poniedziałek, 24 maja 2010

Nie lubię poniedziałków, czyli recenzuję jadłodajnię :)

Naprawdę. To dziwne dni, męczące i irytujące - w ogólności. W poniedziałkowe popołudnia i wieczory zazwyczaj mam ochotę zamknąć się w czterech ścianach, udawać, że mnie nie ma i robić tylko to, na co mam ochotę.
Tak więc teraz nie będzie o perfumach.

Od dłuższego czasu nie skrobnęłam żadnej notki o kulinariach. Jednak nie dlatego, iż nagle przestałam jeść, odżywiając się samą tylko energią słoneczną. :) Po prostu gotuję wtedy, gdy nie ma innego wyjścia. Obiady zaś jadam "na mieście" - i tu przypominam sobie pewną historię, a raczej historyjkę. Otóż w klasie maturalnej spędzałam z moją przyjaciółką sporo czasu w miejskich bibliotekach, szperając po zakurzonych woluminach, samodzielnie przygotowując się do części egzaminów oraz aby zabłysnąć elokwencją na egzaminach ustnych. :) (łomójboże! Nawet studia nie są aż tak męczące, jak te pierwsze kroki na ścieżce "rezydentki biblioteki"). Tak więc, gdy pewnego dnia opuszczałyśmy rzeczony budynek o barbarzyńskiej porze, uprzednio pomógłszy paniom bibliotekarkom pozamykać drzwi i okna [sic!], głodne i spragnione, po krótkiej wizycie w sklepie zrozumiałyśmy, co naprawdę w dzisiejszych czasach znaczy "jeść na mieście". Szłyśmy ulicą pogryzając, podzieloną na pół, bagietkę oraz popijając Tymbarki miętowe i rozmawiałyśmy o tysiącach ludzi, którzy napędzają biznes w ramach tzw. "małej gastronomii": tych wszystkich, którzy wypadają z pracy, szkoły, uczelni itd. na kwadrans po to, by "wrzucić na ruszt" hot doga, zapiekankę, kebaba, frytki, gofry czy co tam jeszcze. Zresztą, czy jest to rzeczywiście taka nowość gastronomiczna - może w Polsce, jednak i tu zdaje się pozbawiać konkurencji tradycyjne restauracje, a nawet bary mleczne. Bo dla kogo dziś wyjście z rodziną czy przyjaciółmi na zwykły obiad albo lunch to Ważne Wydarzenie? Nie, wcale nie uważam, iż tak jest źle - czasy się po prostu zmieniają a tempo życia rośnie. Cóż, tak po prostu jest.



Tak więc postanowiłam, że tak, jak nie zajmuję się produkcją perfum, a jedynie ich recenzowaniem, tak wpisy kulinarne niekoniecznie będą dotyczyć tego, co sama przyrządziłam. W końcu internet jest upowszechniaczem opinii i powoduje spadek autorytetu recenzentów prasowych (kulinarnych, kulturalnych etc.) - bo każdy może stać się kimś takim! Czemu więc mam sobie żałować? ;)

We Wrocławiu, niczym grzyby po deszczu, wyrastają kolejne jadłodajnie typu multifood - wszystkie posiłki sprzedawane są na wage, po identycznej cenie za kilogram; więc jesz co chcesz i ile chcesz. W tej dziedzinie najwięcej ma do powiedzenia sieć STP, przyklejona do popularnych centrów handlowych. Znam sporo osób (w tym siebie...), które do tychże placówek przychodzą przede wszystkim dla ich szpinaku. Jest gęsty, niekrojony - ani tym bardziej mielony! - i dobrze przyprawiony czosnkiem. Mniam! :) Podają także godne uwagi koktajle owocowe, za które trzeba jednak dodatkowo płacić.

Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że tego typu jadłodajnie niewiele różnią się od barów mlecznych. Dziś przyniosło mnie do baru przy ul. Świdnickiej, naprzeciwko Galerii Renoma (kretyńska nazwa, wiem... - kto choć trochę zna moje miasto, z pewnością kojarzy modernistyczny, niedawno remontowany i powiększony budynek z fasadą ozdobioną pozłacanymi podobiznami głów dawnych mieszczan). W dzisiejszej ofercie, między innymi, sepiowe tagliolini z łososiem. Czegóż więcej trzeba, by mnie skusić? :) Dobrałam jeszcze dwa ruskie pierogi (bardzo mało sera, dawno przygotowywane - zdążyły stwardnieć), łyżkę surówki z ogórków i papryki oraz nieśmiertelny szpinak (niemal zimny). Cóż, makaron okazał się, hmm... dobrze rokujący. Pomimo sepiowości wybitnie syntetycznej i niepewnego pochodzenia łososia (czy aby nie z puszki?), danie dopełniono czarnymi oliwkami, przypieczonymi pomidorami i różnokolorową papryką; sos łososiowy został natomiast okraszony słodką śmietanką i - zapewne granulowanym - czosnkiem. Całość nie przypominała w żaden sposób past typowo włoskich, w których sos winien ledwie oblepiać makaron, jednak znakomicie wpasowywała się w polskie gusta. I o to właśnie kucharzom chodziło! Szpinak był całkiem w porządku, choć chłodny, natomiast surówkę ogórkowo-paprykową zbyt mocno napiętnowano czerwoną cebulą. Ludzie, taż nie podaje się jej pokrojonej w ósemki! Chyba, że coś do odświeżenia oddechu dołączone zostanie jako "gratis". ;)

Gdy tak siedziałam w, jeszcze pustej o tej porze, sali, pan kelner uznał najwidoczniej, że jeden równa się zero i "podgłosił" radio. BARDZO podgłosił; a było to Radio Eska - a w nim jakaś marniutka żeńska kopia Michaela Jacksona z jego najlepszych lat. Po mojej prośbie, uprzejmy kelner dał moim uszom wytchnienie... na jakieś dziesięć minut. Na szczęście już kończyłam posiłek.

Restauracja Rodzinna. Multifood STP. Bar sałatkowy
Wrocław, ul. Świdnicka (naprzeciwko Renomy).

Wystrój: w estetyce gospodarstwa agroturystycznego albo typowego baru na wsi. Najmniejsze są stoły sześcioosobowe.

Obsługa: w części samoobsługowej (weź, co chcesz, zapłać przy kasie i idź do stolika) - dobra, w części "stolikowej"... bywało znacznie lepiej.

Ocena: 3/6

Można płacić kartą.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją pierwszą recenzję kulinarną. :)
___
Dziś noszę Kelly Caléche marki Hermès.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )