czwartek, 26 marca 2020

Legenda o zaklętym kościele

Kojarzycie krążący teraz po internecie żart, że niektórzy ludzie ze zdumieniem odkrywają, że ich zwykły tryb życia nazywa się teraz "kwarantanną"? ;) Jestem jedną z tych osób.
Powiedzieć, że jako introwertyczka bynajmniej nie cierpię z powodu konieczności siedzenia w domu na czterech literach, to zdecydowanie zbyt oględne stwierdzenie.

Śpiew syreny autorstwa Tomasza Przyweckiego

Prawda jest taka, że sporo jest we mnie (niebyt chwalebnej, przyznaję) satysfakcji, bo oto nareszcie mój styl życia stał się godny naśladowania a nie wiecznie tych wkurzających, głośnych ekstrawertyków, miotających się po świecie jak kurczak z odrąbaną głową [należę do pokolenia, które pamięta jeszcze takie widoki z dzieciństwa]. ;]
Nareszcie nikt nie ma prawa protestować, gdy po pracy pracownik po prostu idzie do domu, zamiast szlajać się po mieście z kolegami i szefostwem w ramach "spontanicznej" integracji. Nareszcie nikt nie wymaga small talku. Nareszcie nikt nie patrzy na mnie jak na aspołeczną wariatkę, gdy po raz kolejny na pytanie: "gdzie spędziłaś weekend?" odpowiadam: "w domu". Nareszcie czytanie książek i oglądanie seriali przestało być postrzegane jako tani erzac rozrywki, w sam raz dla unikających kąpieli nerdów czy innego pospólstwa. Nareszcie to my, introwertycy, możemy całemu światu powiedzieć: "a nie mówiłam? Nadmiar aktywności szkodzi". :P Każdy lubi - i powinien - mieć rację, przynajmniej raz na jakiś czas.

Nawiązując do dwóch kolejnych bieżących żartów mogę powiedzieć, że "ratowałam świat" na długo, zanim to się stało modne. :)

Trzęsacz autorstwa Tomasza Przyweckiego

Po chwili namysłu znalazłam jeszcze jedno "nareszcie". Otóż być może nareszcie nie będę musiała opowiadać o swoich wakacyjnych miejscówkach ze sztucznie wyolbrzymianą mega-rezolutną pewnością siebie. Bo choć nigdy nie widziałam powodu, by wstydzić się spędzania urlopu w Przemyślu zamiast w Barcelonie, w Kotlinie Kłodzkiej zamiast na trekingu po Norwegii, w Lanckoronie zamiast w Cortonie, gdzieś nad tym "strasznie drogim" polskim morzem zamiast w pięciogwiazdkowym all excuseme na Riwierze Tureckiej lub w Tajlandii, to jednak ile z tego powodu doświadczyłam protekcjonalnych reakcji, wiem tylko ja.

Tymczasem obecna pandemia oraz będący jej oczywistym skutkiem kryzys ekonomiczny mogą spowodować, że tegoroczne wakacje - o ile gdziekolwiek wyjedziemy - spędzimy raczej na polskiej ziemi, lub ewentualnie za granicą ale na odległość jednodniowej jazdy samochodem od naszych domów. Tanie loty? Zapomnijcie!
Moi drodzy, nadchodzą lata, gdy siedzenie w kraju na czterech literach stanie się obowiązującą normą (przynajmniej na jakiś czas).


A skoro tak się złożyło, warto byłoby poszukać pozytywów i opowiedzieć co nieco o miejscu, które choć znajduje się w granicach państwa polskiego ogólnie i "takiej drogiej" gminy Rewal szczególnie, to jednak może budzić skojarzenie z zapachem luksusowych, niedostępnych w Polsce perfum o cenie rzędu 1000 zł za flakon. Taki naciągany snobizm.
[No właśnie, o perfumach spoza popularnych kanałów dystrybucji też chyba będziemy musieli zapomnieć].

Posłuchajcie o zapachu kadzidła, o świcie w Wielkanoc oraz o zmroku w Boże Narodzenie unoszącego się ponad plażą i morskimi falami wprost z widma zniszczonego wiejskiego kościółka. ;) Świątyni, która tylko w te dwa momenty w roku znów wydaje się być cała i unosić w powietrzu ponad nieistniejącym już klifem.
Widmowego kościoła, z którego słychać dźwięk widmowych organów i mszy odprawianej po łacinie oraz można poczuć aromat widmowego kadzidła...

