wtorek, 23 kwietnia 2013

Maruderzy

...mojego pudła z próbkami. Czyli perfumy, które nie bardzo chcą do mnie przemówić i które na swoje trzy minuty (bo niestety nie pięć) czekają już zbyt długo.
W czterech skromnych odsłonach:

Frapin, Speakeasy

Żywy i pachnący dowód, iż Marc-Antonio Corticchiato nawet poza swoją autorską marką (czyli Parfum d'Empire) jest w stanie tworzyć perfumy przyjemne, charakterystyczne oraz zapadające w pamięć.
Sucha, szlachetna oraz najnormalniej w świecie przyjemna mieszanka akordów aromatycznych, drzewnych oraz jadalnianych; słodkich, balsamicznych a także cielesnych pospołu. Z otwarciem nieco ostrym, alkoholowym [cóż, nieważne w jak ładne słowa to ująć, nie da się ukryć, że w tej fazie Speakeasy zwyczajnie zalatuje bimbrem! :D ], prędko jednak rozmajonym dodatkami świeżo-skórzasto-ziołowymi: bergamotką, pomarańczą, cytryną oraz miętą. Do których szybciuteńko dołącza suchy tytoń oraz piękna kocanka. A po nich następuje trudny do ujęcia w słowa - acz doskonale zbilansowany - korowód miękkich drzazg, słodkawej skóry, zielonej tonkowej słodyczy oraz bezpiecznej, nienachalnie zmysłowej cielesności.
Gdzie wszystkie nuty tańczą wokół ludzkiej sylwetki, okalając ją bogatą aurą. Trwałość też powyżej średniej.
Mniam! :)

Skład:
rum, limonka, pomarańcza, mięta, geranium, kocanka, skóra, tytoń, bób tonka, styraks, piżmo, labdanum


Huitième Art Parfums, Ambre Céruléen

Ambra miękka, słodka bez przesady, ciepła - oraz roślinna. Powinna zatem przypaść mi do gustu, bowiem właśnie brak jawnych elementów cielesno-zmysłowych zapewnia jej unikalność; od ciepłej, bliżej niekreślonej i miękkiej słodyczy otwarcia, bo głęboki, migdałowo-żywiczny opoponaks w bazie, z rzadka tylko "przybrudzony" pojedynczymi frakcjami ciemnego sandałowca.
Lecz Ambra Błękitna Jak Niebo [kto mi poradzi, jak przetłumaczyć przymiotnik z nazwy? ;) ], tak przyjazna i pozbawiona ciężaru, okazuje się zbyt minimalistyczna jak na moje potrzeby.
Pewnie dlatego znika ze skóry w przeciągu trzech lub czterech godzin. Szkoda...

Skład:
drewno sandałowe, opoponaks, bób tonka, werbena cytrynowa, nuty pudrowe


M. Micallef, Art Collection Vanille: Vanille Marine

Nie spodziewałam się po niej wiele - i dokładnie tyle otrzymałam. :D
Ot, chemiczny puderek, łączący w sobie śmietankowo-pylistą, zatykającą słodycz wanilii z nutami morskimi oraz mimozą. Od czasu do czasu uperfumowanego osobnika dźgnie co prawda pojedyncza cytrusowa szpileczka, lecz czymże ona będzie wobec powodzi zatykającego, opętańczo słodkiego pudru do ciała! Do tego ubabranego woniami butwiejących desek i glonów wyrzuconych na plażę któregoś z mórz południowych (fakt, w bazie pojawia się odrobina drewienek).
Ten dziwak to za dużo nawet jak na mnie. ;)
Ma moc - i nic poza nią. ;]

Skład:
czarna porzeczka (???), cytryna, wanilia, białe kwiaty, nuty morskie oraz drzewne, piżmo, benzoes


SoOud, Hajj Parfum Nektar

Oooooch, tego mi było trzeba! :) Upajającej odtrutki po niewypale Micallef.
Hajj to dzieło, które nie bardzo wiem, jakim słowem mogłabym scharakteryzować. Waham się pomiędzy "hedonistyczne" a "wyśmienite". Powiedzmy więc, że jest takie i takie jednocześnie. :] Gdyż Hajj to, moi Drodzy, rozkosz dla zmysłów. Moja prywatna perfumomaniacka grzeszna przyjemność [tłumacząc z angielskiego].
Cóż w nim takiego wyjątkowego? Może niebanalne ujęcie słodyczy, ziołowej oraz miodowej jednocześnie? Bardzo niedosłownej, zmąconej akcentami ciemnej skóry, suchej wetywerii, egzotycznych balsamów; świeżego i upojnego zarazem osmantusa oraz niezbyt silnych acz przyjemnie "haczących" o mój nos, lekko pikantnych przypraw. Dzieło im dłużej siedzące na człowieku, tym mniej jadalne i świeże a bardziej zbliżające się ku ziemi, tak aromatem jak i duchem. Jednocześnie intelektualne oraz zmysłowe. Piękne.
I mocne tak, że aż brakuje mi tchu.
Zapach, którym prawdziwie można się zauroczyć.

Skład:
bergamotka, kandyzowana mandarynka, anyż, imbir, osmantus, paczuli, drewno różane, paczuli, lukrecja, balsam tolutański, iście tytoniu, wetyweria


Jeśli chodzi o perfumy, to byłoby na tyle. :)

* * *

Poza tematem właściwym natomiast chciałabym ogłosić, że za chwilę nastąpi przerwa w nadawaniu programu. Tym razem jednak celowa. ;) Wybywam z domu, moi Drodzy.
Do najbliższego spotkania (już w maju)!

BTW, czy Wam też zawsze najtrudniej jest podjąć decyzję, jakie perfumy zabrać w podróż? ;)
___
A dziś wieczorem - Berkana marki Torre of Tuscany - śliczny zapach!

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Nisza w pigułce (a raczej we fiolce)

Dawno, dawno temu - a dokładnie ponad cztery lata - miałam tylko jeden pojemnik z próbkami perfum. ;) Niezbyt duże, okrągłe pudełko po jakimś nieforemnym prezencie wypełnione podprowadzonymi od rodziców literatkami [bo, jak wiadomo, alkohol najlepiej czuje się w szkle ;) ], by nieszczelne lane próbki mogły stać pionowo.
Był taki czas, kiedy moje próbkowe pudło zapełniały fiolki z Ambre Russe, Fougère Bengale, Cuir Ottoman czy Wazambą; z Idole de Lubin, Cuir de Russie, Baume du Doge oraz Royal English Leather; z Orientalistami od Annick Goutal czy przyprawową serią L'Artisan Parfumeur; z Méchant Loup i Dzingiem, z Messe de Minuit, z Victrixem, Fumidusem, Olibanum i Patchouly; z pachnidłami od Caron, Il Profumo albo The Different Copany; z przeglądem trzech klasycznych Aoudów M. Micallef i Gaïakiem tej samej marki; z seriami: Kadzidlaną, Czerwoną, elementami Zielonej oraz Syntetycznej od Comme des Garçons; z dosyć przypadkowymi strzałami w bogaty asortyment marek Montale, Parfumerie Générale, Amouage, Serge Lutens, Diptyque; z niebiańskimi kadzidłami od Oliviera Durbano tudzież produktami Costume National...

Chyba nigdy wcześniej ani później moja "kolekcja próbkowa" nie miała równie spójnego, konsekwentnego kształtu jak w czasach tuż po odkryciu przeze mnie niezwykłości pachnideł niszowych. :) Żywice, balsamy, kadzidła, drzazgi egzotycznych drzew; paczuli, tytoń, skóra, przyprawy. Pikantna ambra, moja pierwsza wielka niszowa miłość.
Ludzie, jak w tym pudle pięknie pachniało! :) Jak niebiańskie wonie roztaczały się w chwili, kiedy tylko podniosłam wieczko okrągłego pojemnika! Kompozycja warta uwagi dla samej siebie.

Kilka tygodni temu jej duch wrócił do mnie, tym razem zamknięty w jednej smukłej szklanej fiolce.


Zaskoczył mnie, ponieważ nie spodziewałam się, że ktoś stworzy perfumy tak udanie wpasowane w najbardziej klasyczny nurt niszy. Tej z lat, gdy termin ów znaczył więcej, niż tylko prostacki chwyt marketingowy; kiedy jeszcze przed pierwszym testem perfum z etykietką "nisza" można było usiłować przewidzieć, co też wyskoczy na nas z wnętrza szklanego sampla. Jakie drzewa, jakie kadzidła, jakie przyprawy, paczuli, tytonie i skóry, jakie słodkości? W jaki sposób przedstawione i co sobą reprezentujące?
Dziś ów etap możemy sobie co najwyżej powspominać.

Dlatego w niemałe zdumienie wprawił mnie produkt ostatnich lat, teoretycznie kolejny lep na snobów i hipsterów, który niespodziewanie okazał się intrygującą przygodą dla najprawdziwszych perfumowych maniaków. To Ubermensch marki Robbie VanGogh.

Perfumy o nazwie celowo prowokacyjnej (stąd moja początkowa doń rezerwa i podejrzenia o koniunkturalizm), wywołującej u mnie dreszcze obrzydzenia. A wszystko przez czasy, kiedy teoria nadczłowieka została skompromitowana doszczętnie i oby raz na zawsze. Na szczęście okazuje się, że siła skojarzenia z właściwymi początkami mojego hobby okazała się wyrazistsza od piętna związanego z tytułem. Zaś Nadczłowiek dał się poznać jako mocny, nieco pyłkowy tytoniowiec na stabilnej, aromatyczno-drzewnej podstawie; ze skórą w tle oraz stylowym obramowaniem z chłodnych przypraw. Cudaczny bryk z niegdysiejszej olfaktorycznej niszowości. :)

W otwarciu uderza schnącym, gorzkim tytoniem, trochę w stylu wspomnianego Fougère Bengale. Na szczęście bez traumatycznego akordu oddechu palacza o świcie. :] Zamiast niego pojawiła się chłodna, niekoniecznie świeża zieloność, podrzędna wobec tytoniowych liści. Szybko zresztą schnących pod wpływem białego pieprzu, odrobiny kolendrowych ziaren oraz maleńkiej anyżowej gwiazdki - i lawendy, eterycznej, przejrzystej, chłodnej niczym w ujęciu lutensowskiego Gris Clair.
Z czasem kompozycja schnie, wystawiając tytoń na działanie ciepłego wiatru, czyniąc go delikatniejszym ale i bardziej gorzkim. Trochę dzięki piołunowi, w głównej mierze jednak z racji korzennej mieszanki wchodzącej w alians z akordami żywicznymi (jednak nie kadzidlanymi). Pachnidło staje się bardziej subtelne, jego kanty wygładza niekulinarna słodycz wanilii. Natomiast jeszcze później tytoń z Ubermensch nabiera jeszcze więcej drzewnego blasku i aromatów lizanej językami ognia skórzanej galanterii; z tym, że niezbyt głośnych, już bazowo przerzedzonych, choć i tak daleko spokrewnionych z Tabac Aurea marki Sonoma Scent Studio. Zaś lawenda powraca ciemniejsza oraz bardziej gorzka, w stylu Encens et Lavande Lutensa lub Lavanduli od Penhaligon's (którą na pewno jeszcze opiszę).
W głębokiej bazie skóra usiłuje przejąć kontrolę nad całością mieszanki, jednak ta jest już zbyt słaba, za bardzo zmęczona na jakiekolwiek drastyczne zmiany. Dlatego aż do samego końca towarzyszy nam suchy, burobrązowy tytoń w liściach, otoczony przez przyprawy, akcenty lawendowo-ziołowe oraz jasne drzazgi. No i niespodziewany, odświeżający bonus: dalekie echo ogrodu z krzaczkami czarnej porzeczki. :) Niestety równie widmowe, co i reszta elementów składowych omawianego aromatu. Nawet moja ulubiona nuta roślinnej świeżości nie jest w stanie po raz ostatni poderwać Nadczłowieka do lotu.
Umiera; i to po zdecydowanie zbyt krótkim życiu. Chciałabym czuć go przy sobie przynajmniej dwa razy dłużej.

Kto by pomyślał, że efekt proustowskiej magdalenki dotyczy także wspomnień na temat samych tylko zapachów...? :)
A okrągłe pudło prezentowe mam nadal - wciąż trzymam w nim część sampli. Choć pachnie już zupełnie inaczej: bardziej ostro, metalicznie, aldehydowo.

Rok produkcji i nos: 2011, Robert Denton

Przeznaczenie: zapach teoretycznie męski, jednak dla mnie to uniseks z niewielkim tylko przechyłem w stronę panów; niezbyt bliski skórze chociaż trudno oczekiwać po nim jakiegokolwiek sillage, tworzy raczej luźną aurę, z czasem opadającą na ludzkie ciało.
Pasuje do okazji nieformalnych, choć to tylko subiektywna (dosyć nieśmiała) rekomendacja.

Trwałość: nie więcej, niż cztery-pięć godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: anyż, pieprz, cytrusy, lawenda
Nuta serca: tytoń, absynt, palmarosa, wanilia
Nuta bazy: liście czarnej porzeczki, drewno cedrowe, cyprys, elemi, ambra, skóra
___
Dziś Life Threads: Gold marki La Prairie.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.openlettersmonthly.com/on-the-scent-an-interview-with-alyssa-harad/

niedziela, 21 kwietnia 2013

Kiedy nie miałam internetu...

[A ściślej mówiąc: nie miałam komputera, który znów się rozchorował i w związku z tym trafił do odpowiedniego doktora. ;) ]
No więc pozbawiona dostępu do Sieci nie siedziałam z założonymi rękoma, nie czekałam na wirtualne dostawy natchnienia; testowanie perfum trwało w najlepsze. :) Zaś stosowne wrażenia czym prędzej trafiały do podręcznego kajecika. I teraz chciałabym przekazać Wam, co też z moich testów wynikło...

Dzień pierwszy

Cale Fragranze d'Autore, Ozio

Bardzo delikatny, rachityczny zapach. Rzeczywiście zielony, chociaż tylko troszeczkę; bardziej chyba aromatyczno-drzewny na spokojnej, kremowo cielesnej podstawie z pieprzem. Jednak zanim pojawia się ona, przez moment błyszczy efemeryda kwiatowej słodyczy.
Dziełko trzyma się tuż przy skórze; tak blisko, że nie wiadomo właściwie, kiedy znika całkowicie. Choć mam podstawy by podejrzewać, że dzieje się tak zdecydowanie zbyt szybko.
Perfumy jak Orcio z Nie-Boskiej komedii: zbyt delikatne, nad wiek poważne lecz już zdeprawowane swoistą manierą "wyjątkowości", "kruchości" - oraz innych okołoellenowskich bzdur.

Skład:
rezeda, mastyks, piwonia, irys, pieprz, kwiat muszkatu, drewno cedrowe, drewno sandałowe, piżmo


Dzień drugi

Slumberhouse, Sova

Wbrew nazwie, z sowami wiele wspólnego nie ma. ;) Aczkolwiek wrażenie jakiegoś futurystycznego, cybernetycznego lasu udaje się wychwycić prosto z firmowego sampla.
Niestety, chmurka perfum rozpryśniętych na skórze ową postapokaliptyczną florę zmienia w słonawą, aromatyczną pastę na bazie ziół, kory drzew oraz akordów animalnych. Zresztą całość po jakimś czasie staje się cokolwiek mleczna, lepiej przyklejona do ludzkiej skóry - acz nigdy delikatniejsza. Tyle tylko, że po chwili bardziej sucha, rozsłoneczniona, metaliczna; wbrew literze prawa oraz zdrowemu rozsądkowi oddająca woń traw wypalanych na łąkach (gdyż akord zielony zmienia się w siano a to zaś w spalonkę). Gdzieś w tle ujawnia się słodycz. A wszystko głośne, mocne, dosłowne.
Ambiwalentny niszowy dziwak. Dosyć ciekawy, chociaż niekoniecznie w sytuacji, kiedy poznało się wcześniej ileś tam kompozycji marki. Gdyż na ich tle Sova nie wyróżnia się niczym.

Skład:
pączki topoli, szyszki chmielowe, bób tonka, wanilia, siano, kastoreum, żarnowiec miotlasty, pszczeli wosk, nostrzyk, akacja, ambra


Dzień trzeci

Philly & Phill, Grey

Otwarcie rzęsiście cytrusowe, niczym w dawnych męskich klasykach, z lekka tylko doprawione świeżymi przyprawami (faktycznie odrobinę) oraz galbanum, które jednak wcale się nie zieleni a wyzłaca. Po chwili jednak Grey cichnie, staje się bardziej suchy, ciepły, łagodnie orientalno-drzewny. A po dalszych kilkunastu minutach wygładza go i na powrót ochładza woń jasnoróżowych ozonowych kwiatów, z czasem mieszających się z drewnem oraz złotym galbanum dając całość ładną, łatwą, mainstreamowo męską (tyle, że wyższej jakości). Uroczy banał.
Natomiast dalsze czterdzieści pięć minut później mieszanina staje się bardziej pudrowa, przesadnie gładka, rozjaśniona, zbanalizowana; ni to drzewna, ni słodka, ni orientalna, ni świeżo-aromatyczna. Żadna. ;]
Ot, Szaraczek. :>
Po czterech godzinach od aplikacji niewiele zeń zostaje, po czterech i pół znika bezpowrotnie.

Skład:
gruszka, bergamotka, cytryna, galbanum, magnolia, drewno cedrowe, drewno sandałowe, mech, piżmo


Dzień czwarty

Dorissima, Goldmund

Zaraz, zaraz... Te perfumy naprawdę powstały w roku 2003?
Czy też stanowią nowszą wariację na temat olejku do ciała tej samej marki [i wówczas to on mógłby pochwalić się dekadą życia]?
Pytam, ponieważ Goldmund pachnie całkiem, jak współczesne mieszanki inspirowane zaprzeszłymi klasykami perfumiarstwa; jakby był spowinowacony z Nohibą od Coudray albo Fiori di Capri marki Carthusia - a pochodził w prostej linii od Palomy Picasso edp, od Miss Balmain lub Aromatics Elixir. Tylko w znacznie delikatniejszym wcieleniu, z osłabionymi (acz wciąż całkiem atrakcyjnymi) genami. Taki niby-retroszypr.
Pasta z przypraw, drewna w stylu vintage (ten sandałowiec!), z róż, goździków i jaśminu potraktowanych zgodnie z wyznacznikami sprzed paru dekad; z pokrytego szlachetną patyną combo bliżej nieokreślonych żywic i balsamów, z kilku tłustych waniliowych ziaren, z gładziutkiego lecz szlachetnego pudru na suchej podstawie stworzonej z nut pseudozwierzęcych.
Nie jest to szypr, choć mógłby być. Nie jest to zapach rewelacyjny, choć i tu nic nie stało na przeszkodzie.
Nie jest też zły.
Jest średni.
Po prostu.
Mocą i trwałością również.

Skład:
wanilia, bób tonka, róża, goździk (kwiat), kłącze irysa, nuty pudrowe, drewno sandałowe, benzoes, balsam peruwiański, przyprawy, piżmo


Dzień piąty

Rasasi, La Yuqawam

Hmmm... To będzie prawda krótka i bolesna.
Pachnidło okazało się być kopią klasycznej Coco, tej w przezroczystym flakonie z czarną etykietką. ;)
Z tym, że delikatniejszą o przeszło połowę. W obu kompozycjach wyczuwam ten sam glamourowy ciężar, ten sam "ciemny błysk", identyczny słodki puder, orientalizujący w ewidentnie kobiecym oraz zachodnim stylu. Oba zapachy łączy także łagodny, ciepły oraz drzewny (piękny sandałowiec!) finał na białopiżmowej podstawie.
Tyle tylko, że La Yuqawam ustępuje europejskiej siostrze nawet trwałością oraz mocą. Co jest ewenementem w przypadku dzieł marki (nawet tych westernizujących) - i oto chyba jedyne zaskoczenie piątego dnia testów.

Skład:
bergamotka, kadzidło, cytryna, różowy pieprz, cynamon, ylang-ylang, drewno sandałowe, piżmo


Dzień szósty

Rasasi, La Yuqawam for Men

Długo zastanawiałam się, jaką kompozycję zdublowano w tym przypadku. ;) Bo że jakąś - tego byłam pewna. Tyle, że chłodna analiza mieszanki nie należała do najłatwiejszych zadań. Głównie dlatego, iż trudno było mi obojętnie przejść obok wetywerii dymnej oraz przestrzennej (Le Vétiver od Lubin? Encre Noire Lalique?); nie aż tak przejmującą, jednak zdecydowanie niszową (Mississippi Medicine D. S. & Durga? łagodniejszy Fumidus albo Vétiver Extraordinaire?). Dopiero po chwili zjawił się ciepły drzewny akord, od razu zmącony mocną ale miękką, przypaloną skórą (? może Bois d'Ascèse od Naomi Goodsir?), z czasem coraz silniej zespalającą się z ludzkim ciałem, oprószoną egzotycznymi przyprawami oraz obłożoną gorzkimi żywicami. Zaś im dalej w las, tym bardziej ciepło-cielesnym pachnidło się staje. Żywe oraz inspirujące, o całkiem sporej mocy i sznycie ni to całkiem orientalnym, ni ewidentnie zachodnim.
I nagle: mam! Interlude Man od Amouage! TAK.
Męskie La Yuqawam to jego niemal wierne odwzorowanie, choć o połowę lżejsze (niczym w przykładzie piętro wyżej ;) ) i nie aż tak ziołowe. Trochę szkoda, ponieważ zdążyłam napalić się na te prawdziwie piękne perfumy.
Komu jednak wtórność nie przeszkadza - lub kogo z lekka przerażają koszta zakupu flakonu Amouage - na pewno będzie zadowolony z zakupu. Albo zadowolona. :)

Skład:
malina, tymianek, szafran, kwiat dawana, olibanum, jaśmin, skóra, czarny zamsz, ambra


W zestawieniu pominęłam perfumy, które zasługują na specjalne potraktowanie: George marki Jardin d'Écrivains, Vol d'Hirondelle od LM Parfums, Incense od Avy Luxe, Black Rose Oud od Trish McEvoy oraz...
___
noszone w tej chwili Speakeasy marki Frapin. :)

* * *

Na razie powolutku wracam do recenzowania. Na Wasze listy odpowiem jutro [no dobrze, właściwie to już dziś..]; lub w poniedziałek. A na pewno do środy. ;) Kiedy tylko znajdę kawałek wolnej chwili.

sobota, 13 kwietnia 2013

Cyborg-architekt


Nie tak dawno temu poznałam perfumy, których "dusza" okazała się dla mnie idealnym odzwierciedleniem pracy architekta. Gdzie odnalazłam wonie świeżo naostrzonych ołówków, tuszu, gotowego rysunku technicznego, rozgrzanego metalu (występującego naprzemiennie z metalem chłodnym), spracowanego i z wierzchu pokrytego już kurzem komputera, a później metalowych rusztowań, monochromatycznej przestrzeni złączonej w symbiotyczną całość z aromatami spracowanego ludzkiego ciała.
Zaś to, co w początkowo wydawało się czystą, bezlitośnie precyzyjną że aż odczłowieczoną formą, w bazie nabiera miękkiej, cielesnej głębi, niemal delikatności. Niemal. ;)

Takie jest Woody marki Arabian Oud.

W otwarciu, jak wspomniałam, niezwykle mocne i ostre, wbijające się w przegrody nosowe metaliczno-grafitowym rylcem [co zabrzmiało trochę tak, jakbym tworzyła szkic opowiadania w stylu gore ;] ]. Zadziwiające przemożnością czystego, lizolowego oudu, mocnymi i grubymi kreskami kreślącego ogromne przestrzenie, hale fabryczne i klatki schodowe, wszystkie w całości stworzone ze stali.

Dopiero po kilku minutach oud cichnie, ogrzewa się, powolutku zanurza w złociste, "brudne" światło. To szafran (może też trochę gałka muszkatołowa), w ujęciu zbliżonym do opisywanego niedawno Saffron Rose marki Grossmith. Dzięki niemu oud staje się bardziej kameralny, ze skali makro cofa się z powrotem do pracowni architekta; nie potrafię jednak określić, czy staroświeckiego z początków wieku XX czy kogoś z jego współczesnych spadkobierców. Ponieważ nie bardzo się orientuję, czy akordy ciepłego pudru oraz ususzonego pączka balsamicznej róży mieszają się z wonią ołówków i tuszu, czy może raczej charakterystycznym aromatem komputera zmuszonego do wielogodzinnej pracy. Czy mam do czynienia z makietami ze sklejki, czy może raczej odrobinkę tylko futurystyczną prezentacją w 3D. Na pewno pojawiają się zarówno fantomy sandałowcowych drzazg, jak i metaliczno-słodkich, kurzowo-plastikowych akcentów informatycznych. Przy czym mam świadomość, że jedne i drugie to tylko złudzenie, powstałe wokół oudu, szafranu oraz róży, która zresztą powolutku zyskuje na znaczeniu.
Trzeba upływu kilku ładnych godzin, by Woody pozwoliło ulotnić się słodyczy oraz nowoczesności, na placu budowy pozostawiając sam oud, odrobinę starego szlachetnego drewna oraz pojedyncze akordy kaszmeranowe. Oraz ludzi bez których pracy - jak się okazuje - nie sposób postawić żadnej stabilnej konstrukcji. Tych ostatnich symbolizuje ostre lecz niezbyt nachalne, jakby już przewietrzone [a na pewno przeze mnie oswojone ;) ] animalne piżmo. Które miesza się z różą oraz woniami drzewnymi i ściele na skórze niczym przyjemna w dotyku lecz ciężka materia.

Z czasem poszczególne części składowe pachnidła zlewają się w całość, suchą, zwierzęcą, drzewną, odrobinkę pudrową, zauważalną oraz dyskretną jednocześnie. Tworząc niezwykłą, zastanawiającą hybrydę; pokrytego drobną warstewką tkanek metalowego terminatora ze światłowodami zamiast układu krwionośnego. Cóż, to chyba pierwszy cyborg-architekt w dziejach. ;)
Zaś samo pachnidło cichnie, powoli zlewa z ludzką skórą, zamiera, wciąż równie agarowe co piżmowe, z intrygującą kaszmeranowo-różano-drzewną nutką w tle. Nie wiadomo nawet, kiedy znika całkowicie.

Rok produkcji i nos: 2009, ??

Przeznaczenie: w zależności od portalu internetowego, zapach klasyfikowany jako męski (Osmoz) lub uniseksualny (Basenotes). Oczywiście sama zgadzam się z drugą specyfikacją. ;) Bo też pachnidło wyśmienicie układa się zarówno na kobiecej, jak i na męskiej skórze, w obu przypadkach tworząc dosyć wyraźny sillage oraz popisując mocą może nie aż tak potężną, jak pachnidła od Rasasi, lecz dla europejskiego nosa i tak znacznie powyżej średniej. :)
Na wszystkie okazje.

Trwałość: około dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-piżmowa

Skład:

Nuta głowy: szafran, postarzany oud
Nuta serca: róża, paczuli
Nuta bazy: ambra, piżmo
___
Dziś L'Eau en Blanc marki Lolita Lempicka.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.2o6.pl/tag/architekt/
2. http://www.archdaily.com/167929/an-architect-in-140-characters-or-less/

czwartek, 11 kwietnia 2013

The Oldest New Look

Ostatnio wspomniałam, jak bardzo damskie By Dolcego i Gabbany kojarzy mi się z Prêt-à-porter Roberta Altmana, zjadliwą satyrą na świat wielkiej mody. Mogliście więc pomyśleć, iż perfumy nie przypadły mi do gustu, że uważam je za coś w najlepszym wypadku przeciętnego, próżnego i/lub przekombinowanego. Lecz tak nie jest - i w tym właśnie tkwi problem. :]
Zaś moje zapachowe przyzwyczajenia po raz kolejny wystawione zostały na próbę.



Mam wrażenie, iż współczesny odbiór zapachu (głównie przez miłośników perfum) różni się znacznie od opinii reszty klienteli; tych wszystkich, którzy chcieliby po prostu "ładnie pachnieć", przez których kolejne klasyczne kompozycje kastrowane są reformulacjami, dla których nie ma istotnej różnicy miedzy zapachem perfum a szamponu do włosów lub antyperspirantu. Przez których obydwa By zniknęły z perfumeryjnych półek.

Tymczasem omawiana kompozycja od szamponu do włosów jednak znacznie się różni. ;) Przynajmniej do pewnego momentu. Zadziwiając soczystozieloną oraz mleczna, przeciwną, kwiatowo-owocową pulpą otwarcia, tą mieszanką słodkich kwiatów, aczkolwiek stworzonych nie z natury tylko z dosyć jeszcze topornych syntetyków. Nie brzydkich jednak lecz takich, po których czuć brak doświadczenia w temacie, nie zawsze szczęśliwe posługiwanie się miksem słodyczy z nutami ozonowymi oraz laktonicznymi. Co razem przypomina trochę pierwsze polskie reklamy telewizyjne; wszystkie te "Z pewną nieśmiałością..." albo "Ojciec, prać?".
Kto jednak prześledzi Jutiubowe kanały z ww. spotami szybko zorientuje się, że te potwory bez trudu i dziś znajdują amatorów - nie tylko wśród skorych do naśmiewania się. Przecież ówczesne reklamy były może odrobinę nieporadne, lecz w wyraźny sposób pełne dobrych chęci; natomiast z dzisiejszej perspektywy po prostu urocze, no i intelektualnie stojące na wyższym poziomie niż spora część współczesnych nam potworków. ["Taka to a Taka przeszła do Plej"; (a dlaczego miałoby mnie to obchodzić?? O.O)] Podobnie w mojej opinii przedstawia się otwarcie By: soczyste, słodkawe, chemiczne w sposób jawny, lecz nie nieprzyjemny [Nie oszukujmy się, ludzie z połowy lat 90. en masse jeszcze nie nauczyli się bezbłędnie rozpoznawać syntetyków, nam zaś weszły w krew do tego stopnia, że stać nas na wyrozumiałość wobec pierwszych prób np. uczynienia calone cięższym, bardziej zmysłowym]. W miarę upływu czasu równoważone wibrującą goryczką pochodzenia roślinnego, aromatyczną i antyseptyczną jednocześnie. To przewiewna acz naturalistyczna lawenda oraz palone ziarna kawy klinem wbijają się w lekkość, mleczność i wodną słodycz otwarcia. Wraz z nimi ujawnia się skórzana bergamotka, sproszkowany imbir oraz spokojne, jasne nuty drzewne.
Które razem osadzają kompozycję na ziemi, dodając jej intrygującego blasku połączonego z drapiącą w gardle suchością.

Natomiast jeszcze później karty zaczyna rozdawać ciepło ludzkiego ciała. :)



Które jednak nie ma zamiaru zdominować zanurzonej weń dzięki perfumom postaci. Nie, ono pozostaje jakby "podwieszone" gdzieś nad nami czy wokół nas, tak dyskretne że wręcz transparentne. Stare a jednak nowe; nowe choć tak naprawdę stare. ;) Do szpiku kości prawdziwe lecz ujawniające się dopiero dzięki syntetycznej ułudzie perfum.
Jeśli w jakikolwiek sposób erotyczne, to wyłącznie z naszej winy - kiedy nie potrafimy na ludzką nagość spojrzeć inaczej, niż przez pryzmat seksualności.

Ciepło pojawia się w chwili, gdy suche i aromatyczne rozwinięcie kompozycji po raz kolejny zaczyna stawać się delikatne, miękkie oraz jasne. Kiedy spod drzew, lawendy oraz kawy po raz kolejny wydostaje się coś mlecznego, może nawet kwiatowego? I szybko pokrywa pudrem z białego piżma; tego ostatniego nie jest wcale dużo, za to okazuje się niezwykle wyrazisty tudzież naturalny.  Mieszając się z akordami bergamotki, nut drzewnych oraz pozostałościami lawendowo-kawowego duetu pudrowa i mleczna pastelowa jasność rzeczywiście zaczyna przypominać aromat starannie umytego, wytartego bawełnianym ręcznikiem ludzkiego (dokładnie: kobiecego) ciała. Czystego, pozornie pozbawionego wszelkich "brudnych" oraz perfumowych woni ale przecież pachnącego delikatnym mydłem oraz szamponem do włosów, może też trochę kremem do twarzy [przypomnijcie sobie niegdysiejszy aromat kremu Nivea w wąskim krążku z niebieską pokrywką, następnie podzielcie go przez cztery i weźcie jedną taką część], no i już powolutku wracającego do aromatów, które każdy z nas otrzymał od Matki Natury, typowych tylko dla naszego organizmu.
Baza to najpiękniejsze wcielenie By; najgłębsze, najbardziej intymne oraz naturalne. Zdające się kłaść nieśmiałe podwaliny pod popularny współcześnie trend "antyperfum", wód pachnących suszącym się na świeżym powietrzu praniem lub aurą małego dziecka zażywającego kąpieli. Lecz jednocześnie lepsze od nich wszystkich o kilka długości. Jestem przekonana co do tego, że to właśnie w By koncepcja ukazana została najpiękniej, prostolinijnie oraz dosłownie, bez powszechnego dziś protekcjonalnego mrugania okiem do klienta dystansującego się od klasycznych perfum. Idea wspaniała, wyprzedzająca swoje czasy.
Co pewnie było jednym z powodów, dla których omawiana mieszanka nie zagrzała miejsca w perfumeriach. A szkoda.

Ponieważ wyróżnia się jeszcze czymś: we współczesnym olfaktorycznym mainstreamie rzadko które perfumy najciekawsze ze swych oblicz zachowują na sam koniec, każąc czekać na nie przez kilka godzin. Współcześnie rynku nie stać na podobną lekkomyślność. Co dramatycznie odbija się na artystycznej jakości kolejnych premierowych kompozycji. Lecz to już zupełnie inna historia...

Agato, dziękuję za podzielenie się ze mną tym skarbem! :*


Rok produkcji i nos: 1997, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, choć mężczyznom testy nie powinny zaszkodzić.
O mocy niemałej, lecz też nie narzucającej się (podejrzewam, że w chwili premiery perfumy uważane były za dyskretne, co dziś już nie obowiązuje); z czasem powoli kładą się na ludzkiej skórze.
Na wszelkie okazje.

Trwałość: od pięciu do przeszło ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-piżmowa (oraz kwiatowa)

Skład:

Nuta głowy: konwalia, cyklamen, bergamotka, klementynka, lawenda
Nuta serca: orchidea, lilia, fiołek, drewno cedrowe
Nuta bazy: drewno sandałowe, wanilia, imbir, kawa, piżmo
___
Dziś Cherry Musk marki Ramón Monegal.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Gotowe do noszenia?


Prêt-à-porter ostatnimi laty zangielszczane na ready-to-wear [co niezmiernie wkurza Francuzów (od dekad obrażonych na język angielski jako taki) a ja wcale im się nie dziwię] to nie tylko tydzień pokazów mody zdatnej do codziennego użytku - i tańszej od produktów wysokiego krawiectwa - ale również jedno z ikonicznych zjawisk popkultury. Wszak dziś fotografie z pokazów przewijają się wszędzie; modelki (rzadziej modele) to postaci o znanych nazwiskach, nie raz i nie dwa wzorem projektantów mody przedstawiające światu własną linię perfum lub autoryzowane kolekcje dodatków modowych, występujące w filmach albo teledyskach muzycznych gwiazd.

Świat wielkich pokazów mody żyje i rozwija się dzięki koncernom medialnym, za pośrednictwem mniej lub bardziej pięknych strojów oraz mniej lub bardziej znanych ludzi [zarówno osób "z branży", jak i zaszczycających pokazy swoją obecnością celebrytów, gwiazd, dzianych i znanych arystokratów tudzież kojarzonych przez globalną wioskę milionerów] prowadzących ogromną kampanię reklamową łatwiej dostępnych produktów sygnowanych przez znane domy, czyli dodatków odzieżowych, kosmetyków i perfum. Ze swojej strony świat mody odwdzięcza się robieniem reklamy poszczególnym mediom, przez fanów tematu traktowanych jako swoiste biblie. [By wspomnieć pocieszny entuzjazm, z jakim rodzima blogosfera witała niedawne pojawienie się na polskim rynku kultowego miesięcznika Harper's Bazaar. :> ]
Prz czym cała ta modowa kołomyja już dawno zdążyła rozgościć się w powszechnej świadomości. Ostatecznie nie każdy wie, dlaczego stroje haute couture nie mną się nawet po kilkugodzinnej podróży w walizce, który dom mody opatentował charakterystyczny krój bluzki czy bez guglania pamięta, jakiej płci jest postać o nazwisku Elie Saab - za to chyba wszyscy bez pudła podadzą, w której branży działają marka Dior, Anja Rubik oraz magazyn Vogue. Wszystko łączy się w sprzężeniu nie zwrotnym lecz wielokrotnym, nawet nie udając, że ważniejsze jest coś innego, niż sława oraz pieniądze. Piękno i sztuka istnieją przecież głownie dzięki forsie, w każdej z możliwych dziedzin; w modzie nie może być inaczej. Tyle tylko, że tu zależność jest od początku jawna.

Mimo wszystko swego czasu wyśmiał ją Robert Altman, czyniąc modowe piekiełko zbiorowym, dosyć odpychającym bohaterem filmu o tytule Prêt-à-Porter.
Który obecnie interesuje mnie przede wszystkim jako złośliwy obraz pewnego środowiska oraz parada strojów z pierwszej połowy lat 90. XX wieku. Tych dziwnych, nieforemnych worów na ludzkie ciało, dodatków stanowiących współcześnie uosobienie kiczu oraz zabawnych interpretacji stylów ubierania [biznesowego, nieformalnego, seksownego, sportowego... Obejrzyjcie kilka odcinków któregoś z topowych seriali lat 90. - i postarajcie się nie umrzeć ze śmiechu ;) ]. Mimo wszystko wówczas tak właśnie ubierali się ludzie; i wiem, że za jakieś pięć do dziesięciu lat styl powoli zacznie wracać, bo z modą tak już jest, że zmienia się rotacyjnie. Do strojów musiały powstawać odpowiednie perfumy. I powstawały. :) Dziś zazwyczaj nie cieszące się szczególną popularnością, podobnie jak spódnicospodnie albo luźne podkoszulki odkrywające pępek.



Uważam jednak, iż pachnidła są bardziej uniwersalne niż ubrania. I jeśli tylko wiemy jak, możemy eksperymentować z nimi w miarę swobodnie. Kiedy natomiast do zwykłej ciekawości dołączy aspekt poznawczo-artystyczny, gdy staramy się dany zapach zrozumieć, usadzić w odpowiednim kontekście, wówczas naprawdę nie powinniśmy ograniczać się z używaniem zapachu X lub Y. Nie dlatego, że ów wydaje nam się niepasujący do naszego zwyczajnego imażu.

Moda cały czas się zmienia, także moda olfaktoryczna. To fakt, z którym trudno dyskutować. Lecz perfumy łatwiej dopasowują się do teoretycznie obcych im schematów; przede wszystkim dlatego, że ich nie widzimy. Ponieważ jako wzrokowcy to właśnie ów zmysł stawiamy zazwyczaj na pierwszym miejscu, w odróżnieniu od deprecjonowanego powonienia.
Ktoś może powiedzieć, że nie mam racji, ponieważ wzrok można odwrócić albo przynajmniej zamknąć oczy, natomiast nosa zatkać nie możemy, dlatego z przykrym nam zapachem musimy męczyć się bez szansy na doraźny ratunek. Owszem, jest w tym sporo prawdy lecz to przecież dawka czyni truciznę. Dodatkowo często trudno w ciemno utrafić, który zapach i dlaczego większości bliźnich wyda się przyjemny a który nie. Kiedy jeszcze dodać fakt odmiennych upodobań zapachowych lub kulturowych przyzwyczajeń [Francuzom zapach kawy kojarzy się z nieformalnym relaksem, w Polsce to woń raczej elegancka, natomiast w Brazylii - tania], zjawisko odmiennych właściwości  naszych skór, stopień rozwoju powonienia poszczególnych osób, wówczas okazuje się, że nie istnieje jedna, konkretna oraz uniwersalna reguła dotycząca 'bezpiecznego dla otoczenia sposobu użytkowania perfum'.
Natomiast współczesna osoba ubrana na przykład w ten sposób od razu sprowokowałaby dysonans poznawczy w umysłach polskich przechodniów [choć sama nie miałabym nic przeciwko]. Rzuciłaby się w oczy - i to bez różnicy, jaki otaczałby ją zapach.

Jedyne, czym warto kierować się podczas dobierania perfum, to intuicja oraz emocje. Bo przecież emocje i zapachy leżą bardzo blisko siebie. :)


Ot, kilka przemyśleń na marginesie ostatniego testu damskiej wersji By marki Dolce & Gabbana, zapachu z roku 1997. Którego recenzja pojawi się na dniach.
___
Dziś noszę właśnie By.

P.S.
Ilustracje to kadry z filmu Prêt-à-Porter, mojego synestetycznego skojarzenia ze wspomnianych aromatem.
1. http://www.sbs.com.au/films/movie/4397/Pr%C3%AAt-%C3%A0-Porter
2. http://artfulintel.blogspot.com/2011/09/modern-film-classics-pret-porter.html

sobota, 6 kwietnia 2013

Niby nic a jednak coś

Pod tym jakże oryginalnym, odkrywczym oraz głębokim tytułem chciałam zebrać parę opinii na temat mainstreamowych zapachów, które są dokładnie takie, jak i on sam. :D Przynajmniej z pozoru.
Gdyż pod postacią selektywnej łatwości w odbiorze przemycają do świata Sefor i Daglasów co nieco "inności"; nie zawsze chodzi o artyzm, czasem wystarczy dziwactwo. I będzie świetnie! Bo najważniejsze to uniknąć łatwiutkiej, różowej nudy.


Alfred Dunhill, Dunhill Pursuit

Teoretycznie jeden z wielu tendencyjnie aromatycznych zapachów dla "mężczyzny przełomu tysiącleci"; nic odkrywczego.
Co zdaje się potwierdzać otwarcie zielone bez przesady, w ograniczony sposób drzewne, zdominowane przez ożywczy, pozbawiony słodyczy cytrusowy wiatr. Jednak z czasem pachnidło ciemnieje; zamiast cytrusów zjawia się energetyczna, czysta oraz chłodna lawenda... unurzana w tężejącym asfalcie i dla kontrastu obsypana sproszkowanymi przyprawami (gałka muszkatołowa, cynamon, pieprz). W bazie zaś daje się zauważyć miks przypraw - w tym ujawniającego się dopiero teraz kardamonu - z akordami drzewnymi, utartymi na jednolitą, odrobinę tłustą i pikantną pastę [trochę jak sandałowiec w Santal Majuscule Lutensa]. Jeszcze później pojawia się syntetyczne i spokojne "animalne" ciepełko.
A wszystko to niezbyt blisko skóry, w oddaleniu zgodnym z wszelkimi standardami współczesnych pachnideł wieczorowych.
Mnie się podoba! :)

Skład:
akordy zielone, bergamotka, juzu, mandarynka, liście pomarańczy i ananasa, lawenda, kardamon, pieprz, cynamon, wetyweria, kadzidło, piżmo, drewno sandałowe, drewno cedrowe, kadzidło, ambra


Dior, Les Escales/Cruise Collection: Escale à Pondichéry

Najpierw może zamieszczę cytat ze strony pewnej znanej perfumerii, który szczerze mnie rozbawił:
" Zanurzenie się w zapachach z Indii. W trakcie podróży do tego kraju, François Demachy znalazł inspirację w woni wyciągu z czarnej herbaty: świeżej, wyrafinowanej i eleganckiej nucie. Nowy zapach, Escale à Pondichéry, jest pełen naturalnych esencji pochodzących z Indii, wybranych specjalnie dla Domu Mody Dior ze względu na ich wysoką jakość: esencja kardamonu, drzewa sandałowego oraz absolut jaśminu Sambac. Klasyczny i elegancki, symboliczny flakon Les Escales de Dior ozdobiony jest charakterystyczną dla Christian Dior Couture plecionką".
Tiaaa... Czysta natura, szał twórczy, esencje pozyskiwane z narażeniem życia - a wszystko to specjalnie dla Ciebie, Klientko. :] Normalnie sto procent lukru w lukrze. ;>
Czegokolwiek by jednak nie mówić, Escale à Pondichéry okazuje się rzeczywiście przyjemnym, odświeżająco-rozleniwiającym pachnidłem dla kobiet. I faktycznie czuć w nim roślinną słodycz oraz blask jaśminu wielkolistnego, złamanego akordami ciepło-orientalnymi. Oczywiście, na żadne silne przeżycia nie mamy co liczyć; tu przyprawy oraz sandałowiec odarte zostały z wszelkich podejrzanych, zbyt mało glamourowych frakcji- ale i tak jest całkiem nieźle. Czyżby dzięki zielonej herbacie, spokojnej i jasnej? Bardziej w stylu Bulgari niż Elizabeth Arden.
Grunt, że mieszanka pozytywnie nastraja do życia, ścieląc się na ludzkiej skórze oraz po przejściu uperfumowanej elegantki zostawiając krótki acz zauważalny ślad. Trwałość też niezła.
Ewentualnie rozważałabym zakup. :) Gdyby pachnidło sprzedawano w 30-ml flakonikach.

Skład:
herbata, jaśmin wielkolistny, drewno sandałowe, kardamon


Emanuel Ungaro, Apparition

Zapach z roku 2004, którego już pierwszy niuch sugeruje, iż podczas jego tworzenia nad kolbami zawiesił nos nie byle kto. Rzut oka w Sieć i już wiem: Françoise Caron oraz Francis Kurkdjian. Pierwsza z osób stworzyła m. in. Eau d'Orange Verte Hermèsa, J'Aime La Perli, Palisander i Różę z Czerwonej Serii Comme des Garçons czy też legendarne Collection Escady. Drugiej nikomu z maniaków perfumowych przedstawiać nie trzeba. :) Grunt, że razem udało im się spłodzić mocarne choć ewidentnie kobiece pachnidło.
Z akcentów owocowych i kwiatowych, niekoniecznie słodkich za to ciepłych; do tego stopnia, że aż lejących się. Opartych głównie o woń róży, która do spółki z maliną i kwiatem passiflory zmienia się w przyjemną, krwistoczerwoną (a może fuksjowo różową?) konfiturę. W stylu Rose Absolue od Yves Rocher, choć chyba bliżej Apparition do Madness marki Chopard. Tak, chyba to drugie.
Gdzie przyjemną, niemal dziewczyńską słodycz róży i owoców zamiast pieprzu mąci soczysta, niezbyt ostra czerwona papryczka pimento. W bazie zaś pojawia się ogrzewający, nieco czekoladowy pył z paczuli, doprawiony wanilią oraz szczyptą cynamonu. Z łagodnym ambrowym ciepłem skrytym tuż za kulisami.
Wypada również rzec, iż to wszystko wiruje wokół ludzkiej sylwetki, odznaczając się niebywałym jak na współczesny kobiecy mainstream sillage oraz mocą doprawdy imponującą.
Perfumy przez duże P. :)
[Nawet nie wiecie, jak żałuję, że miniaturka, którą posługiwałam się podczas testów, nie należy do mnie. ;) ]

Skład:
likier malinowy, papryka pimento, róża, kwiat passiflory, heliotrop, bób tonka, paczuli, wanilia, ambra


Emanuel Ungaro, Apparition Homme

Znacznie bardziej cichy od swego damskiego odpowiednika, Apparition Homme jest przede wszystkim opowieścią o lukrecjowej herbatce z dodatkiem soku z bliżej niezidentyfikowanych słodkich cytrusów oraz w otoczeniu przypraw. Lecz nie zmielonych; tu pieprz ma postać czarnych pomarszczonych kulek, anyż jest pojedynczą gwiazdką zaś wanilia chudziuteńką, zapomnianą przez korzennego kupca laseczką.
Całość jednak nie przedstawia się szczególnie imponująco; ot, początkowy aromatyczny świeżak stopniowo ewoluuje w pikantną, ciepłą chmurkę. I w tym właśnie tkwi największa siła męskiego Apparition. Im dłużej tkwi na skórze, tym piękniejszym i szlachetniejszym się zdaje. Tym bardziej miękki i ciepły się okazuje, tym milej układa się wokół sylwetki uperfumowanej osoby. Niczego nie narzucając, nikogo nie terroryzując samym tylko faktem własnego istnienia. :) A to przecież rzecz nietypowa jak na pachnidło, gdzie główną rolę grają przyprawy. Wypada chyba podziękować herbacie oraz wetywerii. :)
I gdyby tylko poprawiono trwałość...

Skład:
mandarynka, rabarbar, anyż, pieprz, herbata, wetyweria, lukrecja


Sisley, Eau de Sisley 3

Jedyna część kolekcji, która wywołuje we mnie jakiekolwiek emocje; mimo, że przecież wszystkie trzy Eaux de Sisley to produkty świetnie pomyślane i po prostu dobre; każda w swojej klasie.
Trójka jednak kupiła mnie otwarciem z lemoniady wielocytrusowej, okraszonej kilkoma plastrami młodego kłącza imbiru; fenomenalnie rozświetlającego całość oraz nadającego jej pikanterii, dzięki której nie ma co liczyć na banał. Za to później pojawia się kwiatowa lekkość osmantusa, suchy blask wetywerii, co nieco piwnicznej paczuli, skórzasto-słodka przepastność benzoesu oraz pudrowa delikatność białego piżma.
Zapach dziwny, wprowadzający zamieszanie w to, co zwykliśmy kojarzyć z kolońskim odświeżeniem, niepojący. Jestem skłonna uwierzyć hasłu reklamowemu, wg którego Eau de Sisley 3 to - w wolnym przekładzie - "uzależniający mąciwoda". ;) Faktycznie trudno odeń zwiać, choć spokoju raczej próżno oczekiwać. Trickster świata zapachów.
Jakie to szczęście, że znam wiele ciekawszych perfum! :D

Skład:
grejpfrut, cytryna, mandarynka, bergamotka, imbir, osmantus, wanilia, benzoes, paczuli, wetyweria, piżmo
___
Dziś Stilettos on Lex marki Jul et Mad.

piątek, 5 kwietnia 2013

Piękny, zielony stwór

Pamiętacie istotę, która objawiła mi się w połowie testów Clemency marki Humięcki & Graef? Tę, której towarzyszyć miało wrażenie "zielonej mleczności; i nie chodzi o białe soki rośliny, lecz o fascynującą mutację chlorofilowych molekuł z pokarmem dla ssaczych dzieci. Ani roślina, ani zwierzę. Cudny, pełen łagodności oraz słońca stwór o sierści pachnącej ostro i drzewnie"? [Jeżeli mogę zacytować samą siebie. :] ]

Otóż wiedzcie, że wrócił. I to już nie jako postać epizodyczna, lecz bohater pierwszoplanowy.
Dumny, baśniowo śliczny oraz- jak się okazało - nie całkiem dorosły. ;)
Candour, ostatni ze znanych mi zapachów H&G, jest cały o nim. Od początku do końca.


Otwiera się akordem wszechogarniającej roślinnej mleczności; tak świeżej, że aż odsłaniającej pikantne, drzewne podłoże. Z odrobiną nut metalicznych, wynikających ze złożenia w całość ostrego cypriolu z akordami siana. Gdzieniegdzie pojawiają się też molekuły nowoczesnych aldehydów (czyli tych, które znamy np. z Omniscent od YOSH albo Enchanted Forest Księcia-Wagabundy :) ), drobnych i nie tak głośnych, jak poprzednicy, za to równie gibkich oraz wznoszących kompozycję ku górze.

I pewnie dzięki nim nie zdołałam dotąd precyzyjnie uchwycić momentu, kiedy zielona gęstwina [która prawdę mówiąc wcale gęstwiną nie jest; i wiem, że to co piszę zdaje się nie mieć sensu ;P ] zaczyna z powrotem opadać ku ziemi, powoli nagrzewającej się ściółce leśnej; pełnej drobnych podeschniętych trawek, aromatycznych ziół o nieznanych nazwach czy bliżej niesprecyzowanych właściwościach, kilku purpurowych fiołków (bardziej w stylu Génie des Bois Keiko Mecheri niż Féminité du Bois Lutensa) oraz... małych ssaków i ich mam, przyłapanych dokładnie w porze karmienia. :) Ponieważ szybko stery w Candour obejmuje akord laktoniczny, który jak się zdaje, powoli zdobywa moje serce [jako zupełnie noszalny rodzaj olfaktorycznej świeżości], ostatecznie a naturalnie zlewający się z zielonościami w symbiotyczną całość. I oto go mamy: stwór w pełnej krasie! :) Nie roślina, nie zwierzę - ani nie grzyb. ;)

Przedziwna, dokładnie wymieszana kombinacja charakterystycznych cech flory oraz fauny, w miarę upływu czasu coraz trudniejsza do rozebrania na czynniki pierwsze. Za to bardziej kremowa czy pastelowa (acz z pewnością nie pudrowa), słodka chociaż nie jadalna. Lekko pikantno-przyprawowa, choć za nic nie potrafiłabym nazwać współtworzących bazę egzotycznych korzeni lub nasion. Mimo, ze dzięki nim mieszanina staje się bardziej ciepła, cielesna; trochę syntetycznie ambrowa, trochę kaszmeranowa, z miękkim sandałowcem w najgłębszej podstawie. W dalszym ciągu za to zielona i mleczna; bardzo zielona oraz bardzo mleczna.
Dziwaczna a przy tym łagodna. Wyczuwalna z bliska; jednocześnie optymistyczna, tajemnicza jak również całkowicie pozbawiona ostentacji.

Candour okazał się moim faworytem spośród trzech dotychczas poznanych kompozycji marki. Wakacyjnie błogi lecz uwolniony od irytującego przymusu prażenia letniego świata w promieniach wulgarnego słońca. :> Po prostu idealny w czas wczas. ;) No.. prawie.

Rok produkcji i nos(y): 2012, Christoph Hornetz oraz Christophe Laudamiel

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, dla miłośników nietypowych świeżaków. O dosyć wyrazistej emanacji chociaż mocy  niezbyt imponującej. Także rozwój pachnidła jest właściwie powolny i trudno zaliczyć go spektakularnych. ;) Tworzy wokół sylwetki wyraźną lecz raczej ścisłą aurę.
Na wszelkie okazje, pory dnia oraz roku (mimo wszystko).

Trwałość: około sześciu-siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża

Skład:

szałwia, lawenda, fiołek, liście oliwki, tatarak, kwiat imbiru, irys, galbanum, akcenty zielone oraz mleczne, konwalia, drewno sandałowe, kardamon, wanilia, migdały
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z DeviantArta; to Creature in The Woods autorstwa SireniTori.

środa, 3 kwietnia 2013

Pasaże zakochanych

Na fali fascynacji piżmem w perfumach przyniosło mnie ku kolejnej z tematycznych kompozycji. Przy czym okazało się, że raz jeszcze trafiłam na zapach porządny; dzięki mocy zaś - wyrazisty i intensywny, wibrujący na skórze lecz jednocześnie spokojny, pewien swego. A na domiar dobrego [może być domiar złego, więc dlaczego nie dobrego? Ostatecznie inne powiedzenie głosi, że od przybytku głowa nie boli ;) ] rozleniwiające, błogie.



Zmysłowe, choć nie dostrzegam w nim oznak jednoznacznego pożądania. Jakaś namiętność czai się w głębi, pod żywą, złota skorupą o fakturze skarmelizowanego cukru na crème brûlée (gdyby deser cudownym trafem przemienił się w żywą istotę). Aby do niej dotrzeć, trzeba wykazać się cierpliwością oraz pozytywnym nastawieniem. Bo też  całe jego naręcza kryją się w niepozornym olejku o nazwie Insherah Gold, który światło dzienne ujrzał pod szyldem marki Rasasi.

Nie jest to seks, gdyż na niego pachnidło okazało się stanowczo zbyt spokojne; prędzej namiętnych chwil wspomnienie - lub zapowiedź, zależnie od interpretacji. Ciepła, lekko duszna intymność pojawia się jako zewnętrzny wyraz głębokiej bliskości łączącej kochanków.
Zaczarowany świat dwójki ludzi.

Passaggio Ludovica Einaudiego w aranżacji na skrzypce i fortepian.
[Tylko bardzo proszę, zignorujcie początkową przemowę; gość psuje mi efekt. ;) ]


Obraz i dźwięk zlały się w mojej głowie w jedno, kiedy dziś przy dźwiękach Passaggio po raz ostatni skropiłam skórę Isherah Gold (jutro zapach trafi w kolejne ręce). Co dało wizję na tyle silną, że nie bardzo jestem w stanie zdobyć się na coś więcej niż to, czego już dokonałam [wyszukanie fotografii oraz jedynie słusznego wykonania utworu to mało?? ;) ].
Czuję się jednak usprawiedliwiona, gdyż omawiany zapach wszelkie niuanse z lubością skrywa, zakazując przejmowania się szczegółami. Tak przecież mało znaczącymi.

Co udało mi się ustalić, to silne, oślepiające lecz nie nieprzyjemne (a w moim przypadku to prawdziwa sztuka!) cytrusowe światło otwarcia; być może dlatego dające się znieść, iż od samego początku stopniowo przyciemniane mocnym, suchym tudzież przestrzennym, wybitnie zwierzęcym piżmem. Nie pudrowym, nie mydlanym, nie kojarzącym się z żadnym z zachodnich pachnideł; najbliżej mu do Arba Wardat tej samej marki ale to też nie jest to. Z czasem piżmo zaczyna płożyć się na ludzkiej skórze, pełznąć powoli we wszystkich kierunkach naraz, rozleniwiając i prowokując leniwy uśmiech na moich ustach. Jak ja kocham ten ciężki, dosadny Orient! :)
Po kolejnych dziesiątkach minut natomiast pachnidło bez pośpiechu wchodzi w fazę wygaszania, rozmącone bukietem lekko pudrowych kwiatów (jaśmin? irys? goździki?). I kiedy już-już mam wrażenie, że uśnie tuż nad moją skórą - jak to olejek - jeszcze raz płynnie podrywa się do lotu, mieszając animalne piżmo z żywym, pełnym drzazg oraz roślinnej słodyczy drewnem sandałowym. Co daje efekt nieco oranżadkowy, niemniej jednak ciekawy. Chwilę później po raz kolejny przycicha, zlewa się w jednolitą, jasną oraz twardą kulę z "czystych" akcentów orientalno-kwiatowych. I tym razem już na dobre.
Zasypia spokojnie, naturalnie; niczym w bezpiecznych ramionach kochanej osoby.

Jestem w stanie uwierzyć, że Insherah Gold jest wyzłacającą się, dumną z siebie emanacją tytułowej radości. :) Naprawdę świetne perfumy!

Rok produkcji i nos: jak zwykle w przypadku produktów Rasasi, nieznane

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; o dosyć sporej emanacji, z czasem coraz bliższy skórze.
Na dowolne okazje.

