niedziela, 30 marca 2014

Żadne

Jest taki stary uniwersytecki dowcip: idzie dwóch studentów ulicą i nagle zauważają, że na chodniku leży jakaś brudna, zdeptana, pomięta kartka. "Co to takiego?" pyta jeden, na co jego kumpel odpowiada: "Nie wiem ale kserujemy!" :D


Każdy, kto ma za sobą ten etap edukacji w jego polskim wydaniu, świetnie rozumie w czym rzecz. :) Niedostatek podręczników oraz wszelkich materiałów pomocniczych sprawia, że założenie punktu ksero w pobliżu studenckiego kampusu to niemal pewny sposób na biznes. O ile ceny będą odpowiednio niskie możemy mieć pewność, że kolejka studentów będzie warować pod naszymi drzwiami od chwili przed otwarciem aż do godziny zamknięcia. :]

Natomiast student poza szybko rosnącą stertą makulatury zdobywa także cenną umiejętność prawidłowego odszyfrowywania słów, będących fotokopią fotokopii jeszcze innej fotokopii - zatem jakością znacznie odbiegających od oryginału, z przebarwieniami wynikającymi z pogłębiania wad takiego systemu powielania tekstów, powiększającymi się z każdą kolejną kopią. Mutującymi niczym szkodliwy gen w ramach bardzo ograniczonej puli. Z każdym dublem coraz mniej podobnym do oryginalnych kart książki czy czasopisma; powykrzywianym, nieczytelnym, bardziej obelgą aniżeli rzetelnym źródłem informacji.
Nieraz dochodzi wręcz do sytuacji, w których wielokrotnie kserowany tekst w ogóle przestaje być czytelny: ilustracje bieleją zupełnie, przypominając prześwietloną starą kliszę fotograficzną, natomiast tło tekstu, teoretycznie białe, w miejscu odrobinę większego zacienienia podczas wykonywania pierwszej fotokopii, z czasem staje się zupełnie czarne, niepodobna już odczytać ukrytych na jego tle liter.

Błędy z chwili powstawania pierwszej kopii - wówczas drobne i całkowicie wybaczalne - z czasem stają przekleństwem nieszczęsnego czytelnika. Wydaje się wręcz, że jedynym punktem wspólnym między stronicą książki a dziesiątą z kolei kopią jej kopii są już tylko pozory.
Z perfumami jest podobnie.


Choć we współczesnych perfumeriach wciąż możemy odnaleźć pachnidła stworzone przed dziesiątkami lat i obrosłe w nimb legendy, to przecież poza nazwą, zbieżnością flakonów i - ewentualnie - ogólnym duchem pachnidła zgoła nic nie upodabnia ich do dzieł, które kiedyś szokowały, poruszały, uwodziły.

Shalimar, Mitsouko, Jicky, Vol de Nuit, Nahema, Samsara; Chanel No. 5 i No. 19, Égoïste, Cristalle, Coco; Miss Dior, Diorella, Poison, Dolce Vita, Dune a nawet Addict; klasyczne Opium od YSL; Vent Vert, Monsieur, Ivoire od Balmain; Arpège od Lanvin, L'Air du Temps Niny Ricci, Bal à Versailles od Jeana Desprez, Habanita od Molinard; Anaïs Anaïs marki Cacharel. Te oraz wiele, wiele innych pachnideł - żadne z nich nie przypomina już swojej pierwotnej wersji.
Istnieje miedzy nimi przepaść znacznie większa aniżeli pomiędzy stroną książki a jej dwudziestą kopią z kolei. Im pachnidło powstało wcześniej, tym większą zdaje się być przepaść.

Dokonywany w świetle prawa mord na sztuce perfumeryjnej trwa.


Nie znam wszystkich wymienionych zapachów w ich oryginalnych formach, to prawda. Miałam jednak okazję poznać każde z nich we wcieleniu sprzed co najmniej dwudziestu lat i wierzcie mi, choćbym nawet lubiła ich współczesne wydania, żadne nie pachnie nawet w połowie tak pięknie, nie przejawia nawet ułamka złożonych, bogatych i zwyczajnie ciekawych osobowości swoich odpowiedników sprzed dziesięcioleci.
Żadne nie budzi takiego zainteresowania ani nie prowokuje tak rozmaitych reakcji. Żadne nie jest prawdziwe.

Nim prawa do produkcji perfum danej marki zaczęły być masowo wykupywane przez koncerny kosmetyczne czy wręcz produkujące chemię gospodarczą, nim posiadanie in-house perfumer, "nadwornego perfumiarza" stało się luksusem, niewspółmiernym do spadających [dzięki upowszechnianiu syntetycznych zamienników naturalnych ingrediencji] kosztów produkcji pachnideł, zanim dyrektywy IFRA stały się impulsem do jeszcze bardziej drakońskich oszczędności na produkcji - zwanych wprost skąpstwem oraz oszukiwaniem klientów - doprowadzając do zmian prawnych pod żałosnym pozorem ryzyka uczuleń u jednej milionowej promila społeczności Ziemi, zanim to wszystko stało się rzeczywistością rynku perfumeryjnego, ów produkt naprawdę posiadał duszę i charakter.. wróć: posiadał Duszę i Charakter. :D Takie były wyraźne! ;)
W porównaniu z nimi współczesne pachnidła głównego nurtu, szczególnie te najnowsze, to śmiech na sali. Kpina w żywe oczy. Zajmowanie Krymu (i reszty wschodniej Ukrainy?), ledwie zdążył zgasnąć olimpijski znicz. Godne pożałowania, wynikające z megalomanii poczucie własnej bezkarności.

Gdzie podziały się zapachy, które potrafiły burzyć zmysły? Pobudzać emocje? Zrastać się z noszącą je osobą niczym druga skóra? Gdzie podziały się signature scents z tamtych lat?


Bo przykro mi bardzo ale nie wierzę, by perfumiarze, startujący w konkursie na nową wersję klasycznych perfum Balmain czy Caron, podróżowali do Osmoteki by rozgryźć pierwowzór pachnidła sprzed pięćdziesięciu lat. Ktoś, kto oprócz owych być-może-perfum pracuje jeszcze nad kolejną "słodko-owocową" molekułą, wraz z zespołem rozkminia zapach sosu BBQ na życzenie globalnej sieci "restauracji" z hamburgerami czy innym kurczakiem w panierce a także udoskonala woń drugiego na rynku proszku do prania, naprawdę nie ma czasu na podobne ceregiele.

Na coś takiego byłoby stać co najwyżej marki w stylu Chanel lub Guerlain, gdzie zarówno stare receptury jak i gotowe już produkty są na wyciągnięcie ręki głównego perfumiarza, przynajmniej w teorii. ;) Jednak czy nawiązywanie do oryginalnych składów, szukanie kompromisu między realiami ówczesnymi a obecnymi naprawdę ma miejsce? Szczerze wątpię. Nie w świecie, w którym budżet na produkcję jest kilkukrotnie mniejszy aniżeli budżet na reklamę, zaś czas nigdy nie jest sprzymierzeńcem komercyjnego twórcy.

I właśnie dlatego najczęściej dostajemy popłuczyny po ostatniej wersji pachnidła, nie mające zgoła żadnego związku z cieczą, którą sprzedawano pod identyczną nazwą i w podobnych flakonach jeszcze dwadzieścia lat temu. W perfumeriach Wam o tym nie powiedzą - jeszcze by sprzedaż spadła, więc nie dziwię się, że na szkoleniach dla pracowników o reformulacjach nie słychać ani słowa. :] Tylko magii żal...


Nie przemawia do mnie też argumentacja, że nowe wersje bywają tak udane, iż szkoda byłoby, gdyby nie powstały wcale. Jeżeli coś, co kiedyś było potężnym orientem, cielesnym lub żywiczno-piżmowym dziś funkcjonuje jako dzieło drzewne albo zamszowo-paczulowe, dlaczego nie miałoby ujrzeć światła dziennego jako samodzielna premiera i pod inną nazwą pracować na swój własny sukces?

Aaa, zapomniałam! ;> Kampanie reklamowe nowych perfum kosztują krocie, utrzymanie starych bestsellerów jest jeszcze droższe ale rezygnacja z nich pociągnęłaby za sobą znaczne straty. W takim wypadku "reformulacja" (pisana w cudzysłowie, jeżeli w istocie chodzi o stopniową całkowitą odmianę pachnidła) tym wszystkim producentom proszków do prania tudzież aromatów do chipsów wydaje się idealnym rozwiązaniem: nie tracąc kury znoszącej złote jaja mogą zaoszczędzić olbrzymie sumy.
Czysty zysk! Dla producentów. Dla klientów to jedynie strata... ale kto by tam się przejmował klientami???

W efekcie rośnie prężny wtórny rynek perfum vintage, sprzed X reformulacji lub w ogóle wycofanych z produkcji. Jego sukces nie tak dawno temu zwrócił uwagę obecnych właścicieli marek perfumeryjnych, który na potęgę zaczęli wznawiać swoje stare bestsellery, "motywowani stale ponawianymi prośbami oddanych klientów" [ahaaa... :P ]. Dior, Chanel, Yves Saint Laurent, Givenchy i kilka innych powszechnie znanych brandów nagle ogłosiło powrót dawnych klasyków. Oczywiście w ściśle ograniczonej dystrybucji, oczywiście po mocno wygórowanych cenach, oczywiście do pierwotnych wersji podobnych w stopniu co najwyżej średnim. ;] Rzecz jasna, w żaden sposób nie są w stanie wypełnić pustki po żywym, złożonym oryginale.


Niniejszy wpis zainspirowało kilka bodźców:
* dzisiejsze spotkanie z moją Mamą, podczas którego Mama pachniała Ysatisem (już nieprodukowanym), ja natomiast Habanitą o około dziesięcioletnim rodowodzie;
* zakup co najmniej trzydziestoletniej Miss Dior;
* wygrzebanie ze swoich zbiorów już wpół zapomnianego flakonu Alliage od Estée Lauder a także miniaturki Fath de Fath, zapomnianej całkowicie;
* informacja, że cudowny L'Oréal, właściciel praw do perfum marki Cacharel po raz kolejny zamierza położyć łapę na recepturze mojego ukochanego Anaïs Anaïs (dodając mu przy okazji flanker);
* poznanie nowej wersji Panthère od Cartier, skądinąd całkiem przyjemnej ale gdzież jej do przepotężnego oryginału!
* informacja o znajomej, która znalazłszy w rzeczach odziedziczonych po krewnej "jakiegoś starego, śmierdzącego Chanela" wylała zawartość flakonu do muszli klozetowej.

Dziś już wiem, dlaczego na początku perfumowej pasji tak srodze zawiodła mnie zawartość charakterystycznego czerwonego flakonu Opium od YSL, jakże odmienna od moich wspomnień o tym aromacie. Wiem, ponieważ dane mi było powąchać pachnidło z około czterdziestoletniego flakonu i mogłam cofnąć się we własną przeszłość. Już nie czułam współczesnych pieniących się mydlin przechodzących w mikry puderek ale Dzieło przez wielkie D, wielkie i potężne, osnute wokół bezkompromisowych akordów ostrych przypraw oraz majestatycznego wręcz duetu benzoesu z balsamem tolutańskim, wspartego na kwiatach oraz piżmie i kastoreum. Takie, którego nie sposób zapomnieć, które będzie do nas wracać w snach.
Dzięki czemu podobnego do starych wersji Shalimar lub Piątki, do L'Air du Temps i Je Reviens. A także do starej Miss Dior, wobec której obecna wersja [tak, ta która jeszcze niedawno uchodziła za Miss Dior Chérie] wydaje się być co najwyżej obelgą, z gatunku tych najbardziej pospolitych. :]

Które perfumy spośród wszystkich długo obecnych na rynku są dziś warte swojej nazwy oraz Legendy, jaką ochoczo się podpierają?
No cóż, żadne.
___
Dziś noszę wspomnianą w tekście Habanitę.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://starsofjazz.blogspot.com/2012/10/stars-of-jazz-august-27-1956-show-10.html
2. http://sorceryofscent.blogspot.com/2011/09/fruitful-fleamarket-pickings.html
3. http://thevintageperfumevault.blogspot.com/2010/12/more-tips-on-storing-vintage-perfumes.html
4. http://perfumuschicago.wordpress.com/2011/12/20/project-amelia/
5. i 6. kolaże mojego autorstwa, powstałe z wyszperanych w Sieci starych reklam perfum

15 komentarzy:

  1. Och, jak ja się czasami cieszę z tego, że nie miałam tej przyjemności poznać tych wymienianych przez Ciebie wielkich klasyków w ich oryginalnym wydaniu, bo pewnie teraz większości tych perfum bym nie mogła znieść. Ale nigdy nie zapomnę jak pierwszy raz chciałam kupić Mamie poważny prezent i postanowiliśmy z bratem, że będzie to jej ukochane Anais Anais, pani w perfumerii podała mi tester, ja wąchałam go i wąchałam i ciągle uparcie mówiłam 'coś jest nie tak, na pewno to nie jest jakaś nowa wersja?'.

    + jakie niektóre reklamy są piękne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, na pewno psuje to humor ale też, prawdę mówiąc, trzeba zwyczajnie lubić klimaty retro, żeby docenić je w perfumach. Więc o ile tylko nie przejawiasz ku nim skłonności, możesz spać spokojnie. ;)
      Anais nie zmieniło się jakoś szczególnie przez ostatnie lata ale zmian przecież uniknąć nie sposób. Do tej pory cieszyłam się nawet z jego statusu dzieła na wpół zapomnianego, byle tylko dalej je produkowano. :D No trudno, zobaczymy, o będzie dalej.
      A stare reklamy uwielbiam! :) Różnią się od współczesnych mniej więcej tak samo, jak niegdysiejsze wersje perfumowych klasyków od tego, co możemy spotkać obecnie. :]

      Usuń
  2. Nie ma się co stresować - co było, nie wróci i koniec. Nie mamy niestety żadnego wpływu na reformulacje klasycznych zapachów ;/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się. Uważam jednak, że niemówienie na temat zmian - zmian na gorsze - jest na rękę markom, dystrybutorom, perfumeriom. Właściwie im mniej wiadomo o reformulacjach, tym wyżej wymienieni są bezczelniejsi. :]
      Nie zamierzam robić im prezentu i udawać, że temat nie istnieje.

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyżby booty zaczęły wreszcie posługiwać się językiem polskim? ;P

      Dwa powyższe komentarze usunęłam w obawie o ich nieautentyczność. Jeżeli jednak za ich utworzeniem stały prawdziwe istoty ludzkie, proszę przyjąć moje przeprosiny.

      Usuń
  5. anais anias, ech piękny zapach i piękne wspomnienia:)

    OdpowiedzUsuń
  6. No cóż gusta dojrzałych perfumocholików są zupełnie inne niż gusta współczesnej młodzieży.Mam ponad 10 letni flakon Habanity Molinard.Młodzież od 12 do 19 lat powie że to zapach starej spoconej baby używającej do mycia szarego mydła.Ja sam mam podwójne uczucia od zaciekawienia po wspomnienia z dzieciństwa.Ale nie jest to niestety zapach ponętny dla mężczyzn.Nie sądzę by dodawał atrakcyjności kobiecie choć może być ciekawy.Sam czasem użyje Brutala czy Warsa tak dla przypomnienia ,ale młodemu chłopakowi na podryw bym nie polecił.Myslę że te stare wersje nie podobały by się młodemu pokoleniu.Habanita się wcale nie podoba,żadnego tytoniu czy bohemy tam nie wyczuwają tylko stare kwiatowe mydło.Innych zapachów damskich powyżej 10 lat nie mam bo bym sprawdził jakie są opinie młodego pokolenia.Już się nauczyłem żel vintage jest może oryginalny i stylowy ale nie jest sexi i to zarówno w modzie jak i perfumach.No może jeszcze to zależy jak dla kogo i w jakim wieku?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pytanie za sto punktów brzmi: czy zależy mi na zdaniu 12-19-latków na temat moich perfum?
      Moja stanowcza, przemyślana i świadoma odpowiedź brzmi: http://awesomelyluvvie.com/wp-content/uploads/2013/09/Fifty-Shades-of-NO.jpg :D

      Podobnie musiałabym odpowiedzieć na pytanie, czy wszystkie perfumy koniecznie muszą być uwodzicielskie. :> Ni chu-chu, niby czemu miałyby być?? Czy wszystko w tym biznesie MUSI obracać się wokół gołej dupy, pardon my french?
      Znaczy: biznesu w pojedynkę i tak nie zmienię ale powinnam mieć prawo - i możliwość - samodzielnego decydowania o tym, czym i dlaczego chciałabym pachnieć. Nowoczesne "uwodzicielskie zapaszki" dla "młodych, atrakcyjnych i aktywnych" mnie nudzą. Tak po prostu jest. Kropka.
      Dlatego utknęłam w niszy, dlatego też zauroczyły mnie perfumy vintage.

