piątek, 29 października 2010

Świt w wielkim mieście


Arcyciekawy spektakl, pojedynek między naturą a rozbuchaną w swej intensywności ludzką cywilizacją: jednocześnie delikatny, migotliwy, nieco nieśmiały, ale też wystarczająco dosadny i bezpośredni, byśmy zapragnęli związać się z nim na dłużej. Taki jest jubileuszowy zapach od Costume National, 21 [okrągła, dwudziesta pierwsza rocznica ;) ].

Nie wiem, jak to jest u Was, ale mnie bardziej urzeka świt (gdybym tylko miała tyle silnej woli, by częściej go oglądać! :) ) niż oklepany, banalnie ckliwy zachód słońca. Świt ma w sobie coś magnetycznego, jakąś pierwotną, przemawiającą do każdego człowieka moc, nadzieję, zastrzyk energii na nowy dzień. Zmierzch natomiast... jest pocztówkowy. Ciekawy, bo mało kto go przesypia, więc łatwo zrobić malowniczą fotografię, no i po nim przychodzi noc, kiedy wreszcie nic nie "daje po oczach". To tyle, jeśli chodzi o proste, przyziemne korzyści płynące od zachodzącego słońca. Ale ja o wschodzie miałam. :)

Kiedy więc Wielkie Miasto rozpoczyna dzień, ponownie nabierając rozpędu - bo przecież Wielkie Miasta niemal nigdy nie stoją w miejscu - subtelne, ulotne zapachy nocy mieszają się z bardziej ożywczymi, dającymi "kopa", wyrazistymi, by później całkowicie ustąpić pola aromatom głębokim, cielesnym, silnie naznaczonym ludzkimi feromonami. I cały numer polega na tym, by przy podobnej kakofonii różnorakich dźwięków, wśród całkowicie rozbieżnych klimatów nie zatracić swoistego wdzięku, własnego, niepowtarzalnego stylu, w którym miękkość miesza się z agresją, a beztroskie, artystyczne marzenia z przebojową pragmatycznością.


Twórcom 21 owa sztuczka udała się nadzwyczajnie. Ich dzieło poraża dosłownością, brakiem dystansu, ale też nie popada w krzykliwość czy inne wulgarne tony. A przy tym jest tak charakterystyczne, że trudno je z czymkolwiek pomylić.
Otwarcie jest na poły mleczno-urocze i ekstatyczne, bardzo przestrzenne oraz nieco widmowe; półprzejrzyste. Ambra uderza w nozdrza, łącząc się z okrąglutkim, nieco puchatym, delikatnie pikantnym szafranem oraz łagodnym, niewinnym mlekiem; spaja je drewno kaszmirowe, ta wyimaginowana, różano-słodka woń, która nadaje kompozycji znamion cieplej czułości. Miasto budzi się do życia po, niekoniecznie grzecznie przespanej, nocy. ;)
Po chwili mieszanka przybliża się do skóry, osiada na niej, stając się bardziej oleistą i dosłowną. Pomarańcza, bergamotka, pieprz i kminek, dzielnie wspomagane przez lekko kadzidlane labdanum, sprawnie pomagają podnieść się z łóżka i wyjść na spotkanie kolejnemu dniu. Czasami pojawi się słodkie, waniliowe i mleczne zarazem, wspomnienie o mięciutkiej, pewnie jeszcze lekko ciepłej, poduszce, ale kto z nas nie ziewa rozdzierająco o poranku, jednocześnie dopijając kawę i narzucając na siebie płaszcz lub kurtkę?

Natomiast finał to już jest słońce w całej okazałości (o ile można mówić o okazałości, kiedy nad głową mamy przede wszystkim wieżowce, linie wysokiego napięcia, czasem jakieś helikoptery i dopiero gdzieś hen, pewnie w innym wymiarze, kawałek błękitnego nieba ;) ). Jest dość chłodno, ale pogodnie. Szałwia, wetyweria, paczuli, oud czy olibanum umożliwiają nam włączenie się w ruch uliczny. Pewnie należałoby trochę ponarzekać... ale to nasze miasto, kochamy je, więc pachnie nam słodko wanilią i bobem tonka. Oraz cywetem, nieujętym w składzie, choć nie potrafię przestać o nim myśleć - w końcu Wielkie Miasto oznacza też pot jego mieszkańców. ;) Lepiej myśleć pozytywnie. Zanim zejdziemy do metra, u znajomego sprzedawcy gazet zaopatrujemy się w paczkę ulubionych żelków do drugiego śniadania. Czas zacząć nowy dzień!

To ostatnia notka przed początkiem listopada. Jako, że wkrótce zwiększy się liczba stołowników; co jest równoznaczne z faktem, iż będę musiała pisać petycję o umożliwienie mi dostępu do własnego komputera. ;) Święta, moi mili. :)
Szerokiej drogi i bezpiecznych powrotów!


Rok produkcji nos: 2008, Laurent Bruyère (IFF)

Przeznaczenie: bezpieczny, interesujący aromat typu uniseks; stuprocentowo uniwersalny. Tylko testować. :)

Trwałość: około ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-przyprawowa (i piżmowa)

Skład:

Nuta głowy: pomarańcza, szafran, mleko, ambra, drewno kaszmirowe, sandałowiec
Nuta serca: bergamotka, czarny pieprz, kminek, labdanum, oud, mech
Nuta bazy: bób tonka, wanilia, wetyweria, drewno cedrowe, paczuli, olibanum, żelki, szałwia, piżmo
___
Dziś noszę Jubilation 25 (Woman) od Amouage.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Sunrise_over_the_city_that_never_sleeps.jpg
2. http://www.popartuk.com/photography/new-york/sunrise-over-new-york-city-wiz01420-poster.asp

6 komentarzy:

  1. A, jak ja lubię świt. Zresztą oglądam go niemal codziennie. Do tego stopnia się od niego uzależniłam, że również niemal codziennie go fotografuję - uwielbiam, kiedy na niebie pojawiają się różowe maźnięcia chmur, budynki z szarych zamieniają się w różowo-czerwone od wschodzącego słońca. Trwa to tylko chwilę, ale piękna to chwila.
    A CN 21 nie znam :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Pisząc tego posta myślałam o Tobie. Z racji miasta na zdjęciach. :) Ja ostatnio świt widziałam na początku października, w drodze na ostatnie w tym roku grzybobranie. Od tego czasu świt, choć następuje coraz później, jakoś mnie omija; najwyżej szaruga.
    A 21 jest urocze - inaczej tego nie określę; warte poznania (i cieplejszych uczuć ;) ).

    OdpowiedzUsuń
  3. A wiesz, warto budzące się miasto pooglądać czasem. To niesamowity widok, niesamowite doznanie wręcz. Budynki wyłaniają się z mroku, wszystko się budzi, coraz więcej ludzi, coraz więcej samochodów... coraz więcej światła. I te kolory! Prawdziwie różanopalca Eos.
    21 powącham przy najbliższej sposobności :)

    OdpowiedzUsuń
  4. U mnie nader częste oglądanie świtu wynika ze słabej, a nie silnej woli - zwykle nie potrafię się zmusić do pójścia spać.
    A 21... Przegapiłam chyba. Wąchałam kiedyś, kiedy jeszcze szybko o ostatecznie oceniałam: moje to wącham, jak nie moje - odrzucam. Odrzuciłam.
    Choć ja świtu nie lubię. Wolę zmierzch, zbliżająca się noc, obietnicę ciemności. Nocna zmora ze mnie. :) Choć słońce u mnie wstaje pięknie, znad kościelnej wieży.

    OdpowiedzUsuń
  5. Escorito - coś takiego właśnie miałam na myśli. :) Czarowny widok. A 21 obwąchaj - w przeciągu dwóch ostatnich dni "dorobiłam" temu zapachowi kolejną fankę, tym razem w realu. :)

    Sabbath - Ty w ogóle chyba nigdy nie sypiasz, więc średnio mnie to zadziwiło. ;P Bez ośmiu godzin snu chyba bym padła na zawał około południa. ;) Też miałam taki okres; do dziś zachodzę w głowę, ile perełek przez to przeoczyła. I także kocham zmierzch, właśnie z opisanych przez Ciebie powodów.. :) Choć jest też potwornie oklepany. Ale co mi tam! ;) Najlepiej byłoby codziennie mieć czai chęci, by podziwć albo wscód, albo zachód słońca.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ależ po cóż się ograniczać? Jeśli już marzymy, to podziwiajmy jedno i drugie oraz wszystkie piękne godziny pomiędzy. :)
    Ja tez bywam nie do życia, ale nie lubię spać. Śpiąc okradam się z czasu. Żebym jeszcze miewała erotyczne sny, to może bym się zastanowiła... ;)))

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )