poniedziałek, 30 czerwca 2014

Dyskretna elegancja naszych czasów

Nie, nie: nie chodzi o to, że nasza obecna rzeczywistość jest w jakiś szczególny sposób niebywale elegancka ale o to, że chciałabym pochylić się nad standardami codziennej elegancji, obowiązującymi w świecie... no właśnie, jakim?
Najpewniej chodzi o nowoczesny Zachód; ten, który na naszych oczach powoli odchodzi w niepamięć: światły, tolerancyjny, multikulturowy. Zachód syty i o znakomitym mniemaniu na swój temat, Zachód w latach dobrobytu gospodarczego oraz kulturowego.

Zachód, którego językiem i standardami musi posługiwać się biegle [oraz rozumieć je] każda osoba spoza tego kręgu, która z jakiegoś powodu pragnie nawiązać dialog z przedstawicielami europejsko-amerykańskiej cywilizacji. Od rodzinnego po urzędowy, od tolerancji w życiu codziennym po zawiłości prawa handlowego. Jednak nic na siłę, wszak nowoczesna postawa obywatelska zakłada tolerancję nawet dla osób, które nie tolerują nas.
Lecz nie o tym chciałam pisać.

Mamy zatem społeczeństwo wieloetniczne, składające się z osób o rożnych kolorach skóry, wyznaniach, mentalnościach, orientacjach seksualnych, poglądach; równych wobec prawa bez różnicy płci, wieku, wykształcenia czy cech wymienionych wcześniej. Jakiś czas temu zachodnie standardy stały się obowiązującą normą zarówno w kwestiach najbardziej istotnych jak i tych mniej ważnych, przynajmniej w sferze publicznej (lub deklaratywnej). W poszanowaniu standardów demokratycznych oraz praw pracowniczych jednostki ale też w zakresie dopuszczalnej estetyki wnętrz handlowych. Przykład?
Firmowy butik marki Amouage w Kuwejcie. :)


Co prawda nie mam najmniejszego pojęcia o szczegółach umów tudzież socjalu pracowników tego miejsca ale jego wygląd - toż to czysta globalna wioska! :) Blask, szyk i klasa w międzynarodowym (czyli zachodnim) znaczeniu tych słów. Sklep o takim wystroju równie dobrze mógłby otworzyć podwoje przy reprezentacyjnej ulicy Paryża, Nowego Jorku, Tel Awiwu, Gdańska, Petersburga, Stambułu, Seulu, Tokio czy Rio de Janeiro. ;D Żadnej różnicy.
Wszędzie i nigdzie; nigdzie, czyli wszędzie.

Wnętrza, które pasują do każdego miejsca na Ziemi; ludzie - kosmopolici, którzy jednakowo swobodnie czuliby się mieszkając w dowolnie wybranym państwie [byle na odpowiednio wysokim poziomie]; perfumy nadające się dla sytych przedstawicieli klasy średniej z dowolnej metropolii. Dokładnie takie są dwa najnowsze zapachy marki Amouage, noszące wspólną nazwę Journey.

Witajcie w świecie, w którym konieczność częstego podróżowania (np. w sprawach biznesowych) coraz rzadziej wymaga od nas zmiany codziennych przyzwyczajeń. [Na którą zresztą i tak przystajemy z rosnącą niechęcią].


Oba pachnidła, choć wedle prasowych doniesień miały stanowić początek nowego cyklu dzieł marki Amouage, w istocie prezentują dobrze nam już znany klimat oraz stylistykę. Idealnie oswojone oraz całkowicie przewidywalne - co jednak wcale nie znaczy, że nieładne. ;)

Journey Man dla przykładu okazuje się nieodrodnym młodszym bratem męskich Interlude oraz Fate tej samej marki, wdzięcznych dzieł w zapadających w pamięć flakonach. [Ach, to indygo i ten opal! ;) ] Tu zresztą nasuwa się dygresja, że skoro poszczególne pachnidła marki tak świetnej można odróżnić od siebie tylko przez pryzmat ich opakowań, to znaczy, iż dzieje się coś niewłaściwego. A przynajmniej budzącego niepokój o wyjątkowość projektu, w którym jeszcze parę lat temu można było bez pudła wskazać, która z (hipotetycznych) nieopisanych próbek mieści w sobie absyntowe Memoir, która różane Lyric a która kadzidlano-korzenne Jubilation XXV. Z premierami ostatnich dwóch-trzech lat nie byłoby już tak łatwo. Gdzieś po drodze zabrakło chyba pomysłu i serca lub pojawiła się pokusa, aby stawiać raczej na unifikację, dziwnie pojmowany "własny styl", aniżeli na charakterystyczność poszczególnych pachnideł.
W konsumpcyjnej rzeczywistości globalnej wioski rozpoznawalność jest wartością bezcenną i musi jej ulec nawet silna tożsamość czy pragnienie wyróżnienia się. Nie wierzcie więc w medialne zapewnienia, iż duet Journey miał być hołdem dla chińskich korzeni dyrektora kreatywnego Amouage, Christophera Chonga. Naprawdę to nic innego, jak kamuflaż; udawanie, że "przecież nic się nie zmieniło".

Lecz, jak już napisałam, sama męska Podróż okazała się dziełem pełnym uroku, przemyślanym i budzącym sympatię. Z wiodącymi akordami ciepłych ale nie gorących, suchych żywic i subtelnych akordów przyprawowych (jak pikantno-cytrusowy pieprz syczuański), zestawionych z ogrzewającą się pod ich wpływem frakcjonowaną skórą a także kontrastowym ostrym chłodem cypriolu i jałowca, z miękką, ledwie uchwytną nutką słodyczy czy mirrowym twistem a wreszcie z delikatnym pyłkiem w bazie kompozycja potrafi chwycić za serce. Także przewijający się przez wszystkie stadia rozwoju akcent tytoniowy: od subtelnej tabaki w otwarciu, po agresywne papierochy w sercu oraz woń używanej wielokrotnie, ostygłej fajki w bazie wpływa pozytywnie na moją opinię o wysokiej jakości dzieła.
Journey Man naprawdę chciałoby się nosić... gdyby nie Interlude i Fate. Gdyby nie Honour, i Beloved, i Opus VII... ;]


Damska wersja podróży także nie poraża oryginalnością ale pomimo to wydaje się być sprytniej skomponowana, skupiona nie na tworzeniu łopatologicznego przekazu dla klientów a bardziej na wpisaniu się w gusta tych co lepiej sytuowanych mieszkanek Ziemi, które przejawiają skłonność do ponadczasowych pachnideł kwiatowo-owocowych z wyraźną nutą krystalicznej słodyczy. :) Od Allure Chanel przez Classique Gaultiera, Narciso Rodriguez for Her aż po Botrytis od Ginestet i Back to Black Kiliana.
Po każdej z wymienionych wód damska Podróż odziedziczyła jakiś element, dodając doń sznyt typowy dla damskich perfum Amouage z ostatnich paru lat. Jednak mimo wszystko dzieje się tu więcej aniżeli w męskim odpowiedniku, zauważam rozleglejszą sieć odniesień a także znacznie większą uniwersalność soczku, pasującego zarówno młodej dzierlatce jak i matronie, rzutkiej kobiecie interesu oraz żonie przy mężu-milionerze.

Journey Woman okazało się dziełem w otwarciu raczej chłodnym i soczystym, naznaczonym kwiatowo-owocową słodyczą. Dopiero z czasem nabiera ciała oraz charakteru; wraz z ogrzewaniem się mieszaniny soki parują, pojawia się coraz więcej akcentów korzenno-orientanych, zaś słodycz owoców ewoluuje w krystaliczność miodu a także pyłkową przytulność wanilii, jaśminu oraz brzoskwini (czy tam moreli). Całość przypomina mi doprawione szafranem i tytoniowymi suszkami Hedonist od Viktorii Minyi. Tam również niepoślednią rolę odgrywały osmantus, wanilia, brzoskwinia oraz jaśmin, skontrastowane z pikantną suchością tytoniu z wetywerii.
Kiedy dodać doń typowy amłażowski posmak, coś z beztroskiego słodko-kwaśnego, miękkiego, kobiecego Interlude, wówczas otrzymamy Podróż. :D Niebrzydką ale też nieoryginalną. Choć to żadna wada: ostatecznie dla wielu osób produkty marki z Omanu są o wiele łatwiej dostępne, aniżeli dzieło rezydującej w Paryżu Węgierki. :)


No i sami widzicie, jak to była Podróż. Niby w odległe kraje, niby do świata ludzi o odmiennej kulturze oraz mentalności - ale przecież obyło się bez szoku kulturowego i kłopotów z porozumieniem. ;) Wszystko podano mi na tacy, łącznie ze skojarzeniami. Pod sam nos, z obowiązkowym uśmiechem numer pięć, doklejonym do twarzy osoby serwującej.
Stewardessa, obsługa kelnerska oraz konsjerż zadbają o to, żebym nawet w Hongkongu, Dubaju i Kapsztadzie czuła się dokładnie tak, jak w domu.
Pytanie, czy właśnie tego oczekuję od podróży...?


Journey Man

Rok produkcji i nos(y): 2014, Alberto Morillas oraz Pierre Negrin

Przeznaczenie: zapach stworzony da mężczyzn, choć nie widzę żadnego powodu, dla którego kobiety miałyby zeń rezygnować; klimat wody jest uniseksowy, z delikatnym wahnięciem w męską stronę.
Projekcja wyrazista ale niezbyt agresywna, perfumy układają się wokół ludzkiej sylwetki w swobodną aurę.
Na okazje formalne, choć oczywiście nie tylko.

Trwałość: w granicach dziewięciu-dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-przyprawowa (oraz orientalna)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, neroli, pieprz syczuański, kardamon
Nuta serca: jagody jałowca, liście tytoniu, kadzidło
Nuta bazy: bób tonka, cypriol, piżmo, skóra


Journey Woman

Rok produkcji i nos(y): 2014, Alberto Morillas oraz Pierre Negrin

Przeznaczenie: pachnidło stworzone dla kobiet, aczkolwiek nie wykluczam, że ciekawie zagrałoby na skórze mężczyzn - miłośników perfumowych słodkości. :)
Również układa się w luźną aurę, swobodnie wirującą wokół uperfumowanej osoby ale nie ciągnie się za nią kilometrami [centymetrami zresztą też nie ;P ].
Na wszystkie okazje, z oczywistym wskazaniem na te co bardziej formalne. Pasuje zarówno do lata, jak i do jesieni czy wiosny.

Trwałość: około dziecięciu godzin wyczuwalnego trwania oraz dalszych kilka stopniowego zamierania

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (a także gourmand)

Skład:

Nuta głowy: osmantus, morela, gałka muszkatołowa, kardamon
Nuta serca: jaśmin wielkolistny, mimoza, drewno cedrowe, miód
Nuta bazy: szafran, wanilia, tytoń, cypriol, piżmo
___
Dziś noszę Miss Dior. :D

P.S.
Trzy pierwsze ilustracje pochodzą z http://www.nafnoofsblog.com/2013/12/house-of-amouage-opening-first-boutique.html


* * *

Na koniec zostawiłam sobie część najmniej przyjemną a mianowicie komunikat: otóż przez najbliższe tygodnie mój plan dnia stanie się jeszcze bardziej napięty, niż do tej pory. W efekcie podczas dni roboczych najprawdopodobniej nie znajdę czasu na działalność blogową.
Recenzji możecie za to spodziewać się w weekendy.

Na szczęście to minie i od połowy sierpnia wrócę do poprzedniego rozkładu dnia.  :)

Trzymajcie jednak rękę na pulsie, bo ze mną nigdy nic nie wiadomo! ;)

czwartek, 26 czerwca 2014

Zapach indygo

Indygo to piękny kolor. Tylko spójrzcie:


Tak głęboki, nasycony odcień błękitu od razu uspokaja oraz ochładza. Gdyby zaś ubrać go w stosowne w stosowne aromaty, to czym mógłby pachnieć?

Zastanówmy się. Na pewno byłoby to coś chłodnego ale wyrafinowanego; indygo nie pasuje do leciutkich, tanich ozonowych wodniaczków ani cytrusików [cytru-sików ;P ] o wakacyjnej proweniencji. To nie ten typ.
Zapach indygo widziałabym także nieco ciemnym ale też pogodnym, będącym raczej litościwym wytchnieniem od morderczych promieni słońca aniżeli oschłym i ponurym przywołaniem do porządku. A ponieważ niebieski to kolor duchowości, wyobrażam sobie jego zapach jako coś transcendentnego (kadzidło wydaje się tu najłatwiejszym skojarzeniem).

A więc uspokajający i ochładzający, cienisty ale nie budzący przykrych skojarzeń, ułatwiający skupienie czy medytację. :) Kadzidlany, drzewny, nienachalnie zmysłowy a wyraźną nutą irysa lub fiołków. Może ze szczyptą iskrzących się, nowoczesnych aldehydów lub z czarną porzeczką [obawiam się, że piję do Enchanted Forest ;) ] albo z akcentem skórzano-jałowcowym.
Takie ćwiczenie wyobraźni zrobiłam sobie jeszcze przed poznaniem Ombre Indigo marki Olfactive Studio. ;) [Dodam, że bez spoglądania w deklarowany spis nut].


Więc jak wyobrażenie indygowych perfum ma się do rzeczywistości?
Cóż, na pewno - nie po raz pierwszy zresztą - odkryłam, iż fotografia typowana przez twórczynię marki na inspirację dla perfumiarza oraz sugerowaną ilustrację wszystkich internetowych recenzji, po raz kolejny W NAWET NAJMNIEJSZYM STOPNIU nie pokrywa się z tym, co w konkretnej woni wyczuwa mój nos. :>
No nie wiem... Może niech Celine Verleure przestanie wreszcie mówić, co powinnam czuć i jakie grafiki dobierać do zobrazowania moich prywatnych odczuć? ;] Byłabym wdzięczna.

Samo pachnidło zaś okazało się tylko częściowo pokrywać z wyobrażeniami wspomnianymi we wstępie. Co prawda jest cieniste, głębokie, uspokajające, ma w sobie sporo żywicznego ciepła (choć nie kadzidło) a także ciepłe opary ciemnej skórzanej galanterii w otoczeniu nut niejadalnie słodkich - ale nie jest chłodne ani fiołkowo-irysowe. Również zmysłowość Ombre Indigo trudno uznać za subtelną i nienachalną, aczkolwiek wielką przesadą byłoby stwierdzić, że mieszanka ocieka seksem. Tak więc wymóg duchowego doskonalenia się został wypełniony tylko do pewnego stopnia. ;)

Nie potrafię jednak narzekać, gdyż całość ogromnie przypadła mi do gustu i prawdę mówiąc poważnie zastanawiam się nad powiększeniem kolekcji o właśnie ten aromat. :) Najzwyczajniej w świecie zachwyca mnie ta mieszanka gęstej, dymnej, słodko-słonej śliwki z ciemną skóra oraz podgrzewanymi grudkami olibanum. Ogromnie doceniam ich ciepłą zmysłowość, gęste sploty miękkiej tkaniny, otulające ciało i chroniące je przed zdecydowaną agresją zamorskich wonnych traw.
Zachwyca mnie, jak główny akord: trio śliwka-skóra-olibanum zlewa się w całość z szafranowym żarem i jak rozpościera się najpierw na ludzkiej skórze, potem na włosach, ubraniu i wreszcie na całym naszym otoczeniu. :) [Borze szumiący, jakie to wszystko śliczne!] Wzbudza mój podziw sposób, w jaki Ombre Indigo zapanowuje nad pikanterią i bez pośpiechu, systematycznie otacza głównych bohaterów opowieści kaszmirowym szalem słodkich żywic oraz ambry, która w miarę upływu czasu coraz mniej przypomina siebie a coraz bardziej złociste, żywiczno-cielesne labdanum. Jak naturalnie i... cicho mieszanka usuwa się do krainy snów, roztapiając dymno-śliwkowo-szafranowe sploty w bazowym cieple i miękkości.

Zapach mnie oszołomił i zauroczył. Tego jednak można było się spodziewać: ostatecznie nie bez przyczyny indygo to jeden z moich ulubionych kolorów. ;)


Rok produkcji i nos: 2014, Mylene Arlan

Przeznaczenie: pachnidło typowo uniseksualne, dla miłośników zmysłowego, klasycznego Orientu w europejskich interpretacjach, zbliżonego do pierwszego Poison Diora, Féminité du Bois i Boxeuses Lutensa [w ogóle to bardzo podobna konstrukcja jest :) ], Plum Japonais Toma Forda czy - do pewnego stopnia - męskiego Frank No. 2 marki Frank Los Angeles.
Tworzy wokół uperfumowanej osoby dosyć zamaszystą aurę, która w pierwszych fazach łatwo przeradza się w wyraźny sillage. W związku z tym nadaje się na okazje oficjalne w sposób niezawodowy lub na całkowicie dowolne, o ile zapanujecie nad dawką. :) Na jesienne słoty do rozgrzania oraz letnie słoneczko, kiedy łatwo ujawnia się pełna głębia i piękno Ombre Indigo.

Trwałość: w granicach ośmiu-dziesięciu godzin wyraźnej projekcji oraz dalszych kilka na zamieranie

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: petit grain (?), tuberoza (??), szafran, śliwka
Nuta serca: papirus, wetyweria, olibanum, skóra
Nuta bazy: benzoes, piżmo, ambra, (labdanum)
___
Dziś naszło mnie na Ambre Noir od SSS. :D

P.S.
Pierwsza ilustracja to kolaż mojego autorstwa.

wtorek, 24 czerwca 2014

Pogański bunt


No i stało się! Wszystko wskazuje na to, że z początkiem roku 2015 obudzimy się w nowej, gorszej rzeczywistości. Rzeczywistości rodem z Orwella.
Według pogłosek prasowych Komisja Europejska jednak przychyli się do próśb koncernów "zatroskanych o zdrowie swoich klientów" [czy czujecie ten jad, który wypływa właśnie z moich kłów? ;) ] i zakaże używania ponad osiemdziesięciu potencjalnie uczulających substancji zapachowych.

Koniec z mchem dębowym. Koniec z cytralem. Koniec z zapachami opartymi o eugenol. Koniec z naturalną lawendą. Koniec z naturalnym kadzidłem. Koniec z różami z Bułgarii. Absolutny koniec z kumaryną. Koniec z bobem tonka.
Do generalnego remontu udaje się ponad dziewięć tysięcy receptur, w tym większość z uznanych perfumowych klasyków, które najprawdopodobniej już w ogóle nie będą przypominać samych siebie. Jeżeli więc macie ochotę na zakup Piątki, Mitsouko czy obojętnie którego Opium, lepiej się pospieszcie; bo później nawet obecne formulacje stracą większość legendarnego uroku. ;>


Jeżeli jednak pomyśleliście w tej chwili: "a co mnie obchodzą jakieś mainstreamowe popłuczyny, skoro zawsze mogę liczyć na Tauera, Vero Kern czy Laurie Erickson?", to mam dla Was złe wiadomości: KE zamierza także ograniczyć dostęp swoich obywateli do dzieł niezależnych twórców spoza Unii Europejskiej.
Dotyczy to też tej części z Was, która pomyślała raczej: "Dlaczego niby mam się przejmować tymi drogimi niszowcami, skoro mam pod ręką świetne, tanie arabskie perfumy?". :> Zjednoczonych Emiraty Arabskie także zobowiązały się wymóc na twórcach ze swojego kraju przestrzeganie norm IFRA i UE.
Jeżeli zaś nie obchodzą Was żadne nowopowstające perfumy, ponieważ jesteście fanami nurtu vintage, to także nie mam dla Was dobrych wiadomości. :] Ich dystrybucja również ma zostać objęta kontrolą.

Unia Europejska pod dyktando wielkich koncernów konsekwentnie morduje sztukę olfaktoryczną. Thank you very much! W świetle prawa pozbawiają mnie wszystkiego, co kocham w perfumach. W zamian oferując tylko gniew i frustrację.

I wiecie co? Pomyślałam, że taka nowina mogłaby stać się doskonałym bodźcem do zakończenia blogowej działalności. Po co miałabym dalej to ciągnąć, skoro nie będzie już czego opisywać? Skoro zniknie wszystko, co mnie zachwyca? Skoro mój kawałek olfaktorycznego świata otrzymał wyrok śmierci?
Czy naprawdę warto dłużej robić dobrą minę do złej gry???

Dlatego dziś będzie recenzja szczególna. Recenzja-protest. Bierny opór wobec łotrostwa głupców, którzy nie wiedzą, co czynią pięknej dziedzinie sztuki o kilkutysiącletniej tradycji.
Recenzja, której szkic tkwi na moim dysku od miesięcy, czekając na właściwy moment.
Ten nadszedł dzisiaj, dzień po Nocy Świętojańskiej.


Perfumy dla tak szczególnej nocy, dla jednego z nielicznych świąt prawdziwie pogańskich, których nie zdołało wyprzeć ani w pełni przejąć chrześcijaństwo, powinny być szczególne. Wyjątkowe. Niezwykłe.
Odwołujące się do nieokiełznanych (!) sił natury; kuszące ale groźne.
Taka własnie jest Naiad australijskiej (!) marki Bud Perfumes.

Wodna nimfa tym razem przynosi nam chłód i cień szuwarów, gęstość rzecznego mułu oraz suchą goryczkę rozgrzanych słońcem mchów. Naturalną ostrość (!) oraz bezkompromisowość (!) naturalnych ekstraktów oraz nieskomplikowanych chemicznych molekuł. Ciemną zieleń oraz brunatne barwy ziemi, zestawione z ozonowym chłodem. Drapieżną zwierzęcość (!) piżma a także głębokie (!), niemal okrutne zadrapania, poczynione delikatnej ludzkiej skórze przez wysuszający nozdrza (!) naturalny mech dębowy.
Najada może i jest piękną, kuszącą nimfą ale tak naprawdę to istota nadprzyrodzona, silna i bezwzględna, jeżeli tylko uzna rzecz za słuszną. Wygląda jak istota ludzka lecz to tylko pozory; maska.
Z nią nie warto zadzierać!


Kompozycja otwiera się akcentem nieoczekiwanie delikatnym i zielonym, miękką granicą pomiędzy aromatem stałej wody a sąsiadującą zeń łąką pełną dzikich kwiatów i ziół. Ani woda, ani ląd, choć też nie mokradło. Ani człowiek, ani bóstwo.
Nie trzeba jednak długo czekać, by pokazała kły i pazury. Spomiędzy delikatnych roślin oraz wodnych szuwarów, gdzieś zza butwiejącego w rzece drewna wypływa akord drzewnej pikantności, który w zestawieniu z nutami wodno-zielonymi szybko zmienia się w musującą woń trucizny. Toksyczne wyziewy DDT każą pomyśleć o płonących paliwach kopalnych, krystaliczna woda i zalana słońcem letnia łąka powoli pokrywają się jadem. Dopiero baza przynosi stopniowe uspokojenie mieszaniny, oddala od nas widmo hekatomby, pozwala zatrzeć się wspomnieniom.

W tym okrucieństwie, w pozornie bezmyślnym kaprysie natury kryje się jednak piękno. Rodzaj groźnej i potężnej magii, dziś już niezbyt zrozumiałej. Inwokacja z pogranicza "ekologicznego" New Age oraz nekromancji. Igranie z... no, tym razem na pewno nie z ogniem. ;)

To niezwykłe, jak zaledwie kilka składników z calone, mchem dębowym oraz piżmem na czele potrafiło dać równie piorunujący oraz sugestywny efekt. Może i dalekim od gustów szerokiej publiczności, może dla większości z nas egzotycznym lub niezrozumiałym, może nawet brzydkim, ale przecież opowiadającym ciekawą i spójną historię. Cóż z tego, że dramatyczną a w gruncie rzeczy przygnębiającą?

Sztuka nie zawsze musi wprawiać nas w dobry nastrój.

Dziękuję, Jarku! :*

Rok produkcji i nos: 2011, Howard Jarvis

Przeznaczenie: pachnidło stworzono ponoć dla kobiet, choć faktycznie jest ono klasycznym uniseksem, zbyt dziwnym dla którejkolwiek z płci. Co w moim pokręconym rozumie oznacza, iż jest znakomite dla każdego, kogo tylko zaczaruje! ;D
Mocne i wyraziste o dosyć jednostajnym brzmieniu, otacza uperfumowaną osobę szczelnym kokonem zapachu i ciągnie się za nią długim śladem. Czyli na okazje raczej nieformalne,;szczególnie, jeżeli nie lubicie wzbudzać kontrowersji. ;)

Trwałość: sześć czy siedem godzin intensywnej projekcji i drugie tyle spokojnego zamierania

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża

Skład:

mech dębowy oraz inne nuty mszyste, akord zielony i kwiatowy, piżmo
___
Dziś noszę dziełko o nazwie Baab al Habayeb, wyprodukowane dla Ard Al Zaafaran.

P.S.
Trzy pierwsze ilustracje pochodzą z portalu DeviantArt i są to:
1. Naiad autorstwa NebelelfeNaemy.
2. Naiad autorstwa DundalkChild.
3. Limnade Naiad autorstwa MargaretSeidler.

sobota, 21 czerwca 2014

Sięgnąć do natury, cz. 3


Z okazji Nocy Kupały postanowiłam zająć się dwoma ostatnimi ze znanych mi zapachów marki Juniper Ridge. Dlaczego? To chyba jasne. :)

Przy okazji wyznam, że szkoda mi będzie rozstawać się z tym ciekawym konceptem. Trzeba będzie zapolować na nowe pachnidło marki. :) I coś jeszcze; być może. O ile czas mi pozwoli.
Jednak póki co zapraszam do czytania!


Siskiyou [czyt. Siskju :) ] to nazwa jeziora w północnej Kalifornii, które zresztą dało nazwę całemu hrabstwu. W kanionie rzeki Sacramento, u stóp góry o wdzięcznej nazwie Shasta [zawsze mnie ciekawi, czym właściwie. :P Nie wiedziałam, że góry mają jakieś dochody. ;) ]. Trzeba przyznać, że ładnie tam.
Tak ładnie, że nie dziwota, iż przyroda miejsca dała początek pachnidłu o nazwie (a to ci niespodzianka!) Siskiyou.

Ta odsłona projektu okazała się wyjątkowo drzewna ale też jasna oraz, niestety, ulotna. Zapach znika z mojej skóry w nieco ponad godzinę. Jednak póki trwa, czaruje intrygującym kontrastem pomiędzy ciepłem przyprawionych cedrowych drzazg a chłodem wiatru czy cokolwiek morskich nut ozonowych, wyczarowując zeń miłą dla powonienia głębię oraz przestrzeń; w sam raz pomiędzy ośnieżonym górskim szczytem i odbijającą promienie słoneczne taflą jeziora a cienistymi, przesyconymi aromatem żywicy i ziół lasami. Pogoda i chłód, bogactwo pozornie sprzecznych elementów składowych, które układają się w doskonałą, harmonijną całość.

Jestem skłonna uwierzyć, że ze wszystkich zapachów Juniper Ridge, to własnie Siskiyou najpełniej realizuje założenia projektu. :) Nieoczekiwanie okazało się także najbardziej "moje" ze wszystkich dzieł JR. Kiedy wącham te perfumy, czuję.. spokój. Harmonię. Doskonałość. Słyszę nawet melodię. Zaskakująco intymną, wspaniale zestrojoną z zapachem. :)
Gdyby tylko jego trwałość okazała się lepsza...!


Na szczęście ostatni z zapachów na mojej liście, Yuba River, pod tym względem prezentuje się troszkę lepiej. ;) Odziedziczywszy nazwę po kalifornijskiej [oczywiście! ;) ] rzece, kompozycja mogłaby chyba pochwalić się też jej energią.

Oto płynie sobie wartko ale pogodnie przez aromatyczne lasy, omija głazy z kępką ciepłego mchu gdzieś po północnej stronie, za to sama jest chłodna. Podobno powinna być wręcz lodowata, jednak na mojej skórze wszelkie zimno mieszaniny znika, gdy ozonowe nuty przesączają się powoli przez filtr leśnego poszycia, pokrytego obumarłymi igiełkami jodły. Do tego wszystkiego dochodzą suszone na słońcu cedrowe deski, które z czasem ewoluują w ściany niemłodej leśnej chaty z bali, ogrzewanej aromatycznym żarem z kominka.
Chłód i woda wyparowują z mojej skóry w przeciągu kwadransa, stopniowo ujawniając miękkie, poniekąd kaszmeranowe drzewne ciepło z odrobiną gorzkich ziół w tle.
Kiedy Yuba River zanika, po prostu rozjaśnia się, pozwala prześwietlić promieniom słonecznym, niczym dobra zjawa, rozpływająca się w słońcu poranka. ;) Cóż, nie da się ukryć, że to bardzo poetycka kompozycja. :P Odnoszę wrażenie, że świetnie pasowałaby do niej ta melodia.



Siskiyou

Rok produkcji i nos(y): 2012, Hall Newbegin oraz jego ludzie

Przeznaczenie: jak poprzednie pachnidła z serii Backpacker's Cologne, także i moi dzisiejsi bohaterowie okazali się uniseksualni, stosowni bardziej dla określonego typu ludzi aniżeli ich płci. :)
Siskiyou przez swoją mizerną trwałość nie ma kiedy rozwinąć skrzydeł, więc od początku do końca pozostaje dziełem bliskoskórnym. Dobrym na każdą okazję, o ile tylko będziecie mieli możliwość dopachniania się co godzinę. ;)

Trwałość: jak napisałam, nie dłuższa niż sześćdziesięciominutowa.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Profil zapachowy:

rozgrzewający imbir, pikantny cedr, dryfujące drewno, cytrusy, głęboki las iglasty, góry oraz rzeki bez końca



Yuba River

Rok produkcji i nos(y): ??, ekipa Halla Newbegina
[kurczę! Przez trzy wpisy i kilka dni przygotowań zdążyłam wykuć to nazwisko na blaszkę. ;) ]

Przeznaczenie: uniseks dla miłośników natury oraz górskich wędrówek w nieznane. :) Na wszystkie okazje, choć idealne wydaję się te nieformalne.

Trwałość: do trzech godzin.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Profil zapachowy:

konary cedru, żywica sosny smołowej, rzeki lodowcowe, zalane słońcem głazy, przytulna chara w Sierra Nevada z zapachem zimy tuż za progiem.

___
Dziś nadeszła pora na Élise marki Rancé.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://juniperridge.tumblr.com/post/62104043177/our-new-website-is-up-at-www-juniperridge-com-we
2. http://mtshastavacationrentals.com/
3. http://www.california-travels.com/2010/07/21/bridgeport-gold-country/

środa, 18 czerwca 2014

Mam mem

A właściwie memy. :D Kiedyś na fejsbukowym profilu bloga zwierzyłam się ze stworzenia pierwszego mema w życiu. Od tego czasu, siedząc cicho jak mysz pod miotłą, wysmażyłam jeszcze kilka następnych. ;>
Dziś nadszedł dzień ich publikacji.

Właśnie w taki złośliwy sposób, chciałabym wypowiedzieć się na temat kilku nowopowstałych zapachów z mainstreamowych perfumerii, z których dwa są dobre (choć kompletnie nie w moim guście) natomiast jeden mocno średni ale trzymający poziom. Reszta niestety całkiem zasłużyła na tęgie lanie.
Dziś będzie skrajnie nieobiektywnie; bo przecież czyją opinię miałabym wyrażać, jeżeli nie swoją własną?
Do dzieła więc! :]


Armani, Code Ice


Panu z fotografii dokooptowałam najlepszego przyjaciela, najbardziej oddanego druha, najwierniejszego naśladowcę a może nawet brata. Tak, brata bliźniaka wręcz. Przyjrzyjcie się uważnie: w tych oczach ujawnia się rodzinne podobieństwo! ;P


Zapach po nic i dla nikogo. Niby wieczorowy ale tak marny i nudny, że naprawdę starałam się nie usnąć podczas testu. Nieważny ciekawy pomysł, nieważny kunszt rzemieślniczy. Ważne, żeby "perfum" snuł się w powietrzu jeszcze parę godzin po tym, gdy jego użytkownik pewnym krokiem plejboja z bożej łaski udał się na dyskotekę w remizie strażackiej. Tym właśnie pachną te perfumy.
Sorry, chłopaki: life is brutal and full of zasadzkas, jeżeli mogę pozwolić sobie na suchar. :]

Skład:
cytryna, mięta, imbir, geranium, lawenda, nuty drzewne
[...a to wszystko guzik prawda]


Bottega Veneta, Essence Aromatique


Następne pachnidło jest dyskretne, świeże i łagodne, inteligentnie nawiązujące do klasyki perfumiarstwa. Świetliste oraz pełne niewymuszonego wdzięku. Naprawdę.
Nic dziwnego, że Ferdek Kiepski ma poważne kłopoty z jego zrozumieniem:


Delikatne, bielone drewno, powidok różanego potpourri oraz ciekawe akordy przypraw o delikatnej słonej nucie (niby korzenne ale jakby świeże, suszone na drewnie wyłowionym z morza) sprawiają, że najnowsze dzieło marki, której dotąd nie zdarzyło się pokpić sprawy wypuszczając marne perfumy, spokojnie może zostać uznane za efektowny ale nie narzucający się uniseks. [Uff, długie zdanie. ;) ] W gatunku "perfum na lato" bywa dużo, dużo gorzej.

Skład:
kolendra, bergamotka, biała róża, bób tonka, wanilia, drewno sandałowe, paczuli


Boucheron, Place Vendôme


To miał być zapach na lata, kolejny okręt flagowy marki. Wyszła raczej dziurawa łajba. Szkoda, bo miałam nadzieję na przyjemny, nowoczesny damski soczek z lubianymi kwiatami w  rolach głównych.


Mam wrażenie, że markom kończą się pomysły na zapachy "eleganckie i seksowne". Byłoby oczywiście zupełnie inaczej, gdyby za decyzją o profilu kolejnych premierowych pachnideł stał ktoś, kto naprawdę się na tym zna. Ktoś wierzący, że wymogi rynku i Prawdziwą Sztukę da się pogodzić. Ktoś, kogo jakość nowych kompozycji marki naprawdę obchodzi. Najwyraźniej w siedzibie Inter Parfums, patrona perfum Boucheron [ale też na przykład Balmain, Lanvin czy Van Cleef & Arpels], tacy ludzie ostatnimi laty konsekwentnie wywalani są na zbity pysk. :]
Place Vendôme najlepszym przykładem. Miał być szlachetny szypr o świetle a wyszła dziesiąta woda po zapachach marki Elie Saab, stworzona z "kunsztem" równym Lady Million od Paco R.
Tu o rzemiośle już dawno zapomniano, że o sztuce ledwie wspomnę. Panie Cresp, Pani Lorson - wstyd!

Skład:
tangerynka, różowy pieprz, kwiat pomarańczy, róża, piwonia, jaśmin, miód, praliny, benzoes, drewno cedrowe


Hermès, Terre Eau Très Fraîche


Ha! Teraz to polecą iskry a na moją głowę gromy. :> No ale co miałam zrobić, jak zareagować inaczej, skoro szczerze rozbawiła mnie sama idea doświeżenia i dodelikatnienia klasycznego zapachu? Ellena nie tworzy jasnych perfum czy słonecznych krajobrazów - on prześwietla kliszę fotograficzną. :P Trudno się dziwić, że zasłużył na własnego pieseła.


A teraz poważnie: to wcale nie jest zły zapach. Naprawdę nie; identycznie, jak oryginalne Terre. Mamy do czynienia z rzeczywiście fajnym, orzeźwiającym cytrusowym aromatem [śliczny cedrat!]. Nieprzesłodzonym, lekko wytrawnym dzięki czemu od razu stawiającym na nogi. Z chłodnym powiewem wiatru prosto od morza.
Gdyby to była lemoniada, taka z dużą ilością lodu i liśćmi mięty w środku, brałabym w ciemno i cieszyła się nią w upalne lato. ;) Perfum jednak nie chcę.

Skład:
pomarańcza oraz inne akordy cytrusowe, akordy wodne, geranium, paczuli, cedr oraz inne nuty drzewne


Valentino, Uomo


To ten średniak w stawce. :) Sympatyczny, utrzymany w lubianym przeze mnie kawiarnianym nurcie perfum męskich; wdzięczny ale niestety trochę toporny. Co mówi Wam przecież miłośniczka olfaktorycznej dosłowności!
Tiaa, Morfeusz także nie może się nadziwić:


Mimo wszystko wolę jednak pozostać w Matriksie. :D Choć Uomo rozpoczyna się klasyczną musującą oranżadką w męskim wydaniu, to szybko zbacza w stronę ciepłych woni pysznych kulinarnych używek. Pojawia się i kakao, i kawa w stylu Rochas Man, i nugat na mirtowo-wawrzynowej świeżości a w bazie ocienione suszące się deski. Byłoby całkiem okej, gdyby nie fakt ewidentnej, wręcz bijącej po oczach syntetyczności jadalnianych akordów wody. Niby to normalne, trudno spodziewać się czegokolwiek innego ale jednak mnie drażni. Właściwie sama już nie wiem, czy daleka woń szkolnego laboratorium chemicznego to wytwór mojej wyobraźni, czy naprawdę kołacze się gdzieś po bazie?

Skład:
mirt, bergamotka, czekolada, orzechy laskowe, palone ziarna kawy, drewno cedrowe, skóra


Viktor & Rolf, Bonbon

Tym razem nie mam chęci pisać wiele. Po prostu nie ma o czym: zapach głośny, mocny i o niczym. Tysięczna oranżadka na rynku, z pewnością nie ostatnia. Milionowa góra, która urodziła mysz. Ech!


Skład:
brzoskwinia, pomarańcza, mandarynka, kwiat pomarańczy, jaśmin wielkolistny, karmel, drewno sandałowe, drewno cedrowe, drewno gwajakowe, akord ambrowy
___
Dziś był/a Orlando od Jardins D'Écrivains.

piątek, 13 czerwca 2014

Sięgnąć do natury, cz. 2

Wiecie, co oni robią?


Wyruszają w góry...


Zbierają dziką roślinność...


Destylują naturalne zapachy.


Z których następnie tworzą kompozycje zapachowe. I już! Oto cała filozofia marki. :) Ujmująca w swej prostocie oraz autentyczności nawet, jeżeli nie całkiem pokrywa się z prawdą. ;) [Nie mam na to żadnych dowodów ale współczesność nauczyła nas wszystkich podchodzić z dystansem do podobnych deklaracji. Wszak składa je co druga marka niszowa a w rzeczywistości ich perfumy tworzone są z powszechnie dostępnych syntetycznych aromamolekuł].

Dziś zajmę się kompozycjami z serii stworzonej do perfumowania ludzkiego ciała i zatytułowanej Backpacker's Cologne, co można przetłumaczyć luźno na Pachnidła Włóczykijów. :D [Albo Trampów lecz wyraz ten ma w języku polskim lekkie zabarwienie negatywne a do tego nazbyt trąci myszką]. Podobnie, jak perfumy do pomieszczeń także i ten cykl cechuje szczególna dosłowność klimatów leśno-górskich. Widać, że odtwarzano je z pietyzmem ale i miłością. A takie podejście procentuje, ponieważ takiego huraganu pozytywnej energii, jaki wyczuwam we wszystkich znanych mi mieszaninach marki, nie sposób zignorować. :) Jej część spływa i na mnie, zachęcając po podzielenia się Wami bardziej impresją na temat poszczególnych wód, niż jej suchym opisem.
Niech więc będzie i tak.



Zgodnie z kolejnością alfabetyczną na pierwszy ogień wystawiam Big Sur, czyli Wielkie Południe z wybrzeży środkowej Kalifornii. Tam podobno gdzie nie spojrzeć, rozpościera się przed nami oszałamiający widok. Nic dziwnego, że ekowłóczędzy Halla Newbegina nasycili swoje oczy i nozdrza wrażeniami z owego zakątka Ziemi a następnie zaklęli klimat Big Sur w jednym ze swoich dzieł.

Jak więc pachnie nadmorski raj z zachodu USA? Przede wszystkim surowo, jak każde inne dokonanie Juniper Ridge. ;) Poza tym jednak wyczuwam sporo aromatycznych ziół w rodzaju tymianku lub szałwii, rozgrzaną słońcem korę drzew iglastych, skały, po który pną się porosty a to wszystko przenika chłodne powietrze znad oceanu. Oczywiście słone. :) Później pachnidło staje się coraz bardziej ciepłe i eteryczne, pojawia się więcej akcentów drzewnych, ciemniejszych oraz bardziej balsamicznych aniżeli prosta kora bliżej nieokreślonego iglaka. Zauważam także zapach wosku oraz kamfory, ślicznie wplecione w ciepłe zapach roślin, skał a także - co za niespodzianka! - skórzanej galanterii. ;) Skórzane plecak oraz buty to chyba nieodłączna nuta zapachów Juniper Ridge i w Big Sur nie mogło ich zabraknąć. To one zresztą odpowiadają za rozkład woni w ostatnich fazach rozwoju mieszaniny: wokół skóry, kamfory i subtelnych drzewnych oparów układają się zioła, nuty ozonowe a także oddające żar promieni słonecznych skały.
Zapada wieczór.

Piękna, spokojna kompozycja, do której dźwiękowo pasowałaby mi chyba tylko Enya. :)



Caruthers Canyon odziedziczył nazwę po kanionie w kalifornijskiej części pustyni Mojave. Z której aurą jesteśmy wszyscy całkiem nieźle zaznajomieni, choćby za pośrednictwem klasycznych westernów. ;) Możemy więc bez większego trudu wyobrazić sobie tamtejszy krajobraz: brązowe pastele skał i pyłu pod bezlitosnym turkusowym niebem; sukulenty, kaktusy, palmy; pumy, kojoty, skorpiony, grzechotniki czy tarantule. Słodkie, milusie miejsce do życia. ;] Na fotografiach potrafi jednak zachwycić. Szczególnie tych robionych nocną porą. :)

Trzeba Wam wiedzieć, że omawiane pachnidło świetnie oddaje dwoistość surowego klimatu: jego nieludzkość ale i piękno. Życie na pustyni nie jest zbyt efektowne, nie pcha się nam w oczy niczym łatwe piękno lasów równikowych - ale kiedy już istnieje, trwa na całego. ;) Kwitnące kaktusy żyją nieporównanie intensywniej i pełniej aniżeli róże w naszych ogrodach. Właśnie to możemy poczuć w Caruthers Canyon. Drzewne soki oraz mięsiste liście; konary, które wydają się uschnięte ale wystarczy tylko poczekać na odpowiednią porę roku a ich końce pokryją się dyskretną zielenią. :) Roślinność sucha ale też esencjonalna tak, że bardziej już się chyba nie da. Od świeżego, ostrego otwarcia z surowej żywicy oraz niskopiennych bylic, wbijających się w nozdrza szybko i gładko niczym kolce, przez tak subtelny że niemal widmowy kadzidlany (?) dymek aż po wysuszone deski z drzew iglastych oraz nieodłączny akord skórzany, wszystko ciepłe ale nie gorące, Caruthers Canyon pozostaje kompozycją odważną i zdecydowaną ale tez zaskakująco płochliwą. Wystarczy dmuchnąć - a jej już nie ma!

Takie życie jest szokująco kruche ale przecież intensywne aż do bólu, w pełni świadome swojego losu a przez to odważne. Perfumy głębokie, stapiające się z ludzką skórą i ulotne wydają się znakomicie rozumieć przekaz mówiący, że jesteśmy tylko Pyłkiem na wietrze. :)


Dziś napisać więcej już nie zdołam, zatem na opis dwóch ostatnich pachnideł Juniper Ridge musicie trochę poczekać. Pojawią się być może jeszcze w tym tygodniu.



Big Sur

Rok produkcji i nos(y): ??, Hall Newbegin z ekipą

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, skalibrowany pod osobowość potencjalnego użytkownika, nie pod jej lub jego płeć. Świetny na wszelkie okazje nieformalne.

Trwałość: w porywach do czterech godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Profil zapachowy:

słone powietrze, czaparal we mgle: wawrzyn, dąb karłowaty, przypalony miód, kamfora, szałwia, powietrze znad gór i oceanu


Caruthers Canyon

Rok produkcji i nos(y): 2012, ekipa Halla Newbigina

Przeznaczenie: także uniseks dla miłośników wędrówek na łonie natury oraz sympatyków podobnego stylu życia. :) Również idealnie sprawdzi się podczas wszelkich okazji nieoficjalnych oraz półoficjalnych [suchość i głębia zapewniają pachnidłu odrobinę urzędowego sznytu].

Trwałość: w porywach do trzech godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Profil zapachowy:

soki pustynnej sosny, pustynny cedr, bylica

___
Dziś noszę Wood Mystique od Estée Lauder

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
4. http://www.seatosummitworkshops.com/big-sur-photos/
5. http://johndottaphotography.com/galleries/nocturnes/

niedziela, 8 czerwca 2014

Sięgnąć do natury, cz. 1

Przeraziła mnie liczba perfum czekających w kolejce do opisania. Wśród nich sporo takich, których recenzje zamieścić po prostu muszę (inaczej się uduszę). ;) Bez nich nie wyobrażam sobie własnego bloga.

Wśród takich kwiatków można znaleźć dzieła amerykańskiej organicznej marki Juniper Ridge, dla której twórców priorytetem jest tworzenie dzieł dalekich od wyobrażeń luksusu, high life oraz glamour, za to opartych o składniki zbierane podczas wędrówek po górach i destylowane w warunkach biwakowych. Prawda to czy nie, musicie przyznać, że opis projektu brzmi zachęcająco. Jak dla mnie to nawet bardzo. :D

Recenzje ich dokonań zacznę nietypowo, bo od perfum do pomieszczeń - lub raczej, jak chcieliby twórcy, do chat. ;) [Dziwni z nich ludzie, bo przecież drewniane domy same z siebie pachną tak pięknie, iż zbrodnią byłoby zatuszowywanie tej woni]. Z braku możliwości zastosowania perfum zgodnie z przeznaczeniem, zdecydowałam się przetestować je na skórze. Jest to dosyć ryzykowne posunięcie, wszak zapach stworzono do rozpylania w powietrzu, nie do interakcji z ludzkim ciałem. Lecz przecież nie byłoby to pierwszy raz, gdy sprej do pomieszczeń użyty zostaje bezpośrednio na skórę; wystarczy przypomnieć o sukcesie "perfum dla domu" stworzonych przez markę Diptyque we współpracy z Johnem Galliano i namiętnie stosowanych przez perfumomaniaków z całego świata.
Zatem i ja postanowiłam wyjść ze sztywnych ram myślenia o perfumach do ciała i dla domu, by przetestować dwie intrygujące kompozycje. :)


Cascade Glacier, Lodowiec Kaskadowy otrzymał nazwę po Górach Kaskadowych, formacji z zachodniej części Ameryki Północnej, wchodzącej w skład Kordylierów. Ma być esencją woni lasów w stanie Oregon, wydestylowanych z kory drzew iglastych, z mchu, grzybów, ziół i traw oraz wszystkiego, co zainteresowało ekipę Halla Newbegina. Jak pachnie ta mieszanka?

Ano.. dosyć nietypowo, kiedy weźmie się pod uwagę jej nazwę. ;) Po lodzie, szczególnie z górskich lodowców, oczekiwałabym... no zimna, przede wszystkim. :D Mrozu. Interesującego ujęcia nut ozonowych, otoczonych przez przywiane górskim wiatrem aromaty lasu. I całość nawet tak właśnie się zaczyna: ostro z dominantą lekkiego chłodu oraz ogromnej przestrzeni. Żywicami i drzazgami drzew iglastych, gorzkimi ziołami tuż przy porostach pnących się wśród niskich form skalnych; nieco grzybni. W ogóle całość wyraźnie nawiązuje do nieodżałowanej l'Eau Trois marki Diptyque, dzieła pięknego ale kadzidlanego. Powiązanego z żywiołem ognia, nie z wodą, tym bardziej zmrożoną.
Tymczasem w Cascade Glacier wraz z upływem minut to właśnie żaru jest najwięcej, iskier sypiących się z ogniska, kiedy dorzucić do niego kolejne świeże, żywiczne polano. Florystyczna "drobnica", cała roślinność łąkowa i poszycie leśne, wszystkie one z czasem znikają w oparach ostrego ale przyjemnego dymu. Zaś cała "lodowcowość" mieszaniny ogranicza się do chłodnej porannej rosy, rozścielającej się na terenie górskiego biwaku ekologicznych poszukiwaczy przygód i miłośników natury.

Zapach piękny ale niezbyt chłodny. Z wiernością nazwie raczej krucho. ;)


Podobnie wygląda sprawa z Inyo, pachnidłem do pomieszczeń, które swoją nazwę zawdzięcza Inyo National Forest, lasom na granicy Kalifornii oraz Newady, będącym zresztą popularnym rezerwatem przyrody. Tu również mamy spotkać się z destylatami poszczególnych części drzew iglastych, grzybów, niskiej roślinności, tym razem z dodatkiem smoły czy skórzanych przedmiotów. Lecz wiecie co?
Bla, bla, la!

Ten zapach nie odzwierciedla wędrówki po leśnych bezdrożach ale jest kwintesencją tak przyjemnych, że aż błogich chwil w drewnianym domku w głębi lasu. ;) Całkowicie mnie oczarował!

Od początkowego delikatnego, niemal nieśmiałego kadzidła, które stopniowo przechodzi w słodkawą pełnię aromatów żywic i drzazg, których dodatek dziegciu i gorzkich ziół nie wyostrza ale co najwyżej dodaje smaczku, aż po ciepło rozgrzanych kamieni kominka, obrosłych grubą warstwą tłustej sadzy - przez cały ten czas Inyo pyszni się na mojej skórze, łącząc jej molekuły z dobrej roboty praktyczną galanterią a także opisanymi  aromatami drzew. Otumania mnie oraz zachwyca. Plącze język i myśli. Układa się na ciele miękką i przytulną, niezbyt grubą warstwą, która - jestem tego pewna - bez problemu zmieniła się w grubą i szczelną zapachową zbroję, gdybym tylko dała pachnidłu szansę, obficie spryskując się zawartością firmowego pojemnika.
Jednak nie daję, chcąc cieszyć się delikatną nieustępliwością woni natury przeplatających się z preindustrialnymi śladami ludzkiej działalności. I jest mi cudownie! Inyo to zapach piękny aż do granic kiczu. Obrzydliwie pocztówkowy.
Chciałabym stać się jego częścią.



Casacade Glacier Cabin Spray

Zapach powstał najwcześniej w roku 1998 [a bardziej prawdopodobne, że w okolicach roku 2012], dzięki pomysłowi i pracy dżentelmena nazwiskiem Hall Newbegin oraz jego współpracowników.

Jest to zapach do pomieszczeń, który jednak spokojnie można stosować bezpośrednio na ludzkie ciało. Jest w końcu całkowicie naturalny. ;) Co wiąże się z jego skromną projekcją oraz trwałością, która nie przekracza trzech godzin.

Profil zapachu: wiecznie zielone lasy, śnieg z roztopów, jasne akordy cytrusowe, woń Bożego Narodzenia [domyślam się jednak, że nie chodzi o słodycze od Santy ;) ], jodła, sosna, akord lodowca



Inyo Cabin Spray

Właściwie mogłabym powtórzyć cały analogiczny akapit z piętra wyżej. ;) Klasyczny sprej do pomieszczeń, którym jednak swoją skórę mogą uperfumować zarówno kobiety, jak i mężczyźni; bo też kompozycja pachnie całkiem, jak rasowy uniseks z samego środka skali. Trwałością i mocą nie zachwyca, choć wytrzymuje na skórze niemal dwa razy dłużej, niż Lodowiec, bo do pięciu godzin.

Twórcami mieszanki powstałej gdzieś w latach 1998-2012 są Hall Newbegin oraz jego ekipa.

Profil zapachu: znoszone skórzane ubiory (i nie tylko), bylica, tonik, kreozot, kamienie, pustynny cedr, szałwia
___
Dziś nosiłam właśnie Inyo.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/trubblewithacapitalt/6394206415/
2. https://www.lenscapesllc.com/content/log-cabin-autumn-color

piątek, 6 czerwca 2014

Sybaryta z ogrodu sułtana

Perfumy arabskie mają to do siebie, że rzadko pachną tak, jak trzeba - lub raczej tak, jak sobie wyobrażamy. ;) Na przykład: oczekujesz perfum korzenno-tytoniowych a dostajesz lemon curd [Bent Al Ezz Nabah]; masz nadzieję na ciemne, zwierzęce piżmo ale z uperfumowanej ręki szczerzy się do Ciebie widmo stacji benzynowej [Ward Al Musk]; zamiast łagodnego orientala z jaśminem i czarną porzeczką odkrywasz potężne, cielesne i zmysłowe uber-perfumy [Rasha]. Zapachy stworzone w okolicach Półwyspu Arabskiego pełne są niespodzianek. :)
Z Shariną marki Rasasi jednak jest trochę inaczej.

Podpierając się listą składników mogłabym oczekiwać... właściwie to czego? Są tam i kwiaty, i cenne drewna, i esencjonalne przyprawy, i oud, i żywice, i skóra, i akcenty animalne chyba we wszystkich wcieleniach, których moglibyśmy oczekiwać. Pomieszanie z poplątaniem. Albo... bogate, wielowymiarowe, niedosłowne perfumy. :)

No cóż, przynajmniej co do ostatniego punktu nie mam najmniejszych wątpliwości: Sharina i brak dosłowności to dwa przeciwne bieguny. ;) Pachnidło okazało się być uroczym gawędziarzem o głosie dźwięcznym oraz donośnym, szybko wpadającym w uszy oraz do mózgu i pozostającym tam tak długo, jak tego chce właściciel. Który jest człowiekiem doprawdy czarującym: elokwentnym i zażywnym ekstrawertykiem, którego energia oraz bystrość umysłu są w stanie dorównać tylko jego gabarytom. ;) Czarujący przedstawiciel odmiennej kultury, którego wszędzie pełno.
Choć nie przepadam za robiącymi wokół siebie zamieszanie ludźmi, bardzo lubię podobne perfumy [jak myślicie, czy w ten sposób coś sobie rekompensuję? :] ]. Dlatego w Sharinie najbardziej przypadła mi do gustu jej niespożyta werwa oraz moc, ślicznie zestrojone z wielorakością wątków zebranych w jedną, niepodzielną całość.

Kompozycję otwiera krągły akord drzewno-kwiatowo-ambrowy, przypominający Rashę dosłodzoną tłustymi ziarenkami wanilii. Trwa on dosłownie chwilkę, ponieważ już po kilkudziesięciu sekundach ciemnieje dzięki dodatkowi szafranu i skóry. Te zaś wnoszą ze sobą woń ciemną i ostrą, przypominającą mieszankę kostowca z oudem o zwierzęcych konotacjach. Całość stopniowo zbliża się ku zgliszczom jakiegoś egzotycznego składu perfumiarskich utensyliów, zwęglonych belek o ostrej woni oraz żywic i ekstraktów, których opar unosi się wciąż ponad miejscem pożaru. Tym razem jednak nie dano nam obcować z katastrofą, ponieważ na powrót przypomina o sobie kwiatowo-ambrowo-drzewne (wyczuwam dużą ilość sandałowca) zestawienie otwarcia, tym razem z rozwinięta frakcją skórzano-szafranowo-labdanową w miejsce waniliowej słodyczy.


Lecz tuż za nimi, ukradkiem, pojawia się trop jakiegoś zwierzęcia, może któregoś z wielkich kotów. Groźnego drapieżnika, który jednak nie poznał nigdy smaku wolności, urodzonego w niewoli i wypieszczonego, okadzonego kadzidłem, obsypanego płatkami róż, w cennej obroży ze złota, pereł, rubinów oraz szmaragdów. Choć jego sierść wciąż pachnie powietrzem oraz szybkim biegiem, choć jego wszechwładny właściciel pozwala mu czasem upolować chyżą łanię, to przecież wielki kot w dalszym ciągu pozostaje niewolnikiem kaprysu satrapy, jego maskotką [nomen omen ;) ]. Cywet, kastoreum, piżmo czy kostowiec - te aromaty agresywnej dzikości - pozwalają się zamknąć w klatce z tłustych oparów oudu, tym razem już bardziej lizolowego, stopniowo ewoluując w bardziej "kobiecą" cielesność lekko słonej szarej ambry oraz labdanum.
Dziki kot nie tęskni za smakiem wolności, ponieważ go nie zna. Może i przeczuwa, że mógłby żyć inaczej, wśród podobnych sobie istot, jednak nie bardzo wie, jak miałoby to wyglądać ani do czego byłoby potrzebne. Cieszy się mnogością doznań oraz sytym bezpieczeństwem, jakie zapewniają mu ludzie, przeplatając niekiedy kontrolowaną przez nich rozrywką. Pozwala się karmić słodyczami i ochładzać powietrzem rozruszanym przez wielki wachlarz w ręku niewolnicy. Zwierzę wyleguje na jedwabiach i adamaszkach właściwie nie zdając sobie sprawy z tego, czy pachnie dzikim kotem, czy życiem rozpieszczanego sybaryty oderwanego od swego naturalnego środowiska.

Taka właśnie jest Sharina - lub raczej Dhan Al Oudh Mukhallat Sharina, bo tak brzmi pełna nazwa kompozycji od Rasasi. Rozpoczyna się i do pewnego momentu przebiega w sposób znany z dawnej szkoły perfumiarstwa europejskiego, gdzie poszczególne akordy przychodzą jedne po drugich lub przenikają się wzajemnie ale w pewnym momencie rozwój zostaje zatrzymany, by stworzyć mieszankę absolutnie jednorodną. Poszczególne nuty złożono na kupę, każdy składnik ma coś pod sobą, nad sobą, obok siebie oraz pomiędzy sobą - czasem nawet samego siebie. :] [Mam nadzieję, że nie namąciłam zbytnio ale nie bardzo wiem, jak inaczej wytłumaczyć bazę mieszaniny].
Tu już wszystko jest jednością: akcenty kwiatowe, drzewno-żywiczne, zwierzęce i przyprawowo-ziołowe. Całość ciepła, zmysłowa oraz podręcznikowo wręcz orientalna stopniowo rozjaśnia się, delikatnieje, cichnie. Wszystkie składniki zanikają w tym samym czasie, jak na koktajl przestało. ;) I tylko czasem mam wrażenie, że na pierwszy plan bazy minimalnie wysuwa se ciemny, lizolowy oud, tańczący kontredansa z drewnem sandałowym, pikantnym szafranem oraz jaśniejącymi miękkim blaskiem elementami ambry.

Lecz czy to jest prawda...? Czy naprawdę czuję te składniki jako pierwszoplanowych bohaterów perfum, czy też moim nosem rządzi wyobrażenie?
Nie mam pojęcia. Sharina to zagadka. :) Piękna i fascynująca, chociaż niezwykle zajmująca.

Za możliwość poznania zapachu dziękuję Lorienie. :*
[Której w dalszym ciągu nie odpisałam na ostatnią wiadomość! Ups i oficjalnie przepraszam].


Rok produkcji i nos: nieznane, tradycyjnie jeżeli chodzi o tę markę.

Przeznaczenie: zapach stworzony ponoć dla kobiet, choć na męskiej skórze rozwija się równie ciekawie.
Mocny i skłonny pozostawiać za sobą odważny ślad, z czasem przeistaczający się w gęstą i luźną aurę (mimo wszystko jednak mniej inwazyjną, niż sillage). Dobry na okazje, podczas których nie boimy się pachnieć wyraźniej.

Trwałość: jak na olejkową zawiesinę standardowa, ponieważ co najmniej dwunastogodzinna.

Grupa olfaktoryczna: orientalna

Skład:

Nuta głowy: drewno sandałowe oraz inne akordy drzewne, ylang-ylang, geranium, róża, kozłek lekarski, paczuli
Nuta serca: kastoreum, cywet, kostowiec, olibanum, szafran
Nuta bazy: akordy drzewne, skórzane i kwiatowe, labdanum, piżmo, ambra
___
Dziś noszę Imperial Tea Kiliana.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Sułtan z tygrysem autorstwa Rudolfa Ernsta, wypożyczony STĄD.
2. Faworyta pędzla Adolfa Wiesza; obraz zaczerpnięty STĄD.