czwartek, 31 marca 2011

Jeszcze więcej słodkości


Nie mam pojęcia, czy perfumy wzięły nazwę od miasta Isfahan w Iranie czy od deseru (a raczej deserów) ikonicznego paryskiego cukiernika, Pierre'a Hermé. Wiem, że kompozycja, którą dziś się zajmę, Rose Ispahan marki Yves Rocher, jest wariacją na temat nieznanego mi klasyka z 1977 roku. Do tego tak ujmującą i słodką, iż skojarzenie cukiernicze nie powinno budzić niczyich zastrzeżeń. :)
Lecz oto przypomniałam sobie o jeszcze jednym, najbardziej oczywistym skojarzeniu: ispahan to gatunek róży! Mięsistej, jasnoróżowej, sprawiającej wrażenie podrasowanego kwiatu dzikiej róży; większego, bogatszego, o znaczniejszej ilości płatków i słodkawym aromacie. Czyżby więc RI było po prostu hołdem dla kwiatu? Zresztą nieważne. I tak napaliłam się na ciastka! ;) Pozwolicie?

Pierwotnie deser o wspomnianej nazwie był rodzajem sporego ciastka (tortu?) bezowego, w którym różowe makaronikowe blaty kryły różany krem z nutką liczi oraz maliny. Dziś takie połączenie smaków - róża, malina, liczi - stało się specjalnością Pierre'a Hermé, jego popisem i niemal podpisem, hojnie składanym na makaronikach, croissantach, deserach "w szklance" i oczywiście torcie, od którego wszystko się zaczęło.


Wkrótce stało się jasne, że pisane z małej litery słowo "ispahan" zyskało rangę nazwy własnej, która na trwałe rozgościła się w księgach wiedzy gastronomicznej. :) Jeśli cokolwiek zawiera w sobie smaki róży, maliny oraz liczi, a do tego przybiera barwę od słodkiej, jasnoróżowej po zadziornie fuksjową, wówczas mamy do czynienia z deserem w typie Hermowego ispahan. Może to być rolada biszkoptowa, tarta lub mufinki, jak te z pierwszej ilustracji. Niech nam żyje Pierre Hermé! ;)
Dzięki niemu w zasadzie nie widzę różnicy (ani potrzeby) dociekania, skąd wzięła się nazwa Rose Ispahan oraz co w niniejszej kompozycji jest różą, co fundamentem z klasycznego dzieła, a co całą resztą. Choć przyznam, że brak malin i liczi w deklarowanym składzie jest tu swego rodzaju podpowiedzią... ;)
Którą, jak ostrzegałam, nie zamierzam się przejmować. W najmniejszym stopniu. Po co, skoro RI pachnie mi ciastkami?

Do dzieła!


Pachnidło rzeczywiście jest dość niestandardowe; od samego początku róża, wanilia i jakaś lekka słodycz innego rodzaju tak bardzo się mieszają, na moich oczach przeobrażając w mlecznoróżowy mus, lekki i apetyczny, że ich zlokalizowanie i wskazanie palcem staje się niemal niemożliwe. Przynajmniej ja nie tracę na to czasu. Puchata, aksamitna, w pełni jadalna kompozycja zbyt mnie kusi. Słodka, ale nie przesłodzona [zatrzymana od krok od ulepu], miękko opatula całe ciało, przyoblekając je w ochronną warstwę kalorii. Poważnie; mam wrażenie, jakoby Rose Ispahan dodawała kilka centymetrów w obwodzie tego i owego w naszym ciele. Na wszelki wypadek lepiej nie stawać na wadze po większej aplikacji. ;) Paradoksalnie właśnie tej cechy pachnidła nie odbieram jako wady. Bo pomyślcie tylko: perfumy, które idą w biodra. Co to musi być za charakter! Co za olfaktoryczna perfidia. Jaki przebiegły chochlik w różowiutkim wdzianku.
Oraz odskocznia od stosowanych na co dzień i od święta killerów, kolubryn i Terminatorów najróżniejszej maści, stanu i charakteru.

Tym, co nie dziwi, jest wysoki poziom wykonania; staranny dobór składników i oczywiste przemyślenie całej kompozycji. Wszak Yves Rocher to wysoka jakość za niską cenę. :) Ów fakt najwyraźniej od lat nie ulega zmianie. Coraz rzadsza zaleta, szczególnie, jeśli popatrzymy na powolne staczanie się takich tuzów głównonurtowego perfumiarstwa, jak np. Gucci. Lecz nic to (przynajmniej w tej chwili)! Wracam do miłego wąchania.

Im dłużej RI przebywa na skórze, tym bardziej upojna, słodko-erotyczna się staje. Po raz kolejny nawiedza mnie wizja nagiej pulchnej blondynki o długich włosach, czekającej w kremowej, satynowej pościeli na kochanka. Ten, dodajmy, jest tuż obok; właśnie ściąga skarpetki, choć wychodzi mu to cokolwiek nieporadnie. Śpieszy się, więc przestańmy go peszyć i idźmy sobie z nieswojej sypialni.

Po początkowym różano-waniliowo-mimozowym adagio następuje rozwój akcji. Tempo robi się żywsze, wesołe i połyskliwe; mamy okazję wsłuchać (a raczej wwąchać) się w allegro wanilii, słodko-kamforowych goździków oraz nutki przypraw, z pieprzem i gałką muszkatołową na czele. Z czasem pojawia się ambrowe presto, zręcznie nakładające się na widmową już różę, podbudowane przyprawami oraz czymś w rodzaju kremowego sandałowca.
Natomiast w finale dominuje andante, powoli przechodzące w lento. Do posuwistej, łagodnej ambry dołącza łagodne, pudrowe paczuli o najjaśniejszym ze wszystkich czekoladowych odcieni. Razem rozlewają się gęstą, szeroką i łagodną falą, obmywają wszystko na swojej drodze. Towarzyszy im wanilia.
Rozumiecie już, o co chodziło z tymi kaloriami? Istna orgia deserowa. :) Czuję się trochę, jak małe dziecko zostawione z całą tabliczką czekolady, talerzem ciastek i pudłem ulubionych lodów w zamrażarce. Dlatego przyjemność obcowania z Rose Ispahan staranie dawkuję. Nie chcę cierpieć z przejedzenia. :)


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: słodki, przytulny zapach dla kobiet. Na wszelkie okazje, choć w większej ilości potrafi przydusić nadmiarem słodyczy. Raczej bliskoskórny.

Trwałość: od czterech do ponad siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-waniliowa (oraz gourmand)

Skład:

różą, mimoza, goździki, wanilia, inne przyprawy, paczuli, ambra [u YR?!]
___
Dziś noszę Ambre Gris od Balmain.

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje pochodzą z http://flickrhivemind.net/Tags/ispahan/Interesting natomiast trzecia - z http://parisbreakfasts.blogspot.com/2008/02/fetish-ispahan.html

środa, 30 marca 2011

Jedność nie-przeciwieństw

Ostatnio miewam dość dziwne problemy. :) Zastanawiam się, na przykład, nad definicją wulgarności. A więc czy jest to chamstwo, gruboskórność, ordynarność połączona z tępym samozadowoleniem? Jeśli tak, to temat uważam za zamknięty. Ale czy to jedyny możliwy sposób opisywania wulgarności? I jeśli dla każdego ów termin oznacza co innego?
Gdzie leży granica między dosadnością a wulgarnością? Między wulgarnością a werbalną przemocą? Czy nie jest przypadkiem tak, iż dla każdego przebiega w innym miejscu, a do tego jest bardzo cienka? Czy w dzisiejszych czasach [czemu akurat dzisiejszych, przeczytacie TU] nie jest łatwo zupełnie nieświadomie, bez cienia złych intencji, ubliżyć komuś?
Coś w tym musi być, co zresztą widać nawet na przykładzie świata perfum. Imaginujcie sobie: przy wielu niezbyt pochlebnych recenzjach Black Aoud od Pierre'a Montale jakoś nie odnajduję w nim nawet cienia wulgarności. Siłę, rogaty charakter, może nawet potęgę - owszem, tak; ale nie prostacką dosadność. Z drugiej strony obelżywe wydaje mi się stosowanie ukochanych przez tłumy świeżaczków, z niemożliwie ordynarnymi Light Blue D&G czy J'Adore Diora na czele. A przecież wspomniane kompozycje uznawane są za lekkie i miłe dla otoczenia!
Więc nie podejrzewam o pomyłkę ani siebie, ani miłośników Jasnoniebieskiego (który przecież "obiektywnie" jest ciekawą i dość niesztampową mieszaniną). Najwyraźniej mamy odmienną wrażliwość, zmysł estetyczny czy podejście do perfumowania ciała; to wszystko. N-no, może jeszcze charakter. ;)
Co w niczym nie zmienia faktu, że moje rozmyślania nie mają zamiaru zbliżyć się do szczęśliwego finału. Nadal nie bardzo rozumiem, czym jest (a czym nie jest) wulgarność.

Jak zwykle rozpędziłam się w przeciwnym kierunku. ;) Chciałam tylko napisać, iż rzeczony Black Aoud wedle mojego powonienia wcale nie jest wulgarny, gruboskórny czy zły. Wcale-to-a-wcale! :) Jest wyrazisty. Nieco mroczny. Urokliwy.


Lecz nigdy niewybredny w sposób koszarowo-prostacki. Choćby dlatego, że neopoganie raczej nie pozwalają się skoszarować. ;)

Black Aoud jest aromatem silnym, przemożnym, tytanicznym. Trudnym do zapomnienia oraz łatwym do pokochania. Traktującym romantyczno-ckliwe banialuki ze zdrowym dystansem a także z pobłażliwym uśmiechem odnoszący się do egzaltowanych tlenionych/czernionych pannic i ich odzianych w dresy, hm.. kawalerów. Kolejny drapieżny wampir z mojej kolekcji. :)
Jednocześnie gęsty i mroczny, świetlisty i przewiewny, niebezpiecznie pogrywający z Absolutem. A do tego poetyczny. Wpędza mnie cholernik w bajroniczne klimaty. ;)
I dobrze; wolę permanentny romantyczny bunt od smęcącego fantasty, Wertera.

Wiem nawet, skąd mogą brać się opowieści jarmarcznym charakterze omawianego pachnidła: w końcu niełatwo strawić wielogodzinne, conocne zmaganie aniołów z demonami; do tego równie celowe, co niekończące się turlanki Prometeusza. Toczoną w całkowitych ciemnościach walkę między twardym, ekspansywnym agarem oraz czarną, silną i zdeterminowaną różą. Do tego mamy i trzeciego bohatera; pierwotnie sędziego, dziś odrębną stronę w konflikcie, czyli złote, półpłynne i cielesne labdanum. A wszystko stanowcze do granic fanatyzmu; poetyckiej zadumy i subtelności starych koronek nie stwierdza się. Więc co tu kochać?


Odpowiem przekornie: poetycką zadumę i subtelność starych koronek. :) Tyle, że rozumiane nieco opacznie; zaduma jest bardziej baudelairowska, zaś pożółkłe koronki szczodrze posypano arszenikowym pudrem. Klimaty odległe od fałszywej, wystudiowanej subtelności. Oraz dowód na to, że [co niektórym wydaje się nieprawdopodobne ;) ] istnieje gorący seks bez ataków na godność osobistą partnera. Ale ja nie o tym...
Dygresja: zauważyliście, jak często trudno utrzymać w ryzach pisaninę o perfumach, o sztuce w ogóle? Jak bardzo rozłazi się na wszystkie strony, zahacza o wszelkie możliwe tematy? Jak bardzo analiza dzieła sztuki potrafi być interdyscyplinarna? Koniec dygresji. ;)

Oud, bordowa róża, labdanum - w takiej kolejności wychwytuję głównych graczy kompozycji. Splecionych ze sobą tak mocno, że z czasem coraz trudniej określić ich granice. Co więcej, labdanum pojawia się i znika gwałtownie, acz niezauważalnie; dlatego zwykło się przyglądać jedynie dwóm pierwszym nutom, i tak najsilniejszym, najbardziej niezależnym. A przecież marniejącym bez drugiego składnika! Taka para, co ani z sobą, ani bez siebie żyć nie może. :)
Cała reszta - mandarynka, paczuli, piżmo - jest tylko tłem, niezbędnym, ale ukrytym, cichym, nad wyraz dyskretnym.
Nie wiem o nich nic zgoła. Nie wiem, kiedy się pojawiają, jak wyglądają ani kiedy odchodzą. Zwyczajnie ich nie zauważam, zaabsorbowana grą mrocznej róży z osiłkowatym agarem. Nie ma w niej wiele romantyzmu, ale też ze świecą szukać agresji, pornofantazji czy (nawet symulowanej) niezgody któregokolwiek z partnerów.
Ano tak, partnerów. Bo przy całej pierwotnej gwałtowności pachnidła jego dwa główne składniki okazują się doskonale dopasowane, idealnie zbilansowane, równie temperamentne. Zwijające się w jedność, niekoniecznie przeciwieństw. Naprawdę równe sobie. I doskonale tego świadome.
Kto powiedział, że "ciemne" koniecznie musi równać się "złemu"?

Dyskretna dosłowność Black Aoud mnie nie odrzuca. Przeciwnie, doceniam ją i cieszę z faktu, że zawitała do mojego olfaktorycznego uniwersum. Stała się miłą niespodzianką po rozczarowująco gładkim Rose Aoud od M. Micallef.
Czuję, że umili mi niejeden dzień. :)


Rok produkcji i nos: 2006, Pierre Montale

Przeznaczenie: kapitalnie skrojony uniseks; bogaty, ciężkawy, o znacznej emanacji. Wieczorową porą bezpieczny, w dzień - tylko dla wrednych osobowości. ;)

Trwałość: ponad szesnaście godzin

Skład:

róża, oud, piżmo, mandarynka, paczuli, labdanum
___
Dziś noszę Santalum marki Pro Fumum Roma.

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje to
Opactwo w dąbrowie pędzla Caspara Davida Friedricha oraz Orfeusz autorstwa Gustava Moreau. Obie pochodzą z czeluści mojego twardego dysku.

poniedziałek, 28 marca 2011

Najwspanialszy

Najwspanialszy, najszlachetniejszy, najwytworniejszy, najczcigodniejszy, największy... jedyny.
Ów iście monarszo-absolutystyczny spis pochlebstw przychodzi mi na myśl za każdym razem, gdy skrapiam się Cinnabarem od Estée Lauder. Lecz wcale nie dlatego, że odnoszę się doń z czołobitną estymą, tylko... z grzeczności. Bo to on, Cynober, ma o sobie nadzwyczaj wysokie mniemanie. I bardzo mu z tym do twarzy. :)
Królewska rdza.


Budząca respekt, tworząca dystans, jednocześnie zimna i gotowa zabić w amoku. Iwan Groźny. A może ktoś z długiego szeregu chińskich cesarzy - władców absolutnych? Cinnabar nie pertraktuje, nie słucha posłów, nie bierze jeńców. Cinnabar śmiało pędzi "na czołówkę" i - wygrywa.

Uch, jak ja go uwielbiam! :) Kocham jego moc, podmuchy gorącego powietrza, trudny charakter, krzykliwość; ubóstwiam buńczuczne, niekończące się demonstracje siły. Jakąś pierwotną, wyrafinowaną moc. Estymę maskującą mordercze zamiary. Pragnienie krwi.
Początkowo nie miałam pomysłu na recenzję, planowałam zilustrować ją fotografiami szkarłatnego cynobru, w stanie czystym i po przetworzeniu. Lecz kiedy włączyłam płytę z Dwudziestoma trzema fantazjami Eustachego du Caurroy, przepadłam. Mój duch niemal automatycznie przeniósł się do szesnastowiecznej Francji. A przecież nie był to cichy i spokojny kraj. Nic z tego!


W Polsce trwał sławny Złoty Wiek, epoka postępu, rozsądku, nauki. Tolerancji religijnej. Dla "starej" części kontynentu, z Pierwszą Córą Rzymu na czele, Litwa z Koroną były ziemią dziką, dziwaczną i zacofaną; nawet z nas żartowano: "jeśli jesteś innowiercą i pewnego dnia obudzisz się, a w swej miejscowości nie znajdziesz żadnych współwyznawców, wówczas jedź do najbliższego miasta. Jeśli tam nie spotkasz nikogo ze swoich, udaj się do stolicy, jak reszta wszelkiego tałatajstwa. Lecz jeśli twych braci w wierze zabraknie w stolicy, na pewno znajdziesz ich w Polsce; ale jeżeli i tam ich nie będzie, znaczy, że twoja religia nigdy nie istniała"*. Ostrzegałam - dziki kraj. ;)
Protestantyzm we Francji miał się dużo, dużo gorzej. Tam tolerancja religijna, niechby i nominalna, była fikcją. Rzeź w Noc św. Bartłomieja nie wzięła się z niczego, była czymś więcej, niźli chłodną, polityczną kalkulacją Katarzyny Medycejskiej, jej syna, Karola IX oraz księcia Gwizjusza. Masakra hugenotów, rozpoczęta w Paryżu między 23 a 24 sierpnia 1572 roku, rozciągnęła się na cały kraj i ostatecznie pochłonęła około dwudziestu tysięcy istnień ludzkich.
Jej preludium rozegrało się zaledwie sześć dni po ślubie królewskiej siostry, Małgorzaty, z hugenockim królem Nawarry, Henrykiem. Małgorzata de Valois. Małgorzata z Nawarry. Królowa Margot.

Słynna z, wykraczającego daleko ponad przeciętność, apetytu erotycznego; inteligentna, piękna, kłótliwa, ambitna, niemal aspołeczna; lubująca się w luksusach i intrygach skandalistka, wciąż rozmieniała się na drobne. Po oficjalnym unieważnieniu jej (wyjątkowo burzliwego, nawet jak na ówczesne warunki polityczne) małżeństwa żyła na skraju ubóstwa. Po pewnym czasie jednak postanowiła pojednać się z mężem, wówczas królem Francji, i jego drugą żoną. Po powrocie do Paryża stała się znana jako mecenaska artystów, opiekunka ubogich oraz... wychowawczyni wszystkich dzieci byłego męża.
Zmarła 27 maja 1615 roku, w wieku sześćdziesięciu dwóch lat. Podobno do ostatnich dni gorliwie wznosząca modły do Erosa, niezmiennie rozmiłowana w ślicznych chłopcach.
Prawdziwie wyniosła, zapatrzona w siebie, barwna. Ostatnia z Walezjuszy.
"Moja" twarz Cinnabar.


[Szukałam tej ilustracji w wydaniu nie-okładkowym, bezskutecznie.]
Woń to doprawdy potężna. Nie na dzisiejsze czasy. Uderzająca w nozdrza, podstępnie atakująca płuca, a bywa, że i wyciskająca z oczu łzy. Ale nie zamierzam przestać jej używać, za nic! ;) Gzie jeszcze znajdę tak pozbawioną zahamowań, pierwotną i w pełni "naturalną" moc?
Bo o ile Bandit jest impresją na temat wojny nowoczesnej, industrialno-atomowo-zmechanizowanej, Cinnabar pozostaje dziką, okrutną, niemal sadystyczną rzezią w dawnym stylu. Dworskie intrygi w takt muzyki i ciepła krew wrogów obmywająca nasze twarze. Budzące grozę odzwierciedlenie tego, ile (ilu?) człowiek może zniszczyć własnoręcznie, wyłącznie dzięki sile własnej woli i - własnych mięśni. Oto Cynober.
Nie ma w nim miejsca na prostotę czy tępą brutalność. Oto prawdziwie demoniczna sztuka - przeinaczona ars moriendi.

Trudno o zapachu wywołującym tak silne wizje napisać coś konkretnego. Zbyt jest potężny, zbyt wielowymiarowy i wieloskładnikowy. Mroczny, orientalny, kadzidlany, przyprawowy i pudrowy jednocześnie. Głęboki, nieokiełznany, dziki w ten, jedyny w swoim rodzaju, dworski sposób. Majestatyczny.
Wyczuwam lekkie tchnienie owoców, odurzające kwiaty, nieco przypraw. Te ostatnie z czasem nabierają znaczenia, zmieniając się w istną burzę pyłowa, dusząc chmurą burego cynamonu, czekoladowych goździków, kardamonu i pieprzu; dołącza do nich kadzidło, co czyni kompozycję podobną do Baume du Doge od Eau d'Italie. Z czasem kadzidła jest coraz więcej, lecz myliłby się ktoś sądzący, iż ma ono wiele wspólnego z uroczystościami u Notre-Dame de Paris. Nie, kadzidło z Cinnabar jest jakiekolwiek, byle nie katolickie. Religia w tej scenie nienawiści otrzymała rolę pokornej służki.
Zaczyna się cicho, z klasą, by po pewnym czasie ukazać swą niszczycielską twarz: pojawia się i "zwęglona" wetyweria, i sypki puder z paczuli, poharatany na drzazgi sandałowiec, cieknąca strugą wanilia, rozpłatane aromatyczne balsamy, których swąd zagłusza woń każdego ogrodu, puchnąca ambra.
Podobno o świcie 24 sierpnia 1572 roku wody Sekwany miały kolor szkarłatny...

Lecz w kompozycji pojawia się także wątek miękki, bardziej litościwy, ludzki. Margot straciła kochanka, młodego protestanckiego szlachcica [fakt historyczny; info dla tych, którzy pamiętają film z 1994 ;) ], ale zdołała ocalić życie swego męża. W czasie, gdy siepacze jej matki dokonywali czystki, młoda królowa próbowała zdać egzamin z człowieczeństwa. Nie z powodu jakichś szczytnych idei, ale "bo tak się złożyło", po prostu.
Dokładne w taki sam sposób broni się Cinnabar.
Po prostu.


Rok produkcji i nos: 1978, ??

Przeznaczenie: zapach teoretycznie damski, lecz współcześnie na męskiej skórze nie budzi najmniejszych zastrzeżeń. No i jest silniejszą, bardziej charakterną wersją męskiego Gold od Amouage. Poważnie. :) Uwaga na emanację!

Trwałość: od ośmiu do blisko piętnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, mandarynka, brzoskwinia, przyprawy (w tym goździki), kwiat pomarańczy
Nuta serca: goździk, róża, lilia, jaśmin, tuberoza, cynamon
Nuta bazy: drewno sandałowe, wanilia, wetyweria, paczuli, ambra, balsam tolu, olibanum, benzoes
___
Dziś noszę Cardinal od Heeley'a.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://webloged.com/wikipediafeaturedpictures/cinnabar/
2. http://adhocclassicism.blogspot.com/2010/11/top-15-historical-movies.html
3. http://scandalouswoman.blogspot.com/2010/07/scandalous-women-on-film-queen-margot.html

niedziela, 27 marca 2011

Popfilozofia czyli jedz, módl się i kochaj

Skoro właściwie nadal trwa sobota... ;)


O „głębię przemyśleń” coraz prościej. Dziś na poszukiwania związków między szmirą a dziełami najtęższych umysłów naszego globu udają się nawet poważni naukowcy [w żadnym wypadku nie wyposażeni w chłodne, analityczne „mędrca szkiełko i oko”]. I zawsze coś tam wygrzebią.
W końcu płytka twórczość również zasadza się na tych samych, klasycznych fundamentach co cała reszta. I doprawdy, powiadam Wam, jeśli komuś jest konieczna do życia, to niech się nią upaja. Lepsza uproszczona popfilozofia niż żadna. Z całym szacunkiem.
Każdemu od czasu do czasu przyda się łatwa, nie angażująca mózgu, nieskomplikowana rozrywka. Ot tak, po prostu. Do autobusu, na plażę i na bezsenność. Dlatego powoli uczę się dystansu do dzieł typu Kod Da Vinci, Nigdy w życiu albo Jedz, módl się, kochaj. Bo „dla każdego coś miłego” (byle tylko miłe nie okazało się wszystkim – a tak się zazwyczaj dzieje; ale to inny temat ;) ).
Oraz do analogicznych produktów perfumeryjnych. :) Nadal będę tępić banał, nudę, kicz, ale powoli zyskuję świeższy pogląd na – jakby to nazwać – perfumiarską ideę ikeową. Stąd pozytywna opinia kolejnej limitowanki Escady, Taj Sunset.


Która mimo wszystko nigdy nie ujrzałaby światła dziennego w takim kształcie, gdyby nie jej zaskakująco wysoki poziom. Jak na limitowaną Escadę, rzecz jasna. :)
Taj Sunset to istny wulkan optymizmu. Powódź słodkich owocowych soków stonowana ozonowym, lekkim kwieciem ostatecznie wpada w płaskie klimaty pseudoorientalne, w sensie stereotypowym. Lecz zanim do tego dojdzie jest naprawdę bardzo przyjemnie…

Kompozycja otwiera się nadzwyczaj sugestywnie, tj. michą dorodnych, dojrzałych, pokrojonych na cząstki i ociekających sokiem owoców. Doprawdy nie wiem, czy pierwsze nuty TS kojarzę bardziej z sokiem o smaku „multiwitamina” czy z pucharkiem malinowego sorbetu. Na dokładkę pewnego razu, na tym samym etapie, usłyszałam: „o! Kolorowa wata cukrowa”. I bądź tu mądra. ;)
Tak czy inaczej, zaraz po aplikacji wyczuwam żywą, słodką i aromatyczną pulpę złożoną z mango, malin, brzoskwini (lub raczej nektaryny) oraz wibrującą, odświeżającą czerwoną pomarańczę. Jest mi naprawdę miło. Gdyby składniki były odrobinę wyższej jakości...
Po pewnym czasie robi się nieco mniej atrakcyjnie, przynajmniej dla mnie. Albowiem upojna, zdrowa słodycz zyskuje tonujący ją kontrapunkt: cichy, delikatny, ozonowy kwiat lotosu wspomagany przez lilię wodną i jeszcze jeden, dość statyczny, owocowy akcent. Po spojrzeniu w nuty już wiem, że miałam do czynienia z niejakim jabłkiem gwiaździstym, czyli mlecznym owocem, czyli kainito (łac. Chrysophyllum cainito). To już nie moja bajka, ale nadal pachnie dosyć przyjemnie i noszalnie.
Dopiero w ostatniej fazie kompozycja przepoczwarza się w twór naciągany, wymuszony, nijaki. Podejrzanie marny, biorąc pod uwagę czarowne otwarcie. Choć z drugiej strony: w końcu o to chodzi, o pierwsze wrażenie; reszta jest koniecznym uzupełnieniem produktu marketingowego. ;) Nadal wyczuwam cień soczku multiwitaminowego, lecz tym razem towarzyszą mu: plastikowy sandałowiec, irytujący falsyfikat pudrowego piżma oraz gnijący miąższ orzecha kokosowego. I właśnie ten ostatni sprawia, iż całość „mydli się na słodko”. Moja skóra nie jest przesadnie wierną fanką kokosa. :) Dlatego wierzę, że są osoby, na których baza Taj Sunset nie psuje całości efektu. Lecz nie jestem jedną z nich.
Czy żałuję? Może...

Gdyby finał był równie przekonujący, co otwarcie, płakałabym rzewnymi łzami. Ale nie jest. Z tego powodu po prostu wzdycham z lekką przyganą.
Spokojnie, to tylko „wyrób w stylu Ikea”, nie dzieło sztuki. Ma się sprzedawać, nie prowokować do namysłu. A że tym razem, wyjątkowo!, uwertura udała się szczególnie, lekka i urokliwa łatwo wpada w ucho, przeto chętnych użytkowniczek nie powinno zabraknąć. :)
Jakoś nie potrafię myśleć o nich bez marginesu życzliwości.


Rok produkcji i nos: 2011, ??

Przeznaczenie: kompozycja stworzona dla kobiet; żywa, urocza, optymistyczna i łatwa. Idealna na nieformalne okazje i upalne letnie wieczory. :) Albo kiedy zechcecie.

Trwałość: od pięciu do blisko ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: nektaryna, mango, czerwona pomarańcza
Nuta serca: malina, lilia wodna, lotos, kainito
Nuta bazy: kokos, piżmo, sandałowiec
___
Noc w oparach Hypnotic Poison Diora [wcześniej było Night Aoud, a jeszcze wcześniej to, o czym powyżej].

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://i.pinger.pl/pgr136/39bbb5050013cbb64d1a24e8/2010_eat_pray_love_010.jpg
2. http://littlecornerofmyworld.blogspot.com/2011/01/eat-pray-love.html

sobota, 26 marca 2011

A przy okazji...

Cały świat raptem oszalał na punkcie najnowszej reklamy Mademoiselle Coco. Najwyraźniej jestem jakaś uwsteczniona, anachroniczna czy czort wie jaka, lecz - zabijcie mnie - nie rozumiem jej.
O co chodzi??
Keira Knightley budzi się, perfumuje, ściga (?) na beżowym motocyklu, bierze udział w sesji zdjęciowej (która niczym nie różni się od jej porannego wstawania), uwodzi (?) fotografa, a później, lub raczej "zamiast", ucieka mu przez okno. Jaki jest sens tego filmu? Dać do zrozumienia, że prawdziwa kobiecość jest nieuchwytna? Sorry, panienkowość raczej. I nie, nie jest nieuchwytna. Że użytkowniczka MC chodzi swoimi ścieżkami, jest prowokacyjna, frywolna, ale zawsze silna i, choćby się waliło i paliło, to ONA trzyma w ręku wszystkie atuty? Coś jeszcze innego?

Zresztą, co za różnica? Reklama pewnie już spełnia wyznaczone sobie zadanie, bo wszak jest o niej głośno. Tylko, że wyżej podpisana za nic w świecie nie potrafi jej zrozumieć.
Być może byłoby mi łatwiej, gdyby głównej roli nie dostała Pani Piszczel [czy też, jak wolą niektórzy, "babka z wklęsłymi cyckami" ;) ]. Brytyjka Knightley ma się nijak do wizerunku paryskiej trzpiotki-uwodzicielki.
Zaś od całego filmu aż bije nienaturalne silenie się na szyk, oniryczność uzyskana za pomocą najnowszych technologii, ogólne poszarpanie i alogiczność opowieści. No i Piszczel...
Dlaczego twórcy spotu za wszelką cenę starają się sprawiać wrażenie, że chodzi im o coś bardzo głębokiego? Po kiego czorta? Liczy się sprzedaż X litrów perfum, nie Wielka Idea! Niby jasne, że to idea najlepiej się sprzedaje, ale przecież można było ubrać ją w film rozsądny, chwytliwy i zapadający w pamięć?
Naprawdę wierzę, że Mademoiselle Coco do ugruntowania swej pozycji nie potrzebuje wizualnego bełkotu.

Czy ktoś jest w stanie mi to wszystko objaśnić?
___
Na razie pachnę sobą. :)

piątek, 25 marca 2011

Powieści i Romanse

Ha! I teraz wyjdzie. W poprzednim poście cieszyłam się zmianami, odrodzeniem przyrody, zbliżającą się powodzią bzów i ich niebiańskiego zapachu, a teraz co?? ;) Grudniowo-świąteczne [jak przetłumaczyć zwrot "winter holidays"?] limitowanki, zapach sosen, zima, śnieg i piosenki dla amerykańskich dzieci?
Spokojnie, nie będzie tak źle. Wbrew skojarzeniom, przygoda z Reindeer Games marki Smell Bent nie musi kończyć się wraz z utopieniem Marzanny. :)

Fajna, czaderska, coolowa i jazzy reniferza ekipa, początkowo gardząca Rudolfem, odmieńcem o czerwonym nosie - jakie to hajskulowe! ;) Oraz uniwersalne; w końcu "inność" i "obcość" jednostki bądź grupy to od niepamiętnych czasów powód wystarczający, by bliźnich dyskryminować, piętnować, wyganiać, wyżynać i upokarzać na tysiąc innych sposobów. Więc w sumie dobrze, że nawet śmieszna piosenka o małym reniferku Santy, kolejna bajka Disneya czy... komiksy o superbohaterach poruszają ten bolesny i trudny temat. Oraz uczą tolerancji.

Niezbyt zachęcający początek recenzji perfum, prawda? Jakoś nie prowokujący do błogiego samozadowolenia.
Więc zacznę jeszcze raz.


Tym razem towarzyszyć mi będzie luźny cytat z ekranizacji Opętania A.S. Byatt: "nie czuję się skazana na samotność; nie jestem księżniczką uwięzioną w wieży, prędzej pająkiem siedzącym pośrodku sieci" [film oglądałam dawno, co tłumaczy moją szwankującą pamięć :) ].
Rozumiem bowiem, dlaczego mądre kobiety wybierały samotność i życie na obrzeżach swoich małych społeczności. Rozumiem je doskonale. Samotność nie musi być wyrokiem, czasami odbierana bywa jako nagroda i szansa.
Nie musi być niczym złym, smutnym czy ponurym. Poza tym wszystko zależy od tego, jak zdefiniujemy samotność. Z punktu widzenia ekstrawertycznych, dynamicznych mieszkańców wielkich miast, osamotnioną dziwaczką mogłaby być na przykład bohaterka ostatniej powieści Olgi Tokarczuk, Prowadź swój pług przez kości umarłych. Tymczasem sama pani Duszejko nie oceniała swej egzystencji w podobnych kategoriach: żyła z dala od ludzi, opiekując się opuszczonymi po sezonie domkami letniskowymi, miała wąską grupkę przyjaciół i znajomych oraz swoje zwierzęta. Cały las pełen bratnich i siostrzanych dusz. O niebo ważniejszych od większości znanych jej ludzi. A to tylko pierwszy przykład z brzegu.
Pragnęłam dać do zrozumienia, że nasz świat nie ogranicza się jedynie do hordy homo sapiensów, lecz jest daleko bardziej złożony [kto zna hipotezę Gai? Lub choć Avatara oglądał? ;) ]. Subiektywna samotność może być pięknym i cennym doświadczeniem, źródłem ożywczego ciepła.

W tych kategoriach odbieram woń Reindeer Games. Sosny, kadzidła, lepkiej żywicy, ambry, może i labdanum. Ciepłą, eteryczną, bardzo, hm.. naturalną. Lekką przy całym swoim ciężarze.


W pierwszej chwili słodką, ciepłą, niemal pluszową, dzięki dodatkom soczystej bergamotki i ambrowej wanilii (bobu tonka?). Dopiero później, wraz ze stopniowym, acz szybkim, ogrzewaniem się olejku mieszanina nabiera głębi, upojnej ciężkości, żywiczno-kadzidlanego polotu. Oblepia skórę, z cichym pomrukiem mości się na mnie, szczelnie otacza ze wszystkich stron. Nidy nie przytłacza. Bowiem, podobnie jak Ikon od Zirh, zyskuje kolejną twarz: zmysłowej słodyczy, upojnej ociężałości, leniwej radości rozpływającej się po całym ciele. Wpija się głęboko w skórę i zlewa się z nią w jedną całość, co jest procesem tak naturalnym, iż łatwo go przeoczyć. Powinnam podziękować miękkiej, aksamitnej i słodkiej ambrze, wdzięcznie wtulonej w wyciąg z sosnowych igieł; tak pięknie złączone przeciwieństwa.
Kolejne typowo amerykańskie perfumy - pozbawione trójpodziału, a mimo to żywe, zmieniające się, czarodziejskie. Świeżość, słodycz, drzewność, aromat lasu i mszy w starej górskiej kaplicy. Ona - ambra i On - świerk.
Taka baśniowa samotność we dwoje. :)

Spadając z wyżyn egzaltacji pozwolę sobie na jeszcze jeden cytat, tym razem wierny:

Kiedy pisarz nazywa swe dzieło Romansem, byłoby niemal zbytecznym spostrzeżenie, że chce zachować sobie pewne prawo do pewnej dowolności zarówno w doborze materiału, jak i w jego kształtowaniu, do czego nie czułby się upoważniony, gdyby nazwał swoją książkę Powieścią. Ta ostatnia forma kompozycji zakłada, jak się ogólnie przyjmuje, drobiazgową wierność nie tylko temu, co może się wydarzyć w życiu człowieka, lecz także temu, co w nim jest prawdopodobne i zgodne ze zwyczajnym naszym doświadczeniem. Romans jako dzieło sztuki musi stosować się ściśle do swoich praw i jest grzechem nie do wybaczenia, jeśli odstąpi od prawdy ludzkiego serca, ma jednak pełne prawo ukazać tę prawdę w okolicznościach zależnych w dużej mierze od swobodnego wyboru pisarza lub przez niego stworzonych.
Opowieść ta podlega definicji Romansu, ponieważ przedstawiono ją ze szczególnego punktu widzenia; wyraża ona próbę połączenia czasów minionych z ową teraźniejszością, która nieustannie się od nas oddala.

Nathaniel Hawthorne, Dom o siedmiu szczytach, przedmowa autora, przeł. Bronisława Bałutowa


Co jest także mottem [?] wspomnianego wcześniej Opętania Antonii Byatt. ;) I świetnie pasuje do pewnego rodzaju dzieł olfaktorycznych: miłych, ujmujących, traktujących co bardziej charakterystyczne składniki w sposób stanowczo niekanoniczny, wyzuty ze sztampowego purytanizmu. Inne i niewinne zarazem, w pewnym sensie nagie, a więc łatwe do zniszczenia i/lub spiorunowania wzgardą.
Reindeer Games to perfumiarski Romans.
Więc niech żyją Romanse! :)


Rok produkcji i nos: 2010, Brent Leonesio

Przeznaczenie: ciepły, bezpieczny zapach typu uniseks. Na wszelkie okazje, choć stosowniejsze wydają się raczej te nieformalne.

Trwałość: olejek - do siedmiu godzin, wersji alkoholowej nie testowałam

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:

żywica, sosna, kadzidło frankońskie, kwiatostany topoli [czyli popularne podłużne "kotki" :) ], bergamotka, ambra
___
Dziś noszę John Galliano eau de parfum.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.flickr.com/photos/scott_e_gibson/5446788855/
2. http://perfumepharmer.com/organic-perfume-skincare-remedies/index.php/2011/03/6-prosperity-series-ever-green-forest-incense-by-katlyn-breene-of-mermade-magical-arts/

wtorek, 22 marca 2011

Wiosna, panie sierżancie!

I Wy, cała reszto, też. :) Świat powoli budzi się do życia, na drzewa wraca zieleń. Na podgórskich krzewach bzu powoli zaczynają formować się listki. Już wkrótce, już za kilka tygodni...



W oczekiwaniu na powódź purpurowego kwiecia raczę się jego aromatem, zamkniętym w fiołkowej barwy flakoniku: Pur Désir de Lilas marki Yves Rocher.

Niewiele jest do napisania, bo i perfumy mało skomplikowane; ot, miłe, niezbyt banalne pachnidełko służące do przywoływania uśmiechu na ludzkie twarze. Nic wielkiego.
Czyżby?

A na ile wycenilibyście własne dobre samopoczucie? Uśmiech swój i swoich bliskich? Tak tylko pytam. ;)
Chodzi mi o pokazanie, że woda z grupy jednonutowych nie zawsze musi zasługiwać na mniejszą uwagę. Nawet, jeśli z kapci nas nie wyrywa, nie zmienia we władców wszechświata ni... majtek nie zdziera. ;> Teoretycznie nudne dzieło, nie zasługujące nawet na miano "kompozycji", potrafi nieźle namieszać, a przynajmniej pomóc.

Pur Désir de Lilas to od początku do końca zapach bzu: kwiatów, liści, drewna, soków. W pierwszej chwili żywy, zielony, soczysty i ozonowy, z czasem przeistacza się w ulotną i trudną do opisania słowami woń kwiatów, by zakończyć żywot jako delikatnie pudrowe, pastelowe kwiatki. Zasuszone w pamiętniczku przedwojennej pensjonarki, by pomagały przywołać wspomnienie późnowiosennych pikników z koleżankami, wakacyjnych swawoli na harcerskim szlaku i tego miłego chłopca z letniska, które co roku odwiedza rodzina naszej bohaterki. :)
Więc jest uroczo, przyjemnie, może nieco staroświecko, ale w ten najmilszy ze wszystkich sposobów. :) Mamy bajkę, Awanturę o Basię czy inne Szaleństwa panny Ewy, a nie powieść okrutnego naturalisty. Twardy rdzeń, który nie zmienia się mimo upływu lat; silne, zuchwałe w swej prostocie, wiecznie żywe pozytywne uczucia, emocje, nadzieje.



Cóż jeszcze można napisać o woni bzu? Owszem, jest jednowymiarowa, przewidywalna, lekka i odświeżająca; wyzuta z silnych wrażeń, banalna, może nawet nudna. Tak - to wszystko prawda.
Lecz prawdą jest i Twój, mój, Wasz i nasz uśmiech, chwile ulotnej beztroski, momenty, w których psotne dziecko ukryte wewnątrz każdego z nas ma szansę "wypłynąć na powierzchnię" i ujawnić, iż mimo wszystko, mimo kłopotów natury wszelakiej, mimo chamstwa, zdrad, złośliwości czy co nas jeszcze w życiu codziennym spotyka, ono - to dziecko - jeszcze nie umarło. Ma się raz lepiej, raz gorzej, ale wciąż tkwi w każdym z nas. Nawet, jeśli nikt z naszych przyjaciół/współpracowników/rodziny nie śmie nas o nie podejrzewać.

Dlatego, jeśli zapragniecie zatrzymać ulotną woń wiosny albo przenieść się na moment z powrotem w krainę dzieciństwa, sięgnijcie po zapachy jednonutowe. I nie musi to być wcale rocherowski Bez, trzeba szukać i eksperymentować osobiście. Cofnąć się wstecz, poszperać w zakamarkach pamięci, przypomnieć sobie wszystkie dawno przebrzmiałe wonie i - zacząć poszukiwania w perfumeriach.
Tylko pośpieszcie się, dzieciństwo Wam mija! :)


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach o dość znacznej emanacji, raczej dzienny [choć to pobieżna rekomendacja]. Teoretycznie skierowany do kobiet, ale... ;)

Trwałość: od pięciu do ok. dziewięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

bez
___
Aktualnie noszę to, o czym powyżej [wcześniej była Ambre Gris od Balmain].

Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://picasaweb.google.com/lh/photo/KsE-Y6Tr8fdqIeEYuTaCFA
2. http://picasaweb.google.com/lh/photo/3ru6iqmR7cC2QYnC87qBhg

poniedziałek, 21 marca 2011

Tylko spójrzcie!

Tylko kliknijcie.
Kto powiedział, że bobem tonka można wyłącznie pachnieć? Słodko-korzenne cudo nadaje się również do spożycia. Chrzanić kumarynę! ;)

Przepis na "krem bawarski z dodatkiem ziarna tonka" prosto z bloga Pistachio.

...i właśnie pociekła mi ślinka. :)

Szaleństwo na opak

Dla Ani, która opanowała sztukę chodzenia wstecz na wysokich obcasach. :)


Piżmo zmiennym jest, najwyraźniej.
Kiedyś Musc Ravageur, stworzony na zlecenie pana nazwiskiem Frédéric Malle, mydlił się na mnie przeokropnie. Do tego stopnia, iż po dwóch próbach zaniechałam wszelkich z nim kontaktów. Do niedawna. Owszem, doceniałam przekornego przyprawowego ducha pachnidła, ale co z tego, skoro bardziej przypominało mi robienie michy mydlin z cynamonowego mydełka?
Dopiero kilka tygodni temu odważyłam się na kolejny z Piżmowym Niszczycielem kontakt. I mnie olśniło: ani grama mydlin, niemal żadnych nieprzyjemnych skojarzeń, pełna "noszalność". Tylko sławnego zwierzęcego erotyzmu ciągle brakuje.

Choć może to i lepiej, bo czytałam [a nawet słyszałam] opinie, jak to MR zmienia się w gwałciciela grasującego po parkach i bramach. A moje skojarzenia wędrują dziwnymi torami; oglądałam kiedyś film dokumentalny o seksizmie w amerykańskiej reklamie prasowej. Pokazywano w nim następujący obrazek: młoda kobieta idzie samotnie ciemną, nocną, parkową alejką. Tuż przed nią widnieje duży, wyraźny cień mężczyzny w prochowcu i kapeluszu. Tekst wspominał coś o romantycznej przygodzie i ekscytacji. Nie wiem już, co reklamowano. Zapamiętałam za to komentarz, pod którym mogę się podpisać - zapewniam, że jeśli taka sytuacja wydarzy się kiedyś naprawdę, jeśli kobieta, wracając po nocy i samotnie do domu zorientuje się, że śledzi ją jakiś facet, wówczas "romantyczna przygoda" będzie ostatnią rzeczą, o której pomyśli. :)
Nie lubię ani nie miewam fantazji o gwałcie, to dobre dla Nerona. ;)

Wracając do rzeczy; Musc Ravageur (wbrew nazwie) okazał się być miłym, ciepłym, przytulnym pachnidłem. Naprawdę bardzo, bardzo zacnym.
A technicznie - toż to majstersztyk! :)


Brak śliny, potu, spermy, krwi, ejakulatu męskiego ni kobiecego nie uświadczysz. Od biedy jestem w stanie przyznać, iż coś z klimatów erotycznych majaczy na horyzoncie lub kryje się tuż pod powierzchnią, lecz nigdy nie będzie to szalony seks; prędzej czułość, intymność, radość. I to bardzo cicha, zdecydowanie już "po wszystkim".

Dla wyżej podpisanej cała przyjemność obcowania z MR tkwi w jego miękkości, cieple, mlecznej przyprawowości. Owszem, łączy przeciwieństwa, ale raczej oswaja i w pewien sposób zesładza wszelkie kanty, kolce czy bruzdy. Jest miły i uroczy; tyle.
Pełen ciepłego, miękkiego, pastelowego blasku. Utrzymany w ciepłej kolorystyce; stworzony, by dawać wytchnienie; lekki, ale przenigdy łatwy. Wielowymiarowy, nie zawsze skory do współpracy [po drugim podejściu najbrzydszą rzeczą, którą mi robi, jest przeobrażanie się w Dzinga light ;) ]. Skomplikowany, ale zdecydowanie wart zachodu.
I do tego jak skomponowany!


Najbardziej zachwyca mnie tutejszy cynamon; a trzeba Wam wiedzieć, że cynamon w MR został potraktowany identycznie, co sandałowiec w Tam Dao i Sensuous. Jest gęsty, oleisty lub mleczny, ale zawsze puchaty, przymilny, aksamitny. Błogi. Towarzyszą mu silne, acz eteryczne, goździki (przyprawa, nie kwiaty), lekkie maźnięcie płynnego miodu i delikatne akcenty skórzane. To bergamotka.
Z czasem składników rześkich jest coraz mniej, rozpoczyna się orientalno-przyprawowa hegemonia. Przepiękny cynamon, goździki, sandałowiec słodka ambra [nie za dużo tej ambry przypadkiem? ;) ] oraz drewno gwajakowe mieszają się w jednolitą masę, oblepiają szczelnie moją sylwetkę, pozwalają rozpłynąć się w błogim rozanieleniu. Inny świat. Jestem w siódmym niebie. ;) Sytuacja nie zmienia się ani trochę, gdy następuje trzecia faza. Wówczas do przypraw dołącza słodka ambra oraz biały piżmowy puder, budzące zachwyt niemal wszystkich kobiet, którym podpychałam pod nos wypachnioną rękę. ;)
Wiem, iż w omawianym pachnidle występują składniki teoretycznie odświeżające: drewno cedrowe i lawenda. Tylko pozbawione bardziej oczywistego oblicza. Podejrzewam, że to właśnie cedr "robi mi" Dzinga, zaś lawenda dokonuje przeistoczenia w łagodną, miękką, fiołkową w barwie i pudrową w charakterze nutę, znaną choćby z Pistachio Ganache od Payard.

Całość trwa przez wiele godzin, stopniowo rzednąc i przybliżając się do skóry. Rozwiewając się w łagodnym wietrze ludzkich oddechów, w cichym głosie rozrzewniających pomruków i szeptów, w bliskości co prawda fizycznej, ale też emocjonalnej; zero agresji.
Wiele głosów internetowych opiniujących wspomina o kotach, dzikich lub domowych. Obiema nogami ustawiam się w rządku tych, dla których Musc Ravageur to mały, przymilny kociak, senny po całodniowych igraszkach z motkiem wełny (lub czymkolwiek innym). Śliczny.
Ale nie "mój".


Rok produkcji i nos: 2000, Maurice Roucel

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dobry na wszelkie okazje. Bezpieczny dla otoczenia, choć daleko mu do neutralności. tak więc wszystko zależy od Was. ;)

Trwałość: od ośmiu do jedenastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalna

Skład:

Nuta głowy: lawenda, bergamotka
Nuta serca: cynamon, goździki
Nuta bazy: drewno gwajakowe, drewno cedrowe, drewno sandałowe, wanilia, bób tonka, piżmo
___
Dziś noszę Sandalo od Etro.

Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.flickr.com/photos/inahalsor/3852588529/
2. http://queenofthecastlerecipes.blogspot.com/2010/04/chai-indian-milk-tea.html

niedziela, 20 marca 2011

O perfumach, Platonie, fruwającej bieliźnie i Szymonie Słupniku

Kolejna z gatunku luźnych myśli rzuconych w przestrzeń, łatwych do obalenia, ale i zastanawiających:
jak to jest, że największym "wzięciem" cieszą się perfumy, w których wątek animalistyczny nie gra pierwszoplanowej roli? Dlaczego aromaty o wyraźnej nucie piżma, ambry czy - niech nas Perun broni! - cywetu na półkach głównonurtowych perfumerii pojawiły się ładnych parę lat temu, a od jakiegoś czasu zaczynają znikać? Czy nie jest przypadkiem tak, że nasza promująca stoicyzm, wyrosła na przykładach Platona z jednej, a wczesnochrześcijańskich ascetów z drugiej strony cywilizacja w dalszym ciągu, wbrew własnej ekshibicjonistycznej powierzchowności, próbuje przeforsować rozwód ciała i duszy?


Także kółko miłośników zapachów mniej konwencjonalnych [czyli niszolubów ortodoksyjnych ;) ] podkreśla, jak miła, jak pożądana w danym pachnidle potrafi być jego nie-fizjologiczność. Powyższa refleksja pojawiła się, gdy szukałam w necie informacji o Musc Ravageur, którego recenzję planuję na jutro lub wtorek. Zaglądałam w różne miejsca (mniejsza o nazwy), gdzie spotykałam się z objawami niespójności wrażeń: z jednej strony radość ze zwierzęcej, dzikiej natury pachnidła, opinia "zdzieracza majtek", a z drugiej - zadowolenie, że oto nareszcie coś o mniejszym stopniu cielesności.
Rozumiem zachwyty; MR jest dziełem wybitnym, zachwycającym, uroczym, a na pewno - zwracającym uwagę, ale czy fakt jego "spętanej cielesności" koniecznie stawia go ponad Ambre Sultan, grupą Scentów, Kourosem czy Bandit? Czy to jest dowód "obiektywnej" zasługi pachnidła i jego twórcy? Czy coś takiego w ogóle może być dowodem na geniusz?
Podejrzewam, że tak. Lecz tym samym proszę o większą dozę tolerancji dla nosów mniej wyrafinowanych, które kochają nurzać się w cielesnej dosłowności, zmysłowości, kąpać w żywym ogniu [i nie zawsze mam na myśli siebie ;) ].

Powoli wszystkie zachwyty, mnożące się nad perfumami, które "nie cuchną żulem", "nie zalatują chujem", "nie capią jak pizda" [dwie ostatnie opinie podsłuchałam w perfumeriach] zaczynają mnie denerwować. Do tej pory tylko bawiły, ale ostatnio...
Zaczynam podejrzewać, że od czasów Szymona Słupnika i Katarzyny Sieneńskiej nie zmieniło się tak dużo, jakbyśmy chcieli. Albo i nic wcale.
___
Dziś noszę Rose Musc marki Sonoma Scent Studio [i to jest dopiero majtkozdzierca! ;> ].

P.S.
Ilustracja pochodzi z http://www.cursemlovem.com/Choose_Curse

sobota, 19 marca 2011

Kolejne światłocienie

Dzień dobry. Mam problem. Wiele zapachów kojarzę z grą światła i cienia. Nie wiem, czy to się leczy, czym to się leczy i czy w ogóle warto leczyć. W końcu od jednotorowości skojarzeń nikt jeszcze nie umarł [najwyżej prowadzi baaardzo nudne życie ;) ]. A przecież naprawdę wcale tak nie myślę; jeśli synestezja kogoś uwiera, uważam to za jego/jej problem, nie mój. :)
No więc dziś będzie o kolejnym ciemno-jasnym zapachu, czyli o Grey Flannel od Geoffreya Beene.

Beene był amerykańskim kreatorem mody męskiej, a styl, któremu hołdował, mieści się w ramach klasycznej, ponadczasowej elegancji. Żaden dizajnerki miszmasz typu "kwiatek do kożucha", żadne fruziu-muziu pstrokate, krzykliwe i jarmarczne [w stylu Custo Barcelona], a jedynie najczystsza, najszlachetniejsza elegancja o znakomitym standardzie wykonania i szerokim asortymencie. Zresztą, co ja Wam będę wypisywać; spójrzcie sami, TU.
Oferta tak przyciągająca uwagę, że w zasadzie chciałoby się całą recenzję ograniczyć do wariacji na temat konfekcji sygnowanej nazwiskiem Beene. :) Ostatecznie, jak miał powiedzieć sam Twórca, "niewyobrażalne zawsze staje się niezapomnianym". Lecz moje skojarzenia są ździebko szersze...


Kojarzycie to miejsce? Kojarzycie. ;)
W końcu niemal każdy był tam choć raz, na przykład z wycieczką szkolną. Fotografia przedstawia jedną z sal malborskiego zamku. :) I w pewien tajemniczy, surowy, acz nieco magiczny sposób splata się z moją wizją Grey Flannel.

Kiedyś stwierdziłam, że kojarzę omawiane pachnidło z kustoszem muzeum w Malborku; i zdanie podtrzymuję [choć nie mam pojęcia, kto aktualnie sprawuje tę funkcję]. Ponadczasowa, wytrawna klasyka, wibrujący zimny szypr - oto mieszanka dystyngowana i ponadczasowa, z nosiciela niemal automatycznie czyniąca strażnika wieloletnich tradycji. Lecz przez surowość i pozorny (powtarzam: pozorny!) dystans uniemożliwia skojarzenie GF z kustoszem jakiegokolwiek innego muzeum czy pałacu, z barkowymi oraz rokokowymi na czele [o manieryzmie aż boję się myśleć! ;) ].
Szlachetna, wyrafinowana prostota, surowość okraszona miękkimi nutami, smukła linia oraz kunszt wykonawczy, widoczny dla każdego, kto jest choć trochę wyczulony na piękno, wielowiekowa przeszłość, lata niełaski oraz świetności bijące z każdej cegły, kamienia czy kawałka drewna - tym jest dla mnie gotyk. Oraz szara flanela: równie klasyczna co funkcjonalna, zaś dzięki ręce sztukmistrza - prawdziwie piękna. Perfum też to dotyczy. ;)


Od pierwszej chwili zimne, ostre, surowe niczym mury odarte ze wszelkich ozdób. Kto był w Katedrze Św. Wita w Pradze? Bo taką surowość mam na myśli, żadnych zbędnych barw w wyposażaniu świątyni. Tylko czysty, naturalny kamień.
Cytryna, geranium, szałwia, bergamotka, coś z nut żywicznych (galbanum) - to dzięki nim zachwycam się zimnym, wilgotnym powietrzem; nabrzmiałym od starości. Ponieważ jestem jedną z tych dziwaków, którzy przy wejściu do średniowiecznej kupy kamieni z lubością zaciągają się wilgocią, wielowiekowym nalotem kurzu, molekułami ludzkiego zapachu, wonią starych ksiąg, dawno przebrzmiałych oparów kadzidła, nawet terpentyny. W pełni "moje" klimaty. ;) Takie zimno znajduję nie tylko w jednoznacznie kościelnym Cardinalu czy jego bracie, Avignonie, ale też w mniej dosłownej, migotliwej GF.

Szczególnie, gdy surowość gdzieś pierzcha, aromat ogrzewa się, szyprowa czarodziejka kontynuuje swoje czary. :) Wiecie, co się dzieje, gdy przez okna hradczańskiej katedry wpadają promienie słoneczne?
Wówczas oczom zwiedzających ukazuje się najpiękniejsza, najbardziej spektakularna ozdoba byłej świątyni - feeria barw. Nie od razu, na dzień dobry, niczym cios obuchem w potylicę ["masz i podziwiaj, matole zagraniczny!"], ale stopniowo, pojawiając się i znikając w sposób niezależny od ludzkiej woli. Światło zamienia zwykłe witraże w zachwycający dowód geniuszu ówczesnych architektów. Bez słodyczy, lukrowania, nachalnych prób przypodobania się użytkownikom dzieła.
Podobnie dzieje się w drugiej fazie mojego dzisiejszego bohatera. Róża, narcyz i fiołek uszlachetniają surową, wzmagającą reumatyzm bryłę, mieszają się z niemal Guerlainową wetywerią, "nieheblowanym" sandałowcem, drewnem z cedru ściętego (co najmniej) dziesiątki lat temu, mchem dębowym.
Uspokojenie przedłuża się nawet na ostatnia fazę rozwoju; która właściwie nie jest "fazą" w ścisłym, europejskim rozumieniu, ile amerykańskim stopniowym osłabianiem mocy pachnidła, wyciszaniem go, przybliżaniem do skóry. Zmniejszający się dystans wpływa na jeszcze większe ocieplenie kompozycji, pewien rodzaj cichej, nieprzeładowanej przytulności.
A ta bardzo mi odpowiada.

Zapach żywy, wibrujący, zupełnie niesłodki, ale też migotliwy i kunsztowny. Cudny szypr!
Co prawda nie ostrzę sobie zębów na większą ilość, ale i tak z upodobaniem wwąchuję się we własne przedramię. Zmarnowanie próbki byłoby zbrodnią. ;)

Na koniec słówko o flakonie: wiadomo, że im prostszy, tym lepszy. :) Ten zaś: z zielonego butelkowego szkła, równie niewymyślny co zawartość, równie skoncentrowany na zachwycaniu efektowną prostotą, nigdy nie mógłby być posądzony o niedopracowanie. Przeciwnie, wydaje się idealnie wpasowywać w ideę Szarej Flaneli. Zaś pomysł zamknięcia go w woreczku jest, co tu dużo mówić, zwyczajnie czarujący. Aż się prosi o uśmiech.


Rok produkcji i nos: 1976, André Fromentin

Przeznaczenie: bezpieczny, zjawiskowy zapach wyprodukowany z myślą o mężczyznach, choć nie widzę powodu, dla którego nie miałyby sięgnąć poń miłośniczki szyprów lub niekonwencjonalnych świeżaków. Dobry na wszelkie okazje.

Trwałość: taka sobie; od sześciu do blisko ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-szyprowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, neroli, galbanum, szałwia
Nuta serca: fiołek, róża, narcyz, geranium, sandałowiec
Nuta bazy: drewno cedrowe, wetyweria, mech dębowy
___
Dziś noszę Oriental Lounge z asortymentu The Different Company [kopia Scentowej upojnej fizjologiczności, ale może być].

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://plfoto.com/zdjecie,architektura,komnata-zamku-w-malborku,1701867.html
2. http://www.travelpod.com/travel-photo/tyga/7/1252219345/inside-st-vitus-cathedral-prague-castle.jpg/tpod.html

środa, 16 marca 2011

Zapach wichrem (historii) podszyty

W roku 1944 na świecie działo się tyle, że samo wymienianie zdarzeń starczyłoby za cały wpis: machina drugiej wojny światowej szalała z intensywnością rzadką w latach poprzednich; postępuje ofensywa Armii Czerwonej, a zachodni alianci utworzyli w Europie drugi front, lądując w Normandii; wojna na Pacyfiku szaleje w najlepsze, armia cesarza Japonii wysyła w bój pierwszych kamikadze, zaś w USA prace w ramach Projektu Manhattan nabierają rozmachu; rozpoczyna się kolejne starcie "rasy panów" z "podludźmi", tym razem w wydaniu japońsko-chińskim; rośnie zniecierpliwienie Europejczyków wobec przedłużającej się hitlerowskiej okupacji, w Słowacji, Polsce oraz Paryżu wybuchają powstania antynazistowskie, także wielu obywatelom III Rzeszy wojna coraz bardziej daje się we znaki (sławny "spisek generałów" i zamach w Wilczym Szańcu; do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie trafia mój krajan, jawny antyfaszysta i stały pensjonariusz więzień gestapo, pastor ewangelicki, Dietrich Bonhoeffer [dzięki osobistemu rozkazowi Hitlera nie doczekał końca wojny]); wraz z całą rodziną aresztowana zostaje Anna Frank; w Stanach na krześle elektrycznym umiera piętnastolatek.
Na świat przychodzą m. in. Diana Ross, George Lucas, Jan Peszek, Günter Verheugen, Jimmy Page, Magdalena Zawadzka oraz.. Stefan Niesiołowski [ ;) ]. Zmarli Krzysztof Kamil Baczyński, Tadeusz Gajcy, Antoine de Saint-Exupéry, Glenn Miller, Romain Rolland, Stefan Ossowiecki czy Krystyna Krahelska.
Dwudziestego piątego stycznia miało miejsce całkowite zaćmienie Słońca.


W tym samym czasie, w Paryżu, żył i tworzył Robert Piguet. Po 1940 roku nie zgodził się na firmowanie swoją osobą władz okupacyjnych, więc teoretycznie nie powinien mieć lekko. Mimo to pewnego wieczoru jego modelki przeszły po wybiegu w czarnych chustkach na twarzach, w strojach banitów i wyrzutków; uzbrojone w noże i rewolwery ciągnęły za sobą smugę najnowszych perfum sygnowanych nazwiskiem kreatora, Bandit. [swoją drogą, wiele dałabym za możliwość poznania dziennej daty całego zdarzenia; w necie można znaleźć wyłącznie informacje o roku, a te średnio mnie urządzają] To był prawdziwy skandal.
Czy mieszkańcom Paryża naprawdę brakowało wówczas lepszych zdarzeń i tematów do emocjonowania się?? ;)

Choć na dobrą sprawę jakoś trudno im się dziwić. W końcu skojarzenie TAKIEGO zapachu z kobietami musiało być szokiem. Jak donosi Helga z Perfume Shrine, Fracas powstał dla "prawdziwych kobiet", zaś Bandit dla lesbijek. Cóż, trzeba mu przyznać, że w niczym nie przypominał Chanelowej Piątki czy Quelques Fleurs od Houbigant. ;) Był niezwykle oddalony od panującej ówcześnie wizji kobiety [spójrzcie np. na damską modę lat 30.; superultrakobieca], przeto nic dziwnego, że szybko zyskał sobie zwolenniczki spośród grona artystek, diw lubiących szokować filistrów i przekraczać granice.


Popkulturowo najczęściej łączony bywa z Marleną Dietrich, osobą legendarną, ikoniczną, stanowczą oraz utalentowaną. A także temperamentną, w końcu - jak głoszą plotki - liczba jej kochanków (płci obojga) była trzycyfrowa. :)
Stanowcza odmowa współpracy z aparatem propagandy III Rzeszy oraz powrotu do starej ojczyzny sprawiła, że znienawidziło ją wielu rodaków. Na tyle mocno, iż nawet lata po wojnie Dietrich zmuszona była trzymać się z dala od Niemiec. Jednym z powodów były jej antynazistowskie wystąpienia oraz pomoc amerykańskim żołnierzom, zwłaszcza seria frontowych koncertów, mających na celu podniesienie morale wojaków. Za udział w walce z hitleryzmem została damą orderu Legii Honorowej.
Trzeba przyznać, że Bandit musiał pasować do niej wprost idealnie. :) Zaryzykuję nawet stwierdzenia, jakoby była uosobieniem "kobiety Bandit", idealną nosicielką pachnidła i wierną ambasadorką jego ducha.

Silna, odważna, o ekspansywnej osobowości, konsekwentna w działaniu, waleczna, budząca podziw i zachwyt, przy pierwszym spotkaniu wprawiająca w onieśmielenie, które mogła (choć nie musiała) osłabić jedynie bliższa, bardziej intymna znajomość. Opisuję teraz nie tyle Dietrich, co Bandytkę. ;) Albowiem obie były bliźniaczo podobne.

Trudno pomylić Bandit z czymkolwiek innym, nie ma drugiego tak mocarnego pachnidła stworzonego z myślą o kobietach [Incense Kamali jest uniseksem, a to jedyne porównanie, jakie przyszło mi na myśl]. Właściwie zaraz po poznaniu omawianej kompozycji pomyślałam: "rety! Kouros dla pań!" :) Ponieważ wyczułam w niej podobnego, chtonicznego, manichejsko przyziemnego ducha. I choć YSL'owskiego flejtucha nie mogłabym nosić (aczkolwiek urokliwy i zacny jest bardzo), do Bandit zapałam miłością gwałtowną.
Bo to istna perfumiarska bomba atomowa. No dosłownie: atol Bikini rozniesiony w proch. ;)

Bandit nigdy nie mógłby być skrytobójcą, nie dla niego knowania w mroku i trucizna, wylewana ukradkiem z pierścienia prosto do kielicha wroga. To zabijaka, grasujący po gościńcach rycerz-rabuś. Albo i nie rycerz. Pełen romantycznego, schillerowskiego wdzięku. Król życia.
Tyle, że jest kobietą. A to robi wielką różnicę.

W pierwszej chwili nic nie zapowiada zbliżającego się niebezpieczeństwa: ot, jakieś "babciowe" kwiatki, neroli, bergamotka, pomarańcza, ylang-ylang, cień tuberozy czy jaśminu. Jedno wielkie "phi!" i pytanie, o co tyle hałasu. Za to jakieś dwie minuty później...
Detonacja. Fala uderzeniowa, masy powietrza zmienione w wicher, kurzawa niosąca ze sobą niewyobrażalną, destrukcyjną energię oraz zabójcze promieniowanie. Postapokaliptyczny obraz zniszczeń. A mówiąc po ludzku i bez popadania w egzaltację: mocne, bezpardonowe uderzenie nut skórzanych, wzmocnionych galbanum i wetywerią. :) Zaraz za nimi kroczy paczuli, tym razem w aureoli z psychodelicznego pudru. Jeśli mamy szczęście, uda nam się wyczuć akcent wściekłej, mięsożernej róży, którą trudno znaleźć gdziekolwiek indziej. Jest jeszcze jakaś pofiołkowa benzyna [współcześnie najbardziej znana z roli w Fahrenheicie Diora :) ].
W ostatniej fazie, która ciągnie się niemal tak długo, co radioaktywne skażenie środowiska, występuje cicha, przypudrowana skóra, paczuli, lekka smuga wetywerii a wszystkie zdominowane przez wyciszający, statyczny mech dębowy. Dzięki niemu kompozycja nabiera stoicyzmu oraz pozwala noszącej ją osobie wrócić do równowagi. Staje się spokojna, zadumana; po budzącym grozę lub respekt akcie agresji odseparowuje się nawet sama od siebie. Oto świat, w którym człowiek nie jest już Panem. Strefa zamknięta, skażona; skansen, po którym nie sposób poruszać się bez podręcznego licznika Geigera. Klimat współczesnego Czarnobyla i okolic.

Podobno sam Guy Robert powiedział o Bandit, iż jest "piękny, ale brutalny". Dla mnie, w tym konkretnym przypadku, pozostaje piękny pomimo tego, że brutalny; a może nawet piękny, bo brutalny. Tak czy inaczej, porywający. Ot, ludzka natura: zachwycać się siłą, która nas morduje. ;)


Rok produkcji i nos: (1944) 1999, (Germaine Cellier) Delphine Lebeau

Przeznaczenie: zapach teoretycznie damski, ale spokojnie może być używany przez obie płcie [skojarzenie z Kourosem do czegoś zobowiązuje! ;) ]. Radziłabym uważać z "dzienną" aplikacją - nieprzeciętny sillage; ale wystarczy umiejętnie dozować ilość pachnidła, nie trzeba zupełnie rezygnować z noszenia.

Trwałość: ponad czternaście godzin

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-skórzana

Skład:

Nuta głowy: pomarańcza, bergamotka, ylang-ylang, neroli, galbanum
Nuta serca: tuberoza, jaśmin, róża, fiołek, skóra
Nuta bazy: mech dębowy, paczuli, wetyweria, piżmo, cywet
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.lastfm.pl/group/Klasyka+Rocka/forum/129331/_/572793/9
2. http://www.basenotes.net/threads/245423-SotD-Monday-8th-of-February

wtorek, 15 marca 2011

Łamiąc reguły

Cóż to miały być za klimaty! Wiedźmie, dręczące, bagniste, wilgotne. Złe do szpiku kości. Miałam rozpływać się w zachwycie dla Hekate, Kali, Isztar oraz reszty rozkosznych bóstw (bogiń konkretnie) chtonicznych, mrocznych i władczych. Miałam doświadczyć spotkania z krwiożerczymi wampirami lub podczas seansu spirytystycznego czuć strach obezwładniający. Jejku, co się miało nie dziać! I to tylko dlatego, że uwierzyłam polskojęzycznym opiniom o Habanicie od Molinard. Ech, młody był człowiek i głupi... ;)
Miałam nadzieję na koszmar, co się zowie. Dlatego kupiłam flaszkę. No i legenda "ulubionych perfum francuskich sufrażystek" też wywarła nielichy wpływ. :) Tymczasem otrzymałam jakość odmienną.
Z czego bardzo się cieszę. Dlatego postanowiłam kontynuować wątek feministyczno-herstoryczny i dziś uraczyć Was opinią na temat Habanity.


W 1921 roku firma Molinard wyprodukowała aromatyzowane saszetki, które należało włożyć do papierośnicy, aby jej podstawowa zawartość "przeszła" zapachem nieco bardziej, hm.. wyrafinowanym. Zawartość torebeczek można było wykorzystać również jako liquid podczas palenia, zaciągając się nie tylko dymem, ale i odurzającym aromatem. Nowoczesne, wyzwolone klientki szybko pokochały kompozycję. Do tego stopnia, iż ta trzy lata później zadebiutowała jako perfumy, szybko spychając w cień pierwowzór oraz frontowymi drzwiami wchodząc do historii kultury.

A teraz słówko o tych, dzięki którym Habanita nie utonęła w powodzi hektolitrów innych pachnideł, przez blisko dziewięćdziesiąt lat przewijających się po kontynentach Ziemi i w dalszym ciągu jest produkowana, budząc żywe emocje kolejnych pokoleń. Czas na ówczesne feministki! :)
Skandalistki, bezwstydnice, wyuzdane, pozbawione moralności i jakiejkolwiek przyzwoitości, wyzute z prawdziwego wdzięku i piękna, zachowujące się jak mężczyźni i gardzące własną płcią, poczwary. Niezłą gębę przyprawili im ówcześni Szacowni, Prawi i Sprawiedliwi, co nie? ;) Żywą do dziś.
Simone de Beauvoir, Colette, Tamarę de Lempicką czy ich naśladowczynie otaczał nimb sławy jak najgorszej. Dla Strasznych Mieszczanek były lżonymi antywzorami, przed których zgubnym wpływem należało chować córki, natomiast Strasznym Mieszczanom najwyraźniej myliły się z pensjonariuszkami domów niekoniecznie prywatnych, którymi oficjalnie należało pogardzać, a w sekrecie nagabywać co wieczór.
Wolnomyślicielka - obraza boska! ;>


No i mit przetrwał sobie, w miarę bezpiecznie, rozsadzony jedynie w krajach, dla których rok 1968 nie oznaczał czołgów na ulicach, internowania nielegalnej opozycji czy antysemickiej nagonki. Po naszej stronie żelaznej kurtyny wielka polityka po raz kolejny zdominowała clou rewolty [rozliczenie z szeroko rozumianą przeszłością], za co do dziś pokutujemy.
Tymczasem cały "myk" polega na tym, że gdyby któraś z ówczesnych flapperek przeniosła się w nasze czasy, do Polski roku 2011, to szybko mogłoby się okazać, że potrafi znaleźć wspólny język nie tylko ze swoją rówieśniczką, ale także z jej matką, a nawet - babką. Oraz, na dobrą sprawę, z mężczyznami z rodziny. :)
Bo po dziewięćdziesięciu latach od powstania Habanity oraz po przeszło stuleciu od zakończenia XIX wieku nasza mentalność uległa pewnej istotnej korekcie. Dla nas tryb życia kobiet lat 20. XX wieku nie byłby nawet w ułamku tak szokujący, co dla pokolenia ich rodziców i dziadków, wychowanych w czasach Wielkiego Terroru (obyczajowego ;) ). Co z tego, że młoda kobieta wyprowadza się z domu [bynajmniej nie do męża!], że studiuje, pracuje, prowadzi bogate życie towarzyskie, pali, pije, tańczy, eksperymentuje z własnymi imażem, chodzi gdzie i kiedy chce, myśli, co jej się podoba oraz - grzech najstraszliwszy - pozostaje aktywna seksualnie? No nic, w sumie; nic. A wówczas był to powód wystarczający do wyrzeczenia się córki/siostry/wnuczki.
Dlatego nie mogłam obok Habanity przejść obojętnie, ignorując związaną z nią opowieść. Musiałam poznać ten zapach. Koniecznie.

