czwartek, 26 sierpnia 2010

Smutek słodyczy

Dziś będzie o Amour le Parfum od Kenzo. Zapach, jak wiadomo, całkiem inny od kwiatowo-orientalnej, dość lekkiej klasycznej wersji. A z czym (a raczej: kim) perfumową wizję miłości Kenzo skojarzyłam? Odpowiem jednym słowem.
Farinelli.


Odkąd pamiętam, jego postać budziła we mnie pełne smutku współczucie [a musicie wiedzieć, że jego historię poznałam jako niespełna dziesięcioletnia dziewczynka, dla której słowo "kastrat" całkiem jasne nie było :) ]. Podskórnie odbierałam tragiczność przekazu, płynący zeń dojmujący smutek.

Dziś mam natomiast kolejną okazję, by zadumać się nad zmieniającą się ludzką mentalnością, nad próżnością i okrucieństwem, które w tak drastyczny sposób odcisnęły piętno na życiu Carlo Broschiego i tylu przed nim.
Można sobie zadawać pytanie, dlaczego tak cynicznie okaleczano małych chłopców, składając ich męskość w ofierze Wielkiej Sztuce [dużych liter użyłam z premedytacją], skoro wokół tyle kobiet, które spokojnie mogłyby stać się śpiewaczkami, ale odpowiedź na nie byłaby chyba truizmem. Niestety.

Tak czy owak, pozostaje Farinelli symbolem swojej epoki, czasów, gdy "zwykły człowiek" (tj. taki spoza "klasy próżniaczej") był podrzędnym stworzeniem, zależnym od kaprysów osób lepiej odeń sytuowanych. Oczywiście, wszystko zależy od sytuacji i nic nie musiało stać na przeszkodzie, by można było stać się kimś prawie szczęśliwym ale, co wszyscy dobrze wiemy, "»prawie« robi wielką różnicę". ;)
Bo czy piękno, podobno olśniewającego, głosu mojego dzisiejszego bohatera było warte jego cierpień, fizycznych i psychicznych??


Podobnie odbieram Amour le Parfum: jako jeszcze jedną piękną, miękką, puchatą i cieplutką twarz perfumeryjnej wanilii (tym piękniejszą, iż doprawioną nutą kadzidła), ale pomimo to w pewnym sensie nieszczęśliwą, odartą z duszy. Z mocno zachwianą wyrazistością. Z lekko uszkodzoną delikatnością nawet. Biedną.
Oraz magnetyczną.

I pełna niespodzianek, ponieważ nigdy nie wiem, czym AlP mnie przywita: czy będzie słodkim ryżem na mleku, czy podwędzoną wanilią, a może ciepłym, okrągłym kadzidłem, rozproszonym przez pastelową mgłę? Bywa różnie.
Czasami zadziwia mnie wysoką jakością wykonania i niewątpliwą klasą, by po kilku dniach zaszokować chemiczną tanizną, wionącą odeń na kilometr. Często nie mam pojęcia, czego się po dzisiejszym aromacie spodziewać. Prawdziwy z niego gwiazdor, kapryśny i wymagający. ;)

Jednak najczęściej jest tak: w pierwszej chwili po aplikacji mieszanka jest bardzo miękka i mlecznie dziecięca, przypominająca słodki kleik ryżowy doprawiony wanilią. Delikatna i obłędnie słodka; choć tę słodycz można wytrzymać, głównie dzięki coraz silniejszym akcentom dymnym, mieszającym szyki niewinnemu dziecięcemu jedzonku.

W miarę narastania ilości oparów kadzielniczych waniliowy kleik usuwa się w tył tak, że mamy do czynienia z negatywem fazy pierwszej. Teraz to dym wiedzie cały korowód, a ciepła dziecięcość czai się gdzieś w tle. Aromat staje się bardziej charakterny, zmysłowy.
W ostatniej fazie na miejsce ponowna, dość niefortunna, wolta i na czoło ponownie wysuwa się nieszczęsny kleik; choć zdecydowanie mniej w nim mleka, a i wanilia zdążyła zespolić się z resztkami palonej żywicy. Tylko co z tego, skoro gdzieś po drodze kompozycja zatraciła możliwość dorośnięcia, stania się dojrzałą? Zamiast gęstego, efektownego i sensualnego, słodko-ostrego Orientu, otrzymałam zahamowaną w rozwoju istotę, dojrzałą duszę uwięzioną w niepełnym ciele. Poważnie zaburzoną równowagę.
I nie ma tu znaczenia fakt, że zimą dość wyraźnie czuć ambrę, że ogólnie w chłodne dni kompozycja staje się bardziej kadzidlana, nieco obficiej kopcąca, gdyż to właśnie wtedy początek jest nieznośnie sztuczny.

A kiedy dusza i ciało nie potrafią zespolić się w jedną, harmonijną całość, wtedy nieszczęście gotowe. Jakie...?
To już zależy od poranionej, chorej duszy.

Na zakończenie mam jedną, drobną uwagę: powyższe słowa nie oznaczają, że mam Amour le Parfum za zapach marny a jedynie, iż pH mojej skóry stanowczo nie jest dlań dopełnieniem. To tak tylko, jakby ktoś pytał. :)


Rok produkcji i nos: 2008, Daphne Bugey

Przeznaczenie: z racji skojarzenia nie polecałabym tych perfum mężczyznom. ;) Podejrzewam za to, że dobrze mogłyby poczuć się w nich osoby ciepłe, romantyczne i serdeczne. :)

Trwałość: nieco lepsza zimą; w sumie - od czterech do ok. ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: waniliowo-orientalna (ale o dodatek kategorii "drzewne" też bym się pokusiła)

Skład:
[niech to gęś!, znowu w ciągu]

wanilia, ryż, kwiat frangipani, olibanum, benzoes, paczuli, ambra

P.S.
Źródła dwóch pierwszych ilustracji:
1. www.toutlecine.com/images/film/0002/00023792-farinelli
2. DeviantArt; Venetian carnival mask autorstwa terraaprile, STĄD.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )