piątek, 27 sierpnia 2010

Znalezione w rzeczach babci

Uwaga, uwaga!
"To śmierdzi jak ruskie perfumy!"
Będą ochy i achy.

No. Więc jeśli ostał się ktoś (ktokolwiek..?), kto nie przerwał czytania po powyższym stwierdzeniu, będącym wszak najcięższą, najbardziej obraźliwą obelgą, jaką perfumy mogłyby usłyszeć z polskich ust, to zapraszam dalej. :)


Pewnego razu oglądałam zabawną sezonową produkcję pt. Diabeł ubiera się u Prady [wybrana głównie z powodu zainteresowania modą oraz Meryl Streep, która nie musi się wcale męczyć, by stworzyć świetną kreację]. W pewnym momencie filmu jeden z pracowników prestiżowego magazynu o modzie, którego redaktor naczelna jest tyleż wielbiona, co nienawidzona, wygłasza jednej ze swych koleżanek z pracy (asystentce naczelnej, głównej bohaterce filmu, jawnie obnoszącej się ze swoim dystansem wobec dizajnu) kazanie, w którym padają takie mniej więcej słowa: "w tym budynku, w tym pomieszczeniu pokolenia przed tobą tworzyły legendy i strącały je w otchłań. To tutaj nabrały rozpędu kariery Chanel, Versacego, Halstona, Lagerfelda!" Wtedy oglądająca ze mną ów film koleżanka nachyliła się do mojego ucha by zapytać: "A kim jest Halston?".

To mi uświadomiło, że - jeszcze nie tak dawno temu - były czasy, w których Stany Zjednoczone, na dobrą sprawę, pozostawały prowincją wobec europejskich centrów kultury. O ile doskonale znamy takie nazwiska, jak Versace czy Lagerfeld (a obecność w tym gronie, w takim właśnie kontekście, Chanel wydaje nam się grubą przesadą), o tyle marka Halston jest przeciętnemu Europejczykowi niezbyt znana; podczas, gdy w USA nadal pozostaje legendą.

A odpowiadając na zadane przed laty pytanie koleżanki powiem, iż Halston był projektantem mody, którego szczyt popularności przypadł na lata 70. [XX wieku, rzecz jasna... ;) ]; szalonym powodzeniem cieszyły się wówczas jego długie, zwiewne sukienki, których właścicielki zadawały szyku na dyskotekach od Kalifornii po New Jersey. I na tym polu doczekał się mój dzisiejszy bohater morza naśladowców. W ślad za sukcesem zawodowym szła też popularność towarzyska: Halston był, między innymi, bywalcem legendarnego Studio 54 (na zdjęciu powyżej widać go w towarzystwie Lizy Minelli oraz Bianki Jagger, ówczesnej żony Micka Jaggera, modelki, aktorki, ikony stylu).
Uff, starczy tych biograficznych szczegółów!


Jak wiadomo, nie tylko tekstylne szczegóły ludzkiego stroju podlegają modom; zmienia się także nasz gust zapachowy. Więc coś, co w latach 70. mogło zostać uznane za perfumową żyłę złota, wielu współczesnym nam nosom po prostu śmierdzi. Ale, czego nietrudno się domyślić, mój nos ma gdzieś masowe mody i z chęcią wpycha się we wszystko, co stare. :)
Dlatego zapach sygnowany po prostu Halston (znany też jako Halston Halston) nie był w stanie szczególnie mnie rozczarować.

To aromat "w starym stylu", wzorowany na ówczesnych Chanelach czy innych ikonicznych pachnidłach. Ciężki, przytłaczający, głośny. Nie bawiący się w zabierające cenny czas subtelności, dosłowny. [krótka dygresja: na perfumach francuskich wzorowane były też zapachy radzieckie co, jak przypuszczam, jest głównym powodem niechęci Polek i Polaków do woni ciężkich i zmysłowych; po prostu zbytnio nawąchali się kiepskich falsyfikatów i dalej leczą traumę; ale to tylko teoria ;) ].
Od pierwszej chwili uderza w nas silnym podmuchem owocowo-kwiatowo-aldehydowym, potężnym prawym sierpowym prosto w nos, po którym niewytrenowane ciało leci prosto na deski, gdzieś po drodze tracąc przytomność.   :)

Z czasem owoce znikają, a na ich miejsce wskakuje potężny, niebezpieczny szypr. Nie rysowany subtelnymi kreskami ołówka, jak Mistress, nie magiczny i magnetyczny, niczym Soir de Lune oraz dość odległy od prostej bezpośredniości White Linen. Gęsty, porywający, ekstatyczny. Obawiam się, że nie chciałabym poczuć Halstona Klasycznego na "przeciętnej polskiej skórze", na której chętnie ukazałby swoje wulgarne oblicze, może nawet unurzane w ekskrementach. Uch, to byłoby doświadczenie traumatyczne!

Więc pozostaje mi radość z faktu, że właściwości rzeczonej skóry odziedziczyłam po tatusiu, zatem na mnie wulgarności i słodkawych smrodów brak. :) A co jest?
Poza wspomnianym ciosem zaczepnym mam jeszcze do czynienia z gęstą, trudną do pokawałkowania, mieszanką kwiatów oraz akcentów orientalnych z wetywerią, paczuli i piżmem na czele. A także czymś odświeżającym, co zazwyczaj mnie męczy, a w tym konkretnym przypadku przełamuje nudę i kruszy monolit wagi ciężkiej królestwa perfum.

Trudno mi mówić o rozwoju nut, o ewolucji zapachu, gdyż ilość składników jest dość znaczna, więc ich rozkład przybiera często odmienne oblicza. Jest trochę jak ludzie, którzy posiadają dziesiątki kolorowych peruk (o różnej długości włosów) i codziennie zakładają inną. Tak, dla zabawy; wówczas twarz może i pozostaje niezmieniona, ale trudno ją rozpoznać w tłumie, tak różne pierwsze wrażenia wywołuje.
Mogę jeszcze wyznać, iż baza pachnidła jest ciepła, szyprowo-piżmowa z silnymi akcentami upojnych kwiatów i wetywerii. Czasem do tego grona dołącza sandałowiec, ciągnąc za sobą, lekko się opierające, kadzidło - ale dzieje się tak stanowczo zbyt rzadko.
Reasumując, mamy do czynienia z typowym zapachem retro, głębokim i odurzającym, ale (niestety) obcym dzisiejszym gustom. Czy mogę mu coś zarzucić? Owszem, wtórność; nieznany perfumiarz (lub perfumiarka) tak się zapatrzył we francuskie wzorce, że otarł się o plagiat Chanelowej Piątki (oraz paru innych arcydzieł). Poza tym - wszystko inne jest całkiem poprawne. ;)

Halston umarł w roku 1990, ale jego dom mody działa nadal, więc pozwoliłam sobie zamieścić link do strony internetowej. Chcę też zauważyć, coby zamknąć recenzję w filmowych ramach, że sporo tamtejszych projektów trafiło ostatnio na ekrany kin za sprawą drugiego pełnometrażowego Seksu w wielkim mieście, ale wątpię, czy to dobra reklama...


Rok produkcji i nos: 1975, ??

Przeznaczenie: zapach uznany za damski, dziś nadaje się dla wytrwałych nosów płci obojga. :) Na dzień i wieczór.

Trwałość: posiadam wersję edt, która utrzymuje się na mnie od siedmiu godzin wzwyż (czasem oscyluje wokół doby).

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-szyprowa (i "aldehydową" bym jeszcze dorzuciła)


Skład:

Nuta głowy: melon, brzoskwinia, bergamotka, zielone liście, mięta
Nuta serca: jaśmin, ylang-ylang, róża, kłącze irysa, goździk, drewno cedrowe, nagietek
Nuta bazy: ambra, piżmo, paczuli, sandałowiec, mech dębowy, wetyweria, kadzidło
___
Dziś noszę Harissę od Comme des Garçons.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. nymag.com/daily/intel/2007/03/can_harvey_resurrect_halston
2. shrimptoncouture.blogspot.com/2008/11/prayer-to-fashion-gods

4 komentarze:

  1. Nie zgodzilabym sie co, do zapatrzenia we francuskie perfumy. Z cala pewnoscia nie chodzi tu o ich "ciezar", a o mode na aldehydy, n°5 Chanel wlasnie tym zaslynal, inni poszli za ta owczesna nowinka. I nie tylko Francuzi, caly swiat. Pozniej systematycznie je reformulowano, zeby dostosowac sie do owczesnych gustow. Polacy w latach 60 - 70 rzadko mieli dostep do jakichkolwiek perfum, poza "Byc moze" i rosyjskimi. Perfumy, o ktorych piszesz odrzucaja swoja "staroswieckoscia", bo nie byly zreformulowane, dostosowane do obecnych gustow. W Wersalu, w osmothece mozna powachac stare, czesto juz nie produkowane perfumy i wierz mi, ze czesto nie nadawalyby sie do uzywania przez wspolczesne nosy, stary n°5 tez nie.
    Co do mocy niefrancuskich perfum mozna sie przekonac wachajac Youth Dew Estée Lauder, nota bene przodkini Opium, wielka moc, nic wspolnego z aktualnymi owocowymi perfumami dajacymi zludzenie perfumowania sie zelami pod prysznic.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciężar, czyli agresywne aldehydy właśnie, w znacznej mierze. ;) Co do reszty akapitu, to tak właśnie napisałam. A co do reszty - zgoda; tylko, że ludzkie uprzedzenia także nie podlegają reformulacji. :) Jeśli coś choćby w małym stopiniu przypomina "babcine śmierdziele", to nie może się podobać. ;)
    Youth Dew znam - mocc-na bestia!

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak ze zdrowej ciekawosci - zdarza Ci sie nosic Youth Dew ? Bo mi tak, sa takie dni, ze musze, ale tylko troche, bo nie znioslabym samej siebie :). Dziekuje za wspaniala atmosfere i calkowity brak pretensjonalnosci, widac, ze kochasz perfumy, a nie tylko zabawiasz sie w "krytyka", Twoj blog ma klase i to cos, co powoduje, ze zamiast isc spac dalej tu siedze.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiesz, nie bardzo; ale tylko dlatego, że nie mam butelki i jakoś mnie nie ciągnie na razie do kupna. Miewam za to ciągoty do Lauderowego Cinnabaru. :) Też daje kopa.
    Bardzo mi miło. Jeśli czytanie sprawia Ci przyjemność, mogę być zadowolona i zaszczycona. Kocham nie tyle perfumy, co zapachy. Czy blog ma klasę..? Staram sie raczej, zeby miał jakiś styl, tymniemniej dziękuję. Aha - słówko "krytyk" przywodzi na myśl nadętego miłośnika tadżyckiego kina niezależnego. ;)) Szczęśliwie nie mam aż tak ograniczonego gustu. :) Tzn.: oby. ;)
    Ale nie zarywaj nocy jeśli nie musisz, dobrze? Blog nie zając, jutro też będzie.

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )