czwartek, 28 maja 2015

Przeciętni nieprzeciętni

Czyli tacy trochę bardziej współcześni Zwyczajni niezwyczajni. :) Odarci ze złudzeń, w codziennym życiu stawiający na pragmatyzm ale mimo wszystko wciąż nie tracący nadziei. Na co?
Na to, czego akurat pragną najsilniej lub czego najbardziej im brakuje. ;)

Po prostu my.


Wstęp do niniejszego wpisu to czysty coelhizm ale bardzo pasuje mi do pewnych perfum. ;) Nie złośliwie ale z racji swojej banalnej, oczywistej prostoty. A mówiąc ściślej: płomyka idealizmu czy romantyzmu, który skrywany skrzętnie pod pozorem cynizmu, koniunkturalizmu czy przyziemności, wciąż się w nas tli.
Jakimś cudem zestawionego przez moją głowę z zapachem budzącym u niżej podpisanej absolutnie nieprzesadzoną życzliwą obojętność. Podobnie, jak osoba najsłynniejszej obecnie ale zaskakująco kontrowersyjnej polskiej modelki.

Przyznam, że zupełnie nie rozumiem, dlaczego Anja Rubik zdaje się tak bardzo polaryzować nastroje społeczne. Dlaczego w internecie albo ją uwielbiają bezgranicznie, każdorazowo mentalnie padając przed nią na kolana, albo zawistnie wypominają rzekomo nieodpowiedni [tzn. nieodpowiadający gustom wypominających, jak mniemam ;) ] kształt poszczególnych części jej ciała, tembr głosu, kolejne zobowiązania zawodowe czy co tam jeszcze. Dlaczego celebrytka - ani lepsza ani gorsza od swych braci i sióstr w lansowaniu na tle ścianek reklamowych - rodzi tak gwałtowne emocje? No nie rozumiem.
Lecz nie dziwię się sobie: być może zwyczajnie widziałam za mało Tap Szpadli i przejrzałam ledwie nikły promil ogółu kolorowych gazet, żeby pojąć fenomen Anji R. :) Bywa.

W tym miejscu zamierzam zająć się pierwszym zapachem, który wypromowano pod nazwiskiem rodzimej supermodelki [? Czy Anja jest supermodelką? Czy w ogóle istnieją jeszcze supermodelki, jak na przełomie lat 80. i 90. XX wieku?].
Do tego celu postanowiłam wykorzystać fotografie nietypowe, wykonane podczas planu zdjęciowego ale fizycznie w przerwie między kolejnymi ujęciami, pokazujące choć trochę "prawdziwej" Anji Rubik, wystukującej wiadomość tekstową albo żartującej z makijażystą. W końcu to trochę tak, jakby nas ktoś fotografował podczas pracowej przerwy na kawę lub papierosa, kiedy na krótką chwilę uwalniamy twarz z maski profesjonalisty. ;)
Bardziej po ludzku. Bardziej Original.


Jakkolwiek znalezienie własnego sposobu opisania zapachu było dla mnie trudne. Tak się bowiem złożyło, że moja skóra nie do końca "czuje" Original.
To, co na płatku kosmetycznym z salonu Inglota, wykorzystanym przeze mnie w charakterze niedoskonałego blottera (innych nie przewidują), okazuje się promiennym, jasnym, lekkim, białokwiatowo-dziewczęco-zielono-świeżym letnim umilaczem czasu, na mojej skórze szybko przechodzi od delikatnych ale ożywionych cytrusowo-pieprzowym tchnieniem, dosyć abstrakcyjnych kwiatów ku nutom jasnym, śmietankowo-białopiżmowo-żywicznym, nienachalnie słodkim i ledwie muśniętym liliową głębią. Uf, to było długie zdanie. ;)

Tam, gdzie zawartość improwizowanego blottera zdradza powiązania z (untitled) modowego ekscentryka i minimalisty Martina Margieli (przez szafiarki zwanego ponoć Maisonem Martinem Margielą ;> ), moja skóra widziałaby raczej dalekie resztki bazy Narciso od Narciso Rodrigueza, kolejnego projektanta opętanego obsesją geometryczności. W takim towarzystwie ustawiło się dla mnie Original Anji Rubik.
Bardzo słusznie. Ponieważ wszystkie trzy pachnidła charakteryzują prostota, jasność, nowoczesność czy niemal namacalna potrzeba "ucieczki od banału" [inna rzecz czy, jak już wiele razy bywało, indywidualizm teraźniejszości nie stanie się mainstreamem jutra i banałem pojutrza?].


W Original daje się wyczuć pewną wypracowaną postawę, rodzaj sztuczności, świadomej autokreacji. To, co ma uchodzić za naturalne jest w istocie efektem chłodnej kalkulacji anonimowego perfumiarza lub perfumiarki; tam, gdzie olfaktorycznie nieuświadomieni szukają elegancji czy zmysłowości ja widzę raczej zachowawczość i cyniczny błysk w oku stojącej "na ściance" Anji [przed napisaniem recenzji obejrzałam w necie dziesiątki jej fotografii i na wielu wykonanych podczas najróżniejszych iwentów zauważyłam właśnie takie chłodne, trochę złośliwe, trochę oceniające spojrzenie; nie wiem jednak, czy właściwie je zinterpretowałam]. I nawet delikatna świeżość zielonej herbaty zestawionej z bergamotką czy pomelo (?) nie jest w stanie ich zatuszować ale wręcz dodatkowo uwypukla.

Temu ironicznemu dystansowi odpowiada różowy pieprz oraz bukiet jasnych, młodych białych lilii a wraz z nimi jakby pojedyncze, oderwane frakcje kwiatu pomarańczy i... nieoczekiwaną hojną dawką irysowego masła: matowego, pyłkowego, kontrastowego wobec wszystkich innych, zdecydowanie krystalicznych nut. Zasada wobec mnogości odczynów kwaśnych, uciekając się do chemicznego porównania. ;)
Fantastyczne zagranie! Jednocześnie głęboko artystyczne [kontrast, prowokacja, dysonans i tak dalej ;) ], sugerujące nowoczesność mieszanki a więc też obliczone na przychylność współczesnych nabywczyń. Szczególnie, że nie prowokuje zachwiania spójności kompozycji, prędko schodząc na dalszy plan i jedynie uzupełniając pyszniącą się lilię w dyskretnym otoczeniu bliżej nieokreślonych białych kwiatów, cały czas jednak pozostając wyczuwalnym.
Na samym dnie natomiast pojawiają się nadtopione żywice; w większości słodkie jak benzoes ale potrafiące też zabłysnąć chłodną, suchą zielenią galbanum, ożywiającego wciąż całkiem mocną lilię. Na pewno zaś pojawia się białe piżmo; nowoczesne białe piżmo, żadne tam puchate i zatykające pudry sprzed dekady. Nie, tutaj wyczuwam akordy lekkich kwiatów i drzewnych drzazg, i czystą, pyłkowo-pierzastą słodycz. Trzeba dopiero wspomnianych słodkich żywic, by całość ociepliła się i zmieniła w jasny krem. Co przywodzi na myśl woń świeżo umytego ciała, obecną również w innej kompozycji zestawionej przez mój umysł ze światem wielkiej mody, tym razem nieco starszej: By for Women Dolcego i Gabbany.

Original to pachnidło urocze, pełne wdzięku, w modny sposób minimalistyczne. Na blotterze przekorne, prezentujące złośliwy charakterek, na mojej skórze bardziej ciche i wycofane, jakby lekko rozespane. Zawsze budzące pozytywne emocje. Tyle tylko, że... o niewielkiej intensywności.
Choć go doceniam, nie uważam soczku za dobry dla siebie. Dopóty, dopóki w kontakcie z moim ciałem nie zacznie pachnieć jak na watowym płatku. ;)


Rok produkcji i nos: 2014, ??
[Zapach powstał we współpracy z marką Inglot, więc za opracowaniem jego formuły stoją zapewne "ktosie" z korporacji produkującej substancje zapachowe do kosmetyków Inglot. Jak myślicie: IFF, Symrise czy Givaudan? ;) ]

Przeznaczenie: pachnidło stworzone z myślą o kobietach, jednak jego żywy i niekoniecznie stereotypowy charakter nieśmiało przesuwa woń w stronę uniseksu. Na pewno warto ją przetestować, chociaż jest bardzo bliska skórze ani nie przesadza z nadmierną projekcją, delikatnie mówiąc. ;) Wiem jednak, że wokół innych osób potrafi stworzyć przyjemną, wibrującą i niezbyt rozległą ale jednak wyraźną aurę.
Na wszystkie okazje, ze szczególnym uwzględnieniem dni ciepłych, kiedy Original może być bardziej wyraziste.

Trwałość: około siedmiu czy ośmiu godzin wyczuwalnego trwania i jeszcze kilka spokojnego zamierania.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-świeża (i awansem aromatyczna ;) )

Skład:

Nuta głowy: zielona herbata, różowy pieprz (cytrusy)
Nuta serca: biała lilia (kwiat pomarańczy i inne białe kwiaty, masło irysowe)
Nuta bazy: akordy żywiczne i drzewne (białe piżmo)
___
Dziś noszę White marki Puredistace.

P.S.
Trzy pierwsze ilustracje to fragmenty sesji zdjęciowej na rzecz kampanii reklamowej marki Apart, której Anja Rubik jest ambasadorką. Wykonał je Marcin Tyszka a na mojego bloga trafiły bezpośrednio STĄD.

piątek, 22 maja 2015

W ofierze Słońcu Najwyższemu

"Nie pozwolisz żyć czarownicy"
Księga Wyjścia 22,17

"[Allah jest] stwórcą nieba i ziemi. (...) Nic nie jest do niego podobne"
Koran 42,11


Zanim przejdziecie do tekstu, bardzo proszę, włączcie Całonocne czuwanie Rachmaninowa. Co zalecam szczególnie tym z Was, którzy uwielbiają, kiedy muzyka burzy ich emocje oraz przyprawia o dreszcze. :)


Ileż to razy prawo ustanowione przez człowieka ze szlachetnych - lub przynajmniej pragmatycznych - pobudek ze zdumiewającą łatwością przemieniało się w barbarzyńskie bezprawie? Jakże często próby stworzenia raju na ziemi sprowadzały na jej mieszkańców najprawdziwsze, szalone, totalne piekło. Jak łatwo dobrą energię przemienić w koszmar!

Przykładem tego niech będą dwa cytaty, wykorzystane przeze mnie jako motta niniejszego (niegodnego, jak się obawiam) tekstu.
Pierwszy to klasyczny przykład konstytuowania obowiązującej religii strachem przed innymi wierzeniami. Za umieszczeniem go w bodaj najstarszym wciąż obowiązującym (niektórych) zbiorze praw i zasad współżycia społecznego musiała stać mniej więcej taka konstrukcja myślowa: "Tylko bóg, w którego wierzy nasze plemię jest jedyny i prawdziwy; tylko on zna ciebie, twoją przeszłość i przyszłość, twoje najskrytsze myśli, zatem tylko on mógłby ci coś o nich powiedzieć. Więc jeżeli ktoś inny mówi ci, że zna je również, to znaczy, że cię okłamuje. A skoro świadomie chce cię okłamać, robi to ze złych pobudek. Jest więc człowiekiem złym i niegodziwym i, jako takiego, należy go wykluczyć z naszej społeczności. Najlepiej będzie zrobić to raz a skutecznie". No cóż, starożytność koczowniczego plemienia z Bliskiego Wschodu z całą pewnością nie pochwalała tolerancji, równości ani pluralizmu. ;)
Z podobnych przesłanek wychodził autor drugiego z cytowanych wersetów. Pewnego dnia musiał sobie usiąść i pomyśleć, że "rety, ludzie (a szczególnie faceci) to jednak są wzrokowcy! Tu kobieca nózia, niby przypadkiem wystająca spod kiecki, tam pstrokate obrazki, od których można dostać oczopląsu, jeszcze gdzieś indziej rysunki wulgarne i rubaszne, odwracające myśli od kwestii poważnych, od prawdy, którą chcę im przekazać. Rozbiegane spojrzenie rozprasza myśli! Więc nie może być tak, że moje plemię zajmuje się głupstwami, uniemożliwiającymi wysiłek umysłowy i duchowy, którego od nich wymagam. No to trzeba ich przekonać, że tworzenie rysunków i rzeźb jest niewłaściwe, że tylko bóg ma prawo tworzyć nowe życie, nadawać mu kształt i kolor - na początek powinno wystarczyć". Yhm, tak to mogło wyglądać.

Jak widzicie, były to postulaty z naszego punktu widzenia może okrutne, niesprawiedliwe czy wręcz manipulatorskie ale z perspektywy ówczesnego świata logiczne i zrozumiałe. Stworzone dla grupy małej, jak pierwsza ze wzmiankowanych albo dopiero się tworzącej, jak druga - obu zaś słabych i podatnych na niszczące jedność wpływy z zewnątrz.
Dopiero z czasem, po setkach lat i wielu, wielu powtórnych interpretacjach stały się tarczą skrywającą morderców i okrutników, opętanych szałem radykalizmu tudzież opacznie rozumianej pobożności. W pierwszym przypadku ów obłęd dziś (mam nadzieję, że już na stałe) jest tylko ponurym wspomnieniem przeszłości, za to drugi w ostatnich latach pozwala ludziom złym, cynicznym i niemoralnym nienawidzić wszystkiego, co Inne czy Obce oraz niszczyć wszelkie jego symbole.

Okrucieństwem, ślepą nienawiścią, żądzą zniszczenia na równi "błogosławiąc" świat w zasięgu swych uzbrojonych ramion. Jawnie występując przeciwko wartościom, na których oparto trzy największe monoteistyczne religie naszego świata. Grzesząc przeciwko ich wspólnemu trzonowi, z którego wyrosło tyle wspaniałych kultur i z którego wartościami niemal wszyscy się utożsamiamy - niezależnie od kwestii, czy wierzymy w boskie posłannictwo ich twórców.
Odwracając się od życia i światłości, od których ponoć wszystko się zaczęło.


Niezależnie, czy niszczone są wiekowe posągi Buddy w Afganistanie, liczące kilka tysięcy lat pomniki z irackiego muzeum, sto tysięcy irackich książek, bezcenne woluminy z bibliotek Timbuktu, niezliczone pamiątki bogatej i trudnej syryjskiej przeszłości czy - co może stać się lada dzień - pięćdziesiąt hektarów bezcennych zabytków istniejącego od ponad czterech tysięcy lat miasta Palmira w środkowej Syrii, tym co najbardziej rzuca się w oczy, jest pogarda, nienawiść oraz ignorancja oprawców. Zupełnie, jakby cierpiąc na chwilowy brak ofiar do mordowania, w zastępstwie wyżywali się na wspólnym dziedzictwie całej ludzkości.

A my się temu bezczynnie przyglądamy. Bo cóż innego możemy zrobić...? Najwyżej zapłaczemy trochę żałośniej, kiedy za parę lat szaleństwo fanatyzmu ogarnie Egipt z jego zdawałoby się odwiecznymi i niezniszczalnymi słynnymi świątyniami, grobowcami czy eksponatami muzealnymi. Najwyżej śmierć poniesie jeszcze kilka składów redakcyjnych satyrycznych gazet Zachodniej Europy. Najwyżej w imię opacznie rozumianego oświecenia pozwolimy, by zgładziła nas czyjaś opacznie rozumiana religijność. Najwyżej nas wszystkich, jak dziś siedzimy przed komputerami, w końcu i tak zagarnie czyjeś bezładne szaleństwo niszczenia.
Aż w końcu zapamiętamy się do tego stopnia, że złożymy samych siebie w całopalnej ofierze Słońcu za pomocą serii potężnych, ognistych rozbłysków. ;>

Temu Słońcu, od którego pochodzą trzy wielkie religie monoteistyczne; temu Słońcu, które czcimy od tysiącleci. Zarówno tu, w Polsce lub gdzie teraz jesteście, jak i w syryjskiej Palmirze.
Temu Słońcu, które miało już tyle różnych imion! Szamasz, Re, Helios, Inti, Sawitri, Swaróg, Lug, Mitra ale też Jahwe czy Allah.
Temu samemu, które upamiętniamy niezliczonymi symbolami, wśród których Europejczyk najszybciej rozpozna krzyż oraz aureolę [a od dwudziestego stulecia, obawiam się, także swastykę]. Temu, bez którego nie byłoby nas i naszego świata.

Słońcu, którego niezwykłą siłę mito- i kulturotwórczą potrafią wykorzystać nawet marketingowcy firm perfumeryjnych. :] Przynajmniej w jednym przypadku przechytrzeni przez komponującą pachnidło perfumiarkę. ;) O czym dziś chciałabym napisać [i do czego cały powyższy wstęp był mi oczywiście niezbędnie potrzebny ;) ].


Arabskie słowo "shams" oznacza właśnie słońce. Ma więc ogromne znaczenie dla tamtejszej kultury oraz mentalności. I z miejsca gwarantuje sympatię ogromnej, coraz większej, rzeszy ludzi z innych stron świata. :) Nic dziwnego, że wykorzystano je do nadania imienia pachnidłu francuskiej marki Memo.

Shams Oud teoretycznie łączy w sobie chwytliwe słoneczne skojarzenie z modnym składnikiem perfumeryjnym, wszystkim osobom, dla których arabski jest pierwszym językiem, kojarzącym się dodatkowo z obrzędami społecznymi i religijnymi. To zapach niemal krzyczący: "hej, zauważcie mnie i kupcie! Jestem orientalny i arabski, i modny, dla jednych egzotyczny a dla drugich swojski! No jak tu mnie nie pokochać?" ;) Idealnie skalkulowany i zaplanowany hit sprzedażowy, działający na kilka poziomów ludzkiej świadomości. O nazwie takiej, że za jej pomocą można byłoby bez większych kłopotów sprzedać praktycznie każdy soczek, bez oglądania się na staranność wykonania czy wrażliwość artystyczną. Do tego jeszcze niedawno ten konkretny nazywał się po prostu Shams, więc oczywistym jest, kiedy i dlaczego dorzucono doń drugi z wyrazów.
Tym bardziej doceniam więc decyzję twórców Memo, by pozwolić pachnidłu dorosnąć do swego odwiecznego, potężnego miana.

Jest bowiem w Shams Oud jednocześnie i porażająca uroda, i moc, niezbyt wyrazista ale konsekwentna, śmiało podążająca naprzód, i niezłomny charakter, i nawet szlachetne, kojarzone z transcendencją składniki. Zauważam wszystko, co niezbędne do zachwytu a nawet jeszcze więcej. :) Stąd moje wcześniejsze słowa o przechytrzeniu marketingowców przez perfumiarkę: tamtym pewnie zależało na bestsellerze, ona stworzyła zapachowe odwzorowanie nieśmiertelnego kultu.

Kiedy tuż po aplikacji na mojej skórze pojawia się stonowana ale pikantna mieszanka przypraw, oparta przede wszystkim o czarny pieprz oraz imbirową pastę, a tuż za nimi przybywają złociste, krystaliczne labdanum wraz z gorzkimi, ciemnymi dymami kadzidła wiem, już, że będzie dobrze. Czuję, że ktoś stara się skierować moje myśli ku bogom. Tym mocniej, gdy po krótkiej chwili ze skóry znika wszelka lekkość i świeżość imbiru, pozostawiając po sobie pieprz, do którego dołączyło pełne, żywe, ciepłe oraz zmysłowe szafranowe nitki w rodzaju Saffron Rose marki Grossmith.
Dzięki nim pieprz matowieje i odsuwa się gdzieś na drugi plan pozwalając, żeby najważniejszymi aktorami przedstawienia stały się cudowne akordy drzewne. Cudowne! ;) Jednocześnie w oczywisty sposób kadzidlane, chociaż pozbawione wsparcia olibanum, osnute wokół gry styraksu z balsamem tolutańskim oraz ciemnymi, krystalicznym akordem oudowym ale przy tym ślicznie podkreślone żywszymi nutami cypriolu czy później wetywerii a także ocienione sandałowcem, gorzką, lekko słodową dębiną i nadającą północnego sznytu brzeziną. A także paroma innymi drzewnymi nutami, których w radosnym węchowym oszołomieniu nie potrafię nazwać. Za to z pewnością wszystkie one ściśle i z finezją owinięto wokół arcyzłocistego labdanum; omywając je miękkimi, srebrzystymi strugami dymu, oszałamiające, głębokie, poruszające, inkrustowane migoczącymi klejnotami gagatowego pieprzu, rubinowego szafranu, szmaragdowego cypriolu (a może wawrzynu?), kusząco bursztynowego akordu ambrowego.

Co ciekawe, nie byłoby Shams Oud aż tak szczególne, gdyby nie decyzja o umieszczeniu nad nimi lekkiego, jasnego i powiewnego baldachimu z jasnej, niewinnej słodyczy bobu tonka. Bez niej olfaktoryczna konstrukcja przypominałaby jedynie przytłaczająco bogate, oszałamiające dzieło sztuki sakralnej: może wota, może ołtarz, wspaniałą rzeźbę, ikonostas... Bez tego delikatnego, ożywczo słodkiego kontrapunktu przyprawy, kadzidła i cenne drzazgi (prawdziwe czy wytworzone w laboratorium, żadna różnica) byłyby pozbawione punktu odniesienia. Dopiero z nim pozwalają nam chociaż trochę zrozumieć zdumiewającą, odwieczną moc dymu, który paląc cenne substancje unosi ku górze ofiarę z ludzkiego całkowitego oddania bóstwu. Słodycz jest tym, z czego rezygnujemy, spędzając czas w świątyni.


Shams Oud to niezwykłe, porażające bogatą urodą ale prostym, jasnym przekazem, najbardziej pozytywne oblicze ludzkiej religijności. Całkowicie zaspokojone pragnienie przynależności oraz uczestnictwa. Poczucie bycia cząstką czegoś, co jest niewyobrażalnie większe i ważniejsze od nas samych.
Co prawda w perfumiarstwie wyrażane już dotychczas wiele razy: w Messe de Minuit od Etro, w Krysztale Górskim Durbano, w kadzidlanej serii Comme des Garçons, w zapachach Sonoma Scent Studio, szczególnie w Incense Pure oraz Ambre Noir, w Labdanum Donny Karan, w Sahara Noir Toma Forda, w Fire from Heaven od CB IHP, Bois Lumière Anatole'a Lebretona czy wreszcie w Calling all Angels marki April Aromatics. Tak, to prawda: przykładów na podobną grę nut mamy całkiem sporo. A jednak każdy kolejny porusza we mnie wrażliwą strunę, każdy odwołuje się do z grubsza podobnych skojarzeń, każdy nakazuje mi pomyśleć o sacrum, tym sprzed wieków lub współczesnym.

Zdumiewa moc, jaką nosi w sobie podobne zestawienie woni, jakby zakodowane gdzieś głęboko w ludzkim DNA, od tysiącleci utrwalane ofiarami, jakie kolejnym bóstwom składamy z wonnego dymu palonych cennych substancji, drzewnych oraz przyprawowych, roślinnych ale i niekoniecznie.
Wszystko zależy od tego, co dokładnie gotowa jest poświęcić społeczność, aby uczynić zadość prawom swej religii. Czy będzie to żywica drzewa, płody rolne, niewinne zwierzę czy dziesiątki, setki, tysiące istnień ludzkich, decyzję podejmuje ten, kto trzyma rząd dusz. Od tego kogoś zależy, czy religijne oddanie nie przerodzi się z czasem w fanatyzm i obłęd, nad którymi nikt już nie będzie w stanie zapanować.


Rok produkcji i nos: 2011, Aliénor Massenet

Przeznaczenie: zapach typu uniseks z samego środka skali; idealnie dopasowujący się zarówno do skóry kobiet, jak i mężczyzn. Silny, potężny, o wyraźnym drzewnym sznycie nie boi się jednak miękkości i pewnej dozy dyskretnej, niekulinarnej słodyczy. :) Cudownie balsamiczne pachnidło o więcej, niż średniej mocy oraz bardzo zadowalającej projekcji i krótkim ale wyczuwalnym sillage.
Na dosłownie wszystkie okazje.

Trwałość: wyśmienita; w bardzo ciepły dzień Shams potrafi utrzymać się na skórze ponad dobę, przeżywając nawet prysznic. Przy niższych temperaturach rzecz jasna traci żywotność ale i tak bez trudu osiąga dziesięć czy dwanaście godzin wyraźnej obecności na skórze.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz przyprawowa)

Skład:

Nuta głowy: czarny pieprz, imbir, róża (?)
Nuta serca: szafran, wetyweria, cypriol
Nuta bazy: bób tonka, labdanum, brzezina, balsam tolutański, styraks, akord oudowy, kaszmeran
___
Dziś noszę to, o czym powyżej. I jestem w siódmym niebie! ;)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.albawaba.com/news/daesh-executes-26-civilians-near-syria%E2%80%99s-palmyra-monitor-694730 [Prawa: syndigate.info]
2. http://www.meghansayres.com/syria-2/ [Autorka: Meghan Nuttall Sayres]
3. https://www.travelblog.org/Photos/4998133 [Autorstwo: TSSR Breeze]
4. http://tripwow.tripadvisor.com/tripwow/ta-00bb-be82-7bfc [Autorstwo: Juliank]

piątek, 15 maja 2015

Cztery lilie dworu


Tak naprawdę było ich więcej, niż cztery. Sporo więcej. Kobiet, które z powodu swego pochodzenia lub zawirowań historii (a najczęściej jednego i drugiego naraz ;) ) trwale zapisały się w dziejach ludzkości. Tych, które wieki temu były córkami, matkami, żonami lub kochankami władców, miały oddanych przyjaciół ale i bezwzględnych wrogów - lub też takich miał któryś z powiązanych z nimi mężczyzn a całą "zasługę" naszych bohaterek stanowiło bycie częścią otoczenia ówczesnych ludzi władzy.
Albo inaczej: nie godziły się na obcą ich naturze rolę biernych przedmiotów ale chciały same tworzyć świat wokół siebie, ustanawiać prawa, nadawać przywileje i karać tych, którzy na karę zasługiwali, co mogło nie przypaść do gustu możnym, nieprzyzwyczajonym do silnych kobiet u władzy. Lub też miały nieszczęście kochać zbyt mocno i cierpieć zbyt dotkliwie, i tęsknić za bliskością drugiej osoby zbyt rozpaczliwie.

Damy dworu, arystokratki, królowe... Choć żyły w średniowieczu albo renesansie, możecie być pewni, że kochały, nienawidziły, bały się, miały nadzieję, cieszyły się oraz cierpiały identycznie, jak my tu i teraz, Anno Domini 2015. [Rzecz jasna nic nie zmieniło się także w emocjonalności mężczyzn, jednak nie oni są najważniejszym tematem mojego dzisiejszego wpisu].


Dziś chciałabym napisać o czterech z nich. Czterech królewskich liliach, z których jedną spotkał los tak straszny, że współcześnie wprost nie do wyobrażenia, natomiast drugiej, równie nieszczęśliwej, ból po stracie ukochanej osoby zaćmił jakąkolwiek zdolność logicznego myślenia i ostatecznie zepchnął w otchłań szaleństwa.
Życie trzeciej wielu z nas mogłoby wydać się bardzo znajome: była bowiem emigrantką, której tęsknota za krajem nie przeszkodziła zaadaptować się do nowych warunków ale też adaptacja nie skłoniła do rezygnacji z samej siebie: z własnej tożsamości i tradycji, z własnego silnego charakteru oraz ambicji. Za co ze strony nowych poddanych czekało na nią jedynie głębokie niezrozumienie oraz niechęć. Szła przez życie, zmagając się ze światem, który nijak nie chciał być jej posłuszny.
I tylko ostatnia (ale nie chronologicznie) bohaterka mojej opowieści wiodła życie, które my śmiało moglibyśmy nazwać bajkowym. :) Choć początkowo los obchodził się z nią po macoszemu, nie szczędząc łez, zimna i głodu, chociaż nawet najżyczliwsi nie mogliby nazwać jej pięknością, choć spotkało ją niemało upokorzeń, w końcu znalazła swojego księcia z bajki. To znaczy króla. To znaczy nikogo nie musiała szukać ale jedynie poślubiła tego, którego powinna. To znaczy... Ech, wszystko w swoim czasie. :)

Cztery kobiety, cztery niezwykłe lilie. Dla każdej z nich najbardziej stosowna.


O pierwszej z moich bohaterek tak pisze Anna Moczulska, autorka niezrównanego bloga Kobiety i historia:

"(...) opowieść jest straszna. Główne role grają w niej młody polski królewicz i śliczna dwórka, do której młodzieniec ów poczuł miętę. On zostanie jednym z największych władców w historii Polski. Ona przez niego zginie. I zginie straszliwie - w hańbie i cierpieniu, nieludzko okaleczona, wystawiona na pośmiewisko jako dowód podłości i zdrady.

Dzieje się to w roku 1330. Na węgierski dwór królowej Elżbiety, z domu Łokietkówny, przyjeżdża jej młodszy brat, polski królewicz Kazimierz. Tatuś, Władysław Łokietek, wysłał tam swego dziewiętnastoletniego syna na krótkie wakacje, na których ten jednakowoż ma połączyć przyjemne z pożytecznym. Namówić potężnych sąsiadów do udziału w montowaniu koalicji antykrzyżackiej, a przy okazji nabyć trochę ogłady i liznąć wielkiego świata na wspaniałym, znakomitszym od wawelskiego, andegaweńskim dworze.

Kazimierz na Węgrzech zachowuje się tak, jak każdy dziewiętnastolatek spuszczony ze smyczy wymagającego ojca. Chce się zwyczajnie dobrze zabawić. W domu zostawił obowiązki i żonę, którą ojciec mu wybrał, kiedy Kazimierz był jeszcze małym Kaziem, miał ledwie 15 lat! (...) Na dworze siostry zjawia się sam i może do woli przebierać w pięknych pannach. A polski królewicz przyciąga kobiece spojrzenia. Jest przystojny - wysoki, smagły, czarnowłosy, bardzo jeszcze młody, a więc niewątpliwie mniej kudłaty i zarośnięty niż ten, którego znamy z portretów. Szybko wpada mu w oko Klara, piękna dwórka jego siostry. I wszystko wskazuje na to, że on jej też. Ale wcale nie tak łatwo namówić Klarę na schadzkę. Dziewczyna nie jest pierwszą lepszą - pochodzi ze znakomitego, magnackiego rodu Zachów, nauczono ją cenić swój dom i nazwisko, godnie się nosić, dbać o skromność i pilnować cnoty.

Jak jednak możecie się domyślać, im mocniej Klara się opiera, tym bardziej apetyt Kazimierza rośnie. I kiedy młodzieniec czuje, że nie wytrzyma już ani chwili dłużej, na scenę wkracza siostra naszego bohatera, królowa Elżbieta. Idzie w sukurs swemu usychającemu z pożądania braciszkowi i organizuje przemyślną schadzkę.

Królewicz leży w swojej komnacie, rzekomo złożony chorobą. Królowa w towarzystwie Klary idzie go odwiedzić i pod pierwszym lepszym pretekstem zostawia młodych sam na sam. Wtedy szybko się okazuje, że piękny Kazio nie jest złożony niemocą na tyle, by nie wziąć tego, na co ma ochotę. I kradnie Klarze wianek. Po dobroci czy gwałtem? O to do dziś spierają się historycy, ale czy to ma znaczenie? Nawet jeśli Klara też czuje do Kazimierza afekt, to zapewne się broni, jak każda ówczesna uczciwa panna. I zapewne broni się nieskutecznie..."
Źródło: Krew, królewicz i panna

Dość powiedzieć, że po powrocie Kazimierza do Polski, porzucona i zapomniana Klara miała poskarżyć się ojcu, który takiej zniewagi ze strony obu monarszych rodów, polskiego i węgierskiego, nie mógł puścić płazem. Zresztą który współczesny rodzic (płci dowolnej) puściłby płazem zgwałcenie własnego dziecka?
Historia mówi, że 17 kwietnia 1330 roku Felicjan Zach podczas zamkowej uczty dokonał zamachu na króla Węgier Karola Roberta oraz królową Elżbietę - a więc na siostrę i szwagra gwałciciela (a może "tylko" uwodziciela) swojej córki. Rzuciwszy się na władców z mieczem, dosięgnął nie króla - który ledwie draśnięty bohatersko schował się pod stołem - ale królową, odciąwszy jej cztery palce.
Zach nie opuścił już królewskich komnat, zabity przez podczaszego Elżbiety. Później zostaje poćwiartowany a poszczególne części jego ciała rozesłane ku przestrodze we wszystkie strony kraju, głowa natomiast zawieszona na bramie królewskiej siedziby.
A jego potomstwo?

"(...) synowie zostają pojmani i zabici w straszliwy sposób, wloką ich końmi po ulicach, póki nie skonają, a posieczone ciała rzucają psom na pożarcie. Jednak największą cenę za gniew swego ojca płaci Klara. On szczęśliwie szybko umiera, ją czeka kaźń.

Zostaje natychmiast wywleczona z tłumu ślicznych dwórek. Obcinają jej nos, wargi, palce u rąk i tak okaleczoną obwożą w klatce po wsiach i miasteczkach. Zanim umrze, Klara musi wyznawać urągającym jej tłumom, że słusznie ją ukarano za występek jej ojca przeciw najświętszemu majestatowi królów, że ona i jej ród cierpią zasłużenie. (...)

I tak kończy się tragiczna historia romansu królewicza Kazimierza i pięknej Klary. Do dziś poruszająca, budząca emocje, niejasna. W Polsce wciąż mamy z tą historią problem. Jest dla nas jak wyrzut sumienia. Nie możemy zaprzeczać, że miała miejsce, ale robimy wszystko, by się z niej wyłgać. Trudno nam przyznać, że nasz król Kazimierz, któremu w dodatku nadaliśmy przydomek Wielki, sprowokował taką krwawą jatkę!"
Źródło podlinkowane wyżej
Miłośników perfum może natomiast zainteresować rola, jaką w tej sprawie odegrała nasza własna pieszczoszka. Władczyni, dla której stworzono pierwsze w historii bestsellerowe perfumy, niepodzielnie władające olfaktorycznymi gustami Europy niemal aż do XVIII wieku i szalonej popularności Wody Kolońskiej.
Bo tak, słynną Larendogrę, Wodę Królowej Węgier, odtworzoną niedawno przez Pollenę Aromę, skomponowano dla tej samej Elżbiety Łokietkówny. :] Dla rajfurki swego własnego brata i pomocniczki w gwałcie, pałającej żądzą zemsty wobec prawdziwej ofiary zdarzenia.

Jednak nie o rozmarynowo-lawendowej nalewce zamierzam dziś pisać ale o liliach. Królewskich, potężnych, niewinnych i prawdziwie, dogłębnie smutnych.


Jaki zapach mógłby okazać się godnym uzupełnieniem historii o Klarze Zach? Opowieści straszliwej, chociaż mieszczącej się w kanonach średniowiecznego prawa. Jakie perfumy nie raziłyby niezręcznością w zestawieniu z horrorem?

Musiałyby być jednocześnie potężne, ogłuszająco urodziwe ale też duszące, nie zostawiające nawet skrawka przestrzeni wokół siebie, osaczające. Prawdziwie piękne, skomplikowane, słodkie na początku ale osuwające się w stronę goryczy. Przejmujące oraz, jak napisałam, bezgranicznie smutne.
Dokładnie tak brzmi dla mnie Lys Fume z butikowej kolekcji Toma Forda.

Tutaj początek jest niespodziewanie lekki i niewinny, zupełnie niezapowiadający dalszych dramatów. Jasny, seledynowy, przesiąknięty sokami młodych kwiatów i rozjaśniony miękkimi promieniami porannego słońca. Zanim lilia nie rozwinie płatków jej zapach jest zaledwie fantomowy a najważniejszą rolę gra pyłkowe, słodziutkie i dziewczęce ylang-ylang. Towarzyszą mu słodkie cytrusy i nawet przewijający się tu i ówdzie różowy pieprz nie może zaszkodzić idyllicznemu obrazkowi. Przeciwnie, dodaje mu charakteru, sugeruje żywy chociaż jeszcze nie całkiem uświadomiony temperament. Jest jak Klara, podejmująca pierwszy, niewinny flirt z polskim królewiczem.
Dopiero potem zrywa się gorący wiatr, przynoszący burzę. Jednak zanim do niej dojdzie, powietrze robi się upalne, ciężkie, nieznośne. Lilia coraz śmielej nabiera mocy, spychając do tyłu wszelka lekkość oraz niewinność. Towarzyszy jej gorący akcent sproszkowanych zamorskich przypraw, cielesność labdanum, balsamiczna głębia rumu - wszystkie silne, duszące, otumaniające swoim pięknem, odcinające dopływ powietrza do mózgu. :] Lubię takie perfumy, jednak gęstości i mocy Lys Fume z jakiegoś powodu się przestraszyłam.
Z osobliwą mieszanką grozy, fascynacji oraz zauroczenia obserwowałam, jak lilia pyszni się i rozkwita w otoczeniu goryczy gałki muszkatołowej i drzewnych balsamów, jak jeszcze silniej dręczy ją bylica, jak podkreśla wytrawność rumu oraz dębiny, jak zwodzi cielesna lekkość labdanum i słodycz ciemnej, niekulinarnej wanilii.

Jak bardzo dziwny, skomplikowany, niejasny wydaje się to zapach. Jak bardzo działa na emocje, nie zostawiając głowie wiele do chłodnego, rzeczowego zanalizowania. Jak mało wiem zarówno na temat Lys Fume, jak i Klary Zach. Ta pierwsza jest w zasadzie przepotężną, wielowymiarową, słodko-gorzko-orientalną leliją, ta druga zasłynęła z urody, zamieszania w zamach na parę królewską i kary, jaką zań poniosła.
Jednak czy naprawdę ją zgwałcono? Czy rzeczywiście dokonał tego Kazimierz? A może jedynie padł ofiarą wrażych plotek? Historia nie jest pewna. Historia wątpi, co jednocześnie zrozumiałe ale i budzące śmieszność [ponieważ polska historia jara się własną rzekomą bezkrwawością i usilnie szuka potwierdzenia, jaki to z nas Mesjasz Narodów. ;> Nawet, jeżeli miałoby to oznaczać rozpaczliwe przekraczanie kolejnych granic absurdu].

Historia nie zapomniała o Klarze Zach, ponieważ nie była w stanie; tak bardzo działa na nas opowieść o jej przerażającym losie. Od teraz będę łączyć ją z enigmatyczną zagadką zapachową, skrytą wewnątrz flakonu Lys Fume. Wierzę, że z szacunku dla bohaterki węgierskiej wyobraźni.

Moja kolejna opowieść niestety również nie należy do szczęśliwych.


Joanna przyszła na świat w rodzinie ludzi silnych, ambitnych i zdeterminowanych osiągnąć sukces. Średniowiecznych w sposobie myślenia ale nie bojących się wyzwań zupełnie nowej epoki - której zresztą sami dali jeden z początków, finansując zamorską wyprawę na drugi koniec świata, dowodzoną przez równie co oni ambitnego Genueńczyka. ;)

Joanna, trzecie z kolei dziecko zjednoczycieli Hiszpanii, Królów Katolickich, Ferdynanda Aragońskiego oraz Izabeli Kastylijskiej.
Joanna, infantka a po śmierci matki (i starszego rodzeństwa wraz z potomkami) królowa Kastylii.
Joanna, żona do szaleństwa zakochana w swoim mężu Filipie, przez ówczesnych nazwanego Pięknym.
Joanna, kobieta samotna i nieszczęśliwa, być może myląca namiętność z miłością i nie mogąca znieść myśli, że jej mąż podobnych epistemologicznych problemów nie ma. :]
Joanna, uzależniona od męża, opętana obsesją na jego punkcie ale też wykorzystywana, maltretowana, manipulowana i notorycznie zdradzana.
Joanna, będąca pionkiem na politycznej szachownicy, całe swoje życie rozgrywana przez innych.
Joanna nienawidząca innych kobiet (nawet zakonnic) jako rywalek do, ekhm... serca Filipa.
Joanna izolowana i celowo trzymana w politycznej nieświadomości; do dziś nie wiemy, czy obłęd ujawniał się u niej od dzieciństwa, czy może był reakcją  na późniejsze poczucie niezrozumienia przez świat.
Joanna w permanentnej depresji, niezdolna do podjęcia żadnej decyzji.
Joanna, za którą rządzą regenci: najpierw ojciec, potem mąż.
Joanna, owdowiała dziesięć lat po ślubie z obsesyjnie kochanym Filipem-kobieciarzem.
Joanna, która nie przyjmuje śmierci męża do wiadomości.

Paradoksalnie był to chyba jedyny raz w jej życiu, kiedy potrafiła wymusić na innych posłuszeństwo; mogło też stać się tak, że otoczenie królowej zwyczajnie nie przewidziało przebiegu ani konsekwencji reakcji Joanny na śmierć męża. Ta bowiem, nie wierząc w jego śmierć a może mając nadzieję na powrót Filipa zza grobu, zabroniła pochówku zwłok i nakazała dworzanom traktować je jak żywego człowieka: nosić w lektyce, sadzać na tronie i przy stole, kłaść do łoża, ubierać, rozbierać...
W końcu jednak podstępem namówiono Joannę na złożenie ciała Filipa do trumny i podróż do wybranego miejsca ostatniego spoczynku. Lecz mylili się ci, którzy sądzili, że uda się pochować męża królowej szybko i dyskretnie. Aura skandalu towarzyszyła nawet orszakowi żałobnemu, poruszającemu się w tę i nazad po Kastylii wyłącznie po zmierzchu, jak również tolerującemu niemalejącą obsesyjną zazdrość królowej o, od dawna przecież martwe, ciało męża. Od czasu do czasu, podczas dziennych postojów w męskich klasztorach, Joanna nakazywała otwarcie trumny aby móc nadal cieszyć się (?) Filipem.

Sytuacja robiła się coraz bardziej dramatyczna i naprawdę trudno powiedzieć, jak by się skończyła, gdyby nie interweniował władca sąsiedniego królestwa a ojciec Joanny, Ferdynand, który wykorzystując niezręczną sytuację wkroczył do Kastylii i siłą odsunął córkę od władzy [tzn. oficjalnie "tylko" rządził w jej imieniu ale wiadomo, jak to musiało wyglądać w praktyce]. Uwięziona przez ojca w zamku w miejscowości Tordesillas, gdzie po wielu perypetiach ostatecznie złożono zwłoki Filipa, pozostawiona samej sobie popadła w obłęd, który już po narodzinach nowoczesnej psychiatrii na podstawie zachowanych opisów sklasyfikowano jako coś bardzo podobnego do schizofrenii. Niewykluczone, że tylko w tak desperacki sposób jej psyche potrafiła jakoś utrzymać się w całości.
Joanna I, nominalna pani Kastylii i Aragonii, pierwsza królowa zjednoczonej Hiszpanii. De facto zakładniczka ambicji najpierw rodziców, później tylko ojca, męża, ponownie ojca a na koniec syna, żyła i zmarła w murach zamku przy klasztorze w Tordesillas, gdzie na swoje zmartwychwstanie wciąż czekał jej ukochany mąż, Filip Piękny Habsburg.


Jaki zapach mógłby opowiedzieć nam cokolwiek o najważniejszym, najbardziej dramatycznym i budzącym żałość ale też najbardziej odrażającym etapie życia Joanny? Widzę tylko jednego kandydata.
Charogne marki État Libre d'Orange.

Zapach o tak znaczącej nazwie rozpoczyna się żywym, pikantnym uderzeniem świeżego soku imbirowego i pieprzu, zestawionych z jasną, pyłkową wanilią i czymś jeszcze (może kardamon?), składając się na charakterystyczną chemiczną woń syropu na kaszel albo przychodni pediatrycznej. Otwarcie jest, owszem, dziwne ale jak piszą w brukowcach: "nic nie zapowiadało tragedii". :]
Ta pojawia się nieco później, wraz ze znajdowanymi tu i ówdzie pyłkami kwiatów, osobliwie często lubiącymi okrywać starą, skórzaną galanterię, czasami nawet zamsz. Dopiero z tych kwiatów, wyrosłych na przedziwnej skórzanej glebie, irysowo-zamszowej, maślanej i metalicznej jednocześnie, wyrasta lilia. Pojawia się i... rośnie. Wciąż rośnie. Cały czas rośnie, ogrzewana promieniami słońca, otulona suchym, niemal parzącym powietrzem, wraz ze skórą i przyprawami wyciągająca z jaśminu cały jego indol a więc z upodobaniem otaczająca się woniami rodem z toalety publicznej. :> Lilia potężna i piękna, otoczona mnóstwem pyłkowej słodyczy, z zapałem wtłaczająca samą siebie w skórzany gorset mogłaby być majestatyczną.

Gdyby nie całe to otoczenie indolowo-skatolowe, od razu kojarzące się z ludzką zwierzęcością, z wydalaniem oraz słodkawą wonią rozkładu szczątków. Czy to w ogóle  może być godne towarzystwo dla czystej, białej lilii?? A dla wanilii?
Lilia oraz wanilia z Charogne zgodne uważają, że tak, jak najbardziej. Nie tylko może ale wręcz powinno. Bo gdzie będzie dla nich miejsce, jeśli nie przy skórze gnijącej w otoczeniu jaśminu, przypraw, kwiatu pomarańczy, gdzieś między piżmem, cywetem a labdanum. W oparach kadzidła, okalających Padlinę niczym cienka, srebrzysta rama.

Od euforii do rozpaczy, od zaprzeczenia po przygnębienie; przez toksyczny związek i chorobę psychiczną. Jest w tym zapachu gwałtowność całkowicie usprawiedliwiająca kontrowersyjny tytuł. Jest też jakaś obezwładniająca rozpacz i mimo wszystko godność, tłumacząca dobór składników.
Jest moc, obecna w Jasmine od Maison Dorin a przede wszystkim - w Oud 27 marki Le Labo, charakterologicznie zbliżonym do zbolałego, oszalałego, prawdziwie nieszczęśliwego Charogne.
Wspaniałe dzieło sztuki, które jednak trudno mi nosić na co dzień. Męczące do tego stopnia, że czas już porzucić wszystkie historie ponure i straszne.

Czas na zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. :) Wracamy do Polski.


"Wyobrażam sobie, co też ona musiała czuć w czasie swojej długiej drogi do Krakowa. Była pewno jednym kłębkiem nerwów! Dobrze wiedziała, jak będzie wyglądać ta chwila, kiedy już stanie przed młodym polskim królem. Zapewne on też, jak wielu wcześniej, wywali na nią oczy i będzie się gapić z otwartą gębą. Już czuła ten wzrok, ślizgający się po jej postaci, widziała to zdumienie, a potem, nie daj Boże, grymas wstrętu?

W takich chwilach - krótkich, bo nie umiała długo chować urazy - czuła złość na swego wuja. Może gdyby w dzieciństwie choć trochę o nią zadbał, nie byłaby taka niewydarzona. Jej kości rosłyby prosto i równo, a figura nie wygięłaby się w znak zapytania. Twarz nie byłaby tak komicznie wąska i długa. I ten groteskowy uśmiech! Nieszczęsna wada zgryzu sprawiała, że siekacze były ułożone niemal poziomo i wystawały z warg, choćby nie wiem jak starała się je zaciskać. I co on... Kazimierz... młody i podobno przystojny... co on powie, kiedy stanie przed nim taka narzeczona? Ucieknie w popłochu, a ją odeśle do domu? Nie, nie, wiedziała, że tego nie zrobi. Nie pozwoli mu dworność, ale przede wszystkim polityczny interes. Przecież Elżbieta jest habsburską cesarzówną, dobrą partią, o którą polski król sam zabiegał! W tym momencie budziła się jej rodowa duma, dodając trochę animuszu, ale duma kobieca... ech... ta leżała w gruzach.

Kiedy Elżbieta w końcu dociera na miejsce i staje przed narzeczonym, wszystko toczy się tak, jak w jej najczarniejszych snach. Wychodzi jej na spotkanie 27-latek, który pasuje do dziewczęcych marzeń: wysoki i szczupły, ciemnowłosy, o wąskiej twarzy i dużych, nieco skośnych czarnych oczach. Ona patrzy na niego z upodobaniem, ale on... Brwi nad jego czołem zbiegają się w równą kreskę, a przyjemna, miękka i śpiewna mowa, z której Elżbieta nie rozumie ani słowa, zaczyna nabierać twardych tonów. Dziewczyna widzi, że nie jest dobrze!

Kazimierz Jagiellończyk patrzy na Austriaczkę i czuje, jak ogarnia go furia. Teraz już rozumie, czemu wysłany na przeszpiegi Marcin Bielski, który miał mu obejrzeć narzeczoną, tak potem kręcił i opowiadał te swoje głodne kawałki. O tym, że jest »ni do kogo prawie podobna w twarzy i na wyroście«, a postać ma »różną niż wszyscy ludzie«. No ma! Każdy widzi to garbate metr sześćdziesiąt, wykręcone jak sosna na wietrze!

Królowi trudno zapanować nad emocjami. Ucieka do swoich komnat i nie opuszcza ich przez dwa dni. W końcu zwołuje doradców. Mówi im wprost, »że mu się oblubienica nie podoba« i prosi, »aby mu radę dali, bo jej za małżonkę mieć nie chce«. Oczywiście, żadnej innej rady nie dostanie, jak tę, że musi się do Elżbiety przekonać, bo dynastyczne  korzyści tego mariażu liczą się bardziej niż jego gust. Król sam to wie, sam o ten ożenek zabiegał i czuje, że wpadł w pułapkę. Po dwóch dniach zmagań ze sobą, z ciężkim sercem decyduje się wziąć brzydulę za żonę.

10 lutego 1454 roku 27-letni Kazimierz Jagiellończyk, od siedmiu lat król Polski, staje przed ołtarzem z 18-letnią Elżbietą Austriaczką (po staropolsku Rakuszanką). Wesele jest huczne, a uroczystości trwają całe osiem dni.".
Cytat po raz kolejny pochodzi z bloga A. Moczulskiej Kobiety i historia a dokładniej z tekstu o wymownym tytule: Kopciuszek. Dalsze losy

O następujących później miesiącach nie wiemy dosłownie nic. To nie były czasy, w których za stosowne uważało się plotkowanie o królewskich uczuciach. Szczególnie, kiedy te nie miały większego wpływu na sytuację kraju. Jednak jeżeli czytaliście uważnie dwie poprzednie opowieści wiecie już, że i w przypadku Elżbiety i Kazimierza historia wcale nie musiała mieć szczęśliwego przebiegu. Kurczę, zazwyczaj nie miała!
Miłość w królewskim stadle to była bajka dla plebsu a nie coś, co zdarzało się w rzeczywistości.

Dlatego tym przyjemniej patrzy nam się na ewenement, który jakimś cudem udało się wypracować władcom patronującym jednemu z najdostatniejszych i najspokojniejszych okresów w dziejach Polski. Kto wie, może Polacy już wtedy woleli rozwodzić się nad nieszczęściami i klęskami, przebieg sytuacji dobrych oraz radosnych zbywając lekceważącym machnięciem ręki...? ;)
Dziś bowiem wiedzę o happy endzie wysnuwamy z poszlak; mocnych ale jednak poszlak: ich pierwsze dziecko urodziło się dwa lata po ślubie a później, w odstępach od roku do trzech-czterech lat, przyszło na świat kolejnych dwanaścioro. Wiemy, że król radził się swojej żony w wielu kwestiach, z uwagą słuchając jej opinii [lecz czy się do nich stosował, historia już milczy ;) ]. Wiemy też, że para królewska nie lubiła rozstawać się na dłużej a dalsze podróże zawsze odbywała razem nawet, jeżeli władczyni ponownie spodziewała się dziecka. Jako jedna z nielicznych ówczesnych królowych Elżbieta nauczyła się biegle posługiwać językiem polskim, co też może być znaczące (i za co zyskała sympatię poddanych).

Nazwana matką królów, ponieważ nie tylko czterech jej synów zostało koronowanymi władcami, nie tylko dzięki niej Jagiellonowie stali się na chwilę bodaj drugą najpotężniejszą dynastią Europy ale też córki przez małżeństwa weszły do rodów książąt niemieckich, stając się z czasem przodkiniami dosłownie wszystkich dzisiejszych europejskich rodów panujących. Jeden z jej synów został biskupem z następnie kardynałem i prymasem Polski, inny świętym kościoła rzymskokatolickiego, miała więc Elżbieta świetne układy zarówno na ziemi, jak i w niebie. ;)
Przeżywszy męża o dwanaście lat, zmarła w roku 1505 w kraju pod panowaniem swego syna Aleksandra. W dokładnie tym samym czasie podpisującego się pod konstytucją znaną dziś jako Nihil novi i głoszącą: "Gdybyśmy cokolwiek przeciw wolnościom, przywilejom, swobodom i prawom Królestwa uczynili, uznajemy to ipso facto (łac. tym samym) za nieważne i żadne", uniemożliwiającą królowi podjęcie jakiejkolwiek nowej decyzji bez zgody izby poselskiej oraz senatu; wiążącą ręce władcy w świecie, który prostą drogą zmierzał ku absolutyzmowi.

Ta wiedza przyda Wam się w ostatniej części mojej królewsko-liliowej opowieści. :) Na razie jednak wróćmy do Elżbiety Rakuszanki.


Życie spokojne i szczęśliwe nie budzi w nas takich emocji, jak rozpacz i śmierć. A jednocześnie jest tym, o jakim wszyscy marzymy. Czymś spokojnym, dodającym otuchy, pozwalającym na złapanie oddechu w szalonym świecie. Ciepłą, trochę bajkową kołderką, którą moglibyśmy się otulić. ;)
Jakie perfumy tak pachną?
Lys Noir marki Isabey.

Tutaj brak jakichkolwiek koszmarów czy nawet żywszych emocji, zamiast których wyczuwam jednostajny, przyjazny spokój. Ciepło i matczyną błogość [choć uwaga, nie idealizujmy! W średniowieczu mamy nie tuliły swoich dzieci ani nie śpiewały im kołysanek, szczególnie te koronowane ;) ]. Taką bezpieczną, trochę nudną statyczność czy harmonię.
Od otwarcia aż po bazę Lys Noir pozostaje pyłkowa, ciepła, odrobinę pierzasta. Dyskretnie podgrzewana nutami drzewnymi czy przyprawowymi, cały czas będącymi jednak tylko tłem albo podporą dla silnego ale ujmującego przyjaznym charakterem kwiecia. W otwarciu mieszaniny najważniejsza wydaje się tuberoza, miodowa i prężna, rozjaśniona świetlistą wonią heliotropu. Później pojawia się skromny, wycofany narcyz i - co za niespodzianka! - razem z heliotropem spychają nieznoszącą sprzeciwu królowa białych kwiatów na drugi plan. :) Dzięki nim lilia ma szansę rozkwitnąć w pełnej krasie, biała i o zdumiewającej liczbie pąków. Towarzyszy jej heliotrop i tuberoza, z której pozostał już tylko słodkawy, lekko krystaliczny miodowy sznyt. Czyżby dobrowolnie uznała swoją porażkę? ;) Na to wygląda.
Kompozycja na mojej skórze nie zmienia się szczególnie, jest statyczna i stateczna, z czasem tylko coraz silniej opierająca się o nuty zamorskiego drewna i rozbielona pyłkiem jasnych piżm, otoczona kaszmirowym szalem z paczuli. Trochę zmęczona ale przecież szczęśliwa. Dyskretna. Pogodna. I wciąż żywa, nawet podczas spokojnego, niemal niezauważonego odchodzenia.

Lys Noir to baśń o spokojnym, dostatnim i satysfakcjonującym życiu. To lilia, która znalazła dla siebie idealne miejsce. A jak pachniałby ów kwiat, gdyby jego przesadzenie w mniej przyjazny północny grunt odbyło się w nie tak komfortowych warunkach? Gdyby ogrodnicy, zamiast dbać o niego, sarkali nań niezadowoleni?
O tym opowie kolejna historia.


Pamiętacie akapit o konstytucji Nihil novi, nakładającej kontrolę tego, co dziś nazwalibyśmy władzą ustawodawczą nad działaniami króla, który sam siebie postawił w roli strażnika tejże konstytucji? Czy pomijając kwestie reprezentacji innych stanów poza szlachtą nie brzmi to Wam podejrzanie współcześnie oraz demokratycznie? ;) Jeżeli brzmi, to bardzo dobrze, ponieważ właśnie byliście świadkami ustabilizowania demokracji szlacheckiej. :D

I teraz wyobraźcie sobie, że w tę naszą rzeczywistość niemal pełnej zależności władcy od składającej się na sejm reprezentacji obywateli, w to radykalne oderwanie władzy od prawa krwi oraz faktu rządzenia krajem od woli boskiej wchodzi nagle osoba zupełnie nieprzygotowana. Nierozumiejąca tego systemu, odmawiająca mu logiczności i prawa bytu. Bona Sforza d’Aragona, księżna Bari i Rosano, spadkobierczyni Królestwa Jerozolimy a później Królowa Polski, Wielka Księżna Litewska etc.etc.

Wychowana przecież w słonecznej Italii, potomkini kondotierów znanych z okrucieństwa i bezwzględności, daleka krewna Ludwika zwanego Maurem, będącego mecenasem Leonarda da Vinci oraz Katarzyny zwanej Tygrysicą z Forlì, toczącej boje z Kościołem i rodziną Borgiów. Wielu z nich było - lub pochodziło - od synów z nieprawego łoża, dopuszczanych jednak do nazwiska i zaszczytów. Dla Włochów liczyło się pokrewieństwo i władza nadana odgórnie, może kupiona za pieniądze czy wywalczona w bojach oraz skrytobójstwem ale tak naprawdę pochodząca z boskiego nadania. :] Jak ktoś żyjący w podobnym klimacie politycznym mógł docenić nowożytną próbę interpretacji idei demokratycznych?
Myślę jednak, że ówcześni koronni politycy mogli docenić świeżość spojrzenia swojej nowej królowej, w oparciu o jej doświadczenia dokonać rewizji chociażby kwestii finansów publicznych. W końcu o pieniądzach ród Sforza również wiedział niemało. ;)
Jednak Bona była kobietą, w dodatku nieprzeciętnie silną i ambitną. Kimś, kogo przyzwyczajeni do wizerunku królowej cichej, uległej i biernej, niewtrącającej się do polityki polscy możnowładcy nie mogli ani nie chcieli zaakceptować. Z czasem pałali do niej coraz silniejszą antypatią, nawet po upływie stuleci:

"Do dziś otacza ją w Polsce czarna legenda wrednej, despotycznej Włoszki, która w naszym bogobojnym kraju zaprowadza swoje cudzoziemskie porządki, wspomagając się trucizną. (...)

Ale nam tę truciznę wsączyli do umysłów nie dworscy plotkarze, ale głównie nasz wielki (tak przynajmniej się mówi) powieściopisarz Józef Ignacy Kraszewski. Nie zapominajmy, że dwa, trzy pokolenia temu myślenie o polskiej przeszłości kształtowały właśnie jego powieści (...). Wśród tych dzieł były i Dwie królowe, masowo czytane przez nasze babki i prababki. Bona jest w tej powieści postacią wyjątkowo obmierzłą. Łączy temperament bazarowej przekupy z naturą bezwzględnej, przewrotnej i zazdrosnej despotki, zdolnej posunąć się do każdej podłości w walce o polityczne wpływy. Sięga po swoje, nie przebierając w środkach. Nawet kosztem szczęścia własnych dzieci, nawet kosztem życia innych.

I tak, z pomocą trującej powieści pana Kraszewskiego, przypięliśmy łatkę trucicielki najwybitniejszej bodaj polskiej królowej. Dziś historycy próbują to usprawiedliwiać, argumentując, że silna osobowość Bony mogła w nas budzić lęk. Przybyła do Polski jako egzotyczna księżniczka, nieprzeciętnie piękna i bystra, w dodatku nie wahająca się robić użytku z własnej inteligencji. Owszem, potrafiła deklamować z pamięci Horacego i Cycerona, ale nie obchodził jej pusty blichtr dworskich spektakli. Była stworzona do rządzenia. I potrafiła zabrać się do rzeczy, na każdym polu walcząc o potęgę dynastii Jagiellonów, a co za tym idzie - Rzeczpospolitej. Zaludniała pustkowia, wznosiła mosty, młyny, tartaki, rozbudowywała miasta i twierdze. Lubiła mawiać: »U was dukaty leżą na gościńcach, schylić się jeno, ażeby je zebrać. Nikt nie chce? Tym lepiej dla mnie«. I zbierała te dukaty workami, zostawiając po sobie świetnie zadbane królewskie dobra, przynoszące wielkie pieniądze, dzięki którym mogła trzymać w szachu i niepokorną szlachtę, i obce mocarstwa. Jak wielkie to były sumy, świadczy polityczna awantura z ubiegłych wakacji - nasi politycy całkiem serio domagali się od Hiszpanii zwrotu pokaźnej pożyczki udzielonej przez Bonę królowi Filipowi II. Było tego 430 tys. złotych dukatów, z czego Hiszpan oddał ledwie dziesięć procent. A gdzie reszta?

Myślę, że Złoty Wiek Rzeczpospolitej, jak nazywamy czasy Zygmunta Starego, ten najlepszy okres naszej historii, w dużej części zawdzięczamy właśnie Bonie. Silnej, władczej, niebanalnej kobiecie, której ambicje budowały potęgę kraju. Ale dostrzegliśmy to dopiero teraz (choć czy nie taki jest los wybitnych postaci?), wcześniej woleliśmy jej przypinać łatkę trucicielki.

Ironią historii w tym wszystkim jest to, że raz w życiu Bony opowieść o truciźnie nie była plotką. Gdy na starość opuściła coraz bardziej wrogą jej Polskę i wróciła do swego Bari, truciznę podał jej podstępny dworzanin. Tam umarła i tam ją pochowano. Polacy nie chcieli jej na Wawelu".
Źródło: Kobiety i historia a konkretnie tekst pt.: Cztery kobiety znane z tego, czego nie zrobiły.

Jakie więc perfumy będą pasować tej przedziwnej, bardzo współczesnej - i bardzo mi bliskiej - władczyni? Tej kobiecie przybyłej z jednego szarego i niedoskonałego świata do drugiego, świadomej ich wad ale też umiejącej wykorzystać niedoskonałości i zalety?
Która lilia okaże się lilią Bony?


Podobnie jak w przypadku Charogne, dobór zapachu dla Włoszki okazał się bardzo prosty. Czy królowa o tak przejrzystym sercu i klarownym, jasnym dla świata charakterze mogłaby pachnieć czymś innym, niż Lys Méditerranée z cyklu Editions de Parfums Frédéric Malle? :)

Jakie inne perfumy pasowałyby do niej bardziej, niż lilia w pełnej glorii oraz chwale, lilia zjawiskowa oraz nie bojąca się niczego? Lilia silna siłą, której nie sposób się nauczyć, lilia tyleż kobieca i wdzięczna, co stanowcza. Od początku pełnokwiatowa ale i sprężysta, młoda, o twardej zielonej łodydze, ewidentnie rosnąca gdzieś obok piaszczystego brzegu Morza Śródziemnego. W słońcu oraz w wietrze niesionym od słonej wody i przynoszącym nad biały kwiat aromaty glonów, zbutwiałego drewna, soli; dodatkowo podkręcona woniami  zielonego, selerowego dzięgla czy niewielkim ale wyczuwalnym dodatkiem ostrego, świeżego soku imbirowego.
Nieco później Lilia Śródziemnomorska ociepla się i wygładza, powala nieznacznie otulić woniami innych białych kwiatów, odrobinką neroli, wodną słodyczą lotosu... Odpoczywa, cały czas jednak pozostając niekwestionowaną władczynią olfaktorycznego krajobrazu. :) Pozostaje silna aż do ostatnich tchnień bazy pachnidła, tym razem uspokojona i obielona pierzasto-pułkowym piżmem oraz złagodzona ciepłą, puchatą ale nie mizdrzącą się wanilią.

Tak mogłaby wyglądać starość Bony, gdyby ze strony Polaków spotkały ją akceptacja i zrozumienie ale też gdyby te spotkały się z pełną wzajemnością królowej. Byłaby to starość lilii, która wciąż nie czuje się idealnie w nowym ogrodzie ale mimo to cieszy się ze wszystkiego, co dane jej było przeżyć i czego mogła doświadczyć. Starość spokojna i pewna, pełna ciszy oraz dobroci. Starość osoby, która przeszła przez życie w zgodzie z sobą a teraz niczego nie musi się wstydzić, za nic żałować.
Starość, której każdy z nas życzyłby sobie oraz wszystkim, których kochamy.


Cztery lilie i cztery kobiety. Różne od siebie w przecież coś je łączy: pragnienie miłości, akceptacji czy posłuchu, nadzieja na poważne potraktowanie przez rozdających karty mężczyzn, określony cel w życiu (cóż, może za wyjątkiem Klary, której cel okazał się tak dramatyczny i brzemienny w skutki, że trudno mówić tu o świadomej realizacji z góry określonych działań).
Wszystkie chciały żyć na własnych zasadach, co udało się tylko jednej z nich. Kolejnej natomiast - połowicznie. O żadnej jednak nie sposób zapomnieć.

Podobnie traktuję też cztery opisane dziś zapachy, złączone nie tylko tym samym tematem przewodnim. We wszystkich bowiem do lilii dołączono nietypowe, odważne, silne składniki, nad którymi jednak potrafiła zapanować. Wszystkie też opowiedziały mi zdumiewające, wciągające historie.:)
Wprost nie do wiary, że naprawdę się wydarzyły!


Tom Ford, Jardin Noir: Lys Fume

Rok produkcji i nos: 2012, ??

Przeznaczenie: zapach sklasyfikowany jako uniseks i jestem w stanie w to uwierzyć: lilia tak duszna i alkoholowo-drzewno-przyprawowa na męskiej skórze nabiera ostrzejszych, bardziej paprociowych barw.
Zawsze jednak pozostaje pachnidłem silnym, tworzącym za uperfumowaną osobą długi sillage, z czasem redukujący się do żywej aury.
Na okazje raczej oficjalne, wieczorowe, klubowe i tak dalej. Jednak w mniejszej dawce może towarzyszyć również naszym dniom. :)

Trwałość: około dziesięciu-trzynastu godzin wybrzmiewania i jeszcze kilka skokowego (?) zaniku.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (i aromatyczna)

Skład:

Nuta głowy: różowy pieprz, mandarynka
Nuta serca: biała lilia, ylang-ylang, dawana, gałka muszkatołowa, kurkuma
Nuta bazy: rum na bazie cukru demerara, wanilia, labdanum, styraks, dębina, (drewno sandałowe)


État Libre d'Orange, Charogne

Rok produkcji i nos: 2007 lub 2008, Shyamala Maisondieu

Przeznaczenie: kolejny uniseks i to z samego środka skali. :) Przez swoją dziwność i ekscentryczną cielesność równie łatwo - równie dziwnie - układa się na skórze przedstawicieli co najmniej dwu płci. ;)
Trudno przypisać mi Charogne do konkretnej sytuacji cziy pory, ponieważ jest to zapach wymykający się podobnym praktycznym klasyfikacjom, przeznaczony przede wszystkim do artystycznej kontemplacji lub noszenia w bardzo specyficznych okolicznościach, które nie do końca potrafię sobie wyobrazić
Na pewno jest to pachnidło silne, chociaż z czasem coraz bliższe skórze, układające się miękko i wczepiające kurczowo, w zależności od stadium rozwoju.

Trwałość: około siedmiu czy ośmiu godzin plus kilka dalszych niemrawego, lewie wyczuwalnego zamierania.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-skórzana

Skład:

imbir, różowy pieprz, kardamon, bergamotka, wanilia, skóra, jaśmin, ylang-ylang, lilia, osmantus, kadzidło, labdanum, styraks, nasiona piżmianu, piżmo


Isabey, Lys Noir

Rok produkcji i nos: 2014, ??
[Perfumy są ponoć nowoczesna reinterpretacja dzieła marki Isabey, produkowanego w jej "poprzednim życiu" od roku 1913. Prawdopodobnie jednak jest to zupełnie nowa kompozycja zapachowa, nienawiązująca do dawnego klasyka w niczym poza nazwą].

Przeznaczenie: pachnidło skierowane do kobiet, chociaż za testy z powodzeniem mogliby zabrać się również mężczyźni lubiący kwiatowe perfumy. Tu nawet tuberoza nie przeszkadza. ;)
O dosyć przyjaznej aurze, wyraźnej ale nie dominującej, ciepłej a z czasem coraz dyskretniejszej. Nadaje się na dowolnie wybrane przez Was okazje.

Trwałość: od sześciu czy siedmiu do prawie dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: czarny pieprz
Nuta serca: narcyz, tuberoza, heliotrop, lilia
Nuta bazy: mahoń, drewno sandałowe, paczuli, piżmo


Editions de Parfums Frédéric Malle, Lys Méditerranée

Rok produkcji i nos: 2000, Edouard Fléchier

Przeznaczenie: kolejny uniseks w stawce, z czym i tym razem muszę się zgodzić. :) Tym razem obraz "kobiecych" kwiatów dopełniają nuty morskie i przyprawowe, w nowoczesny sposób świeże, co razem składa się na całość klarowną i od początku do końca "czystą", bardzo naturalną.
Tym razem kompozycja jest już zupełnie bliska ciału, chociaż początkowo wiruje od niechcenia w jasnej, świetlistej aurze, by już po kilkunastu (albo kilkudziestu) minutach opaść bezpośrednio na skórę i stamtąd czarować tego, kto tylko przytknie do niej nos. :)
na dosłownie wszystkie okazje - poranne i wieczorowe, letnie i zimowe, oficjalne oraz całkowicie swobodne. Jak Wam wygodnie.

Trwałość: średnia, bo zalewie pięcio-, sześciogodzinna, jedynie w porywach osiągająca trochę lepszy wynik.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-aromatyczna (oraz świeża)

Skład:

Nuta głowy: tygrysia lilia [? gatunek lilii? Alpinia? Hedychium?], konwalia, akordy morskie
Nuta serca: dzięgiel, kwiat pomarańczy, lilia wodna
Nuta bazy: wanilia, piżmo
___
Dziś noszę opisaną wyżej Lys Noir. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
 1. https://judithshaw.wordpress.com/tag/beauty-in-paris/ [Autorka fotografii: Judith Shaw]
 2. Historia Klary Zach I autorstwa Aladára Körösfői-Kriescha, zaczerpnięta STĄD.
 3. Historia Klary Zach II, również autorstwa Aladára Körösfői-Kriescha, zaczerpnięta STĄD.
 4. Pani Joanna Szalona, pędzla Francisco Pradilli Ortiza; obraz można znaleźć TUTAJ.
 5. Joanna Szalona uwięziona w Tordesillas, również pędzla Francisco Pradilli Ortiza; na blog trafiła STĄD.
 6. Ubiory w Polsce 1200-1795. Przez J. Matejkę, 1447-1492, ryc. 23, przedstawiająca Kazimierza Jagiellończyka z rodziną; do szczegółowego obejrzenia TU.
 7. Kopciuszek, ilustracja książkowa z roku 1865, wyszperana TUTAJ.
 8. Rekonstrukcja wyglądu królowej Bony w młodości, wykonana na podstawie drzeworytu z woluminu Decjusza, do podziwiania TU.
 9. Zawieszenie dzwonu Zygmunta, rzecz jasna pędzla Jana Matejki; obraz wypożyczony bezpośrednio STĄD.
10. http://krakow.fotopolska.eu/360063,foto.html?o=b64442&p=1 [Autorstwo: J. Rosikoń]

sobota, 9 maja 2015

Drapieżniczka

Oj, czasu to ja ostatnio nie mam w nadmiarze! ;) Dziś zaglądam do swoich recenzenckich notatek, skąd o swoim istnieniu i urodzie przypomina mi kilka pachnideł zdecydowanie wartych zrecenzowania.

Na przykład Tuberose Gardenia z butikowej linii marki Estée Lauder, zapach który kawałek czasu temu poznałam dzięki uprzejmości będącej jego miłośniczką Justyny Neyman. Ju, dzięki po raz kolejny! :)

Poznanie takiej zielonej i kwiatowej, jadowitej nocnej drapieżniczki to zawsze jest cenne przeżycie, warte zapamiętania.


Tuberose Gardenia powstała jako hołd dla zmysłowych, odurzających oraz bardzo kobiecych białych kwiatów; dla słodkiej gardenii, dla niepozornego z wyglądu, pyszniącego się o świcie jaśminu, dla urzekającego kwiatu pomarańczy, dla szlachetnej białej linii, dla prostolinijnego bzu oraz przede wszystkim - dla satrapki tuberozy, wiodącej prym w bodaj każdym kwiatowo-perfumowym towarzystwie, więc również i tutaj. Nie bez znaczenia pozostaje dodatek lekkiego, skrzącego się neroli w otwarciu oraz rozgrzewającego, tak zmysłowego że aż przerysowanego goździka z miękką, łagodzącą orchideą waniliową w bazie. To dzięki nim wszystkim omawiane pachnidło okazuje się dosłownym, porażająco urodziwym hołdem dla wielokwiatowych, potężnych kobiecych zapachów sprzed lat. Mega-kobiecych, nad-kobiecych, ultra-kobiecych aż do mutacji genetycznych i grzebania w chromosomach włącznie. ;)

Tuberose Gardenia przypomina mi absurdalnie przerysowane, w dwustu procentach seksowne i obowiązkowo tajemnicze kobiety fatalne z filmów noir. Lub ich komiksowe odpowiedniczki, na dobre już zakorzenione w świecie kultury popularnej: podgryzane przez genetycznie zmodyfikowane zwierzęta, będące ofiarami eksperymentów szalonych naukowców czy w ogóle przybyłe z dalekich planet. Z tą różnicą, że zaklęte w zapach, więc - identycznie jak ludzkie femmes fatales - wyposażone jednocześnie w siłę w standardowym męskim rozumieniu oraz wyraźną nadreprezentację trzeciorzędowych cech płciowych. ;) Ponadwymiarowe, obłędnie pachnące kwiaty, obficie broczące słodkim, lepkim nektarem a osadzone na końcach długich, elastycznych i żylastych (?) jadowicie zielonych łodyg, poskręcanych ponad wszelką przyzwoitość z innymi roślinami oraz sobą nawzajem, obowiązkowo mięsożerne i trujące.
Niemożliwe do zignorowania ale śmiertelnie niebezpieczne dla kogoś, kto będzie na tyle nierozważny i postanowi popodziwiać je z bliska. :] Fantazja (wiecznego) chłopca o seksownej dominie, tym razem w wydaniu vintage. A że kobiety wciąż spoglądają na siebie [tzn. w lustro ale i na siebie nawzajem] męskimi oczyma, więc nic dziwnego, że wizja femme fatale ucieleśnionej w Tuberose Gardenia wciąż potrafi być dla nas niebywale atrakcyjna. Naprawdę trudno nam się dziwić.

Wszak któraż z nas nie zamarzyła kiedyś, by być taką właśnie filmowo-komiksową drapieżniczką? ;)



Rok produkcji i nos(y): 2007, ktoś z Firmenich we współpracy w Aerin Lauder

Przeznaczenie: pachnidło skierowane przede wszystkim do kobiet, charakteryzujące się nieprzeciętną projekcją - początkowo zamaszystą i zostawiającą olbrzymi ślad zapachowy, później ograniczającą swój zasięg do kilku-kilkunastu centymetrów ponad ludzkie ciało, skupione w niezwykle gęstą, nieomal namacalną aurę. Przy okazji chciałabym potwierdzić podobieństwo TG oraz Do Son marki Diptyque; jeżeli nie rodzeństwo, z pewnością jest to bliskie kuzynostwo, zbliżone do siebie zarówno genami [czyli zapachem ;) ], jak charakterami.
Omawiana kompozycja pasuje na wszelkie okazje Bardzo Oficjalne i wieczorowe, gdy chcielibyśmy pachnieć wyraziście oraz z klasą albo kiedy potrzebujemy silnego olfaktorycznego kamuflażu (względnie zbroi). ;) Natomiast w zwykły dzień pracy, szczególnie w małym pomieszczeniu, każda ilość ponad jedną kroplę może okazać się kłopotliwa dla współpracowników. Lepiej więc uważać.

Trwałość: od około dziesięciu godzin w chłodnym powietrzu do prawie doby w cieple. I mam tu na myśli wodę perfumowaną, nie ekstrakt!

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: neroli, palisander, bez
Nuta serca: gardenia, tuberoza, jaśmin, biała lilia, kwiat pomarańczy
Nuta bazy: goździk (kwiat), wanilia
___
Dziś noszę Opus IV marki Amouage. A co! ;)

P.S.
Pierwsza ilustracja przedstawia jedną z części serii Femme Fatale, w której australijski grafik Rhys Cooper przedstawił znane z popkultury niebezpieczne piękności, nadając im twarze współczesnych aktorek. Na powyższym rysunku widzicie znaną z Gry o tron Natalie Dormer jako Trujący Bluszcz [hm... to postać ze świata stworzonego w serii o Batmanie czy może raczej Supermanie? Nigdy nie byłam dobra z komiksologii...], wypożyczona bezpośrednio STĄD.

niedziela, 3 maja 2015

Kwiaty i ludzie

Jakiś czas temu zdałam sobie sprawę z faktu, że cyfrowe aparaty fotograficzne to samo zło. Kiedy dwadzieścia lat temu wybieraliśmy się na wakacje, obóz, zieloną szkołę czy cokolwiek innego poza domem, zabieraliśmy ze sobą dwie, trzy albo cztery [w zależności od długości pobytu oraz przewidywanej atrakcyjności miejsca docelowego ;) ] fotograficzne klisze 36-cio klatkowe i tak staraliśmy się nimi gospodarować, żeby wystarczyły do końca naszego wyjazdu. ;)
Dziś mamy prawie-profesjonalne aparaty cyfrowe oraz karty pamięci z terabajtami wolnego miejsca do zapisania fotkami naszych butów, każdego kwiatka, detalu architektonicznego, stu min na minutę robionych przez współtowarzyszy podróży, największej atrakcji turystycznej w tysiącach zbliżeń oraz każdziutkiego zjedzonego posiłku. :]

Dlatego sama, podróżując blisko domu, postanowiłam narzucić sobie ograniczenie w postaci niezabierania niczego poza telefonem komórkowym z wyjątkowo podłym (jak na dzisiejsze warunki...) aparatem fotograficznym. Szkoda tylko, że nauczyłam się zapisywać zdjęcia bezpośrednio w pamięci dodatkowej... ;)
No ale trudno. :) Nie o swoich zmaganiach z obsesją fotografowania miałam Wam dziś opowiedzieć, tylko o tym, co robiłam wczoraj, gdzie byłam oraz co wąchałam.


Wszystko jasne. :D
XXVII Festiwal Kwiatów i Sztuki w wałbrzyskim Zamku Książ po raz kolejny skusił mnie do złożenia wizyty w tym niezwykłym, klimatycznym zamczysku-pałacu [architektonicznie budowla jest i jednym, i drugim]. Zapragnęłam nacieszyć swoje oko feerią barw fantastycznych kompozycji kwiatowych, ich bogatym zapachem oraz czysto estetyczną przyjemnością, jaką daje możliwość obejrzenia kwiatowych rzeźb w bajecznych, zrekonstruowanych pałacowych wnętrzach.

piątek, 1 maja 2015

W makijażu nam do twarzy?

Gdyby Féminité du Bois Shiseido i Lutensa była chłopcem, pachniałaby jak zimne fiołki w lekkim, drzewnym pudrze.

Gdyby Fahrenheit Diora był dziewczynką, nie ekscytowałby się tak motoryzacją ale z czasem rozgrzewałby się na skórze i roztapiał w łagodnym, przyjacielskim uśmiechu [nie, żeby cokolwiek było tu opozycją wobec czegoś innego].

Gdyby kwestia makijażu w dzisiejszym świecie była dżenderowo neutralna, więcej ludzi z satysfakcją używałoby Lipstick Rose marki Editions de Parfums Frédéric Malle.

Gdyby wszystkie te pachnidła złączyć w jedno, powstałaby Girl, czyli efekt współpracy rapera i producenta muzycznego Pharrella Williamsa z marką Comme des Garçons.


Kanony urody to dziwna sprawa: niby wszyscy zdajemy sobie sprawę z ich płynności oraz względności, niby rozumiemy ich sztuczność, niby deklarujemy, że wolimy wydobywać spod nich czyjeś prawdziwe, naturalne piękno - a mimo to cały czas im ulegamy. Honorujemy je, ponieważ tak nam każe wieloletnie, nieprzerwane medialne opatrzenie połączone z naturalną ludzką chęcią bycia akceptowanymi i pełnoprawnymi członkami grupy (w tym przypadku: osób modnych i/lub niewyróżniających się z tłumu). Właściwie to nawet je lubimy. :)
Jednak kiedy czasem spojrzymy na ich ewolucję w ciągu lat, od razu rzuca się w oczy, że jednocześnie zmieniają wiele oraz zupełnie nic. A także: iż potężny wpływ na nie mogą wywierać kwestie teoretycznie tak odległe gazetowym działom "mody i urody", jak wielka polityka oraz religia.


No cóż, ostatecznie za wszystkie powyższe kwestie odpowiadają ludzie, z wszelkimi typowymi dla swego gatunku namiętnościami, lękami, ambicjami oraz kompleksami. ;) Że pozwolę sobie rzucić banałem. :P

Moim zdaniem Girl znakomicie wpisuje się w dyskusje nie tylko z feminizmem czy postrzeganiem społecznych ról płciowych w tle ale w ogóle opisujących kondycję naszej cywilizacji. W ambitny ale jednocześnie typowo popkulturowy, przystępny dla mas sposób zadając pytania o blaski i cienie nieprzerwanego dialogu Natury z Kulturą.
Bo przecież: czy makijaż i zmiany fryzury są niezbędne kobietom do życia w społeczeństwie i dlaczego? Czy korzystający z produktów do makijażu mężczyźni zasługują na potępienie, pochwałę czy obojętność i dlaczego? Co nam daje podążanie za modą? Jak i po co robić to w niesprzyjających okolicznościach?

Czy fakt "jak wyglądamy" może i powinien mieć jakikolwiek wpływ na to, "kim jesteśmy"?


W Girl rolę wątków tej żywej i trudnej dyskusji przejęły nuty zapachowe ostatnimi czasy odnajdywane równie często w perfumach dla kobiet i dla mężczyzn. Na przykład fiołek z irysem, które równie dobrze mogą być pudrowe, pastelowe i słodkie ale też bez wysiłku potrafią pachnieć benzyną, zmrożoną ziemią czy kompostem (a więc prawdziwi z nich twardziele ;) ). Albo cedr czy przyprawy: dodają wdzięku, ciepła tudzież jasności ale każdemu inaczej, w sposób zgodny z danym stereotypem płciowym.

"Męską", surową, eteryczną lawendę w omawianym zapachu usiłuje (acz bez większego powodzenia) równoważyć "kobiece", wdzięczne i uśmiechnięte neroli. I dopiero najgłębsza, najbardziej intymna baza jest prawdziwie dżenderowo neutralna, ciepła i łagodnie orientalna z delikatnym paczulowo-skórzano-cielesnym, piżmowym tłem; przypominająca, że mimo dzielących nas różnic wszyscy jesteśmy przedstawicielami jednego gatunku. [Czyli następny banał do kolekcji. ;P ]

Lecz sama nie czuję się w Girl komfortowo. Za dużo w nim chłodu, zimnej, fiołkowo-irysowej mazi, tak bardzo przypominającej mi wspomniane we wstępie Lipstick Rose Malle'a; chociaż w Dziewczynie nie znajdziemy ani jednego różanego płatka, od razu rozpoznałam tę charakterystyczną fiołkową, zimną mazistość rodem z zapachu dawno przeterminowanej pomadki do ust. ;) Zamiast niego pojawiają się ostre kanty i sucha nowoczesna paprociowość, symbolizowana przez lawendę, wetywerię oraz pieprz, zręcznie oparte na pylistym cedrze.
Choć całość prezentuje się interesująco, nie jest dla mnie. Za dużo tu znanej z mainstreamowych pólek ostatnich dwudziestu-pięćdziesięciu lat olfaktorycznej męskości. I wiedzcie, że doceniam ten zabieg, ową prowokacyjną grę nazwy z zawartością, piłkę rzuconą przez CdG oraz Williamsa na przeciwną stronę boiska utartych skojarzeń naszej cywilizacji; naprawdę sporo u mnie zyskali. Tyle tylko, że akurat ta wersja gry niespecjalnie mi pasuje.


Chociaż świetnie zdaje sobie sprawę z faktu, że Dziewczyna nosicielką podwójnego chromosomu X jest tylko z nazwy i że to bardzo dobrze, tak być miało, to jednak źle się czuję w przyszykowanym jej męskim kostiumie. A właściwie, żeby być ścisłą - w kostiumie męskiej polityki, męskich religii, męskich obsesji oraz fobii. Za dużo mężczyzny w tej Dziewczynie; nie chłopca a mężczyzny właśnie. Do tego niezbyt sympatycznego: sfrustrowanego, wiecznie zirytowanego, wystraszonego a więc agresywnego, marudnego, obrażonego, mającego pretensje. No po protu... do cna przeżartego stereotypem na temat własnej płci biologicznej i kulturowej. :] Usiłującego ułożyć cały świat zgodnie z własnym kaprysem, bez oglądania się na innych.

Trudno mi pisać o Girl, którą doceniam i nawet mogłabym polubić, gdyby nie jej ostentacyjna męskość - lub raczej typowe dla funkcjonujących w środowisku patriarchalnym kobiet pragnienie przypodobania się mężczyznom za każdą cenę ("Bo ja nie jestem jak inne"). Co według mnie jest znacznie bardziej smutne, niż inspirujące.
Lecz jednocześnie widzę humor, lekkość i dosyć paradoksalną niezależność bohaterki czy bohatera omawianego pachnidła, ich pragnienie życia na własnych zasadach w świecie, który niekoniecznie im to umożliwia. Chęć wykrojenia dla siebie jak największej strefy komfortu, stanowczego zaznaczenia własnej niezależności. Z ich perspektywy rozumiem szminkę czy puder idące pod rękę z suchą wetywerią, cedrem czy ziarenkami nieco zwietrzałego czarnego pieprzu; przecież tak naprawdę to im kibicuję!

Pomimo świadomości, że świat wcale nie jest doskonały i czasem trzeba nieźle nawalczyć się o coś, co powinniśmy obowiązkowo otrzymać, wytrwale trzymam kciuki za tych, którzy nie ustają w staraniach. Nawet, jeżeli nie zawsze mogą pozwolić sobie na komfort gry na własnych warunkach.
Dlatego właśnie robię sobie makijaż (czasem) i głosuję na tzw. mniejsze zło (też czasem).

Dlatego rozumiem Girl i szanuję jej decyzje, chociaż nie do końca się z nią zgadzam.


Rok produkcji i nos: 2014, Antoine Lie we współpracy z Christianem Astuguevieille

Przeznaczenie: "woda perfumowana dla dziewcząt i chłopców", jak głosi slogan reklamowy, czyli najzwyklejszy w świecie uniseks. ;) Tyle tylko, że z przechyłem w męską stronę. Jednocześnie trzyma się bardzo blisko ciała, z czasem dosłownie wtapiając w skórę uperfumowanej osoby, co znacznie osłabia jej czysto użytkowe parametry; o silnej projekcji możemy zapomnieć. Można zatem wysnuć wniosek, że Girl będzie znakomicie pasować do takich okazji, kiedy zależy nam za zachowaniu olfaktorycznej dyskrecji.
Dosyć niestandardowa, nie każdemu przypadająca do gustu, więc pod żadnym pozorem nie klikajcie jej w ciemno! Najpierw próbka lub próbki i testy, jak należy. ;)

Trwałość: mocno średnia, od trzech czy czterech godzin w zimnym powietrzu do nieco ponad sześciu w rozgrzanym.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: neroli, lawenda, biały (?) pieprz
Nuta serca: styraks, irys, fiołek
Nuta bazy: drewno cedrowe, drewno sandałowe, wetyweria, paczuli, (piżmo)
___
Dziś noszę 21 od Costume National.

P.S.
Zaprezentowane filmiki to część projektu Cut.com pt. Sto lat piękna, przedstawiającego zmieniające się standardy kobiecej urody na przestrzeni ostatnich dekad. 
Jeżeli kogoś z Was zainteresował ten temat, proponuję obejrzeć jeszcze, jak w różnych epokach historycznych rozumiano termin "piękna kobieta" oraz jak współcześnie interpretuje się termin "piękny mężczyzna" w różnych miejscach świata. Zresztą ostatni z podlinkowanych filmów dobitnie udowadnia, że w kwestii równouprawnienia płci rzeczywiście nam coś ruszyło do przodu: przecież dziś kobiety mogą (i robią to) spoglądać na męskie ciało w sposób identyczny, jak dotychczas mężczyźni patrzyli na nas. Co prawda cały czas jest to uprzedmiotowienie drugiej osoby ale przynajmniej wyraźnie widać, że coś naprawdę się zmieniło. :) Powolutku.