Trwałość: odrobinę krócej, niż doba

Grupa olfaktoryczna: piżmowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: cytryna, goździki (przyprawa)
Nuta serca: drewno sandałowe, irys
Nuta bazy: piżmo, akordy drzewne
___
W tej chwili pachnę tym, o czym powyżej.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://twobirdsonabranch.tumblr.com/post/38870756530

I do? Not!

Skoro synestetyczny odbiór świata w poprzednio recenzowanym zapachu sygnowanym nazwiskami amerykańskiego duetu projektantów mody Badgley Mischka kazał mi ujrzeć proces tworzenie bukietu ślubnego, następne ich dzieło tylko pogłębiło wizję. Tym razem stawiając nie tyle na dosłowność kwiatów, co na jasne barwy, przesyt, glamour, owoce oraz piżmowo-drzewny puch.
W najmniejszych szczegółach dopracowany teatr.

Niektórzy powiedzieliby nawet, że targowisko próżności. ;) Gdzie radosna w założeniu uroczystość podejrzanie często zamienia się w cyrk, wyświechtaną interpretację niemiłosiernie zgranej sztuki, z doprawdy kuriozalnymi (szczególnie ze współczesnego punktu widzenia) kostiumami, zwłaszcza dla uczestniczących w spektaklu aktorek. Z główną rolą kobiecą na czele.
No bo zastanówcie się: dlaczego w "ten szczególny dzień" kobieta koniecznie musi nie tyle ubrać się elegancko, co wręcz przebrać? W strój, który jest skrajnie niewygodny: w szczypanki, tiule, falbany, sztuczne kwiaty; w treny, fiszbiny i krynoliny - a wszystkie w możliwie najmniej praktycznej z barw świata. Z kawałkiem firanki doczepionym do włosów [choć to akurat jest praktyczne; wystarczy drobna przeróbka i później taką firankę przez wiele lat można wykorzystywać w celach zgodnych z przeznaczeniem, tzn. wieszać ją w oknie :P ]. Rozumiem, że komuś może to się podobać - ale żeby wszystko naraz?? O.O

Skąd podobne przemyślenia? No cóż, jak chyba każda heteroseksualna kobieta dorastająca w patriarchalnej rzeczywistości, gdzieś w głowie trzymam sekretną wizję ślubu idealnego. Lecz wychodzi na to, iż (po raz kolejny, co mnie już w zasadzie nie dziwi) w bardzo małej ilości punktów pokrywa się ona z "najczęściej spotykanymi" weselnymi fantazjami. Zauważyłam na przykład, że te ślubne kiecki, które moim znajomym podobają się najbardziej, dla mnie są wręcz odrzucające; gdyż nie są ubraniem a właśnie przebraniem. Za nie-siebie. Czymś tak jawnie sztucznym, że aż bezczelnym i irytującym. Co więcej, często do podobnych przebieranek zmuszany jest też pan młody, główny męski bohater naszego przedstawienia. A to już jest ingerencja w wolność osobistą drugiego człowieka.
Żeby nie było: rozumiem, skąd biorą się podobne oczekiwania - i że instynkt stadny przyszłych/potencjalnych panien młodych wcale nie jest najważniejszym z powodów. Kiedyś natknęłam się w Sieci na świetne, choć z konieczności uproszczone, opracowanie sklecone przez kogoś ze stołecznych konsultantów ślubnych [które dziś odnalazłam; TUTAJ znajdziecie część pierwszą, TUTAJ drugą a TU trzecią; zajrzyjcie koniecznie!]. I nie powiem, odczułam przyjemnie zaskoczenie, że nawet w tej branży można znaleźć naukowe, analityczne podejście do tematu. :) Zwyczajnie męczy mnie powtarzalność ślubno-weselnych oczekiwań; fakt, iż wszystkie są takie same.
Lecz prawdę mówiąc moja opinia się nie liczy - tak faktycznie wizji ślubu idealnego nie planuję nigdy wcielać w życie. Swoich ani tym bardziej cudzych. :]

Po prostu czułam, że muszę zamieścić przydługą dygresję. :> Która wyjaśniłaby Wam, jak bardzo nie-mój jest opisywany dziś zapach. I jak dziwne jest to, że nawet mi się podoba. :) Może nie na tyle, by zapragnąć choćby małej odlewki ale w ogóle mam go za całkiem dobry materiał; z tym że na krótki, niezobowiązujący romans, nie zaś stały związek.

Couture wspomnianej marki Badgley Mischka to zapach ciężki, słodki i jednoznacznie, stereotypowo kobiecy. A do tego wymuskany, wychuchany; tak śliczny, że aż przeestetyzowany. Jak eleganckie przyjęcia weselne, gdzie wszystko musi pasować do wszystkiego, z kształtem luster w toalecie oraz odcieniem skarpetek pana młodego włącznie. Irytująco wręcz perfekcyjne; tak teatralne, że bardziej już się chyba nie da.

O ile BM Signature było bukietem świeżych kwiatów ułożonych w estetyczną, lśniącą kopułkę (mającą kojarzyć się z kwiatami z tkaniny), Couture to bardziej tort weselny w amerykańskim stylu. Piętrowy, zdobiony masą cukrową, kwiatami, owocami, galanterią cukierniczą; pastelowy, słoneczny.
Z otwarciem soczyście owocowym, jednocześnie miękkim i chrupkim, jasnym lecz nie oślepiającym. Ze skoncentrowaną fruktozą w miejsce białego cukru; ten zjawi się później. Póki co - możemy cieszyć się duetem soczystej, dojrzałej gruszki ze śliwką (bardziej jasną renklodą niż węgierką, jeśli trzymać się gatunków powszechnie znanych mieszkańcom naszej części świata). Duetem pogodnym i niemęczącym, choć trudno nie zarzucić mu pewnej pretensjonalności. Lecz to szczegół.

W miarę upływu czasu owoce tracą sporo soków, choć nic z wrażenia błogiej świeżości i łączą się z nieprzytłaczającym bukietem białych kwiatów. Daje się wyczuć zwłaszcza słodki, troszkę pudrowy jaśmin wielkolistny oraz śmietankową gardenię. Może też dosłownie pojedyncze frakcje ylangowo-tonkowej, zielono-egzotycznej słodyczy. Ogólnie jest kobieco i przyjemnie, bez zbędnych w dniu ślubu kilometrów "ogona" zapachowego.
Najmniej ciekawa wydaje się baza Couture, kiedy całość zmienia się w wiotki, biały obłoczek z syntetycznego, jasnego piżma, nutki lekkiej paczulowej czekolady [hip hip hura, że nie oranżadki ;] ] oraz słodyczy, która z owocowo-kwiatowo-tonkowej zmienia się w wanilinową. Na postumencie z bliżej nieokreślonego "jasnego drewna"; równie syntetycznego, co cała reszta bazy, niemniej trzymającego poziom. Naewt wówczas, kiedy wanilina cofa się gdzieś wgłąb obrazu a piżmowy puderek zmienia w jak najbardziej dosłowny tuman cukru pudru, owiewającego resztki kwiatów i owoców, akordy drzewno-orientalne oraz pseudo-cielesne ciepełko piżma. Obejmującego w posiadanie piękny ogród w którym, niczym porzucone na scenie rekwizyty, znajdują się materialne pozostałości po wykwintnym przyjęciu weselnym na świeżym powietrzu. Brak tylko ludzi. Ci pewnie zwiali przed cukrową burzą... :)

Pachnidło okazało się niezbyt oryginalne, przewidywalne od początku do końca może trochę męczące, lecz przy tym także i miłe. Tak po prostu, dla ludzkiej radości. Od ponurej groteski Marry Me! Lanvin (i nie tylko) odległe o tysiące kilometrów.
I całe szczęście.

Rok produkcji i nos: 2008, Caroline Sabas

Przeznaczenie: zapach dla kobiet; nie tworzy sillage tylko luźną aurę, z czasem przybliżającą się do skóry.
Na okazje nieformalne lub Bardzo Ważne (nie tylko ślub).

Trwałość: w granicach pięciu-sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-owocowa
[choć nie przesadzajmy z tym szyprem... ;) ]




Skład:

Nuta głowy: jeżyna, gruszka, śliwka
Nuta serca: jaśmin, gardenia, fiołek
Nuta bazy: paczuli, czarna wetyweria (?), białe piżmo
___
Dziś Woody marki Arabian Oud.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://fuckyeahweddingideas.tumblr.com/post/31404272718
2. http://www.stylemepretty.com/2010/04/20/california-vineyard-wedding-with-a-gorgeous-dress/?referrer=LuxeFinds.com