wtorek, 27 lutego 2018

Wszystko płynie (również perfumy), czyli kilka słów o niewchodzeniu dwa razy do tej samej rzeki

Nie jest łatwo, przyznajcie. Miał być wielki powrót do pisania, nowe recenzje, wpisy przekrojowe, poszukiwanie perfum dostosowanych do moich specyficznych zachcianek, miało być super. Tymczasem na blogu panuje marazm jak w całym roku 2017.

Prawda jest taka, że w dalszym ciągu brakuje mi albo czasu, albo chęci, albo cierpliwości bądź uwagi, jaką należałoby poświęcić rzetelnemu testowaniu perfum. Zresztą jeżeli chodzi o to ostatnie, w dalszym ciągu nie mam się czym chwalić, ponieważ jakiekolwiek pojęcie mam wyłącznie o tych najłatwiej dostępnych nowościach, selektywnych soczkach z Sefor i Daglasów, gdzie czasem jeszcze zdarza mi się zaglądać. Natomiast jeżeli chodzi o nieco trudniej dostępne perfumy... ech, szkoda gadać.

David Chen, Chanel 05

I chociaż po powyższym wstępie może to wydać się dziwne - nie narzekam. Nie mam na co :) Moja szafka z perfumami mieści w sobie dobrych kilkadziesiąt flaszek i wciąż puchnie [potrzeba mi nowej szafki] a jej zawartość nareszcie cieszy niżej podpisaną dokładnie tak, jak powinna - na co nie miała szans wtedy, gdy zajęta byłam przede wszystkim testowaniem nowości z próbek i odlewek. Mogę też skupić się na klasykach perfumiarstwa, ku którym ostatnio coraz wyraźniej się skłaniam.
Słowem: coś się zmienia.

Chociaż perfumy artystyczne, od twórców niezależnych czy - z braku lepszego słowa - niszowe wciąż są ważnym elementem mojej olfaktorycznej garderoby, w przypadku kontaktów międzyludzkich bez porównania częściej wybieram Shalimar (oczywiście w starszych wersjach), Jil Sander No. 4 czy opisywane tutaj relatywnie niedawno [cztery miesiące to przecież nie jest szmat czasu, prawda? ;) ] Voile d'Ambre od Yves Rocher, niż oudy od Montale albo M.Micallef tudzież ekscentryczną Habanitę. Chyba się starzeję. ;)
Albo to, albo wpłynęło na mnie środowisko pracy.

Pomimo faktu, że wciąż bezskutecznie szukam dla siebie idealnych perfum słowiańskich - a bezskuteczność ta wynika przede wszystkim z mojej bierności w tej kwestii - kiedy wydaję pieniądze na pachnidła, zdecydowanie chętniej stawiam na jeden flakon, niż na morze próbek. I jest to buteleczka np. wspomnianej Jil Sander albo Anaïs Anaïs Cacharel w jednej z pierwszych wersji, niż wymarzone od lat Irish Leather od Memo czy Oud Satin Mood od Kurkdjiana. No cóż, możliwości finansowe też już nie te a chyba przy okazji wyrosłam z pomysłu odkładania pieniędzy na perfumy.

Okazuje się więc, że upływ czasu zrobił ze mnie jeszcze większą indywidualistkę wśród rodzimych perfumowych blogerów, niż do tej pory. ;)

Curtis Garbutt, Princess

Natomiast co zaś się tyczy blogów, to mam do powiedzenia w zasadzie tylko dwa słowa: pantha rei. :) Natura nie znosi próżni i w miejscu jednego "pachnącego" miejsca w Sieci wyrastają kolejne. Również polska społeczność perfumowa Anno Domini 2018 jest już inna niż ta, którą znałam i którą opuszczałam w roku 2016. Kiedy jakieś dwa tygodnie temu zajrzałam do rodzimych forów i fejsbukowych grup o perfumach, byłam w stanie rozpoznać może z piętnaście procent nicków udzielających się tam osób - a tych, które potrafię skojarzyć z prawdziwymi nazwiskami i/lub twarzami było oczywiście jeszcze mniej. Poczułam się obco.

Jednak wiecie co? Niezbyt mnie to obeszło; nie zdobyłam się na nic więcej poza lekkim westchnieniem nostalgii za czasami, kiedy od wizyty na Wizażu (gdy jeszcze było tam po co zaglądać, jak wspomniała niedawno jedna z osób, które wciąż kojarzę ;) ) zaczynałam i kończyłam bez mała każdy dzień. Troszkę bardziej mi żal... "kolorowych jarmarków" ;P czyli naszych dyskusji, niekiedy bardzo żywiołowych ale też kompletnie niezwiązanych ze światem perfum czy "blaszanych zegarków" w postaci nowości, z którymi wiązały się moje ambicje poznawcze. To były czasy, kiedy znałam nazwę, producenta, kompozytora oraz główne nuty nowych perfum jeszcze zanim te pojawiły się na polskim rynku - a kiedy trafiły na rodzime półki potrafiłam biadolić, że już laboga! dwa miesiące od premiery, a ja ich nie obwąchałam. ;) 
Natomiast jeszcze wcześniej były czasy, gdy wszelkie liczące się perfumowe premiery trzeba było sprowadzać zza granicy, najczęściej z Niemiec albo USA (dzięki przedkryzysowemu fenomenalnemu kursowi dolara). Wszystko po to, by taka cenna próbka mogła następnie przedefilować w przesyłce poleconej pół Polski w pół roku, bez wytchnienia zadowalając kolejne żądne nowinek nosy rodzimych pasjonatów. ;) Jednak dziś to już perfumowa prehistoria a przynajmniej kombatanckie wspominki.

Czy więc dam sobie spokój z blogowaniem, podziękuję za wspólnie spędzone lata tym wszystkim, którzy wciąż tu zaglądają, zamknę Pracownię i na rączym rumaku udam się w stronę zachodzącego słońca? Nie wiem. Szczerze: nie mam pojęcia.
A najlepszym dowodem niech będzie fakt, że dziś przygnała mnie tutaj nagła potrzeba zrecenzowania pewnych wspaniałych, klasycznych (już) perfum, istnego kamienia milowego dla wszystkich kadzidlano-drzewno-oudowo-ambrowych niszolubów. :) I choć z całej recenzji jak na razie wybrałam tylko ilustrujące wpis fotografie, to jestem dobrej myśli.
Ostatecznie został mi jeszcze dzień zwolnienia lekarskiego. ;) Wszystko się może zdarzyć. Również i to, że w końcu niczego nie zrecenzuję. Sprawdźcie sami, co tu się będzie działo. ;)
___
Dziś noszę... właśnie ów wspomniany pod koniec wpisu zapach.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/kszchn/37455240584
2. https://www.flickr.com/photos/kjgarbutt/5470233919