środa, 25 sierpnia 2010

Zmierzch na Karaibach

...to nie romantyczny widoczek z zachodzącym słońcem, oceanem i całującą się/przytuloną parą. Ani tym bardziej tamtejsza wersja koszmarka o "kolesiu, co się w kotlecie schabowym zakochał" [przyjaciółki Małej Siostrzyczki streszczenie Zmierzchu S. Meyer ;) ]. Niee, to zdecydowanie inna bajka...

Zaskoczę Was czy nie, kiedy wyznam, z czym kojarzę męską wersję Black XS od Paco Rabanne'a? Ciekawam bardzo. :)


Voodoo, santeria czy oxala, aby wymienić tylko te bardziej znane; Black XS to kapłan którejś z afroamerykańskich religii synkretycznych w ekstatycznym transie. Pijany boskim szałem, dzięki substancjom narkotycznym i mantrowemu bębnieniu wchodzi w stan opętania, pozwalając loa (duszom zmarłych o boskich konotacjach) wejść w swoje ciało.

Postronnemu obserwatorowi włosy na karku odstają od skóry pod kątem 90°, a po plecach biega pół mrowiska, gdy kapłan bądź kapłanka, spojrzy na nich strasznymi, niewidzącymi oczami i... uśmiechnie się. W sposób dziki, bezlitosny, kpiący. Zahipnotyzowani nie jesteśmy w stanie oderwać wzroku od tej strasznej, nieludzkiej twarzy, od oczu, które zaglądają prosto do naszej duszy i przeglądają nasze najmroczniejsze sekrety. Chcemy odwrócić wzrok, ale nie potrafimy, jesteśmy na to zbyt słabi. Bo nie my trzymamy w dłoni wszystkie atuty, nie od nas zależy rozwój tej gry; jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę tego dziwnego człowieka, który patrzy na nas tak, jakby sam Bóg zszedł na ziemię i zajrzał nam w czeluście duszy. Z wrażenia nie jesteśmy w stanie nawet oddychać. Po prostu tkwimy w jednej pozycji, skamieniali, uwięzieni kpiąco-lodowatym spojrzeniem kapłana czy kapłanki. Rozedrgani od emocji, pocimy się jak szczury, właściwie już żegnając się z życiem.
I wtedy w oczach opętanej osoby coś się zmienia: dziwny blask na chwilę gaśnie, mętnieje na tyle, byśmy zdołali raz mrugnąć powiekami. W ułamek sekundy później okazuje się, że gałki oczne kapłana wywędrowały gdzieś ku górze, a może do wewnątrz jego ciała, które posłusznie podąża za nimi, na nowo podejmując przerwany taniec.
Uff!
Wracamy zza grobu.
Chwila, która nam zdawała się być wiecznością, trwała może pięć sekund.
Choć kapłan już więcej się nami nie zainteresował, jakoś odechciewa nam się dalszych flirtów z nieznanymi kultami. Lepiej udać się z powrotem do klimatyzowanego hotelu.

Zainteresowanym voodoo oraz historią Karaibów (i całej reszcie także) polecam pewien znakomity, podzielony na dwie części artykuł o rozgrywaniu wielkiej polityki w sposób wyjątkowo niecny za pomocą kultu. Rzecz miała miejsce na Haiti w czasach, gdy złoty wiek tego kraju nieodwołalnie miał się ku końcowi... KLIK


Wracając do rzeczy, tym razem postaram skupić się już tylko na zapachu Black XS. ;)
Otóż mam wrażenie, iż perfumy te powstały przez odejmowanie jako, że z początku czuję w zasadzie wszystko [naprawdę WSZYSTKO], a z czasem liczba woni stopniowo się zawęża, aż do cichej, ciemnej i ciepłej bazy.
Z początku aromat jest żywy do nieskończoności, wibrujący w świetle stroboskopowym, ekstatycznie nieograniczony. Wszystko miesza się ze wszystkim, tworząc szalony, kolorowy wir, w którym zatracają się nawet granice między światłem i cieniem. I naprawdę nie mam pojęcia, co tu jest cytryną a co praliną, co przyprawami a co drewnami. ;) Wiem tylko, że mieszanka jest niezwykle żywa (o czym już wspomniałam) oraz gęsta. Bardzo gęsta, choć dość przejrzysta. I ciemna z rozbłyskami światła, rozjaśniającymi tu i ówdzie widnokrąg.
Piękne szaleństwo.

Z czasem mieszanka nieco słabnie, zabawa spuszcza z tonu, jednak nie na tyle, by zaryzykować jakiekolwiek przypuszczenia o rychłym jej końcu. Prawdopodobnie najpierw zniknęły gdzieś owoce, uwypuklając tolu, przyprawy i czekoladową słodycz. W tle natomiast czuć gęsty i ciężki mahoń oraz heban, a także jakąś niemal czarną żywicę i paczuli w jej piwnicznym odcieniu.
Ostatnia faza to przede wszystkim paczuli czekoladowa, zmieszana z drewnem hebanowym i lekko różanym palisandrem, silnie wsparta na przewiewnej, ale i tak zmysłowej ambrze. A to wszystko bywa czasami osnute delikatną, ledwie wyczuwalną kadzidlaną mgiełką.

Mieszanka niebezpieczna i zachwycająca. Wciągająca, by po pewnym czasie odepchnąć; zmienna i kapryśna. A jednak od dłuższego czasu nie potrafię się od niej uwolnić. Bo pięknie opływa moje ciało, bo pozostawia po sobie długą smugę, bo uwielbiam pachnieć jak skomplikowani, pełni niespodzianek mężczyźni. ;)
Coraz poważniej zastanawiam się nad zakupem, ponieważ im dłużej o niej myślę, tym silniej wsącza się w mój mózg, stopniowo mnie opętując.
Więc jeśli kiedyś, przypadkiem, spotkacie na swojej drodze dziwną brunetkę średniego wzrostu o oczach, które "wiedzą", wtedy możecie być pewni, że to ja, prosto po inhalacji ze stumililitrowego flakonu. ;)


Rok produkcji i nos: 2005, Olivier Cresp

Przeznaczenie: zapach programowo męski, ale spokojnie może zostać uznany za uniseks. Co jednak ujmy mu nie przynosi! Dla osób stanowczych, zdecydowanych, silnych. Kategorycznie zakazany dla maczo czy różowych panienek "w panterkę".

Trwałość: na mojej skórze znacznie lepsza zimą; w sumie - od sześciu do blisko szesnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: kalabryjska cytryna, owoc kalamanzi
Nuta serca: praliny, cynamon, balsam tolu, czarny kardamon
Nuta bazy: heban, palisander, paczuli, czarna ambra
___
Dziś noszę to, o czym powyżej. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. www.costumzee.com/tag/voodoo
2. DeviantArt; The Wizzard autorstwa sm00keh. KLIK

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )