była dla innego czytelnika, niż dwudziestopierwszowieczny ;) ] pozostaje już chyba tylko zapach. Perfumy, które światło dzienne ujrzały w zeszłym roku a inspiracja do ich powstania była właśnie owa utopijna, niezwykła kraina wiecznie szczęśliwych, wolnych od trosk codzienności mędrców.
Shangri La, drugie dzieło kanadyjsko-londyńskiego miłośnika oraz twórcy perfum o nazwisku Hiram Green.


Teoretycznie ma to być kolejne "zupełnie nowe spojrzenie" na klasyczny akord szyprowy, których przecież w ciągu ostatnich lat powstało co najmniej kilkadziesiąt.
Zgodnie z marketingowym gładkim marudzeniem mieszanka ma kojarzyć się z "mistycznym wonnym rajem". Tak, kolejny zapachowym odzwierciedleniem Raju na Ziemi, do którego bram zbliżymy się tylko za pośrednictwem zakupionego w perfumerii flakonu owej niezwykłej cieczy... ;]
Kiedy spojrzymy na Fragrantikową listę nut czy raczej ich intensywność, bez kłopotu i per procura prawdziwego kontaktu z wonią sklasyfikujemy soczek Greena jako jeszcze jedną - oczywiście bezpodstawną - próbę naciągnięcia fanów nut kwiatowo-owocowych na niby orientalne, niby zmysłowe skojarzenia z tajemnicą, egzotyką oraz Sztuką Wysoką.

Tak, wszystkie racjonalne przesłanki przekonują nas, że i ta Shangri La nie jest niczym więcej, jak bajką dla naiwnych marzycieli. A może nawet okrutnym, niebezpiecznym mirażem, od którego przy odpowiednio (nie)sprzyjającym klimacie można uzależnić się równie mocno i destrukcyjnie, jak od narkotyków czy alkoholu.
Tymczasem mamy do czynienia z tym specyficznym rodzajem wonnej opowieści, które swoje prawdziwe piękno ukazuje wyłącznie osobom, które w niego wierzą. ;) A mówiąc wprost: tym, którzy nie boją się żadnego konkretnego złożenia nut; którzy nie uciekają w panice przed szyprem, fruity-floral nie psuje im humoru a zmysłowe, egzotyczne i odzwierzęce ciepło nie wraca do nich w sennych koszmarach. :) Jeżeli podchodzicie do Shangri La z odpowiednio otwartą głową oraz uczciwymi zamiarami, dopiero wtedy doświadczycie magii.


Pachnidło rozpoczyna się silnym i prężnym uderzeniem cytrusów, które dosyć szybko łagodzi i czyni aksamitnymi ciepła, soczysta brzoskwinia. Tuż przy niej pojawia się jasny zamsz, z czasem ciemniejący i nabierający ziemistych aspektów. Dokładnie w tym momencie pojawiają się niesione wiatrem wiry ze sproszkowanych egzotycznych przypraw, cynamonu, goździków czy odrobiny kolendry, stopniowo wsypujących się w pęknięcia skórki niemal przejrzałego owocu. Razem z nimi - a może chwilę po nich...? - do korowodu nut dołączają kwiaty: silne, obezwładniające festony z goździków, róż i jaśminu, bez pośpiechu osuwające się ku na irysowo-fiołkowym rabatkom.
Czy to z nich pochodzi ziemia, ów cudowny, suchy, paczulowo-mszysty ciemny akord, igrający z kwiatami (głównie różą) i korzenno-brzoskwiniową masalą? Z czasem dodatkowo pogłębiony aromatem zamszu, powracającego bohatera epizodycznego, który tym razem przyprowadził wyraźne w upale oderwane frakcje sierściowo-zwierzęcego piżma. Z czasem zresztą przeistacza się to w skórę, która idealnie zgrywa się z suchymi mchem, przyprawami czy różą; tak bardzo pewną swojej roli hegemona, że nie przeszkadza jej ani silna pozycja słonecznych mszystości, ani wilgotne promienie (?) ostrej ale matowej (?) wetyweriowej woni.

Oto Shangri La bez ludzi, choć z wyraźnie obecną fauną, tym razem przezornie schowaną gdzieś pomiędzy bujną, fantastyczną roślinnością. Oto egzotyka, którą świetnie znamy i sami tworzymy [bo czym innym jest akord szyprowy, jeżeli nie próba nowoczesnej reinterpretacji olfaktorycznych wizji dalekich krain?]. Oto królestwo, do którego wejdą jedynie wierzący w jego moc.
Oto spokój, radość i mądrość, których w pełni doświadczymy tylko wtedy, jeżeli wcześniej znajdziemy je w sobie samych. Oto jedyny Raj i jedyna skarbnica mądrości, na jakie możemy liczyć.

Shangri La jest jak słowiański mit o żywej wodzie - jedynej substancji uzależniającej, z której korzystanie nie niszczy ale buduje a zamiast chaosu wprowadza harmonię. Wszystkie odległe horyzonty, do których dążymy, kryją się wewnątrz nas - i to od bardzo dawna. ;) Lecz nie odkryjemy ich bez wcześniejszego rzetelnego treningu oraz duchowego przygotowania.
Jak stwierdził kiedyś Joseph Campbell, jednej z największych mitografów i religioznawców w historii, "narkoman topi się w wodzie, w której mistyk pływa swobodnie".

Niesamowite, do jakich przemyśleń potrafią doprowadzić perfumy! :)



Rok produkcji i nos: 2014, Hiram Green

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, dopasowujący się raczej do naszych osobowości, aniżeli konkretnej kombinacji chromosomów. ;) No i oczywiście do gustów; dlatego Shangri La powinna przypaść do gustu miłośnikom perfum szyprowych, skórzanych oraz całego coraz popularniejszego nurtu vintage.
Najważniejszą różnicą pomiędzy kompozycją Greena a klasycznymi, głośnymi zapachami sprzed lat, jest raczej skromna projekcja tej pierwszej. Nawet w początkowej fazie rozwoju Shangri La układa się w gęstą i mieniącą się ale raczej przylegającą do ciała aurę, z czasem tylko opadając na ludzką skórę. Dlatego pasuje na wszystkie okazje, jakie tylko wymyślicie.

Trwałość: w granicach sześciu-dziewięciu godzin spokojnego ale wyczuwalnego życia oraz jeszcze parę szybkiego (choć nie gwałtownego) zamierania.

Grupa olfaktoryczna: hmmm, niech będzie, że szyprowo-skórzano-kwiatowo-orientalna, w takiej kolejności ;)

Skład:

cytrusy, brzoskwinia, jaśmin, róża, irys, akord przyprawowy, mech dębowy, wetyweria (paczuli, piżmo, skóra)
___
Dziś noszę Encre Noire od Lalique w tym lepszym, męskim wydaniu. :]

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://explore.bfi.org.uk/4ce2ba167e31c
2. http://www.lassothemovies.com/lost-horizon/
3. http://www.virtual-history.com/movie/film/2534/lost-horizon