      A że nie jestem wyjątkiem niech świadczy fakt, że nagle w butikach Wielkich Znanych Marek na powrót zaczęły pojawiać się Rive Gauche, M7, Vetyvery od Givenchy czy inne Diorelle - a więc pachnidła, których oryginalne flakony na portalach aukcyjnych schodzą jak świeże bułeczki. To świetny dowód na to, że grupa pasjonatów może jakoś wpłynąć na Wielki Biznes.

      P.S.
      Nie mam trzydziestu lat i jeszcze przez kilkadziesiąt miesięcy nie będę miała. ;) Przypominam tez sobie historię dziewczyny, która na pierwszy dzień w gimnazjum założyła na siebie właśnie Habanitę. ;) Jakoś nie sądzę, żeby wystraszyła pół nowej szkoły. :D Przypominam też sobie anegdotkę Sabbath o tym, jak jeden z jej znajomych stwierdził, jakoby noszone przez Klaudię Black Afgano (tak, to od Nasomatto) pachniało truskawkami. Przypominam sobie słyszane na własne uszy wyznania, że Messe de Minuit czy Ambre Russe to pachnidła cholernie seksowne. Takie opowiastki mogę mnożyć, naprawdę.
      To człowiek ubrany w zapach sprawia, że woń wydaje się seksowna czy odstręczająca - że i dla kogo, w jakich sytuacjach. :) Więc sorry ale nie uwierzę, że TYLKO dostępne po Seforach i Daglasach chemiczne kastraty prowokują zdrożne myśli czy też w ogóle umożliwiają życie w towarzystwie danej osoby.

      Usuń
  7. Zastanawiam się Wiedźmo czy za trzydzieści lat nowe pokolenie perfumoholików nie będzie z sentymentem pisać o współczesnych zapachach, o tych które nam się wydają wtórne, nijakie, nudne.
    Może wtedy perfumy będą już w tabletkach albo zupełnie znikną z masowego użycia wyparte przez jakąś inną, zunifikowaną formę nadawania ciału zapachu?

    Chciałabym zwrócić uwagę tylko na jeden aspekt: na cenę. Dziś flakon selektywnych perfum jest właściwie w zasięgu możliwości każdego i to nawet w kraju tak ubogim jak Polska. W belle epoque perfumiarstwa pachnidła dostępne były dla wybranych, flakon Mitsouko w 1918 roku kosztował przeciętnie dwie i pół pensji francuskiego robotnika.
    Dziś są oczywiście obecne kompozycje równie kosztowne, przeznaczone dla najbogatszych. Ale nawet najbogatszą nie będąc jesteś w stanie wybrać i zakupić dla siebie coś pięknego dla siebie, nawet na rynku wypełnionym "zapachami homeopatycznymi", kompocikami, "paczulo- oranżadkami" i popłuczynami po popłuczynach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozwolisz, że przypomnę Ci dwie moje wypowiedzi sprzed roku?
      http://pracownia-alchemiczna.blogspot.com/2013/07/la-vie-est-belle-przeciez-to-staroc.html
      i
      http://pracownia-alchemiczna.blogspot.com/2013/07/byam.html

      Wklejam linki, bo to właśnie w tych postach zawiera się moja odpowiedź na Twoje wątpliwości.

      Co do wyszukania czegoś dla siebie w niższych kategoriach cenowych mogę się tylko zgodzić. Te marki po to właśnie są i często tworzą całkiem przyjemne pachnidła. Wyjąwszy aspekt cenowy warte tysiąc razy więcej, niż nawet najlepsza podróba seforowego bestselleru.

      I weź mi nie wyjeżdżaj z perfumami w tabletkach! :P Życie i bez nich jest wystarczająco frustrujące.

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )