środa, 13 października 2010

Transseksualność na chińską modłę

Jestem Wam winna recenzję. Obiecałam trzy opowieści o wojownikach inspirowane trzema Miłosnymi Napojami od L'Artisan Parfumeur. :) Była już podniebna niemiecka Papryka i był sarmacko-husarski Pieprz. [który to, nawiasem mówiąc, przoduje w statystykach wyświetleń poszczególnych postów mojego bloga. Pewnie z racji tytułu.. ;) ] O trzeciej kompozycji, Safran Troublant, zwyczajnie zapomniałam. Ale już nadrabiam zaległości. 


Jak wspominałam w pierwszym przyprawowym poście, wojowników miało być troje: dwóch mężczyzn za nami, więc przyszła pora na kobietę. Ale czy na pewno "kobietę" w standardowym tego słowa rozumieniu...? Sprawdźmy.
Idealnym odzwierciedleniem Safran Troublant jest dla mnie Hua Mulan, bohaterka chińskiej ballady [oraz licznych filmów, z najpopularniejszą disneyowską animacją na czele], powstałej gdzieś między drugą połową IV a pierwszą VI wieku naszej ery. Pieśń opowiada o dziewczynie która, pragnąc uchronić swego sędziwego ojca przed powołaniem do wojska, przywdziewa męski strój i staje się regularnym żołnierzem. Przez dwanaście lat Mulan walczy w licznych wojnach, awansując na coraz wyższe stanowiska oficerskie. W tym czasie nikt z towarzyszy naszej bohaterki nie miał pojęcia o jej sekrecie. Dopiero, gdy grupa podwładnych wpadła na pomysł odwiedzenia swego dowódcy w jego prywatnych włościach, zamiast spodziewanego sławnego wojownika zastali kobietę siedzącą przy krosnach.

No, więc właśnie: to kim właściwie była Hua Mulan? Kobietą? Mężczyzną? Obojgiem? A może nikim z wyżej wymienionych? Ze współczesnego europejskiego punktu widzenia podobne dywagacje to marsz po bardzo grząskim gruncie i każda próba udzielenia ostatecznej odpowiedzi na nie po prostu musi skończyć się nadinterpretacją czy przekłamaniem; więc proponuję dać sobie z nimi spokój. :) Lepiej zajmijmy się Szafranem.


Dziwne to stworzenie: z początku czupurne, jak mały kogucik albo chłopiec na świeżutkim testosteronowym haju, z czasem milknie, przybliża się do skóry, zasklepia w jedwabnym kokonie, stając się cichą, potulną dziewoją. Więc od początku wiedziałam, iż omawiany zapach raczej nigdy nie będzie "moim". Zresztą, nie bardzo rozumiemy się z dziełami pani Giacobetti: są dla mnie zbyt wygładzone, za mało charakterne, przesadnie nowoczesne; doceniam je, i to bardzo, ale nosić jakoś nie umiem.

Pierwsze chwile po aplikacji Podniecającego Szafranu dają jeszcze jakąś nadzieję na realne zmysłowe doznania: lekki, nieco rozwodniony sok ze świeżo startego imbiru miesza się ze szkarłatnymi, przepastnymi oparami róży, takiej o wielkich, mięsistych kwiatach tak bardzo ciemnych, że wpadających w czerń. Gdzieś od dołu przebija akcent gałki muszkatołowej, nadający kompozycji jeszcze większej głębi. To jest naprawdę kapitalne otwarcie! :)
Dopiero później, kiedy mieszanka osiada na skórze, stopniowo zawężając pole rażenia, imbir zdradziecko ucieka, a po chwili dołączają do niego nuty różane. Za to pojawia się akord mleczno-piżmowo-mydlany, z czasem zyskując na znaczeniu. Szybko wyparowuje także muszkat, pozostawiając w zasadzie wyłącznie mleczne mydliny oraz szafran, który na mojej skórze stanowczo nie sprawdza się jako główna nuta: brak mu głębi, pazura, jakiegokolwiek charakteru.
Znaczący jest także brak finału jako takiego; odchodzenie aromatu polega jedynie na stopniowym cichnięciu jasnożółtej mlecznej masy, którą raczą się pracownicy pralni. Śladów wanilii nie stwierdza się. No wybaczcie, ale ja w tym aromacie magii ani czaru nie widzę. Za grosz. Nieważne, że testowałam Szafran jakieś pięć czy sześć razy, nieważne, że świeża, niefałszowana próbka pochodzi prosto z testera z wrocławskiego Quality - za każdym razem ewolucja zapachu przebiega niemal tak samo. Jakie tam podniecenie, panie dzieju?!? ;)
Podsumowując: nie jest Safran Troublant wonią brzydką, a już z pewnością - wonią nieciekawą. Tyle, że ja jej zwyczajnie nie rozumiem.

Pisałam też, iż z całą serią związałam jakąś myśl przewodnią. I tak było - problem w tym, że czas całkowicie ją zatarł. Czyli zapomniałam. Wybaczcie. [ale to chyba nie jest strata niepowetowana ;) ]


Rok produkcji i nos: 2002, Olivia Giacobetti

Przeznaczenie: uniseksualny zapach dla miłośników spokojnych, mało inwazyjnych woni (ale jeśli na kimś pokazuje pazurki, wówczas polecałabym Szafran na wszystkie Wielkie Wyjścia).  :)

Trwałość: od dziesięciu do trzynastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: imbir, róża bułgarska
Nuta serca: róża turecka, gałka muszkatołowa, szafran
Nuta bazy: wanilia burbońska, sandałowiec
___
Dziś noszę Bois de Gayac marki Antonio Visconti. Mmmm, jakie ładne..!  ;)

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje pochodzą z Wikipedii:
1. Ballada o Hua Mulan KLIK
2. Skan ekranu z bajki Mulan, zresztą całkiem niezłej.  :)   KLIK

2 komentarze:

  1. Szafran to taki "przytulasek". No i w moim przypadku róża pozostaje do końca. Ale to chyba nikogo nie dziwi ;)
    Co do myśli przewodniej, strata to ogromna! Jak sobie przypomnisz, to napisz, koniecznie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak już wspominałam, chciałabym mieć Twoją skórę - bo na mnie róża jest piękna, choć krótkotrwała. I Szafranek marnieje. :) Raczej sobie nie przypomnę, bo to była myśl-meteor: błysnęła, trochę się pokręciła i pomknęła dalej. Dotyczyła związków pomiędzy miłością a wojną, balansu na granicy "męskiego" i "żeńskiego" i czegoś jeszcze w tym stylu- tak więc banał. :) W sumie nic straconego, na moje wynurzenie i tak możecie tu liczyć. ;P

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )