niedziela, 28 kwietnia 2019

Znów wędrujemy ciepłym krajem

Powrotów do blogowania mam co najmniej tyle, ile znani sportowcy "definitywnych" postanowień o zakończeniu kariery. ;) I za każdym razem gdy siadam do komputera z zamiarem zalogowania się w bloggerskim profilu, czuję się tak samo zielona.
A przecież do zrecenzowania mam przynajmniej dwanaście zapachów (przy okazji minionej niedawno Wielkanocy chodziły mi po głowie cztery różne kompozycje w postaci trzech wpisów; wyszło jak zwykle).

Skoro już o zieleni mowa...

Green Deal autorstwa Sergio Boscaino

Tak się ostatnio złożyło, że zielony to dla mnie nowy czarny a może nawet nowy czerwony...?[Oczywiście wyłącznie z olfaktorycznego punktu widzenia, ponieważ w zielonych ubraniach tak dziś, jak i przed laty mogłabym co najwyżej występować jako statystka w filmie o zombie apokalipsie. ;P] 
Jest tym, czego poszukuję w perfumach, o czym śnię i za czym wyglądam; może to być zieleń skoszonej trawy, świeżej dostawy w kwiaciarni na rogu, wiosennej łąki, niszowego zielska itd. To może być lubiane od dawna galbanum ale też do niedawna traktowane z lekceważeniem kolońskie cytrusy. Na pewno zaś - skrzący się, matowy, chrupki szypr.
Taki, jak Coriandre marki Jean Couturier.

Chociaż jestem niemal pewna, że znam te perfumy od wielu lat - charakterystyczny malachitowy korek flakonu wygląda nieśmiało gdzieś z otchłani dziecięcych wspomnień - swoją opinię z konieczności opieram o najnowszą wersję wody toaletowej, zakupionej rok temu w jednej z Wiodących Perfumerii Internetowych. :) Czyli taką po paru wskrzeszeniach z martwych a na pewno po około pięciu tysiącach reformulacji.
Teoretycznie więc nie ma sensu spodziewać się zbyt wiele, prawda?

Otóż nieprawda. ;)
Ponieważ Coriandre to szypr równie oczywisty w swojej szyprowości co przebiegły. Skradający się po cichu w stronę niczego niespodziewającego się współczesnego konsumenta pachnących soczków - lekko już znudzonego bestsellerową powtarzalnością, szukającego czegoś innego - z pozoru mamiący jasną, kolońsko-paprociową przewidywalnością, być może też sugerujący odrobinę staroświecką męskość, dosyć przewidywalny. Jak drapieżna roślina czekający tylko, aż skuszony wonią łatwej konsumpcji owad przysiądzie na jego płatkach, żeby HAPS! pożreć maleństwo. ;)

Greening autorstwa Jurka Durczaka.

Coriandre to rzadki typ zapachowej kompozycji sprzed lat, która w XXI wieku z powodzeniem potrafiła zasiedlić nową niszę, wykorzystując do tego internet.
Daje się przecież zauważyć, że w świecie perfumomaniackich cyfrowych społeczności coraz liczniejsza grupa szuka czegoś więcej, aniżeli kadzidlano-oudowych dymów, od których przecież dawno temu wszystko się zaczęło. Równie dużo osób czuje, że nie dla nich oryginalne flakony sprzed kilkudziesięciu lat, gdzie strzeliste aldehydy, naturalistyczne cywet i piżmo czy potężne kwiatowe bukiety potrafią być niekiedy barierą nie do sforsowania. Podobnie flakony butikowych pachnideł znanych marek coraz częściej okazują się skrywać zawartość, która jakością nie odstaje od projektowanych przez marketingowców, bestselleropodobnych soczków marek typu Avon; więc jeżeli nie widać różnicy, po co przepłacać?
Co więc ma zrobić miłośnik perfum, którego kusi inność, chociaż niekoniecznie niszowo-kadzidlana? Który lubi vintage ale bez przesady? Który szuka czegoś wybitnego oraz odmiennego za niewygórowaną cenę? Według mnie śmiało może sięgnąć po Coriandre.

Tutaj początkowe energetyczne tchnienie ultraświeżej, z lekka cytrusowej, całkowicie pozbawionej słodyczy chmury systematycznie wysycha, pozwala się otulić wspaniałym mchem dębowym, być może ostatnim w produkowanych współcześnie perfumach (nawet, jeżeli jest on w całości dzieckiem pipety i retorty, przesyłam ukłony za naturalną dosłowność). Szybko dołącza jasne, lekko pikantne tchnienie tytułowej kolendry a może i innych przypraw? Trudno powiedzieć. Grunt, że kompozycja mieni się, zacienia i rozświetla naprzemiennie, słowem: szypruje na całego. :)
Gdzieś w tle daje się zauważyć ciężka i gładka kurtyna z bliżej nieokreślonych kwiatów, które przed zwiędnięciem broni delikatny aldehydowy promień, unoszący kwiatowe główki do góry. Jednak ani aldehydy, ani retrobukiet nawet przez chwilę nie usiłują zdominować mszysto-korzenno-wetyweriowo-drzewnego pierwszego planu. Nawet, jeżeli z czasem tego tła widać coraz więcej, nie mam absolutnie nic przeciwko, tak harmonijne wydaje się serce Coriandre.
W bazie natomiast cichaczem, obok utrzymującego całość w porządku drzewno-mszystego stelażu, przemykają nuty odzwierzęce: jakieś delikatne piżmo, jeszcze delikatniejszy cywet, może drobina kastoreum tak mała, że sprawiająca wręcz migdałowe wrażenie. Przemykają aż... przystają. I zostają na dużej, zanikając stopniowo wraz z głównymi bohaterami wonnej opowieści. Nikomu nie wadzą, będąc przecież jej równoprawnymi bohaterami.

Coriandre to arcydzieło. Piękne, na wpół zapomniane ale nieskończenie cenne. Jak malachitowy posążek, przypadkiem znaleziony gdzieś na wakacyjnym szlaku. ;)



Rok produkcji i nos: 1973, Jacqueline Couturier

Przeznaczenie: kompozycja stworzona dla kobiet, dziś jednak skręcająca w stronę uroczo staroświeckiego acz całkowicie noszalnego uniseksu. Na okazje, jakie tylko dlań wymyślimy; osobiście "zaliczyłam" w Coriandre i poważne biznesowe rozmowy, i wypad w góry zakończony popijawą. ;)

Trwałość: jedyna wada pachnidła; w przypadku testowanej przeze mnie współczesnej wody toaletowej jest to maksymalnie pięć do sześciu godzin bliskiego skórze, leniwego smyrania, z czego połowę czasu należy przeznaczyć na jeszcze bardziej cichnącą bazę.

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: kwiat pomarańczy, dzięgiel, kolendra
Nuta serca: kłącze irysa, róża, jaśmin, konwalia, geranium
Nuta bazy: drewno sandałowe, drewno cedrowe, paczuli, wetyweria, mech dębowy, cywet, piżmo
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/serbosca/44929995615/
2. https://www.flickr.com/photos/jurek_durczak/22849317790/