Posłuchajcie...

Sztorm w Trzęsaczu autorstwa Tomasza Przyweckiego

Albo i nie posłuchajcie. ;)
Możecie zamiast tego powąchać Sacred Water, stworzoną przez amerykańską markę the Harmonist. Na pewno nie pożałujecie, bo to nisza w klasycznym, starym stylu.

Takimi perfumami zachwycaliśmy się przed laty: nieoczywistymi połączeniami akordów,  olfaktorycznymi niespodziankami, zaskakującymi delikatnością tam, gdzie spodziewaliśmy się mocnego uderzenia i na odwrót. Podobnie ma się rzecz z Sacred Water, które jest przede wszystkim kadzidłem. Typowym kościelnym dymem w stylu legendarnego Avignon od Comme des Garçons, Cardinala Heeleya tudzież la Liturgie des Heures marki Jovoy. A przecież w spisach nut kadzidła brak!
Jednak spisy spisami; wiadomo, że to po prostu jeszcze jedna marketingowa zagrywka oraz podpowiedź dla wszystkich, którzy z chemią mieli do czynienia po raz ostatni w szkole i nie bardzo czują potrzebę, aby wznawiać tę znajomość (nawet dla ukochanego hobby). ;P Dlatego możemy być pewni, że kadzidło w Sacred Water jest... po prostu ukrywa się przed nami, zostawiając wyraźne ślady i dając znaki swojej obecności; jak duch na początku horroru. ;)

Towarzyszy mu cała plaża; niepozorne grudki rozkosznie słodkawej szarej ambry, porozrzucane tu i ówdzie jak bursztyn, wyrzucone na brzeg drewno, jak gąbka nasiąknięte organicznym zapachem morza, ozoniczne powietrze, kamienie omywane zimnymi falami północnych wód, wiatr i przestrzeń...
Odwieczna historia, na pierwszy rzut oka tak niewidoczna, iż potrzeba dopiero ewidentnej podpowiedzi w postaci ruin porwanego przez fale kościoła, abyśmy raczyli zauważyć jej oczywisty wpływ.
Prawdziwy pomnik Natury krzyżującej plany Kultury* oraz jej twórców. Symbol nieplanowanych zmian w ludzkiej codzienności.

Co mają do tego wszystkiego perfumy o nazwie Sacred Water? Wszystko!
Każde napisane tu słowo dotyczy ich w sposób możliwie precyzyjny.

Chyba nikt, kto tu zagląda nie spodziewał się przyziemnego opisu nut...? ;D


Rok produkcji i nos: 2015, Guillaume Flavigny

Przeznaczenie: doskonale wyważony uniseks z samego środka skali, pasujący bardziej do charakteru i temperamentu aniżeli do posiadanej pary chromosomów. ;) Za to bez dwóch zdań bardzo cichy i wycofany, trzymający się tuż przy ciele i znikający zeń przy pierwszej nadarzającej się okazji. To jedyna wada Sacred Water.

Trwałość: w granicach trzech lub czterech godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: mięta pieprzowa, akord jodu, aldehydy
Nuta serca: akord morski,glony
Nuta bazy: akord ozonowy, szara ambra, drewno cedrowe
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/tomlight/34109509644/
2. https://www.flickr.com/photos/tomlight/37173757185/
3. https://villahoff.pl/okolica/trzesacz/
4. https://www.flickr.com/photos/tomlight/37389361354/

*Tu w szerszym znaczeniu jako synonim "cywilizacji".

sobota, 7 marca 2020

Mieć już dość tego piękna i ciepła




Długo szukałam pomysłu na opowiedzenie o tych perfumach; niewiele dłużej zastanawiałam się, czy w ogóle pisać o nich na blogu. Sporo miejsca w tych moich wątpliwościach zajmowała - wyjątkowo jak na osobę, którą podobne kwestie zazwyczaj nie interesuje - reklama. I to nie byle jaka: nakręcona przez głośnego wówczas reżysera, z odważnym i pomysłowym scenariuszem; reklama, którą zachwycali się wszyscy... poza mną.
Bo taka odważna i inna, i przekaz ma taki feministyczny, och i ach!

Nie zrozumcie mnie źle: jako humanistka od razu ten (niezbyt) ukryty sens wychwyciłam i zinterpretowałam właściwie, jako feministka z miejsca doceniłam. Jednak jako estetka - w sposób nudny podręcznikowa, filisterska lub po boomersku sienkiewiczowsko-petroniuszowska* - czułam... niesmak. Chwilami wręcz obrzydzenie, niemal żadnej fascynacji, absolutnie żadnego zachwytu.

Perfumy reklamowane w ten sposób powąchałam wyłącznie z (przygasającego w chwili ich premiery) obowiązku. Na tym nasza znajomość miała się zakończyć.



Aż tu nagle w roku 2020 coś się zmieniło i oto pojawiły się zarówno pomysł na zobrazowanie zapachu, jak i chęć opisania go na blogu.
Choć prawdę mówiąc nie bardzo jest o czym pisać... ;]

World marki Kenzo.









Matka - szacowna marka Kenzo o najlepszych francusko-japońskich korzeniach; ojciec - Francis Kurkdjian, bodaj najgenialniejszy żyjący współcześnie perfumiarz; starsze rodzeństwo w postaci Flower czy Jungle, pieszczotliwie zwanych Maczkiem oraz Słonikiem [można je kochać, można nie znosić ale doceniać trzeba i basta] oraz on, World: o gigantycznym potencjale z którego wyszło... jedno wielkie nic, żeby być delikatną w słowach. ;>

Nawet nie, że brzydkie; ot, kolejne fruity-floral do powąchania i zapomnienia. Ani wstrętne, ani piękne, ani wyraziste, ani słabe, ani ciekawe, ani nudne. Jeżeli robiące czymkolwiek jakiekolwiek wrażenie, to co najwyżej decorum, w tym przypadku wspomnianą we wstępie reklamą.
Milionowy wyjątkowy płatek śniegu, któremu - dosłownie i boleśnie - życie niszczą wydumane problemy pierwszego świata.
Bogate biedactwo, ojojojojoj.

Patointeligencja świata perfum tudzież woda na młyn dla Hejtera z farmy trolli. ;>
Nie mam ochoty pisać o World ani słowa więcej.

Szkoda życia na słabe perfumy; lepiej wybrać się do kina na świetny film i to o nim pomyśleć. :)


Rok produkcji i nos: 2016, Francis Kurkdjian

Przeznaczenie: zapach dla kobiet z gatunku bezpiecznych, przeciętnych i bezbolesnych (dwuznaczność w pełni zamierzona). :>

Trwałość: w granicach sześciu czy ośmiu godzin, z czego większość to oczywiście nudna i słabowita baza

Grupa olfaktoryczna: jako się rzekło, kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: czerwone owoce
Nuta serca: jaśmin, piwonia oraz inne nuty kwiatowe
Nuta bazy: ambroksan
___
Dziś pachniałam Vent Vert od Balmain.

P.S.
Fotografie ilustrujące wpis pochodzą z materiałów promocyjnych filmu Jana Komasy Sala samobójców. Hejter oraz oczywiście perfum World marki Kenzo z 2016 roku.

*"(...) Ale kaleczyć sobie uszy jeszcze przez lata całe twoim śpiewem, widzieć twe domicjuszowskie cienkie nogi, miotane tańcem pirrejskim, słuchać twej gry, twej deklamacji, twoich poematów, biedny poeto z przedmieścia, oto co przewyższyło moje siły i wzbudziło do śmierci ochotę. Rzym zatyka uszy słuchając ciebie, świat cię wyśmiewa, ja zaś dłużej już za ciebie płonić się nie mogę. Wycie Cerbera, mój miły, choćby do śpiewu twojego podobne, mniej będzie dla mnie dotkliwe, bom nie był mu nigdy przyjacielem i za głos jego wstydzić się nie mam obowiązku. Bądź zdrów, lecz nie śpiewaj, zabijaj, lecz nie pisz wierszy, truj, lecz nie tańcz, podpalaj, lecz nie graj na cytrze, tego ci życzy i tę ostatnią przyjacielską radę posyła ci Arbiter elegantiae".
H. Sienkiewicz, Quo vadis?

niedziela, 16 lutego 2020

Thank you for the Music

Stworzyli zapach "z pasji do Rock'n'rolla, który rozbrzmiewa pieśnią wolności na najpiękniejszym festiwalu świata Pol'and'Rock. Jest przesycony zapachem przyjaźni, tolerancji, wzajemnego szacunku i nieokiełznanymi dźwiękami muzyki w rytmie serca".

Trudno mi wypowiadać się na temat miejsca, gdzie nigdy nie byłam oraz wydarzenia, w którym w życiu nie brałam udziału. Jako osoba dźwiękowo nadwrażliwa źle znoszę wszelką kakofonię jazgotliwego tłumu oraz dudniącej zbędnymi wzmacniaczami muzyki. Dla mnie wszelkie festiwale rockowe czy wiejskie festyny to najczęściej ogromny emocjonalny dyskomfort, fizyczny ból oraz dosłowny gwałt przez uszy i nic na to nie poradzę. Żadne, nawet najlepsze towarzystwo nie jest w stanie wynagrodzić mi takiego cierpienia.

Dlatego z inicjatyw Jurka Owsiaka i spółki siłą rzeczy mój entuzjazm budzi jedynie* Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.


Ostatnio do pozytywnych aspektów całego projektu dołączyły perfumy. ;) I to nie byle jakie ale powstałe dzięki współpracy fundacji WOŚP z perfumerią Quality Missala [która to współpraca zdążyła obrosnąć w międzyczasie teoriami spiskowymi na miarę wybuchającej brzozy]. ;>

Music, opatrzone jednocześnie logo Wielkiej Orkiestry oraz festiwalu Pol'and'Rock to klasyczny staro-niszowy samograj; może faktycznie skomponowany na wzór kilku znanych i lubianych przebojów z repertuaru wzmiankowanej perfumerii ale nie oszukujmy się: w dzisiejszych czasach zręczni i pomysłowi didżeje też uchodzą za artystów. ;) Dlatego nie widzę powodu, by nie poświęcić Muzyce kilku zdań na blogu.

Oto i one: kompozycja rozpoczyna się niemal identycznie jak męska wersja Encre Noire od Lalique, drapiącą, wilgotną i zimną wetywerią w otoczeniu tłustych cząsteczek sadzy oraz dymu. Po kilku chwilach jednak łagodnieje, przeistaczając w spokojniejszą, bardziej miękką i cieplejszą wersję Black Afgano od Nasomatto, z tym jego mięsistym oudem oraz sandałowcem o transparentnym, satynowym wykończeniu - a wszystko w odcieniach najciemniejszej z czerni. Potem jest moment na europejską wersję perfum różano-oudowych (co ważne, bez typowych dla perfumiarstwa bliskowschodniego różanych syropów pomieszanych z oudem rodem z toalety publicznej). ;} Bliżej Muzyce do klasycznej oudowej (aoudowej?) kolekcji od M. Micallef lub ewentualnie Oud Royal z butikowej linii perfum Armaniego. Ot, arabski biznesmen w doskonale skrojonym zachodnim garniturze; nie "przebrany" ale "ubrany" stosownie do klimatu północnej Europy oraz charakteru spotkania w interesach. :)

Podróż WOŚPowego Music kończy się natomiast... szybko. Zdecydowanie zbyt szybko i gwałtownie jak na mój gust. Jeżeli nie uda mi się wychwycić ulotnej bazy drzewno-korzenno-piżmosyntetycznej, której ostatnie tchnienie przypomina mi trochę atak kloniątek z najnowszego wypustu laboratoriów Lutensa, to po protu nagle orientuję się, że nie pachnę dosłownie niczym.
Za łatwo te perfumy odchodzą... jak niektóre gwiazdy kultury masowej, płonące zbyt jasnym płomieniem, więc też wypalające się zdecydowanie zbyt prędko.


Rok produkcji i nos: 2019, Douglas Morel

Przeznaczenie: zapach dla kobiet, mężczyzn oraz osób niebinarnych. Z powodu niezbyt imponującej projekcji pasujący znakomicie do wszelkich możliwych okazji oficjalnych lub wiążących się z pobytem w większym gronie ludzi (na przykład na festiwalu rockowym). ;)

Trwałość: słabowita, ponieważ maksymalnie trzy- lub czterogodzinna

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i orientalna)

Skład:

Nuta głowy: gałka muszkatołowa, czarny pieprz, grejpfrut
Nuta serca: heliotrop, róża, labdanum
Nuta bazy: drewno sandałowe, paczuli, wetyweria, oud
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z https://i.pinimg.com/originals/80/2c/bb/802cbb1c87b99b1ef7737ab1654c3a28.jpg natomiast druga jest skanem ekranu z filmu promocyjnego, zamieszczonego na facebookowym profilu SiemaShopu: https://www.facebook.com/SiemaShop/videos/993151604388054/

* "Jedynie", dobre sobie! Jakby WOŚP i ogrom dobra czynionego za jej pośrednictwem to było mało. ;)

niedziela, 5 stycznia 2020

Sztuka dla sztuki

Tym razem przygnały mnie tu polskie perfumy. I to nie byle jakie. Porządne, pozbawione kompleksów polskie perfumy.
Dwadzieścia lat temu - rzecz nie do pomyślenia. Dziesięć lat temu - sensacja do białości rozgrzewająca internetowe skupiska rodzimych miłośników perfum. Współcześnie... może nie norma ale na pewno nie powód do nadmiernej ekscytacji; ot, codzienność. Tylko i aż.