Udało się.
Przy okazji zrozumiałam, iż współcześnie obcowanie z Habanitą to cały ceremoniał. :)
Najpierw otwieram pudełko: proste,tekturowe, bez bajeranckich udziwnień. Szaro-czarne, wysmakowane, zdobione motywem tańczących czy modlących się [a jaka to różnica? ;) ] kobiet. I wyciągam zeń flakon-cudo. Nieprzejrzyste czarne szkło, którego pierwowzór stworzył sam René Lalique; dziś smukłe, prostopadłościenne, zakończone złotym, grawerowanym korkiem [wyobrażam sobie, że wykonano go np. z miedzi, a nie tandetnego plastiku ;) ]. U szczytu flaszki widnieje relief, którego odwzorowanie mogliśmy podziwiać na opakowaniu: cztery nagie kobiety; różniące się fryzurami oraz figurą, wszystkie w jakiś pogański sposób uniwersalnie piękne. Oraz silne, co do tego nie mam wątpliwości. Pod spodem natomiast ostry, kontrastowo czerwony napis Habanita oraz nazwa producenta. Otwieram flakon i z radością skierowuję atomizer ku swojej skórze.


W nozdrza uderza silna, bezkompromisowa woń ekstatycznego kwiecia i szczypty aldehydów, lekko podkreślona akcentami owocowymi (najprościej wychwycić brzoskwinię) oraz przyprószona pudrem. Lecz to tylko cisza przed burzą, albowiem już po kilku minutach nadciąga prawdziwy sztorm. Tytoń, wetyweria, benzoes, skóra i puder - ostry, irysowy puder; one to zdominowują kompozycję, przemeblowują stare wartości, dyktują warunki całej reszcie, niedbałe o nią ni o własną, w tejże reszty oczach, reputację. Po prostu są: silne, zdeterminowane, odważne i zadowolone z siebie. A nawet dumne. :) Szczęśliwe z własnej, w pełni uświadamianej, niedoskonałości.
Z czasem mieszanka cichnie, uspokaja się, wyraźnie odpoczywa. Ambra, piżmo, wanilia, szlachetne tony cedru oraz mchu dębowego wdzięcznie mieszają się z pozostałościami skóry, żywicy a także ostrych, irysowych nut i wetywerii. Robi się miękko, choć nigdy przytulnie, swojsko lub "mamusiowo". Habanita to nie kolejny perfumeryjny miziak-kiziak dla fanek scenariuszy p. Ilony Łepkowkiej, tylko woń mocnych, wyrazistych osobowości. Zapach kobiecej drapieżności, woli tak silnej, że łamiącej barbarzyńskie schematy. Godnej pomnika. ;) Oraz bez najmniejszego problemu dającej się nosić współcześnie, w epoce globalnej wioski i rzeczywistości wirtualnej.

Demonicznego zimna i wampirzego okrucieństwa nie stwierdza się. Ludzie, skąd Wam ono przylazło?? Żadne tam opętane spirytystki, a jedynie rozbawione flapperki. :) Jeśli "brudne", to wyłącznie w jednoznacznie pozytywnym, zmysłowym sensie.


Rok produkcji i nos: (1921) 1924, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach, ale tak silny i wyrazisty, że dziś z powodzeniem mogą używać go i mężczyźni; na wszelkie okazje

Trwałość: świetna, bo blisko dobowa

Grupa olfaktoryczna: orientalna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, truskawka, brzoskwinia, kwiat pomarańczy, wetyweria
Nuta serca: róża, bez, irys, ylang-ylang, heliotrop
Nuta bazy: ambra, piżmo, benzoes, mech dębowy, skóra, drewno cedrowe, wanilia
___
Dziś noszę Musc Ravageur z cyklu Editions de Parfums Frédéric Malle.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.flickr.com/photos/harcourt/2268423749/in/faves-alexandrialeigh/
2. http://parksfacts.blogspot.com/2010/12/flapper.html
3. http://darcyred.deviantart.com/art/Modern-Computer-Witch-62048987

poniedziałek, 14 marca 2011

Słodka gorycz, gorzka słodycz

Pięć przyjaciółek, pięć historii, pięć tajemnic, jedno miasto - Bejrut. Film Karmel, w reżyserii Nadine Labaki, która jest też odtwórczynią jednej z głównych ról.


Zakład fryzjersko-kosmetyczny w uboższej dzielnicy Bejrutu służy swym klientkom tradycyjną, absolutnie anachroniczną, bolesną depilacją ciała za pomocą karmelu. Najpierw należy stopić cukier; później, jeszcze gorącą, elastyczną masę przez chwilę rozrabiać w dłoniach po czym, rozciągniętą na kształt wstążki, przyłożyć do ciała klientki (bądź klienta). I zerwać energicznym ruchem, pod włos. Jak plastry z woskiem. :) Czynność powtarzać aż do osiągnięcia pożądanego efektu.
Skoro zabieg jest bolesny, czasochłonny i stresujący, to czemu zakład jeszcze nie padł? ;) Przypuszczam, że jedna z odpowiedzi mogłaby pomóc tym, którzy nie zawsze rozumieją dlaczego, miast samodzielnie skracać włosy czy nakładać na nie farbę, udajemy się z tym do specjalisty lub czemu, zamiast kupić ilośpak piwa i zaprosić kumpli do domu, umawiamy się z nimi "na mieście", w pubie czy na ulubionym skwerku osiedlowym.
Tak naprawdę liczą się ludzie; to dla spotkania z drugim człowiekiem w ogóle wyłazimy co rano z naszych nor, więc jasne, że i dla kontaktu ze znajomymi i nieznajomymi wybieramy przestrzeń publiczną. Bezpieczną, oswojoną, ale też w pewien sposób neutralną. Oczyszczoną z "domowych interakcji". Świadomie stawiamy na terytorium, które jesteśmy zmuszeni dzielić ze sporą grupą bliźnich także uznających je za "swoje". Bośmy zwierzęta stadne. ;) Właśnie z tego powodu zarówno barman(ka), jak i fryzjer(ka) zmuszeni są podjąć dodatkowe, nieodpłatne etaty spowiednika oraz psychologa. ;)


Nawet dla siebie nawzajem. Wracając do Karmelu; wspomniałam, że każda z bohaterek skrywa jakiś sekret. I tak: właścicielka lokalu, Layal, zaangażowana w romans z żonatym mężczyzną, od pewnego czasu coraz częściej rozmyśla o rodzinie swojego kochanka, pragnąc zrozumieć "co takiego mam ja, czego jej brakuje?"; jedna z pracownic, Nisrine, zaręczona z chłopakiem z konserwatywnej muzułmańskiej rodziny, już od dawna nie jest dziewicą, zaś kolejna, Rima, odkrywa, jak żywym zainteresowaniem obdarza przedstawicielki własnej płci. Są jeszcze "przyjaciółki zakładu": niespełniona aktorka i samotna matka Jamale, z coraz większym strachem obserwująca na swym ciele oznaki upływającego czasu oraz Rose, krawcowa z naprzeciwka, opiekująca się lekko szaloną siostrą "stara panna", w której życiu ni stąd ni zowąd zjawia się pewien szacowny dżentelmen.
Ot, po prostu - życie. Słodko-gorzkie lub gorzko-słodkie, nigdy jednoznaczne czy łatwe do scharakteryzowania.

Karmel przywiódł mi na myśl pewne pachnidło, spełniające wszystkie cechy nadmienione w tytule notki. Burnt Sugar ze słodkiej serii Comme des Garçons.


Już sama nazwa potrafi zasugerować właściwy odbiór zapachu. W końcu palony cukier nie może być kolejnym ulepowatym jadalniakiem, słodziuteńkim, mięciuteńkim i uroczym. O nie! Palony Cukier po prostu musi opowiadać jakąś historię. :) Mnie przypomniał o libańskich kobietach.

Zaraz po aplikacji pachnidła na skórę wyczuwam piżmo zmieszane z korzenno-gorzką wonią anyżu. Dwugłos jest tak silny, że skutecznie zagłusza kwiat pomarańczy, wyglądający czasem na krótką chwilę.Dopiero po chwili znikają, a raczej zostają wyparte przez sypki, delikatny cynamon w stylu Musc Ravageur Malle oraz żywą, cukrowo-miodową słodycz. A żywą dlatego, iż doprawioną szczyptą którejś masali, nadającej słodkościom głębszego, bardziej charakternego wymiaru.
Później zresztą miękkość i aksamitna puchatość i tak biorą górę [za sprawą wanilii, mleka i lekkiego jaśminu], lecz charakterystyczny orientalny pazur w dalszym ciągu pozostaje wyczuwalny. Tkwi gdzieś na dalszym planie, pokorny statysta, ale przecież i tak silny, zawsze gotów zastąpić gwiazdę produkcji.
Całość stopniowo przybliża się do skóry, cichnie, uspokaja się, milknie. I znika, zasypiając cicho, po sobie zostawiając jedynie nostalgię.

Burnt Sugar to pachnidło czarujące, wciągające, proste, choć nigdy prostackie. Można napisać, że tkwi w nim niewykorzystany potencjał, ale czy żądanie ciągłego życia na pełnych obrotach koniecznie musi mieć sens? Czy nie można czasem "pooszczędzać" własnych sił, zamiarów i ambicji? Czy zawsze musimy trzymać się Hitchcockowej definicji napięcia?
Labaki tworząc Karmel postawiła na prostotę, wdzięk i realizm magiczny, podobnie, jak nieznany twórca Palonego Cukru.
Oboje postąpili słusznie.


Rok produkcji i nos: 2005, ??

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, świetny na okazje nieformalne [ale i przy większych galach Paniom nie powinien sprawiać kłopotu :) ]

Trwałość: o losie! czemu CdG mnie nie lubi?? ;) do pięciu, czasem sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalna

Skład:

Nuta głowy: cynamon, kwiat pomarańczy, anyż gwiaździsty
Nuta serca: miód, jaśmin, spice cake [rodzaj pozbawionego czekolady i miodu piernika]
Nuta bazy: gorące mleko, wanilia
___
Dziś noszę Black Orchid Toma Forda.

P.S.
Pierwsze zdjęcie pochodzi z http://www.cyfraplus.pl/ms_galeria/galeria/28710_3.jpg
Dwa następne to moja słodka tajemnica. ;)