W ostatnich latach - także tych, które dla mnie oznaczały blogowy niebyt - powstało sporo świetnych, przemyślanych i docenianych rodzimych marek perfumowych: Tabacora Parfums, Piotr Czarnecki, Sense Dubai, Bohoboco, Inubi, JMP Artisan Perfumes, Chopin od Miraculum, Anja Rubik z Inglotem ale też przypadki, które przed wspomnianą dekadą szarpały nam nerwy na postronki: Missala z Quessence oraz Michał Szulc ze swoimi Perfumami z Wyprzedaży. ;)

I to właśnie dziełem podpisanym nazwiskiem ostatniego z twórców zamierzam się dziś zająć. :)

Matt Wiebe, Coyote Flowers - Dutch Still life

Osiem lat po premierze Sale Perfume 01 w sprzedaży pojawił się zapach Sale Perfume 02, opatrzony podtytułem Ribes Oud. Jednak niech nie zwiedzie Was nazwa, specjalnie prowokacyjnie "modna" - oudu w tej kompozycji nie uświadczymy. ;)
Zamiast niego pojawia się matowy akord drzewno-chemiczny, statyczny i bezpieczny; wszechobecny ale nie dominujący nad sednem mieszaniny. Jak blejtram dla płótna, na którym lata temu powstało dzieło któregoś ze starych mistrzów malarstwa niderlandzkiego.

Malarskie koneksje nie pojawiły się tutaj przez przypadek. Ribes Oud konstrukcją przypomina mi bardzo la Fuite des Heures, legendarne, potężne ale bardzo statyczne i dystyngowane perfumy marki Balenciaga z roku 1949. Kolejne nawiązanie do pastelowych, oświetlonych przygaszonym światłem bukietów, zobrazowanych na pochłaniającym wszelką jasność tle.
Tutaj też na pierwszym planie pysznią się wielkie ale dyskretne kwiatowe festony, głównie z geranium z ziołowym dodatkiem nagietków lub dalii. Zaraz za nimi kroczą wspomniane nuty drzewne, wśród których najwyraźniejszą wydaje się jedno z syntetycznych wcieleń drewna sandałowego. Które? Nie wiem. Zresztą, czy to dla nas naprawdę takie istotne...?

Przez moment pojawia się nawet coś, co ktoś kiedyś nazwał "akordem mokrej szmaty", czyli naturalistyczne, mocno przyziemne wcielenie woni paczulowo-quasioudowych. Lub jak kto woli: współczesny odpowiednik zwierzęcej czaszki lub zepsutego owocu z siedemnastowiecznych holenderskich martwych natur. Protestancka interpretacja motywu memento mori; przypomnienie, że nawet piękne kwiaty wkrótce też umrą i zgniją i nie ma dla nich ucieczki.
Równowaga sił.

Jednak to tylko mgnienie oka, po którym wraca bukiet; schnący, nie gnijący, coraz silniej przyprószony pudrem z chemicznego drewna oraz jasnych, papierowo-pierzastych piżm. Łagodny, nienarzucający się, godny damy przez duże D.


Rok produkcji i nos: 2019, ??

Przeznaczenie: kompozycja skierowana zarówno do kobiet, jak i do mężczyzn. Na mojej skórze rozwijająca się bez pośpiechu, w prawdziwie starym stylu, chociaż nieodmiennie blisko ciała.
Podobnie jak w przypadku poprzednich perfum Michała Szulca, Ribes Oud również dostępne jest w limitowanej ilości tysiąca flakonów, więc jeżeli zdecydujecie się na zakup, nie zwlekajcie z nim. ;)

Trwałość: w granicach dziesięciu-dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa

Skład:

bergamotka, cytryna, geranium, czarny pieprz, drewno gwajakowe, paczuli, jaśmin, czarna porzeczka, białe piżmo, drewno cedrowe, drewno sandałowe
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródło pierwszej ilustracji: https://www.flickr.com/photos/mattwieve/40065742852/